Przez dziki Kurdystan - Karol May - ebook

Przez dziki Kurdystan ebook

Karol May

5,0

Opis

Przez dziki Kurdystan” to druga powieść przygodowa z cyklu „Powieści podróżnicze” Karola Maya, nazywanych również „Cyklem arabskim”.

Kara Ben Nemsi i jego oddany przyjaciel, Hadżi Halef Omar, stoczą walkę z dowódcą strażników twierdzy w Amadije Selim Aga i jego chciwym zwierzchnikiem Izmaił Bei.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 592

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-56-7
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

CZĘŚĆ I

Śmierć ofiarna świętego

Wracaliśmy z odwiedzin u naczelnika Kurdów Badinan. Kiedyśmy weszli na ostatnie wzgórze i objęli wzrokiem dolinę czcicieli djabła, zauważyliśmy wpobliżu domu beja olbrzymią kupę chróstu, którą kilku Dżezidów ciągle powiększało. Obok stał Pir Kamek i dorzucał od czasu do czasu po kawałku żywicy ziemnej.  — Oto jego stos ofiarny — rzekł Ali Bej.  — A co pójdzie na ofiarę?  — Nie wiem.  — Czy jakie zwierzę?  — Tylko poganie palą zwierzęta.  — Więc może owoce?  — Dżezidzi nie palą ani zwierząt, ani owoców. Pir nie powiedział mi, co spali, ale on jest wielkim świętym i grzechu nie popełni żadnego.  Z przeciwległego wzgórza brzmiały wciąż jeszcze salwy nadciągających pielgrzymów i wciąż jeszcze odpowiadano im zdołu. Zauważyłem jednak, kiedy zeszliśmy na dół, że dolina już chyba niewielu ludzi ponadto objąć potrafi. Oddaliśmy nasze konie i udaliśmy się do grobowca. Na wiodącej tam drodze znajdował się wodotrysk, ujęty w płyty kamienne. Na jednej z nich siedział Mir Szejk Chan i rozmawiał z kilku pielgrzymami, stojącymi w pełnej uszanowania postawie i oddaleniu od niego.  — Ta studnia jest święta i tylko Mirowi, mnie i kapłanom wolno siadać na tych kamieniach. Nie gniewaj się więc, że będziesz stać — rzekł do mnie Ali.  — Uszanuję wasze zwyczaje.  Gdyśmy się zbliżyli, dał Chan znak otaczającym go, poczem ci rozstąpili się tak, że mogliśmy dostać się do niego. Podniósł się, podszedł ku nam kilka kroków i podał nam ręce.  — Witajcie w swym powrocie! Usiądźcie po mojej prawicy i lewicy!  Wskazał bejowi stronę lewą tak, że mnie pozostała prawa. Usiadłem na jednym z tych poświęconych kamieni i nie zauważyłem u nikogo z obecnych niechęci z tego powodu. Jakżeż bardzo odbijało to, od zachowania, które się spostrzega u muzułmanów.  — Czy rozmawiałeś z wodzem? — zapytał Chan.  — Tak jest. Wszystko już w największym porządku. A pielgrzymów powiadomiłeś już?  — Nie jeszcze.  — Czas już, żeby ci ludzie zebrali się. Daj rozkaz do tego.  — Ja rządzę tylko w sprawach, dotyczących wiary, a wszystko inne należy do ciebie. Nie umniejszę ci nigdy sławy, jako obrońcy wiernych i zwycięzcy nieprzyjaciół.  To było także skromnością, jakiej nie spotyka się nigdy u mahometańskich imamów. Ali Bej podniósł się i odszedł. Podczas mojej rozmowy z Chanem zauważyłem wśród pielgrzymów ruch, który wzrastał z każdą chwilą. Kobiety i dzieci pozostały na swoich miejscach, mężczyźni zaś ustawili się wzdłuż strumienia, a dowódcy poszczególnych plemion, szczepów i miejscowości otoczyli kręgiem Ali Beja, który obwieścił im zamiary mutessaryfa z Mossul. Panował przytem spokój i porządek, jak podczas parady europejskiego wojska, bez tej hałaśliwej krętaniny, jaką zwykle się widzi i słyszy u wojowników Wschodu. W jakiś czas potem, gdy dowódcy zawiadomili swoich ludzi o rzeczy i powtórzyli im rozkazy Ali Beja, rozeszło się zgromadzenie, bez żadnego nieporządku; każdy udał się na miejsce zajmowane poprzednio.  Ali Bej powrócił do nas.  — Co nakazałeś? — spytał Chan.  Zapytany wyciągnął rękę i wskazał na oddział z dwudziestu może ludzi, wchodzący na tę samą ścieżkę, którą niedawno myśmy zeszli.  — Patrz, oto są wojownicy z Airam, Hadżi Dso i Szura Chan, którzy doskonale znają tę okolicę. Wychodzą naprzeciw Turków i zawiadomią nas o ich nadejściu zawczasu. W stronie Baadri stoją moje straże tak, że nas niepodobna zaskoczyć. Noc nastanie dopiero za trzy godziny, a to wystarczy, aby wszystko, co tu zbyteczne, przenieść do doliny Idiz. Ci ludzie wyruszą teraz, a Selek wskaże im drogę.  — Czy wrócą, nim się zaczną święte obrzędy?  — Tak, to pewne.  — Niechaj więc idą.  Niebawem kroczył obok nas długi korowód ludzi, prowadzących ze sobą zwierzęta, lub niosących rozmaite rzeczy. Powoli, jeden za drugim, znikali za grobowcem, a potem pojawiali się znowu ponad nim na skalnej ścieżynie. Siedząc, mogliśmy obserwować całą drogę aż tam, gdzie niknęła w gęstym, wysokim lesie.  Musiałem teraz pójść z Ali Bejem, aby spożyć obiad. Potem przystąpił do mnie Baszybożuk i rzekł:  — Panie, mam ci coś powiedzieć.  — Co takiego?  — Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo.  — Ach! Jakie?  — Ja nie wiem, ale ci ludzie djabła patrzyli na mnie od pół godziny oczyma, które były okropne. Wygląda to całkiem tak, jakgdyby nas chcieli zabić.  Widząc turecki mundur buluka emini, mogłem sobie łatwo wyjaśnić zachowanie się względem niego Dżezidów, zagrożonych przez Turków. Mimo to byłem przekonany, że nic mu się nie stanie.  — To źle! — rzekłem. — Jeżeli ciebie zabiją, to kto potem będzie obsługiwał ogon twojego osła?  — Panie, oni zakłują osła wraz ze mną. Czyż nie widziałeś, że pozabijali już większą część przyprowadzonych owiec i bawołów?  — Twój osioł jest pewny, a ty także. Należycie do siebie i nie rozerwą was nigdy.  — Przyrzekasz mi to?  — Przyrzekam.  — Bałem się jednak, kiedy nie było ciebie poprzednio. Odejdziesz znowu?  — Zostanę, ale nakazuję ci nie wychodzić wcale z domu i nie mieszać się między Dżezidów, inaczej nie mógłbym cię ochronić.  Poszedł na pół pocieszony bohater, dany mi przez mutessaryfa dla obrony. Nadeszło jednak ostrzeżenie z innej jeszcze strony. Oto wyszukał mię Halef i rzekł:  — Zihdi, czy wiesz, że będzie wojna?  — Wojna? Z kim? — Między Osmanli a ludźmi djabła.  — Kto to powiedział?  — Nikt.  — Nikt? Słyszałeś zapewne, co mówiliśmy o tem w Baadri już dzisiaj rano.  — Nic nie słyszałem, gdyż mówiliście po turecku, a ci ludzie tak wymawiają ten język, że ich nie mogę zrozumieć. Widziałem jednak, że odbyło się wielkie zebranie i że potem wszyscy mężczyźni poprawiali swoją broń. Następnie wyprowadzili zwierzęta i wynieśli swoje mienie, a gdy przyszedłem na platformę do Mohammed Emina, widziałem, jak wyjmował ze swych pistoletów stare naboje, a wkładał nowe. Czyż nie dość oznak, że oczekuje się niebezpieczeństwa?  — Masz słuszność, Halefie. Jutro z brzaskiem dnia wpadną na Dżezidów Turcy od strony Baadri i Kaloni.  — A Dżezidzi wiedzą o tem?  — Wiedzą.  — Ilu będzie Turków?  — Tysiąc pięciuset.  — Wielu z nich padnie, gdyż plan ich zdradzony. Komu będziesz pomagać, zihdi, Turkom czy Dżezidom?  — Wcale walczyć nie będę.  — Nie? — odparł z rozczarowaniem. — A ja nie mogę?  — Komu chcesz pomagać?  — Dżezidom.  — Halefie, chcesz pomagać tym, o których sądziłeś, że przyprawią cię o utratę raju?  — O zihdi, nie znałem ich, lecz teraz ich kocham.  — Przecież to niewierni.  — A czyż sam nie dopomagałeś zawsze tylko dobrym, nie pytając o to, czy wierzą w Allaha, czy też w innego Boga?  Mój dzielny Halef chciał mnie przerobić na muzułmanina, a obecnie widziałem ku wielkiej mojej radości, że serce swoje otworzył całkiem dla uczuć chrześcijańskich. Odpowiedziałem mu:  — Zostaniesz ze mną!  — Podczas gdy inni będą walczyć odważnie?  — Będziemy może mieli sposobność być jeszcze waleczniejszymi i odważniejszymi niż oni.  — Więc zostanę z tobą. Buluk emini także?  — On także!  Wyszedłem na platformę do Mohammed Emina.  — Hamdullillah, chwała Bogu, że przychodzisz — rzekł. — Tęskniłem za tobą, jako trawa za rosą nocy.  — Byłeś cały czas tu na górze?  — Ciągle. Nikt mnie nie śmie poznać, gdyż inaczej mógłby mnie kto zdradzić. Dowiedziałeś się czego nowego?  Powiedziałem mu wszystko, a gdy skończyłem, wskazał na broń, przed nim leżącą.  — Przyjmiemy ich.  — Nie będziesz potrzebował tej broni.  — Nie? Czyż nie mam bronić siebie i moich przyjaciół?  — Są na to dość silni. Czyż chcesz może wpaść w ręce Turków, którym ledwie umknąłeś, czy też ma cię trafić kula lub ostrze noża, aby syn twój dłużej jeszcze męczył się w więzieniu?  — Emirze, mówisz, jak człowiek rozsądny, lecz nie jak waleczny.  — Szejku, wierz, że nie boję się żadnego wroga. To nie trwoga mówi przezemnie. Ali Bej zażądał od nas, abyśmy się wstrzymali od walki. Ma on zresztą to przekonanie, że do walki wcale nie przyjdzie, a ja sądzę tak samo.  — Myślisz, że Turcy poddadzą się bez oporu?  — Jeżeli nie uczynią tego, zostaną wystrzelani.  — Oficerowie tureccy nic nie warci, ale żołnierze są waleczni. Przypuszczą szturm do wzgórz i wyswobodzą się.  — Tysiąc pięciuset ludzi przeciwko sześciu tysiącom.  — Jeżeli uda się ich otoczyć.  — Nie uda się.  — Musimy więc iść z kobietami do doliny Idiz?  — Ty tak.  — A ty?  — Ja zostanę tutaj.  — Allah kerim! Poco? To byłaby twoja śmierć.  — Nie przypuszczam. Znajduję się w gielgieda padyszahnin, mam polecenia mutessaryfa, oraz buluka emini ze sobą, którego już sama obecność wystarczyłaby, by mię ochronić.  — Ależ, co chcesz tu robić?  — Zapobiec nieszczęściu, o ile to będzie możliwe.  — Czy Ali Bej wie o tem?  — Nie.  — A może Mir Szejk Chan?  — Także nie. Dowiedzą się o tem jeszcze na czas.  Był to istotnie trud wielki namówić szejka do aprobaty mojego postanowienia. Udało mi się wkońcu jednak.  — Allah il Allah! Drogi ludzkie zapisane są w księdze — rzekł — nie chcę cię namawiać do porzucenia tego zamiaru, ale pozostanę z tobą tutaj.  — Ty? To niemożliwe.  — Czemu?  — Nie powinni cię tutaj zastać.  — Ciebie także nie.  — Wytłumaczyłem ci już, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, ciebie jednak czekałby inny los, gdyby cię tak poznali.  — Koniec człowieka zapisany jest w księdze. Jeżeli mam umrzeć, to umrę, a wówczas wszystko jedno, czy to się stanie tu, czy w Amadijah.  — Rzucisz się w niebezpieczeństwo, a zapominasz przy tem, że wikłasz w to także mnie.  Wydało mi się to jedyną drogą do zachwiania jego uporu.  — Ciebie? Jakto? — zapytał.  — Jeżeli tu będę sam, ochronią mnie moje firmany, jeżeli jednak zastaną u mnie ciebie, wroga mutessaryfa, zbiegłego jeńca, wówczas stracę tę obronę i zaprzepaszczę ją. Wówczas zgubieni jesteśmy obydwaj, ja i ty.  Patrzył w zamyśleniu przed siebie. Wiedziałem, co buntowało się w nim przeciwko drodze do doliny Idiz, ale dałem mu czas do powzięcia postanowienia. Wreszcie rzekł niepewnym półgłosem:  — Emirze, masz mię za tchórza?  — Nie! Wiem, że jesteś waleczny i nieustraszony.  — Co pomyśli sobie Ali Bej?  — Myśli tak samo jak ja, a tak samo myśli też Mir Szejk Chan.  — A inni Dżezidi?  — Znają twą sławę i wiedzą, że nie umykasz przed żadnym nieprzyjacielem. Możesz zdać się na to zupełnie.  — A gdyby zwątpiono w moją odwagę, czy obronisz mnie wówczas? Czy powiesz publicznie, że poszedłem z kobietami do Idiz jedynie dlatego, żeby ciebie posłuchać?  — Powiem to wszędzie i publicznie.  — Więc dobrze; uczynię, co mi poleciłeś.  Odsunął flintę od siebie z rezygnacją i zwrócił znowu twarz ku dolinie, poczynającej już otulać się w mroki wieczorne.  Właśnie wracali ludzie, którzy wyszli byli poprzednio do Idiz. Tworzyli szereg idących pojedyńczo ludzi, który rozwiązał się przed nami w dole.  Wtem zagrzmiała z grobu świętego salwa, a równocześnie wszedł Ali Bej ze słowami:  — Nad grobem zaczyna się wielka uroczystość. Nie było przytem dotąd nigdy jeszcze obcego, lecz Mir Szejk Chan pozwolił mi w imieniu wszystkich kapłanów zaprosić was.  Był to w każdym razie zaszczyt wysoki, ale szejk Mohammed Emin odmówił.  — Dziękuję ci, panie! Muzułmaninowi nie wolno uczestniczyć w czci dla kogoś innego, niż Allaha.  Był muzułmaninem, mógł jednak odmowę swoją ubrać w inne słowa. Został, a ja poszedłem z bejem.  Kiedy wyszliśmy z domu, przedstawił się oczom naszym widok osobliwy i piękny, nie do opisania. Jak daleko sięgała dolina, migotały światła pod drzewami i na nich, nad wodą w dole i na każdej skale w górze, dokoła domów i na ich platformach. Najbardziej ożywiony ruch panował przy grobowcu świętego. Mir zapalił światło wiecznej lampy i wyszedł z nią na wewnętrzny dziedziniec. Od tego światła zapalili szejkowie i kawa e swoje lampy, od nich brali sobie światło fakirzy, poczem wszyscy wyszli nazewnątrz, a tysiące płynęły ku nim, aby oczyścić się w świętym ogniu. 7  Kto tylko mógł się zbliżyć do świateł kapłanów, przesunął rękę przez płomień i pociągał nią potem po czole i po okolicy serca. Mężczyźni przesuwali potem powtórnie ręce przez płomienie, aby zanieść błogosławieństwo swoim żonom i dzieciom. Matki czyniły to samo dla dzieci, które nie mogły przecisnąć się przez zbite tłumy. Panowała przy tem uciecha i radość, które jednak nie miały w sobie nic zdrożnego.  Świątynia była także iluminowana. W każdą z licznych nisz wstawiono lampę, a ponad dziedzińcami ciągnęły się długie girlandy lampionów i płomieni. Każda gałąź rosnących tam drzew była niejako ramieniem olbrzymiego świecznika, a setki świateł biegły po obydwu wieżach aż do ich szczytów, tworząc jakby dwa żyrandole, których widok był wprost czarujący.  Kapłani usiedli teraz wewnątrz, we dwa szeregi. Po jednej stronie siedzieli szejkowie w swoich białych strojach, a naprzeciwko nich kawale. Ci ostatni trzymali instrumenty; na przemian: jeden flet, a drugi tamburyn. Siedziałem z Ali Bejem w winnej altanie. Nie mogłem zauważyć, gdzie się znajdował szejk Chan.  Wtem zabrzmiał okrzyk z wnętrza grobu, a kawale podnieśli swe instrumenty. Flety rozpoczęły powolną melodję jakby jakiejś skargi, a tainburyny wybijały do tego takt. Potem nastąpił długo wytrzymany czterogłosowy akord, jak mi się zdaje w tercji, kwarcie i sekscie, połączony z drobnym trylem, wykonanym palcami na tamburynach; spoczątku pianissimo, potem piano, coraz silniej i silniej aż do fortissimo. Następnie wpadły flety w jakąś dwugłosową arję, której nie odpowiada żadna z naszych nazw muzycznych, a której wrażenie jednak było miłe i zadowalające.  Po przegraniu tego kawałka wyszedł z wnętrza Mir Szejk Chan. Towarzyszyli mu dwaj szejkowie. Jeden z nich niósł przed nim drewniany postument, podobny do pulpitu na nuty, który ustawiono następnie na środku dziedzińca. Drugi niósł jedno małe naczynie z wodą, a drugie otwarte, krągłe, w którem znajdował się jakiś gorejący płyn. Oba te naczynia postawiono na postumencie, do którego przystąpił Mir Szejk Chan.  Dał znak ręką i muzyka rozpoczęła się na nowo. Grano wstęp, w który kapłani wpadli hymnem unisono. Niestety, nie mogłem sobie zanotować jego treści, gdyż wpadałoby to zbyt w oko, a istotne jego brzmienie uleciało mi z pamięci. Było to ułożone w języku arabskim wezwanie do czystości wiary i czujności.  Po nim wygłosił Mir Szejk Chan krótką przemowę do kapłanów. W treściwych słowach określił, jak koniecznem jest utrzymać żywot wolnym od grzechu, czynić dobrze wszystkim ludziom, pozostać wiernym swej wierze i bronić jej od wszystkich nieprzyjaciół.  Następnie cofnął się i usiadł przy nas pod winną latoroślą. Jeden z kapłanów przyniósł żywego koguta, którego sznurkiem przywiązano do postumentu. Po prawej jego stronie postawiono ogień, po lewej wodę.  Muzyka zaczęła się znowu. Kogut siedział zagłębiony w sobie; cichych tonów fletów zdawał się nie zauważać. Wtem zabrzmiały tony silniej i kogut jął nadsłuchiwać. Wyciągnąwszy głowę z pierza, oglądnął się dokoła jasnemi, rozumnemi oczyma i zauważył wodę. Szybko sięgnął do niej dziobem, aby się napić. Radosne to zdarzenie obwieszczono uderzeniem w tamburyny. To widocznie podnieciło muzykalne zainteresowanie ptaka. Przekrzywił szyję i nadsłuchiwał uważnie. Dostrzegł przytem, że znajduje się w niebezpiecznem sąsiedztwie z ogniem. Chciał się cofnąć, lecz nie mógł, bo był na uwięzi. Rozgniewany tem, podniósł się i zapiał głośno „kukuryku“, któremu zawtórowały natychmiast flety i tamburyny. To wzbudziło w nim widocznie mniemanie, że tu idzie o turniej muzyczny. Obrócił się odważnie ku muzykantom, uderzył skrzydłami i krzyknął jeszcze raz. Na to otrzymał znowu tę samą odpowiedź i tak rozwinęła się walka na tony, która tak wkońcu rozgniewała koguta, że z wściekłem gdakaniem oderwał się od pulpitu i uciekł do wnętrza grobu.  Muzyka towarzyszyła temu bohaterstwu w najsilniejszem fortissimo, głosy kapłanów wpadły w nią radośnie i nastąpiło finale, zdolne istotnie zmęczyć muzykantów i śpiewaków. Po odegraniu kawałka ucałowali kawale swoje instrumenty.  Czyżby to głośne, grzmiące finale dało w jakikolwiek sposób sposobność do pomieszania Dżezidów z nieobyczajnymi Cheragh Sonderan, albo, jak to brzmi w języku kurdyjskim: Czerah sonderan? [2]. Uczucie religijne chrześcijanina mogło się wprawdzie buntować przeciwko wprowadzaniu tego ptaka, lecz pozatem nic niemoralnego nie mogłem zauważyć.  Obecnie nastąpić miała sprzedaż kulek, o których już wspominałem. Przedtem jednakże zeszli się kapłani i dali Ali Bejowi i mnie po siedem kulek. Były zupełnie okrągłe i opatrzone arabskim napisem, wyrytym na nich jakimś śpiczastym przyrządem. Cztery z moich kulek nosiły napis: „El Szems“, słońce.  Sprzedaż odbywała się na dziedzińcu zewnętrznym, podczas gdy z wewnętrznego brzmiały jeszcze tony instrumentów i głosy ludzkie. Opuściłem świątynię. Przypuszczałem, że dolina musi z góry przedstawiać widok cudowny i poszedłem, aby wziąć sobie Halefa do towarzystwa. Zastałem go siedzącego obok buluka emini na platformie domu. Jak mi się zdało, pogrążeni byli obaj w bardzo ożywionej rozmowie, gdyż usłyszałem, jak Halef rzekł:  — Co? Powiadasz, że to był Rosjanin?  — Tak, Russikow, któremu oby Allah obciął głowę. Żeby nie on, posiadałbym jeszcze mój nos. Rąbałem dokoła siebie, jak wściekły, ten hultaj jednak zamierzył się na moją głowę; chciałem uniknąć ciosu i cofnąłem się. Cięcie, które miało paść na głowę, trafiło tylko....  — Hadżi Halefie! — zawołałem.  Bawiło mię to istotnie, że mogłem także raz przerwać słynną historję o nosie. Zerwali się obaj i przystąpili do mnie.  — Będziesz mi towarzyszyć, Halefie; chodź!  — Dokąd, zihdi?  — Tam na wzgórze, aby zobaczyć, jak wygląda iluminacja doliny.  — Emirze, pozwól mi pójść z sobą! — prosił Ifra.  — Nie mam nic przeciw temu. Naprzód!  Wyszliśmy na wzgórze, położone ku Baadri. Wszędzie spotykaliśmy mężczyzn, kobiety i dzieci z pochodniami i świecami, a wszędzie witano nas i przemawiano do nas z dziecięcą radością. Kilku Dżezidów poszło za nami, aby nam świecić, prosiłem jednak, żeby wrócili lub pogasili pochodnie. Kto chciał w pełni użyć widoku, musiał sam znajdować się w ciemności.  Na dole w dolinie kołysał się płomień przy płomieniu. Tysiąc świecących punktów krzyżowało się, podskakiwało, tańczyło, wystrzelało w górę i przemykało obok siebie: małe, całkiem małe, głęboko w dole, a coraz to większe w miarę, jak były bliżej nas. Świątynia gorzała niemal w blasku i świetle, a obie wieże strzelały w ciemną noc ku górze, jak hymny płomienne. Równocześnie brzmiało z dołu ku nam głuche wrzenie i poszum głosów, przerywany często donośnym, bo bliskim okrzykiem radości. Mógłbym był stać tu godzinami i napawać się tym widokiem.  — Co to za gwiazda? — zabrzmiało tuż obok mnie pytanie w kurdyjskim języku.  Wymówił je któryś z Dżezidów.  — Gdzie? — zapytał inny.  — Patrz na rea kadizan tu, na prawo!  — Widzę ją.  — Pod nią zabłysnęła jasna gwiazda. Teraz znowu! Widzisz ją?  — Widziałem. To jest Kjale be szeri.  Te cztery gwiazdy, które w naszej grupie gwiazd tworzą grzbiet Niedźwiedzicy, nazywają Kurdowie „Stara“. Sądzą oni, że głowa jej kryje się za grupą sąsiednią. Te trzy gwiazdy, które u nas tworzą ogon Wielkiej Niedźwiedzicy (albo dyszel „Wozu“, jak to się jeszcze inaczej nazywa), zwie się u nich: „Dwaj bracia i ślepa matka starej“.  — Kjale be szeri? Ona ma jeszcze cztery gwiazdy — zauważył pierwszy z pytających. — To będzie Kumikji sziwan.  — Ta stoi wyżej. O, błysnęło znowu. Ach, pomyliliśmy się; to południe. To będzie Meszin.  — Meszin ma także więcej gwiazd. Jak pan sądzi, co to jest?  Pytanie to zwrócono do mnie, a samo zjawisko uderzyło i mnie także szczególnie.  Pochodnie i świece rzucały w górę tyle światła, że niepodobna było gwiazd dobrze rozpoznać. Blask jednak, który roziskrzał się tam po drugiej stronie, aby zniknąć natychmiast, był intensywny. Wyglądał, jak błędny ognik, rozświecający się nagle i gasnący w mgnieniu oka. Przypatrywałem się przez jakiś czas, a następnie zwróciłem się do Halefa:  — Hadżi Halefie, spiesz natychmiast do Ali Beja i powiedz mu, żeby jak najprędzej przybył tu do mnie. Idzie o coś ważnego.  Służący zniknął szybko, ja zaś posunąłem się jeszcze naprzód, częścią, aby rzekomą gwiazdę lepiej obserwować, a częścią, żeby uniknąć wszelkich dalszych zapytań.  Szczęściem, słyszał Ali Bej, że poszedłem na górę, i postanowił pójść za mną. Halef spotkał się z nim nieopodal pod nami i przyprowadził go do mnie.  — Co chcesz mi pokazać, emirze?  Wyciągnąłem rękę.  — Patrz dobrze tam! Zobaczysz, jak zabłyśnie tam gwiazda.... Teraz!  — Widzę ją.  — Już zniknęła. Czy znasz ją?  — Nie. Leży bardzo nisko i nie należy do żadnej grupy.  Przystąpiłem do pobliskiego krzaku i wyciąłem zeń kilka prętów. Jeden z nich wetknąłem w ziemię i stanąłem potem o kilka kroków przed Ali Bejem.  — Uklęknij równo za tym prętem; w kierunku, gdzie gwiazda błyśnie ponownie, wetknę drugi pręt. Widziałeś ją teraz?  — Tak, całkiem wyraźnie.  — Gdzie ma być pręt? Tutaj?  — Stopę na prawo.  — Tutaj?  — Tak, to już dokładne.  — A więc obserwuj dalej.  — Teraz znów ją ujrzałem — zauważył po krótkiej chwili.  — Gdzie? Wetknę trzeci pręt.  — Gwiazda nie była na dawnem miejscu. Posunęła się daleko na lewo.  — Powiedz, jak daleko?  — O dwie stopy od poprzedniego pręta.  — Tutaj?  — Tak jest.  Wetknąłem trzeci pręt, a Ali Bej badał w dalszym ciągu.  — Teraz znów ją widziałem — rzekł niebawem.  — Gdzie?  — Już nie nalewo, lecz naprawo.  — Dobrze! Oto, co ci chciałem pokazać. Teraz możesz już powstać.  Reszta obecnych ze zdziwieniem przypatrywała się mojemu zachowaniu, nawet sam Ali Bej nie rozumiał jeszcze jego przyczyny.  — Czemu kazałeś wołać mię spowodu tej gwiazdy?  — Bo to nie gwiazda!  — A cóż innego? Światło?  — No, gdyby to nawet było tylko jedno światło, to już byłoby dość szczególne, ale tu jest świateł cały szereg.  — Z czego to wnosisz?  — Gwiazdą to być nie może, bo jest o wiele niżej od szczytu góry, leżącej poza nią. Że jest więcej świateł, to mogłeś rozpoznać na podstawie zrobionego przez nas eksperymentu. Tam po drugiej stronie idzie lub jedzie wielu ludzi z pochodniami, albo z latarniami; światło którejś z nich błyska ku nam od czasu do czasu.  Ali Bej wydał okrzyk zdziwienia.  — Masz słuszność, emirze!  — Ktoby to mógł być?  — Pielgrzymi to nie są, gdyż przybywaliby tu drogą z Baadri do Szejk Adi.  — To pomyśl, że to Turcy!  — Panie! Byłobyż to możliwe?  — Nie wiem tego, bo nie znam okolicy. Opisz mi ją, beju!  — Prosto stąd idzie droga do Baadri, a tu dalej nalewo do Ain Sifni. Podziel tę drogę na trzy części i przejdź pierwszą część, a wtedy będziesz miał te światła po lewej ręce, ku wodzie, płynącej z Szejk Adi.  — Czy można jechać wzdłuż tej wody?  — Można.  — I w ten sposób dostać się do Szejk Adi?  — Tak.  — Popełniono zatem wielki błąd!  — Jaki?  — Rozstawiłeś forpoczty ku Baadri i ku Kaloni, a nie ku Ain Sifni.  — Tamtędy Turcy nie nadejdą. Ludzie z Ain Sifni zdradziliby nam to zaraz.  — A jeżeli Turcy nie pójdą przez Ain Sifni, lecz przejdą pod Dżeraijah przez Khausser i zechcą dostać się do doliny pomiędzy Ain Sifni a tem miejscem? Zdaje mi się, że obraliby w takim razie ten sam kierunek, w którym poruszają się tamte światła. Patrz, posunęli się znowu nalewo.  — Emirze, przypuszczenie twoje jest może słuszne. Wyślę zaraz straże w tę stronę.  — A ja przyjrzę się zbliska tym gwiazdom. Czy masz człowieka, znającego dobrze okolicę?  — Nikt jej nie zna lepiej od Seleka.  — Jest dobrym jeźdźcem; niech mnie prowadzi!  Zeszliśmy wdół, jak można było najszybciej. Ostatnią część rozmowy prowadziliśmy po cichu tak, że nikt zwłaszcza Baszybożuk, nic z niej nie słyszał. Selek wnet się znalazł; dostał konia i wziął z sobą broń. I Halef musiał pójść razem. Mogłem mu więcej zaufać, niż komukolwiek innemu. W dwadzieścia minut po pierwszem dostrzeżeniu gwiazdy przezemnie pędziliśmy drogą do Ain Sifni. Zatrzymaliśmy się na najbliższej wyżynie. Starałem się rozróżnić przedmioty w ciemności i ujrzałem znowu błysk. Zwróciłem na niego uwagę Seleka.  — Emirze, to nie jest gwiazda, ale też inie pochodnie, gdyż rzucałyby szerszy krąg światła. To są latarnie.  — Muszę więcej przybliżyć się do nich. Znasz dobrze okolicę?  — Poprowadzę cię; znam każdy kamień i każdy kierz. Trzymaj się tylko tuż za mną i ściągnij krótko cugle.  Zwrócił się od wody wprawo i ruszyliśmy przez wertepy. Była to jazda bardzo przykra, ale już w dobry kwadrans mogliśmy rozróżnić kilka świateł. Po następnym kwadransie, w ciągu którego poznikały nam z oczu te światła za leżącem przed nami wzgórzem, dotarliśmy na jego grzbiet i ujrzeliśmy już całkiem wyraźnie, że mamy przed sobą wcale długi korowód. Kto go tworzył, tego stąd nie można było rozpoznać; zauważyliśmy tylko, że zniknął nagle i nie ukazał się już potem.  — Czy tam znowu znajduje się jaki pagórek?  — Nie, tu już równina — odparł Selek.  — A może jest tam jakie zagłębienie, dolina, w której mogły poznikać światła?  — Nie.  — Albo las...  — Tak jest, emirze! — wtrącił prędko. — Tam, gdzie zniknęły, znajduje się lasek oliwny.  — Aha! Zostaniesz więc z końmi tutaj i będziesz na nas czekać, Halef zaś będzie mi towarzyszyć.  — Panie, weź mnie także ze sobą! — prosił.  — Zwierzęta zdradziłyby nas.  — Uwiążemy je.  — Mój karosz jest zbyt cenny, ażebym miał zostawiać go bez nadzoru. Zresztą nie umiesz naprawdę skradać się. Usłyszanoby cię lub nawet zobaczono.  — Emirze, umiem to!  — Bądź cicho! — wtrącił Halef. — Ja także sądziłem, że umiem zaczołgać się w sam środek duaru i zabrać stamtąd najlepszego konia, kiedy jednak przyszło popisać się tem przed effendim, musiałem się zawstydzić, jak chłopiec. Pociesz się jednak tem, że Allah nie chciał, aby z ciebie była jaszczurka.  Pozostawiliśmy strzelby i ruszyliśmy naprzód. Światła było właśnie na tyle, że można było o pięćdziesiąt kroków jako tako rozpoznać człowieka. Przed nami wynurzył się niebawem ciemny przedmiot, którego rozmiary rosły z każdym krokiem — był to lasek oliwny. W odległości, którą mogliśmy przejść w pięć do sześciu minut, zatrzymałem się przed lasem i nadsłuchiwałem z wytężoną uwagą. Nie słychać było najmniejszego szmeru.  — Postępuj za mną tak, żeby nasze osoby tworzyły jedną linję.  Miałem na sobie tylko ciemną bluzę i takież spodnie, na głowie zaś tarbusz, z którego odwinąłem chustę turbanu. Dzięki temu nie łatwo było odróżnić mnie od ciemnego terenu. Z Halefem było to samo.  Bez szmeru posuwaliśmy się dalej. Wtem doszedł nas trzask łamanych gałęzi. Położyliśmy się na ziemi i czołgaliśmy się powoli naprzód. Trzask i łamanie były coraz głośniejsze.  — Zbierają gałęzie, może na ognisko.  — To dobre dla nas, zihdi — szepnął Halef.  Niebawem dostaliśmy się do skraju lasu. Dało, się słyszeć prychanie zwierząt i głosy męskie. Leżeliśmy właśnie tuż obok gęstego krza. Wskazałem nań i rzekłem po cichu:  — Ukryj się tu i czekaj na mnie!  — Panie, ja cię nie opuszczę; pójdę za tobą.  — Zdradziłbyś mnie. Trudniej jest skradać się niedosłyszalnie przez las, niż w czystem polu. Wziąłem cię z sobą tylko dlatego, aby sobie zabezpieczyć odwrót. Pozostaniesz tu, chociażbyś nawet strzał usłyszał. Jak cię zawołam, pospieszysz ku mnie jak najszybciej.  — A jeżeli ani nie przyjdziesz, ani nie zawołasz?  — To za pół godziny przyczołgasz się bliżej, aby zobaczyć, co ze mną się stało.  — Zihdi, jeżeli ciebie zabiją, to ja pozabijam ich wszystkich.  Doleciało mię tylko to zapewnienie, gdyż oddaliłem się. Nie uszedłem jeszcze daleko, kiedy usłyszałem, jak głos jakiś zawołał rozkazująco:  — Et atesz — zapal ognisko.  Głos ten pochodził z odległości jakich stu stóp. Mogłem więc bez obawy czołgać się dalej. Wtem usłyszałem trzeszczenie ognia i dostrzegłem zarazem światło, dochodzące między drzewami niemal aż do mnie. To utrudniło mi oczywiście znacznie mój zamiar.  — Taszlar atesz czewrezinde — poobkładaj kamieniami ognisko! — rozkazał ten sam głos.  Rozkaz ten spełniono widocznie natychmiast, gdyż zdradzieckie promienie światła zniknęły i mogłem żwawiej posuwać się naprzód. Czołgałem się od drzewa do drzewa i czekałem za każdem z nich, dopóki nie przekonałem się, że mnie nie spostrzeżono. Szczęściem ostrożność ta była zbyteczna. Nie były to dziewicze lasy amerykańskie, a poczciwcom, których miałem przed sobą, ani przez myśl nie przeszło, żeby ktoś ich miał podsłuchiwać.  Tak posuwałem się ciągle coraz to dalej, aż dostałem się do drzewa, mającego korzenie o tylu odnogach, że spodziewałem się za niemi znaleźć niezłą kryjówkę. Było to o tyle pożądane, że tuż obok drzewa siedziało dwu ludzi, o jakich mi właśnie chodziło — dwaj oficerowie tureccy.  Przy pewnej ostrożności udało mi się między odnogami położyć się wcale swobodnie tak, że mogłem objąć okiem całą scenę.  Zewnątrz lasku stały cztery działa górskie, albo raczej dwa działa i dwie haubice, a na skraju stało przywiązanych około dwudziestu mułów, potrzebnych do transportu dział. Do jednej armaty potrzeba zwykle cztery do pięciu mułów; jeden musi nieść lawetę, jeden lufę, a dwa do czterech niosą jaszczyki.  Artylerzyści porozkładali się wygodnie na ziemi jak dłudzy i gwarzyli z sobą. Oficerowie chcieli pić kawę i palić swoje fajki; w tym celu rozniecono ogień, a nad nim ustawiono na dwóch kamieniach mały kociołek. Jeden z tych dwu bohaterów był kapitanem, drugi porucznikiem. Kapitan miał wcale dobroduszne wejrzenie; wyglądał mi właściwie całkiem na poczciwego, grubego niemieckiego piekarza, który w teatrze amatorskim ma grać dzikiego Turka, i wypożyczył sobie w tym celu za parę marek odpowiedni kostjum. Z porucznikiem było prawie to samo. Zupełnie tak samo musiała wyglądać sześćdziesięcioletnia miłośnica kawy z mlekiem, która wpadła na panieński pomysł ubrania się w szarawary i bluzę turecką, aby tak pójść na redutę.  Leżałem tak blisko, że mogłem wszystko usłyszeć.  — Działa nasze są dobre! — mruknął kapitan.  — Bardzo dobre — zapiszczał porucznik.  — Będziemy strzelać, wszystko wystrzelamy!  — Wszystko! — zabrzmiało echo.  — Weźmiemy łup!  — Wielki łup!  — Będziemy waleczni!  — Bardzo waleczni!  — Zaawansujemy!  — Wysoko, nader wysoko!  — Potem będziemy palić tytoń z Persji.  — Tytoń z Szirasu!  — I pić kawę z Arabji!  — Kawę z Mokki!  — Dżezidzi wszyscy muszą wymrzeć!  — Wszyscy!  — Hultaje!  — Łajdaki!  — Nieczyści, bezwstydni.  — Psy!  — Pozabijamy ich!  — Zaraz jutro rano!  — Oczywiście, to się rozumie!  Widziałem i usłyszałem już dość, cofnąłem się więc, spoczątku wolno i ostrożnie, potem jednak coraz prędzej. Podniosłem się nawet z ziemi, czemu nie mało zdziwił się Halef, gdy się doń zbliżyłem.  — Kto to, zihdi?  — Artylerzyści. Chodź, nie mamy czasu!  — Pójdziemy w postawie wyprostowanej?  — Tak.  Niebawem dostaliśmy się do koni, dosiedliśmy ich i wrócili. Przestrzeń do Szejk Adi przebyliśmy teraz oczywiście prędzej niż poprzednio. Zastaliśmy tam jeszcze to samo ożywienie.  Słyszałem, że Ali Bej znajduje się obok świątyni i spotkałem go wraz z Mir Szejk Chanem na wewnętrznym dziedzińcu. Wyszedł nam na spotkanie pełen oczekiwania i zaprowadził mnie do Chana.  — Co widziałeś — zapytał.  — Armaty!  — Och! — zawołał przestraszony. — Ile?  — Cztery małe działa górskie.  — Jakie ich przeznaczenie?  — Mają tem zburzyć Szejk Adi. Podczas gdy piechota przypuści ataki od strony Baadri i Kaloni, będzie artylerja gnać tu wdół, nad wodę. Plan niezły, bo stamtąd można istotnie razić strzałam i całą dolinę. Szło tylko o to, żeby działa przeprowadzić niepostrzeżenie przez wzgórza. I udało się; użyli mułów, a z ich pomocą można armaty przenieść w godzinę z obozu aż do Szejk Adi.  — Cóż uczynimy, emirze?  — Daj mi natychmiast sześćdziesięciu jeźdźców i kilka latarń, a za dwie godziny zobaczysz te działa tutaj w Szejk Adi.  — Wzięte do niewoli?  — Wzięte.  — Panie, dam ci stu jeźdźców.  — No, dobrze, daj mi natychmiast osiemdziesięciu i powiedz im, że ich czekam na dole przy wodzie.  Poszedłem i zastałem Halefa i Seleka jeszcze przy koniach.  — Co uczyni Ali Bej? — spytał Halef.  — Nic. Zrobimy sami, co trzeba.  — Co takiego, zihdi? Ty się uśmiechasz! Panie, znam twe oblicze; zabierzemy działa?  — W każdym razie! Chciałbym jednak mieć armaty bez rozlewu krwi i dlatego bierzemy z sobą osiemdziesięciu jeźdźców.  Podjechaliśmy ku wylotowi doliny, gdzie niedługo czekaliśmy na przybycie owych osiemdziesięciu jeźdźców.  Wysłałem Seleka naprzód z dziesięciu ludźmi, a sam z resztą jechałem za nimi w pewnem oddaleniu. Nie widząc nieprzyjaciela, dojechaliśmy na wzgórze, na którem Selek czekał na nas poprzednio i zsiedliśmy z koni. Najprzód wysłałem ludzi, którzy mieli dbać o nasze własne bezpieczeństwo. Następnie pozostawiłem dziesięciu ludzi przy koniach i nakazałem im nie opuszczać tego miejsca bez mojego rozkazu. Wreszcie jąłem się z pozostałymi skradać ku laskowi. W odpowiedniem oddaleniu zatrzymaliśmy się, a ja sam poszedłem naprzód. Jak przedtem, tak i teraz dostałem się bez przeszkody do drzewa, pod którem leżałem. Turcy leżeli grupkami obok siebie i gawędzili. Sądziłem, że będą spali. Czujność wojskowa i oczekiwanie bitwy nie dały im zasnąć. Naliczyłem ich razem z podoficerami i oficerami do trzydziestu czterech ludzi i powróciłem do swoich.  — Hadżi Halefie i Seleku, weźcie swoje konie. Pojedziecie łukiem dokoła lasku i po tamtej stronie przejedziecie tuż obok niego. Zatrzymają was. Powiecie, że zabłądziliście i, że chcecie zdążyć na święta do Szejk Adi. W ten sposób odwrócicie od nas uwagę Ottomanów, a zwrócicie ją na siebie. Reszta, to nasza rzecz. Idźcie!  Pozostałym kazałem stanąć we dwa długie szeregi mające na celu otoczenie lasku z dwóch stron. Po wydaniu potrzebnych zarządzeń, położyliśmy się na ziemi i poczołgaliśmy się dalej.  Ja oczywiście posuwałem się najprędzej. Byłem już od dwu minut pod mojem drzewem, kiedy zadudniły uderzenia kopyt końskich. Ognisko płonęło jeszcze więc mogłem nieźle objąć okiem całą scenę. Obaj oficerowie palili widocznie i pili kawę podczas mej nieobecności.  — Szejk Adi, to złe gniazdo! — usłyszałem, jak mówił kapitan.  — Całkiem złe — odpowiedział porucznik.  — Tam ludzie oddają cześć djabłu.  — Djabłu; niechaj ich Allah rozsieka i zmiażdży!  — My to zrobimy!  — Tak, rozszarpiemy ich!  — Do szczętu!  Aż do tych słów słyszałem rozmowę; potem doleciał mnie wspomniany tętent. Porucznik podniósł głowę.  — Ktoś nadchodzi! — rzekł.  Kapitan także jął nadsłuchiwać.  — Ktoby to mógł być? — zapytał.  — To dwaj jeźdźcy; słyszę to.  Powstali, a żołnierze uczynili to samo. W świetle ogniska widać było Halefa i Seleka. Kapitan zastąpił im drogę i dobył szabli.  — Stać! Kto wy?! — zawołał do nich.  Turcy otoczyli ich natychmiast. Mój mały Halef przypatrywał się z konia oficerom, z miną, po której poznałem, że zrobili na nim podobne wrażenie, jak na mnie.  — Kto wy, pytałem! — powtórzył kapitan.  — Ludzie! — odparł Halef.  — Jacy ludzie?  — Mężczyźni!  — Jacy mężczyźni?  — Mężczyźni konni!  — Niech was djabeł połknie! Odpowiadajcie lepiej, albo dostaniecie bastonadę. Więc kto wy?  — Dżezidzi — odpowiedział teraz Selek cichym głosem.  — Dżezidzi? Aha! A skąd?  — Z Mekki!  — Z Mekki? Allah il Allah. Czy i tam są czciciele djabła?  — Równo pięćkroć stotysięcy.  — Aż tylu? Allah kerim; pozwala, żeby tyle chwastu rosło wśród pszenicy. Dokąd dążycie?  — Do Szejk Adi.  — Aha, mam was! Czego tam chcecie?  — Obchodzą tam wielkie święto.  — Wiem o tem. Tańczycie i śpiewacie z djabłem i modlicie się przytem do koguta, wygrzanego w ogniu Dżehenny. Zsiądźcie! Jesteście moimi jeńcami.  — Jeńcami? Cóż uczyniliśmy takiego?  — Jesteście synami djabła. Należy was bić, dopóki was nie opuści wasz ojciec. Z koni!  Zabrał się do nich sam, i obu zwleczono formalnie z koni.  — Oddajcie broń.  Wiedziałem, że Halef nie uczyniłby tego nigdy, nawet w obecnych warunkach. Patrzył ku ognisku, jakby szukał tam kogoś; wzniosłem więc głowę tak wysoko, że mnie mógł dostrzec. Po szeleście za mną poznałem, że moi ludzie osaczyli już obóz zupełnie.  — Naszą broń? — zapytał Halef. — Słuchaj jis baszi, pozwól sobie coś powiedzieć.  — Co takiego?  — Możemy to powiedzieć jedynie tobie i milazimowi.  — Nie chcę od was nic wiedzieć!  — Ale to ważne, bardzo ważne!  — Czego dotyczy?  — Posłuchaj!  Szepnął mu do ucha kilka słów, które wywarły skutek natychmiastowy. Kapitan cofnął się o krok i badał mówiącego z miną pełną szacunku. Potem dopiero dowiedziałem się, że chytry Halef szepnął mu: „dotyczy to waszej kiesy!“  — To prawda? — spytał oficer.  — Prawda.  — I będziesz o tem milczał?  — Jak grób.  — Przysięgnij mi.  — Jak mam przysięgać?  — Na Allaha i brodę... lecz nie, wy jesteście Dżezidami. Przysięgnij mi więc na djabła, któremu oddajesz cześć.  — Dobrze więc! Djabeł wie, że nic potem nie powiem.  — Ale on cię rozszarpie, jeżeli mówisz nieprawdę. Chodź, milazimie; chodźcie wy obaj.  Wszyscy czterej przystąpili do ognia tak, że mogłem usłyszeć każde ich słowo.  — Więc mów! — rozkazał kapitan.  — Wypuść nas na wolność! My ci zapłacimy.  — Pieniądze macie?  — Mamy pieniądze.  — A czy wiecie, że te pieniądze już do mnie należą? Wszystko, co macie z sobą, należy do nas.  — Nie znajdziesz ich nigdy. Wracamy z Mekki, a kto taką podróż odbywa, ten potrafi już ukryć swoje pieniądze.  — Ja je znajdę.  — Nie znajdziesz, choćbyś nas zabił nawet i kazał najdokładniej przeszukać. Czciciele djabła mają doskonałe sposoby robienia pieniędzy niewidzialnemi.  — Allah jest wszechwiedzący!  — Lecz ty nie jesteś Allah!  — Nie mogę was puścić wolno.  — Czemu?  — Zdradzilibyście nas.  — Zdradzilibyśmy, a to jak?  — Czyż nie widzicie, że jesteśmy tutaj spowodu wyprawy wojennej?  — Nie zdradzimy cię!  — Ależ chcecie iść do Szejk Adi!  — Nie wolno nam?  — Nie.  — Więc wyślij nas, dokąd ci się podoba.  — Poszlibyście do Baaweiza i zaczekalibyście tam przez dwa dni?  — Dobrze!  — Ile chcecie nam zapłacić za swoją wolność?  — Ile żądasz?  — Po piętnaście tysięcy pjastrów za każdego.  — Panie, jesteśmy biednymi pielgrzymami i nie mamy tyle ze sobą.  — Ile macie?  — Pięćset pjastrów dalibyśmy ci może.  — Pięćset? Hultaju, chcecie nas oszukać!  — Może zbierzemy i sześćset.  — Dacie dwanaście tysięcy pjastrów i ani pary mniej. Przysięgam wam to na Mahometa. Jeżeli nie chcecie, to każę was dopóty ćwiczyć, dopóki nie dacie. Powiedzieliście, że znacie środki zrobienia pieniędzy niewidzialnemi; macie dużo z sobą, a ja znowu mam środki na zjawienie się waszych pjastrów. Halef udał przerażonego. — Panie, czy naprawdę nie zrobisz taniej?  — Nie.  — Więc musimy ci to dać?  — A szubrawcy! teraz dopiero widzę, że macie z sobą dużo pieniędzy. Nie będziecie więc wolni za dwanaście tysięcy pjastrów, lecz musicie dać tyle, ile żądałem pierwotnie, t. j. piętnaście tysięcy.  — Przebacz, panie, ale to za mało.  Kapitan spojrzał na małego Halefa ogromnie zdumiony.  — Jak to rozumiesz, hultaju?  — Przypuszczam, że każdy z nas więcej wart niż piętnaścią tysięcy pjastrów. Pozwól, że damy ci pięćdziesiąt tysięcy.  — Człowieku, zwarjowałeś!  — Albo sto tysięcy.  Majster piekarski jis baszi wydął bezradnie policzki, spojrzał porucznikowi w jego chude oblicze i zapytał go:  — Poruczniku, co ty na to? Zapytany miał usta otwarte i wyznał całkiem szczerze:  — Nic, zupełnie nic.  — Ja także nic. Ci ludzie muszą być ogromnie bogaci!  Następnie zwrócił się znów do Halefa:  — Gdzie macie pieniądze?  — Musisz to wiedzieć?  — Tak.  — Mamy ze sobą kogoś, co za nas zapłaci. Ty jednak nie możesz go widzieć.  — Allah niechaj ma nas w opiece. Masz na myśli djabła!  — Czy ma przyjść?  — Nie, nie, przenigdy! Nie jestem Dżezidem i nie umiem z nim mówić. Umarłbym ze strachu!  — Nie zlękniesz się, gdyż ten szejtan ukaże się w postaci ludzkiej. Oto i on!  Powstałem spoza drzewa i w dwu szybkich krokach stanąłem przed oficerami. Rozskoczyli się przerażeni; jeden wprawo drugi wlewo. Ponieważ jednak postać moja nie wydała im się znowu tak bardzo przerażającą, zatrzymali się po chwili i patrzyli na mnie w osłupieniu.  — Jis baszi — przemówiłem do nich — słyszałem wszystko, o czem mówiliście dzisiaj wieczorem. Powiedzieliście, że Szejk Adi to gniazdo bardzo złe.  Ciężkie westchnienie było jedyną odpowiedzią.  — Powiedzieliście: oby Allah ludzi tamtejszych rozsiekał i zmiażdżył.  — Oh! oh! — dało się słyszeć.  Powiedzieliście następnie, że wystrzelacie tych gałganów i drabów i że weźmiecie wielki łup.  Milazim był napoły martwy z przerażenia, a jis baszi nie umiał nic więcej, jak tylko wzdychać.  — Potem mieliście dostać awans i palić tytoń z Szirasu!  — Wie o wszystkiem! — wydobył z siebie trwożnie kapitan.  — Tak, wiem o wszystkiem! — Pójdziecie naprzód, ale wiesz dokąd?  Potrząsnął przecząco głową.  Do Szejk Adi, do nieczystych i bezwstydnych, których chcieliście pozabijać. Powiadam wam teraz to, co przed chwilą mówiliście do tych dwu mężów: Jesteście moimi jeńcami!  Żołnierze nie mogli sobie wytłumaczyć tego, co się stało; stali stłoczeni w jeden kłąb. Na znak, dany przezemnie po ostatnich słowach, wystąpili Dżezidzi z lasu i otoczyli ich. Ani jeden nie pomyślał o oporze; osłupieli zupełnie. Oficerowie jednak zaczęli połapywać się w istotnym stanie rzeczy i sięgnęli za pas.  — Stać! żadnej obrony! — upomniałem ich, dobywszy rewolweru. — Kto chwyci za broń, w mgnieniu oka padnie zastrzelony.  — Ktoś ty? — spytał kapitan.  Pocił się, a mnie żal było zarówno poczciwego Falstaffa, jako też i Don Kiszota. Ich awans przepadł już raz na zawsze.  — Jestem waszym przyjacielem i dlatego życzę sobie, żeby was Dżezidzi nie wystrzelali. Oddajcie broń!  — Przecież jej potrzebujemy!  — Na co?  — Musimy bronić naszych dział.  Niepodobna było oprzeć się działaniu tej bezprzykładnej naiwności i dlatego zaśmiałem się. Następnie uspokoiłem ich.  — Nie troszczcie się, działa weźmiemy w opiekę.  Mówiło się jeszcze jakiś czas to i owo, wkońcu jednak złożyli broń.  — Co z nami zrobicie? — zapytał stroskany jis baszi.  — Będzie to zupełnie zależało od waszego zachowania. Może zginiecie, może jednak uzyskacie łaskę, jeżeli będziecie posłuszni.  — Co mamy uczynić?  — Przedewszystkiem odpowiadać prawdę na moje pytania.  — Pytaj!  — Czy idzie za wami więcej wojska?  — Nie.  — Jesteście tu rzeczywiście jedyni?  — Tak jest.  — W takim razie miralaj Omar Amed jest człowiekiem bez zdolności. W Szejk Adi stoi kilka tysięcy ludzi zbrojnych, a on wysyła tu przeciwko nim trzydziestu ludzi z czterema działami. Powinien był dodać wam przynajmniej alaja emini z dwustu ludźmi piechoty. Temu człowiekowi zdawało się, że Dżezidów można tak łatwo pochwytać i pozabijać, jak muchy. Jakie dał wam rozkazy?  — Mamy działa niepostrzeżenie doprowadzić do wody.  — A potem?  — Potem iść wzdłuż niej w górę i stanąć na pół godziny drogi przed Szejk Adi.  — Dalej!  — Tam mamy czekać, dopóki nam nie przyśle posłańca. Następnie mamy się posunąć aż do doliny i ostrzeliwać Dżezidów kulami, kartaczami i granatami.  — Posuwać się naprzód wam wolno, dojdziecie nawet dalej, niż do wejścia doliny. Strzelanie obejmą inni.  Skoro się to raz już stało, zdali się Turcy, jako prawdziwi fataliści, na swój los z całym spokojem. Musieli się zebrać i odeszli pod eskortą Dżezidów. Części armat wzięły muły na swoje grzbiety; ruszono naprzód. Przyszedłszy do naszych koni, dosiedliśmy ich.  Na pół godziny drogi od doliny, zostawiłem działa pod osłoną dwudziestu ludzi. Stało się to ze względu na owego posłańca, mającego przyjść od miralaja.  Zaraz u wejścia do doliny, natknęliśmy się na znaczną gromadę ludzi. Wieść o naszej małej wyprawie rozbiegła się bardzo szybko między pielgrzymami; wobec tego zgromadzono się tu, aby jak najrychlej dowiedzieć się o jej wyniku. Z tego powodu zaprzestano też strzelania w dolinie tak, że panowała w niej cisza głęboka. Chciano słyszeć strzały, gdyby było między Turkam i a nami przyszło do walki poważnej.  Pierwszym, który ku mnie podszedł, był Ali Bej.  — Przybywasz nareszcie! — zawołał z ulgą widoczną; potem zaś dodał frasobliwie — ale bez armat! No i ludzi brakuje.  — Nie brakuje ani jednego człowieka i nikt nie jest ranny.  — Gdzież są?  — Są z Halefem i Selekiem przy działach, które w tyle zostawiłem.  — Czemu?  — Ten jis baszi opowiadał mi, że miralaj wyśle posłańca tam, gdzie stoją działa. Turcy mieli potem posunąć się i ostrzeliwać Szejk Adi kulami, kartaczami i granatami. Czy masz ludzi umiejących obsłużyć armatę?  — Poddostatkiem.  — Więc poślij ich tam. Niech zamienią odzież z Turkami, pojmają posłańca i dadzą natychmiast jeden strzał. To będzie dla nas najlepszym sygnałem, że nieprzyjaciel już blisko, jego zaś samego skłoni do przedwczesnego ataku. Co zrobisz z jeńcami?  — Odeślę ich i każę strzec.  — W dolinie Idiz?  — Nie. Tego miejsca nie śmie widzieć nikt, prócz Dżezidów. Jest tu jednak mały wykrot, w którym niewielu ludzi ustrzeże jeńców. Chodź ze mną.  W domu jego czekała na mnie obfita wieczerza, podczas której usługiwała mi jego żona. Jego samego w domu nie było, gdyż musiał uważać na przebieranie się jeńców, których potem odprowadzono. Ci, którzy otrzymali mundury tureckie, byli to sami wyszkoleni artylerzyści: wyruszyli niebawem, aby się udać do dział.  Gwiazdy zaczynały już blednąc, kiedy przyszedł do mnie Ali Bej.  — Czyś gotów wyruszyć, emirze?  — Dokąd?  — Do doliny Idiz.  — Pozwolisz, że tu zostanę:  — Chcesz walczyć wspólnie?  — Nie.  — Przyłączyć się tylko do nas, aby widzieć, czy jesteśmy waleczni?  — Do was nie przyłączę się także; zostanę tutaj w Szejk Adi.  — Panie, co ty zamyślasz?  — Myślę, że to będzie właściwem.  — Zabiją cię!  — Nie. Jestem pod opieką wielkorządcy i mutessaryfa.  — Ale jesteś naszym przyjacielem; wziąłeś artylerję do niewoli; przypłacisz to życiem.  — Kto o tem Turkom opowie? Zostaję tutaj z Halefem i z Baszybożukiem. W ten sposób uczynię dla was więcej może, niż walcząc w waszych szeregach.  — Masz może słuszność, emirze, ale jak będziemy strzelać, możesz i ty być zranionym, a nawet zabitym.  — Nie sądzę, gdyż będę się strzegł wystawiać na wasze kule.  Wtem otwarły się drzwi i wszedł człowiek, który należał do wysłanych przez Ali Beja straży.  — Panie! — rzekł — cofnęliśmy się, gdyż Turcy są już w Baadri. Za godzinę tu będą.  — Idź i powiedz twoim, żeby trzymali się zawsze blisko Turków, żeby się im jednakże nie pokazywali.  Wyszliśmy przed dom. Kobiety i dzieci przeszły obok nas i zniknęły poza świątynią. Wtem nadbiegł zadyszany drugi posłaniec i oznajmił:  — Panie, Turcy już dawno opuścili Kaloni i ciągną przez las. Za godzinę mogą być już tutaj.  — Ustawcie się po drugiej stronie pierwszej doliny i cofnijcie się, skoro nadejdą. Nasi będą na was czekać w górze.  Posłaniec wrócił, a bej oddalił się na pewien czas. Stałem przed domem i przypatrywałem się przechodzącym obok mnie postaciom. Gdy kobiety i dzieci już przeszły, ruszyły długie szeregi mężczyzn pieszych i konnych. Nie znikali oni poza świątynią, lecz wspinali się na wzgórza ku Baadri i Kaloni, aby Turkom pozostawić dolinę wolną. Osobliwego uczucia doznawałem na widok tych ciemnych postaci. Zdmuchnięto świece, pogasły pochodnie jedna po drugiej, tylko grobowiec wyciągał ku niebu płomienne języki swoich dwu wież. Byłem sam tutaj. Wszyscy krewni i domownicy beja odeszli. Buluk emini spał na platformie, a Halef jeszcze nie wrócił. Wtem doleciał mnie odgłos galopu końskiego. W padł Halef. Gdy zsiadł z konia, zagrzmiały z dołu dwa ciężkie jakieś uderzenia.  — Co to było, Halefie?  — Padają drzewa. Ali Bej kazał je pościnać, aby tam w dole zamknąć wąwóz i zabezpieczyć armaty przed napadem Turków.  — To czyn rozsądny! Gdzie reszta owych dwudziestu?  — Zostali na rozkaz beja przy działach. Oprócz tego wyznaczył on jeszcze trzydziestu innych do wzmocnienia ich.  — A zatem pięćdziesięciu ludzi. Ci zdołaliby już atak wytrzymać.  — Gdzie jeńcy? — zapytał Halef.  — Odeszli już pod nadzorem.  — A ci ludzie ruszają już do boju?  — Tak jest.  — A my?  — Zostaniemy tutaj. Pragnę zobaczyć twarze Turków, gdy spostrzegą, że wpadli w pułapkę.  Ta myśl zadowoliła widocznie Halefa, bo nie szemrał na to, że zostajemy, chociaż może powiedział sobie w duszy, że niebezpieczniej jest zostawać, niż przyłączyć się do walczących.  — Gdzie jest Ifra? — zapytał jeszcze.  — Śpi na platformie.  — To śpioch, zihdi, i dlatego prawdopodobnie dał mu kapitan osła, który krzyczy przez całą noc. Czy wie on już cośkolwiek o tem, co się tu stanie?  — Przypuszczam, że nie. Nie powinien też wiedzieć, że braliśmy udział w tem wszystkiem; rozumiesz?  Ali Bej powrócił jeszcze raz, aby zabrać swojego konia. Usiłował jeszcze raz przedstawić mi rzecz, widząc jednak, że to nie skutkuje, musiał mnie wreszcie opuścić. Uczynił to z najserdeczniejszem życzeniem, żeby mi się nic złego nie stało i zapewniał mnie, że kazałby wystrzelać wszystkich tysiąc pięciuset Turków, gdyby mię z ich strony spotkała jaka krzywda. W końcu prosił mnie, żebym na widocznej z góry platform ie wywiesił znajdującą się w izbie płachtę na znak, że się mam dobrze. Gdyby biała płachta zniknęła, wówczas będzie wiedzieć, że jestem w niebezpieczeństwie i postąpi odpowiednio natychmiast.  Dosiadł konia i odjechał jako ostatni ze swoich.  Świt zaczynał już szarzeć; niebo rozjaśniało się tak, że na tle jego można było rozróżnić już gałęzie drzew. Z góry, z przeciwległego zbocza doliny, cichnął tętent konia Ali-Beja. Wobec tego, że i mój tłumacz mię opuścił, byłem z moimi dwoma służącymi sam w dolinie tajemniczego wciąż jeszcze zagadkowego dla mnie kultu. Sam, całkiem sam? Czy to prawda istotnie, czy też doleciały mię czyjeś kroki z małego domu poświęconego El Szemsowi? Wyszła z niego wysoka, biała postać mężczyzny i rozglądała się dokoła. Długa czarna broda spadała mu na piersi, podczas gdy włos śnieżnobiały spływał na ramiona. Był to Pir Kamek; poznałem go teraz.  — Ty jeszcze tu? — zapytał, stając przedemną, głosem niemal twardym. — Kiedy pójdziesz za innymi?  — Zostaję tutaj.  — Zostajesz? Czemu?  — Bo tutaj więcej mogę wam przydać się, niż w inny sposób.  — Może być, emirze, a jednak powinienbyś odejść.  — Pytam ciebie o to samo: Kiedy pójdzież za innymi?  — Zostaję.  — Czemu?  — Czyż nie widziałeś tam stosu? — odparł posępnie — on mnie zatrzymuje.  — Czemu on?  — Bo czas już spełnić ofiarę, dla której wzniosłem go tutaj.  — Turcy przeszkodzą ci.  — Sami przyniosą mi nawet ofiarę, a ja święcić dziś będę najważniejszy dzień życia mego.  Zrobiło mi się niemal nieswojo na dźwięk tego, jakby z próżni wydobywającego się głosu. Przemogłem jednak to uczucie i spytałem:  — Nie pomówiłbyś dziś jeszcze ze mną o twojej książce, której użyczył mi Ali Bej?  — Czy może ci to przynieść jaką radość i pożytek?  — Zapewne!  — Emirze, jestem ubogim kapłanem; trzy tylko rzeczy należą do mnie: moje życie, moje ubranie i książka, o której mówisz. Życie moje oddam Czystemu, Potężnemu i Miłosiernemu, który mi je dał. Ubranie moje pozostawię temu żywiołowi, w którym pochowane będzie moje ciało, a książkę darowuję tobie, aby duch twój mógł z moim rozmawiać, kiedy dzielić nas będą czasy, lądy, morza i światy.  Czy był to tylko kwiecisty, orjentalny sposób wyrażania się, czy też mówiło z niego istotnie przeczucie bliskiego zgonu? Przeszedł mię dreszcz, z którego nie mogłem się otrząsnąć.  — Pirze Kameku, dar twój jest wielki; prawie że nie mogę go przyjąć.  — Emirze, miłuję ciebie! Otrzymasz książkę, a gdy wzrok twój padnie na słowa, tą ręką pisane, to wspomnij o ostatniem, które ręka ta wpisze do księgi, gdzie przedstawiona jest krwawa historja Dżezidów, tych wzgardzonych i prześladowanych.  Musiałem go uścisnąć; nie mogłem postąpić inaczej.  — Dziękuję ci, Pirze Kameku! Ja także ciebie miłuję, a ilekroć otworzę twoją książkę, stanie przedemną twa postać i słyszeć będę z twoich ust słowa, które do mnie mówiłeś. Teraz jednak powinieneś opuścić Szejk Adi, gdyż jeszcze nie jest zapóźno.  — Widzisz tam świątynię? W niej pochowany jest ten, którego prześladowano i zabito. On nie uciekał nigdy. Czyż niema tego także w twoim Kitab, że nie należy bać się tego, który ciało tylko zabija? Zostanę tu, bo wiem, że mi Osmanli szkodzić nie mogą. A gdyby mnie zabili, to cóżby się stało? Azali kropla nie musi unieść się ku niebu? Czyż El Szems promienne nie umiera codziennie, aby codziennie z martwych powstać na nowo? Czyliż śmierć nie jest tylko wnijściem do jaśniejszego, czystszego świata? Słyszałeś kiedykolwiek, żeby Dżezid mówił o innym, że umarł? Powiada tylko, że się przemienił. Niema ani śmierci, ani grobu; jest tylko życie i nic więcej, jak życie. Dlatego też wiem, że cię jeszcze zobaczę.  Po tych słowach oddalił się i zniknął poza murem zewnętrznym grobowca.  Wszedłem do domu i udałem się na platformę. Tam słyszałem jakieś głosy. To Halef i Ifra rozmawiali z sobą.  — Zupełnie sam? — pytał Ifra.  — Tak.  — A gdzie ci inni; tych wielu, te tysiące?  — Kto to wie!  — Ale dlaczego odeszli?  — Umknęli.  — Przed kim?  — Przed wami.  — Przed nami? Hadżi Halefie Omarze, nie rozumiem, co mówisz!  — Więc powiem co wyraźniej. Uciekli przed twoim mutessaryfem i przed twoim Omar Amedem.  — Ależ dlaczego?  — Ponieważ miralaj nadchodzi, aby napaść na Szejk Adi.  — Allah akbar, Bóg jest wielki, a ręka mutessaryfa jest potężna! Powiedz mi, czy mam pozostać przy naszym emirze, czy też walczyć pod miralajem?  — Musisz zostać z nami.  — Hamdullillah! chwała i dzięki Bogu! gdyż dobrze jest u naszego emira, którego mi strzec polecono.  — Tobie? A kiedyż to ty go strzegłeś?  — Ciągle, od kiedy chodzi pod moją osłoną.  Halef zaśmiał się i odpowiedział:  — Tak, ty właśnie jesteś do tego. Czy wiesz, kto jest obrońcą emira?  — Ja!  — Nie, ja!  — Czyż nie oddał mi go w opiekę sam mutessaryf?  — Czyż on sam nie oddał się mnie w opiekę? A kto tu więcej zinaczy, zihdi, czy ten twój nicpoń mutessaryf?  — Halefie Om arze, pilnuj swego języka. Bo jeżeli powiem to słowo mutessaryfowi!...  — Sądzisz, że się go zlęknę? Jestem hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas, Ibn hadżi Dawud al Gossarah.  — A ja nazywam się Ifra, należę do walecznych Baszybożuków wielkorządcy, a za moje bohaterskie czyny zamianowano mnie bulukiem emini. O ciebie troszczy się tylko jedna osoba, a o mnie padyszach i całe państwo, zwane Otomańskiem.  — Ciekawym naprawdę, jaką masz korzyść z tej troski?  — Jaką korzyść? Otrzymuję żołdu miesięcznego trzydzieści pięć pjastrów, dwa funty chleba dziennie, siedemnaście łutów mięsa, trzy łuty masła, pięć łutów ryżu, łut soli, półtora łuta dodatków, oraz mydło, oliwę i smarowidło do butów.  — I za to dokonywasz czynów bohaterskich?  — Tak, wielu i bardzo wielkich.  — Chciałbym je widzieć.  — Co, nie wierzysz temu? Jak utraciłem np. nos, którego już nie mam! Było to podczas sporu między Druzami a Maronitami z Dżebel Libanon. Wysłano nas, abyśmy wywalczyli spokój, oraz poszanowanie dla ustaw. W jednej z tych bitew waliłem dokoła siebie jak wściekły. Wtem zamierzył się jeden z nieprzyjaciół na moją głowę. Chciałem ustąpić i cofnąłem się, a tymczasem cios zamiast w głowę ugodził mię w... ooh!... aah!... co to było?  — Tak, co to było? Wystrzał armatni!  Halef miał słuszność. Był to wystrzał armatni, który tym razem nie pozwolił małemu bulukowi emini dokończyć zajmującego opowiadania. Był to zapewne znak od naszych artylerzystów, że wzięli już do niewoli adjutanta miralajowego. Obaj służący zbiegli natychmiast z góry.  — Zihdi, strzelają! — zawołał Halef, patrząc na kurki swoich pistoletów.  — Z armat! — dodał Ifra.  — To ładnie! Wprowadźcie zwierzęta na dziedziniec wewnętrzny.  — Czy i mojego osła?  — Tak, a potem zamknijcie drzwi.  Ja sam wziąłem biały szal i rozpostarłem go na platformie. Potem kazałem przynieść kilka koców i położyłem się na nich tak, że mię z dołu nie można było zobaczyć. Obaj słudzy zajęli miejsca obok mnie.  Tymczasem zrobiło się już tak jasno, że było widać wszystko dość wyraźnie. Mgły podnosiły się już z doliny; a wciąż jeszcze gorzały światła świątyni; widok, od którego zaczynały boleć oczy.  Tak upłynęło pięć do dziesięciu minut, pełnych oczekiwania. W tem doleciało mię ze zbocza rżenie konia, jedno, potem drugie, a niebawem odpowiedziało mu trzecie ze strony przeciwnej. Było to jasne: wojska wkraczały równocześnie z dwóch stron na dolinę. Rozkazy miralaja wykonano z wielką punktualnością.  — Nadchodzą! — stwierdził Halef.  — Tak, nadchodzą! — przyznał Ifra. — Panie, a jeżeli wezmą nas za Dżezidów i będą strzelać do nas?  — Wówczas wypuścisz swojego osła, po którym po znają cię natychmiast.  Konnicy widocznie nie było. Konie, które rżały, należały do oficerów. Dałby się był słyszeć tętent. Niebawem jednak usłyszeliśmy szmer, wzmagający się z każdą chwilą. Było to stąpanie wielu ludzi, którzy się ciągle zbliżali.  Wreszcie zabrzmiały głosy od strony grobowca, a w dwie minuty potem usłyszeliśmy miarowy krok zwartej kolumny. Podniosłem głowę i spojrzałem wdół. Było to dwustu może Arnautów o wspaniałych postaciach i dzikich obliczach, pod dowództwem alaja emini i dwu kapitanów. Szli w zwartych szeregach na dolinę. Za nimi sunęła banda Baszybożuków, która rozproszyła się na prawo i lewo, aby wyszukać niewidzialnych mieszkańców doliny. Potem postępowała mała kawalkada samych oficerów: dwaj jis baszi, dwaj alaje emini, dwaj bimbaszi, jeden kajm akam i jeden kol agassi. Na czele ich jechał długi, chudy człowiek, o nadzwyczaj grubo ciosanej twarzy, przybrany w kapiący od złota mundur komendanta pułku.  — To jest miralaj Omar Amed — zauważył Ifra w tonie pełnym uszanowania.  — A kto to ten cywilny u jego boku? — zapytałem.  U boku pułkownika jechał człowiek o rysach uderzających w najwyższym stopniu. Wiem o tem, że nie naieży człowieka porównywać z istotą zwierzęcą, są jednak zaprawdę fizjognomje, przypominające mimowolnie pewne zwierzęta. Widziałem twarze, mające w sobie coś z małpy, buldoga i kota, a na widok niektórych przychodziły mi stale na myśl wół, osioł, sowa, łasica, ryjowiec, lis, albo niedźwiedź. Czy się jest frenologiem i fizjognomikiem, czy nie jest, zawsze zauważy się, że postawa, chód, wyraz i całe zachowanie się takiego człowieka, ma pewne podobieństwo do zachowania się zwierzęcia, które przypomina się dzięki tej fizjognomji. Oblicze człowieka, którego ujrzałem teraz, miało w sobie coś z drapieżnego ptaka.  — To makredż z Mossul, zaufany mutessaryfa — zauważył Ifra.  Czego chciał tu ten makredż razem z wojskami? Nie mogłem się wdawać głębiej w moje przypuszczenia na tym punkcie, gdyż znowu zagrzmiał wystrzał armatni, a zaraz po nim jeszcze jeden. Zabrzmiały zmieszane okrzyki wycia i wołania, a następnie słyszeć się dał tętent, jak gdyby wielu ludzi, zbliżających się cwałem. Kawalkada stanęła tuż pod moim posterunkiem obserwacyjnym.  — Co to było? — zawołał miralaj.  — Dwa wystrzały armatnie — odpowiedział makredż.  — Bardzo słusznie — zauważył drwiąco pułkownik — oficer z trudem wpadłby na te odpowiedź. Lecz, Allah, co to?  Arnauci, którzy przed chwilą byli przeszli, wrócili teraz z krzykiem i w największym nieporządku. Czterech z nich broczyło krwią, a wszyscy byli przerażeni w najwyższym stopniu.  — Stać! — krzyknął pułkownik. — Co się stało?  — Strzelano do nas kartaczami. Alaj emini i jeden z kapitanów zabici; drugi leży tam ranny.  — Allah onlari boza-uz — Allah, wygub ich. Strzelać do własnych ludzi! Każę ich wszystkich na śmierć zaćwiczyć. Nazir agassi, jedź naprzód i objaśnij tym psom.  Rozkaz ten wystosowany był do jednego z kol agassich, znajdujących się w jego orszaku. Był to ten sam, którego zaskoczyłem nad strumieniem w Baadri, i potem dopomogłem do odzyskania wolności. Dał koniowi ostrogę i pomknął, lecz powrócił w krótkim czasie.  — Ci, którzy strzelali, to nie nasi, lecz Dżezidzi. Pozwolili mi zbliżyć się i wołali do mnie.  — A gdzie nasze działa?  — Są w ich ręku; z nich strzelali; odebrali je dzisiaj w nocy jis basziemu.  Pułkownik rzucił straszne przekleństwo.  — Ten łajdak odpokutuje! Gdzie on?  — W niewoli, wraz ze wszystkimi swoimi ludźmi.  — W niewoli, ze wszystkimi? A więc całkiem bez obrony!  Wbił koniowi ostrogi w brzuch tak, że stanął dęba prosto, jak świeca, a następnie pytał dalej:  — Gdzie są Dżezidzi, te giaury między giaurami? Chciałbym ich schwytać, oćwiczyć, pozabijać, ale zniknęli. Znajdziemy ich. Przedtem jednak przyprowadźcie mi działa z powrotem. Ludzie z Djarbekir złączyli się. Naprzód oni, a potem te psy z Kjerikjuk za nimi.  Kol agassi pogalopował z powrotem, a zaraz potem ruszyła z miejsca piechota z Djarbekir. Pułkownik szedł ze sztabem u boku. Więcej widzieć nie mogłem przez załom doliny. Zaledwie jednak upłynęła minuta, huknął znowu wystrzał armatni, a za nim drugi, trzeci i czwarty, poezem powtórzyła się znowu ta sama scena, co poprzednio. Zdrowi i lekko ranni nadbiegli w ucieczce, zostawiając za sobą zabitych i ciężko rannych. Pułkownik wjechał pomiędzy nich i płazując ich szablą, krzyczał:  — Stójcie, tchórze, stójcie, albo sam wyślę was własną ręką do Dżehenny. Agassi, dragoni, nadół!  Adjutant popędził naprzód. Uciekający zatrzymali się, a zarazem wróciło wielu Baszybożuków, aby oznajmić, że wszystkie budynki puste.  — Zniszczyć te gniazda, spalić wszystko i szukać śladów. Muszę wiedzieć, dokąd poszli ci niewierni.  Teraz przyszedł czas na mnie, jeżeli wogóle miałem się tu na coś przydać.  — Halefie, gdyby mi się stało co złego, to zdejmiesz tę białą płachtę. To znak dla Ali Beja.  Po tych słowach podniosłem się; zauważono mnie natychmiast.  — Ah — zawołał miralaj — tam przecież jest jeden! Zejdź tu, psi synu; chcę mieć wiadomości!  Skinąłem głową i cofnąłem się.  — Halefie, zamkniesz drzwi i nie wpuścisz nikogo bez mego zezwolenia. Gdy zawołam cię po imieniu, otworzysz natychmiast.  Wziąłem go z sobą na dół i wyszedłem przed dom. W tej chwili otoczyli mnie oficerowie dokoła.  — Gadzie jakiś, odpowiadaj natychmiast na moje pytania, albo każę cię zarżnąć! — zawołał pułkownik.  — Gadzie? — zapytałem spokojnie. — Weź to i czytaj!  Błysnął ku mnie wściekłym wzrokiem, lecz porwał przecież firman wielkorządcy. Ujrzawszy pieczęć, przycisnął pergamin do czoła lekko i jakby z pogardą i przebiegł oczyma treść.  — Jesteś Frankiem?  — Tak.  — Co tu robisz?  — Przybyłem, aby studjować zwyczaje Dżezidów — odparłem, odbierając firman z powrotem.  — Na co to! Co mnie obchodzi to budjeruldi! Byłeś w Mossul u mutessaryfa?  — Tak.  — Masz od niego pozwolenie na pobyt tutaj?  — Tak, oto ono.  Podałem mu drugi dokument, a on przeczytał i oddał mi go napowrót.  — To dobre, ale...  Zatrzymał się, gdyż w tej chwili rozległ się trzask bardzo silnego ognia karabinowego na przeciwległem zboczu, a równocześnie doleciał nas tętent szybko biegnących koni.  — Szejtan, a tam w górze co?  Pytanie to odnosiło się do mnie napoły, więc odpowiedziałem na nie:  — To Dżezidzi. Jesteś osaczony i wszelki opór daremny.  Podniósł się w siodle.  — Psie! — ryknął do mnie.  — Miralaju, daj pokój tem u słowu! Jeżeli wymówisz je raz jeszcze, odejdę.  — Zostaniesz!  — Kto mię zatrzyma? Dam ci wszelkie wyjaśnienia, lecz pamiętaj sobie, że nie zwykłem podporządkowywać się miralajowi. Pokazałem ci, pod jaką jestem osłoną, a jeżeliby to nie pomogło, to potrafię sam się obronić.  — Ah! Podniósł rękę, aby mnie uderzyć.  — Halefie!  Z tym głośnym okrzykiem na ustach przecisnąłem się pomiędzy końmi, drzwi otwarły się, a ledwie zamknęły się za mną, zgrzytnęła kula pistoletowa w ich drzewie. Miralaj strzelił do mnie.  — To było dla ciebie, zihdi — zauważył Halef zaniepokojony.  — Chodź na górę!  Zanim jeszcze wyszliśmy na schody, usłyszeliśmy chaotyczne wołania, pomieszane z tętentem koni. Wyszedłszy na górę, ujrzałem tylną straż dragonów, znikającą za załomem doliny. Było czystem szaleństwem gnać ją przeciw armatom, które mógł jedynie boczny atak strzelców od strony góry zmusić do milczenia. Miralaj nie orjentował się wcale w swojem położeniu i było szczęściem dla niego, że Ali Bej oszczędzać chciał życia ludzi. W górze obok świątyni i na wszystkich ścieżkach aż do połowy zbocza góry stali Turcy tak gęsto, że każda kula Dżezidów porwać musiała jedną lub nawet więcej ofiar.  Wtem zahuczał znowu grzmot armat. Dobrze wymierzone kartacze i granaty musiały poczynić straszne spustoszenia wśród jeźdźców. Okazało się to też dość prędko. Cała najniższa część doliny pokryła się umykającymi jeźdźcami, biegnącymi pieszo dragonami i końmi bez jeźdźców.  Teraz miralaj zesztywniał całkiem z przerażenia i wściekłości, przyszedł jednak widocznie do przekonania, że musi postąpić inaczej. Zauważył głowę moją, gdym spoglądał w dół i skinął na mnie. Podniosłem się znowu.  — Zejdź!  — Na co?  — Mam cię zapytać.  — I strzelić do mnie?  — To nie było do ciebie.  — Dobrze, więc pytaj! Będę ci z góry odpowiadał, a ty usłyszysz moje słowa tak, jak gdybym stał przy tobie. Ale — dałem przytem znak Halefowi, który mię natychmiast zrozumiał — ale widzisz tego człowieka? To mój służący. Ma w ręku strzelbę i mierzy w ciebie. Gdyby podniosła się na mnie jedna broń, zabije cię, miralaju, a ja powiem wówczas tak samo jak ty: to nie było do ciebie.  Halef ukląkł tuż nad brzegiem platformy ze strzelbą, wymierzoną w głowę pułkownika, który mienił się przy tem na twarzy; niewiadomo czy z trwogi czy z wściekłości.  — Odłóżcie strzelbę! — zawołał.  — Zostanie tak.  — Człowiecze, mam tu blisko dwa tysiące żołnierzy; mogę cię zmiażdżyć!  — A ja mam z sobą tylko tego jednego i mogę cię jednem skinieniem wysłać do twoich ojców!  — Moi pomściliby mnie straszliwie.  — Zginęłoby wielu z nich, zanim który dostałby się do wnętrza domu. Zresztą dolinę otacza cztery tysiące wojowników, którym łatwo przyjdzie wygubić was w ciągu pół godziny.  — Ilu powiadasz?  — Cztery tysiące. Spojrzyj na wzgórza! Nie widzisz tam głowy przy głowie? Schodzi stamtąd jakiś człowiek i powiewa chustą z turbanu. To pewnie posłaniec Beja z Baadri, który chce układać się z tobą. Daj mu pewny glejt i przyjmij go, jak nakazuje zwyczaj; to przysłuży ci się najlepiej.  — Nie potrzebuję twych nauk. Niechaj tylko przyjdą buntownicy. Gdzie znajdują się wszyscy Dżezidzi?  — Pozwól, to ci opowiem! Ali Bej dowiedział się, że masz napaść pielgrzymów. Wysłał posłańców i kazał im baczyć na wojska z Mossul, Djarbekir i Kjerkjuk. Kobiety i dzieci odprowadzono w miejsca bezpieczne. Nie stanął w drodze twemu pochodowi, lecz opuścił dolinę i otoczył ją. Ma nad tobą przewagę zarówno co do liczby wojowników, jakoteż pod względem terenu. Jest także w posiadaniu twej artylerji wraz z całą amunicją. Jesteś zgubiony, jeżeli nie podejmiesz przyjaźnie układów z jego posłem.  — Dziękuję ci, Franku! Ułożę się naprzód z nim, a potem i z tobą. Masz budjeruldi wielkorządcy i firman mutessaryfa, a jednak trzymasz z ich wrogami. Jesteś zdrajcą i karę swoją otrzymasz.  Wtem przysunął się doń z koniem adjutant Nazir agassi i szepnął mu kilka słów. Pułkownik wskazał na mnie i zapytał:  — Tenby to był?  — On był. Nie należy do nieprzyjaciół, jest tylko ich gościem i uratował mi życie.  — W takim razie pomówimy o tem jeszcze, a teraz chodźcie do tamtego budynku.  Podjechali ku świątyni słońca, zsiedli z koni i weszli do środka.  Tymczasem parlamentarz zeszedł w dolinę, skacząc w prostej linji z kamienia na kamień, i przeszedł przez strumień. Wszedł także do świątyni. Nie padł ani strzał; panował zupełny spokój. Słychać było tylko odgłos kroków żołnierzy, którzy czuli się zbyt odsłonięci i usuwali się z wyższej części doliny ku jej dołowi.  Upłynęło pół godziny. Parlamentarz wyszedł z wnętrza, lecz nie sam; prowadzono go związanego. Miralaj, który ukazał się przed wejściem, oglądnął się, spostrzegł stos i wskazał nań. Zawołano dziesięciu Arnautów; wzięli go we środek i powlekli ku stosowi. Podczas gdy jedni trzymali go, pochwycili inni swoje strzelby; miano go rozstrzelać.  — Stać! — zawołałem do pułkownika. — Co chcesz uczynić? To wysłannik, a więc osoba nietykalna.  — To buntownik tak, jak ty. Naprzód on, a potem ty. Wiemy już teraz, kto napadł na artylerzystów.  Skinął, huknęły strzały, człowiek padł martwy. Wtem stało się coś, czego się nie spodziewałem! Pomiędzy żołnierzy przecisnął się jakiś człowiek; był to Pir Kamek. Dostał się do stosu i ukląkł obok zmarłego.  — Ah, drugi! — zawołał pułkownik i przystąpił bliżej. — Powstań i odpowiadaj mi.  Więcej słyszeć nie mogłem spowodu zbyt wielkiego oddalenia. Widziałem tylko uroczyste gesty Pira i gniewne miralaja. Następnie dojrzałem, że pierwszy z nich wetknął ręce w stos, a w kilka sekund wybuchnęły zeń ogniste języki. Opanowało mnie dziwne przeczucie. Wielki Boże, czyżby miał na myśli taką ofiarę, taką karę, taką zemstę nad mordercą swojej żony i synów!  Pochwycono go i oderwano od stosu, ale za późno; ognia niepodobna już było zagasić, gdyż miał w smole ziemnej straszliwą podnietę. W przeciągu jednej zaledwie minuty biły w niebo olbrzymie płomienie.  Pira otoczono