Przestańmy być grzeczni, bądźmy sobą - d'Ansembourg Thomas - ebook + książka

Przestańmy być grzeczni, bądźmy sobą ebook

d'Ansembourg Thomas

4,4

Opis

Jak to się stało, że przestaliśmy wsłuchiwać się w siebie i odcięliśmy się od swoich uczuć i potrzeb? Często wolimy słuchać innych ludzi, niż wyznać komuś, jak sami się czujemy. W zakładaniu masek i odgrywaniu ról osiągnęliśmy mistrzostwo. Przyzwyczailiśmy się do ukrywania tego, co się w nas dzieje, aby w ten sposób zdobyć uznanie, poczucie przynależności i pozorny komfort. Większość z nas w kwestii komunikacji wciąż znajduje się na etapie nieporadnego bełkotu. Przywykliśmy do oceniania i osądzania innych, do przypinania im łatek, choć sami nie mamy na tyle śmiałości, by podzielić się z drugim człowiekiem własnymi uczuciami i naszym prawdziwym „ja”. Odcięcie od siebie to rodzaj autoprzemocy; niesłuchanie siebie prędzej czy później prowadzi do niesłuchania innych; brak szacunku dla siebie zamienia się w brak szacunku dla otoczenia. Pora odnaleźć radość w przebywaniu ze sobą i z bliskimi! Ta książka jest zaproszeniem do rozładowania mechanizmów przemocy. Uczy, jak rozpoznawać własne potrzeby i samodzielnie o nie dbać. Pokazuje proste, praktyczne sposoby na zrzucenie emocjonalnej maski i prowadzenie autentycznego życia. Przestań narzekać, że nikt się tobą nie zajmuje! Skończ z obwinianiem innych, bo tylko ty posiadasz moc uzdrowienia własnych zachowań!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (33 oceny)
20
8
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Akombakom

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna i mądra. Dziękuję za nią!
20
kataeflor

Nie oderwiesz się od lektury

Tytuł mnie trochę zmylił, ale nie zmienia to faktu, że książka jest wartościowa. Pomaga przyjrzeć się językowi naszej komunikacji i zrozumieć gdzie popełniamy błędy. Polecam.
10

Popularność




Przed­mowa

Przed­mowa

Prze­stać być grzecz­nym, by stać się sobą

Wyra­żajmy swoją prawdę z sza­cun­kiem dla innych oraz dla tego, kim jeste­śmy – zachęca w swo­jej książce Tho­mas d’Ansem­bo­urg. I zapra­sza, by dogłęb­nie przyj­rzeć się temu, jak poro­zu­mie­wamy się ze sobą i z innymi ludźmi. Dowiemy się zatem, jak prze­pro­gra­mo­wać nasz spo­sób wyra­ża­nia sie­bie, nasz tryb wypo­wia­da­nia sie­bie, tak by odna­leźć radość prze­by­wa­nia w bli­sko­ści ze sobą oraz z innymi, i by otwar­cie na dru­giego czło­wieka dawało nam poczu­cie szczę­ścia. Prze­ko­namy się także, że wszy­scy mamy moż­li­wość wyj­ścia z kom­for­to­wej strefy nie­świa­do­mo­ści i wkro­cze­nia do świata ofe­ru­ją­cego swo­bodę i wol­ność wyboru.

Pro­jekt piękny i ambitny! – warto dodać. Metoda pro­po­no­wana przez Tho­masa d’Ansem­bo­urga, choć zdaje się nie doty­kać sedna spraw lub zale­d­wie prze­my­kać po ich powierzchni, czyli tym, co komu­ni­ku­jemy na zewnątrz sie­bie, w rze­czy­wi­sto­ści wnika w struk­turę psy­cho­lo­giczną każ­dego z nas. Przed­się­wzię­cie wyma­ga­jące, gdyż aby jasno nazwać to, co prze­ży­wamy w swoim wnę­trzu, trzeba naj­pierw pozbyć się spo­rego bagażu nie­uświa­do­mio­nych uwa­run­ko­wań. Przed­się­wzię­cie rewo­lu­cyjne, gdyż po dro­dze odkry­jemy, że dąże­nie do szcze­rego wypo­wia­da­nia sie­bie każe nam odsła­niać czułe punkty i wysta­wia na próbę naszą dumę. Pro­jekt zaska­ku­jący, gdyż obnaża naszą skłon­ność do pozo­sta­wia­nia rze­czy takimi, jakie są, z obawy, że prze­szko­dzimy innym, ale także dla­tego, że inni mogliby prze­szko­dzić nam – gdy­by­śmy zechcieli roz­ma­wiać naprawdę. Pro­jekt pro­wo­ka­cyjny i sty­mu­lu­jący, gdyż zachęca każ­dego do pracy nad tym, by zmie­nić sie­bie, zamiast cze­kać, aż zmie­nią się inni.

Poten­cjał poro­zu­mie­nia bez prze­mocy obja­wił mi się w peł­nej kra­sie na pustyni. Jean-Marie Dela­croix i ja zabra­li­śmy na wyprawę po Saha­rze grupę dwu­dzie­stu czte­rech męż­czyzn w ramach warsz­ta­tów La flamme intérieure (Wewnętrzny ogień). Ule­gł­szy suge­stiom Tho­masa d’Ansem­bo­urga, zgo­dzi­łem się na udział chło­pa­ków i kilku doro­słych ani­ma­to­rów ze sto­wa­rzy­sze­nia Flics et Voy­ous. Mieli oni zapew­nić wspar­cie tech­niczne pod­czas tej eks­pe­dy­cji. Misją sto­wa­rzy­sze­nia było poma­ga­nie mło­dzieży z pro­ble­mami; dowie­dzia­łem się o nim kilka lat wcze­śniej, gdy Pierre-Ber­nard Velge, zało­ży­ciel Flics et Voy­ous, i Tho­mas d’Ansem­bo­urg, jego prawa ręka, zapro­sili mnie jako psy­cho­loga na podobną wyprawę po Saha­rze z ich pod­opiecz­nymi. Zre­wan­żo­wa­łem się więc, włą­cza­jąc ich grupę do naszej eks­pe­dy­cji. Spodo­bał mi się kon­cept przy­gody jako spo­sobu na rein­te­gra­cję spo­łeczną.

Pomysł wyda­wał się dobry, jed­nak zwąt­pi­łem, gdy w gru­pie tech­nicz­nej jeden z nasto­lat­ków zaczął gro­zić opie­ku­nowi nożem. Zło wykieł­ko­wało nawet tu, dzie­siątki kilo­me­trów od naj­bliż­szej cywi­li­za­cji. Abso­lut­nie nie godzi­łem się na to, by wysta­wiać na nie­bez­pie­czeń­stwo moją grupę, mia­łem więc w gło­wie tylko jedną myśl: jak naj­szyb­ciej ode­słać wichrzy­cieli do domu. W rze­czy­wi­sto­ści był to pro­sty spo­sób, żeby pozbyć się pro­blemu.

O swo­ich zamia­rach powie­dzia­łem Tho­ma­sowi. Nie sprze­ci­wił się, popro­sił jed­nak, bym dał mu kilka godzin. Na wydmie, nieco z dala od obo­zo­wi­ska, roz­po­częły się dłu­gie per­trak­ta­cje. Ku mojemu wiel­kiemu zdzi­wie­niu dys­ku­sja dopro­wa­dziła do zawar­cia ugody w gru­pie tech­nicz­nej. Odtąd do końca podróży nie było żad­nego incy­dentu, który zakłó­ciłby jej prze­bieg. Podzi­wia­jąc cier­pli­wość Tho­masa, prze­ko­na­łem się jed­no­cze­śnie o war­to­ści zasto­so­wa­nego przez niego bez­prze­mo­co­wego spo­sobu komu­ni­ka­cji.

Od tego czasu Tho­mas d’Ansem­bo­urg bywa regu­lar­nym gościem na orga­ni­zo­wa­nych przeze mnie warsz­ta­tach jako doradca i współ­pro­wa­dzący. W ramach dzia­łań sto­wa­rzy­sze­nia Coeur.com czę­sto pro­szę go o pomoc w kry­zy­so­wych sytu­acjach. Ukoń­czy­łem pro­wa­dzony przez niego kurs wpro­wa­dza­jący do poro­zu­mie­nia bez prze­mocy, a pod­sta­wowe zało­że­nia tej dys­cy­pliny wykła­dam na swo­ich semi­na­riach.

Dla­czego? Ponie­waż zda­łem sobie sprawę, że w kwe­stii komu­ni­ka­cji więk­szość z nas, ze mną na czele, wciąż znaj­duje się na eta­pie nie­po­rad­nego beł­kotu. Przy­wy­kli­śmy do oce­nia­nia i osą­dza­nia innych, do przy­pi­na­nia im łatek, choć sami nie mamy na tyle śmia­ło­ści, by odsło­nić przed nimi wła­sne uczu­cia i wypo­wie­dzieć sie­bie. W rze­czy samej, kto spo­śród nas mógłby pochwa­lić się, że przed sfor­mu­ło­wa­niem oceny doko­nuje prze­glądu swo­ich odczuć? Kto pra­cuje nad tym, by roz­po­zna­wać i nazy­wać tłu­mione potrzeby, które masku­jemy wypo­wia­da­nymi sło­wami? Kto stara się for­mu­ło­wać wobec oto­cze­nia reali­styczne i nego­cjo­walne prośby?

W mojej opi­nii ten model komu­ni­ka­cji, oparty wła­śnie na reali­stycz­nych i nego­cjo­wal­nych proś­bach, zasłu­guje na uwagę przede wszyst­kim dla­tego, że jest kom­ple­men­tarny wzglę­dem roz­wią­zań pro­po­no­wa­nych w innych meto­dach, głów­nie Jacques’a Salomégo i Tho­masa Gor­dona. Wszyst­kie słusz­nie pod­kre­ślają koniecz­ność zdo­by­cia umie­jęt­no­ści wypo­wia­da­nia się w imie­niu wła­snego „ja” w opar­ciu o indy­wi­du­alne doświad­cze­nia oraz przy­zna­nia, że odczu­wa­nie wła­snych potrzeb jest cał­ko­wi­cie upraw­nione. To upraw­nie­nie ma jed­nak swoje gra­nice. Nie może wykra­czać poza komu­ni­ko­wa­nie innym nego­cjo­wal­nych próśb, w prze­ciw­nym razie ist­nieje ryzyko zamknię­cia się w bańce ego­ty­zmu. Bo o ile nasze potrzeby są słuszne jako takie, o tyle nie wszyst­kie mogą zostać zaspo­ko­jone. Należy szu­kać kom­pro­mi­sów akcep­to­wal­nych dla wszyst­kich stron. To tutaj, w moim odczu­ciu, tkwi cała siła poro­zu­mie­nia bez prze­mocy.

W poli­tyce taka tech­nika zdzia­ła­łaby cuda. Powinno zresztą nauczać się tej metody już w szkole pod­sta­wo­wej, tak żeby unie­moż­li­wić uczniom nie­pra­wi­dłowe kształ­to­wa­nie poprzez odcię­cie się od wła­snego „ja” i wła­ści­wego im spo­sobu eks­pre­sji. Par excel­lence spraw­dza się ona rów­nież w związ­kach, gdzie napię­cia mię­dzy part­ne­rami bywają dotkliwe i ura­stają do nie­bez­piecz­nych roz­mia­rów. Poro­zu­mie­nie bez prze­mocy wydaje mi się czymś w rodzaju przed­sionka psy­cho­lo­gii, a zara­zem tym, co pozwala prze­ło­żyć teo­re­tyczną wie­dzę o psy­chice czło­wieka w świe­tle sto­ją­cych przed nim wyzwań na kon­kretne dzia­ła­nia w naszym codzien­nym życiu.

To prawda, że o ile gene­ral­nie łatwo jest przy­swoić sobie zasady dowol­nej metody komu­ni­ka­cji, o tyle zasto­so­wa­nie prak­tyczne nastrę­cza trud­no­ści. W tym sen­sie niniej­szy porad­nik będzie punk­tem odnie­sie­nia. Uka­zuje bowiem cały talent i otwar­tość umy­słu autora, który odma­lo­wuje nam świat uczuć i potrzeb w spo­sób będący wypad­kową dwóch cech, jakie stały się jego atu­tem pod­czas dłu­giej kariery praw­ni­czej: dokład­no­ści ana­li­tycz­nej i nama­cal­nej sku­tecz­no­ści.

Spo­śród ludzi, któ­rzy potra­fią śmiało wypo­wia­dać sie­bie, Tho­mas d’Ansem­bo­urg jest tym, któ­remu przy­cho­dzi to z naj­więk­szą zręcz­no­ścią. Ten poeta komu­ni­ka­cji i eks­plo­ra­tor wewnętrz­nych i zewnętrz­nych pustyń zro­zu­miał, że aby osią­gnąć realne poro­zu­mie­nie z innymi, należy zre­zy­gno­wać z rela­cji opar­tych na sto­sunku sił i posta­wić na szali swoją wła­sną prawdę. Widzia­łem, jak się zmie­niał, jak w ciągu kilku lat prze­ista­czał się z grzecz­nego, boją­cego się zaan­ga­żo­wa­nia chłopca w kocha­ją­cego męża i odda­nego ojca. Widzia­łem, jak stop­niowo porzu­cał obo­wiązki adwo­kata i kon­sul­tanta finan­so­wego po to, by pozo­stać wier­nym sobie i pomóc tym, któ­rzy chcie­liby podą­żyć tą samą ścieżką. Z rado­ścią widzę, jak wraz z tą książką – napi­saną, by powie­dzieć nam, że nie ma zaży­ło­ści z innymi bez zaży­ło­ści ze sobą, tak jak nie ma zaży­ło­ści ze sobą bez zaży­ło­ści z innymi – roz­wi­nął cały swój poten­cjał. Z wraż­li­wo­ścią i ele­gan­cją Małego Księ­cia Saint-Exupéry’ego Tho­mas d’Ansem­bo­urg przy­po­mina nam, że możemy wyjść na spo­tka­nie dru­giego czło­wieka, nie prze­sta­jąc być sobą.

Guy Cor­neau

Wstęp

Wstęp

I żad­nej nadziei, żebym sam wyszedł z samot­no­ści. Kamień nie ma żad­nej nadziei bycia czymś innym niż kamie­niem. Ale współ­dzia­ła­jąc z innymi kamie­niami, two­rzy całość i staje się świą­ty­nią.

Anto­ine de Saint-Exupéry, Twier­dza

(tłum. A. Olędzka-Fry­be­sowa)

Byłem grzecz­nie sfru­stro­wa­nym i uprzej­mie zbla­zo­wa­nym adwo­ka­tem. Dzi­siaj z zapa­łem udzie­lam się na kon­fe­ren­cjach, semi­na­riach oraz jako tera­peuta. Byłem zatwar­dzia­łym kawa­le­rem, spa­ra­li­żo­wa­nym na myśl o zaan­ga­żo­wa­niu w zwią­zek i kom­pen­su­ją­cym samot­ność nadak­tyw­no­ścią. Dzi­siaj jestem speł­nio­nym mężem i ojcem. Żyłem w głę­boko ukry­tym, lecz nie­usta­ją­cym smutku. Dzi­siaj wypeł­niają mnie wiara i szczę­ście.

Co się wyda­rzyło?

Uświa­do­mi­łem sobie, że igno­ru­jąc wła­sne potrzeby, od lat uży­wa­łem wobec sie­bie prze­mocy, a odpo­wie­dzial­no­ścią za nią ocho­czo obar­cza­łem innych. Zaak­cep­to­wa­łem fakt, że mam potrzeby, że mogę ich słu­chać, roz­róż­niać je i sze­re­go­wać wedle prio­ry­te­tów, że mogę trosz­czyć się o sie­bie, zamiast uża­lać się, że nikt się mną nie zaj­muje. Całą ener­gię, którą wcze­śniej trwo­ni­łem na bia­do­le­nie, nie­zgodę i defe­tyzm, zaczą­łem powo­lutku łączyć w jeden stru­mień, który prze­kie­run­ko­wa­łem na prze­mianę wewnętrzną, kre­atyw­ność i rela­cje. Poją­łem rów­nież oraz zaak­cep­to­wa­łem fakt, że inni także mają swoje potrzeby i że nie­ko­niecz­nie jestem jedyną osobą, która będzie potra­fiła – i mogła – je zaspo­koić.

Zało­że­nia poro­zu­mie­nia bez prze­mocy były dla mnie – i wciąż pozo­stają – czy­tel­nym i wia­ry­god­nym dro­go­wska­zem na dro­dze pro­wa­dzą­cej do zmian. Chciał­bym, żeby w spo­sób rów­nie czy­telny i wia­ry­godny pomo­gły czy­tel­ni­kowi odna­leźć się we wła­snych rela­cjach, począw­szy od tej, którą utrzy­muje ze sobą.

Tą książką chciał­bym więc zilu­stro­wać tech­nikę, którą Mar­shall B. Rosen­berg1 opra­co­wał na pod­sta­wie i w duchu prac Carla Rogersa. Ci, któ­rzy znają spu­ści­znę Tho­masa Gor­dona, z pew­no­ścią roz­po­znają kilka pojęć zapo­ży­czo­nych rów­nież stam­tąd. Tym samym daję wyraz prze­ko­na­niu, że jeśli każdy z nas zgo­dziłby się przyj­rzeć prze­mocy – tej, któ­rej czę­sto nie­świa­do­mie i bar­dzo sub­tel­nie używa wobec sie­bie oraz innych (nie­jed­no­krot­nie zresztą w jak naj­lep­szych inten­cjach) – i posta­rał się zro­zu­mieć napę­dza­jące ją mecha­ni­zmy, stwo­rzyłby sobie oka­zję, by owe mecha­ni­zmy zablo­ko­wać i roz­broić. Każdy miałby wów­czas swój wkład w budo­wa­nie satys­fak­cjo­nu­ją­cych rela­cji mię­dzy ludźmi jed­no­cze­śnie bar­dziej wol­nymi i świa­do­mymi wła­snej odpo­wie­dzial­no­ści za sie­bie.

Mar­shall B. Rosen­berg nazywa swój spo­sób komu­ni­ko­wa­nia się poro­zu­mie­niem bez prze­mocy. Ja sam mówię o komu­ni­ka­cji świa­do­mej i bez­prze­mo­co­wej. Prze­moc jest bowiem skut­kiem naszego braku świa­do­mo­ści. Gdy­by­śmy byli bar­dziej świa­domi tego, co fak­tycz­nie prze­ży­wamy w swoim wnę­trzu, łatwiej byłoby nam oka­zy­wać siłę bez koniecz­no­ści ucie­ka­nia się do wza­jem­nej agre­sji. Moim zda­niem prze­moc poja­wia się w chwili, gdy zaczy­namy uży­wać siły nie po to, by two­rzyć, sty­mu­lo­wać czy chro­nić, lecz by wywie­rać przy­mus – wobec sie­bie lub wobec dru­giego czło­wieka. Owa siła może być natury emo­cjo­nal­nej, psy­chicz­nej, moral­nej, hie­rar­chicz­nej czy insty­tu­cjo­nal­nej. W tym sen­sie prze­moc sub­telna, ubrana w białe ręka­wiczki, w szcze­gól­no­ści prze­moc emo­cjo­nalna, zda­rza się o wiele czę­ściej niż agre­sja wyra­ża­jąca się w ręko­czy­nach, prze­stęp­stwach, obe­lgach, i jest tym groź­niej­sza, iż pozo­staje nie­na­zwana.

Dzieje się tak dla­tego, że wkrada się ona pod­stęp­nie mię­dzy słowa, któ­rych uży­wamy nie­win­nie każ­dego dnia. Nasz powsze­dni język jest jej nośni­kiem. Słowa są prze­cież wehi­ku­łem dla naszych myśli i jaźni. Sta­jemy więc tutaj przed wybo­rem, czy nasze myśli i świa­do­mość ubie­rać w słowa, które dzielą, prze­ciw­sta­wiają, skłó­cają, porów­nują, kate­go­ry­zują lub karzą, czy w słowa, które jed­no­czą, wycho­dzą naprze­ciw, godzą i sty­mu­lują. Pra­cu­jąc zatem nad naszą świa­do­mo­ścią i języ­kiem, możemy wyple­nić z nich to, co zakłóca komu­ni­ka­cję i rodzi codzienną prze­moc.

Zasady poro­zu­mie­nia bez prze­mocy nie są więc nowe. Od wie­ków sta­no­wią część mądro­ści tego świata – mądro­ści rzadko sto­so­wa­nej, być może dla­tego, że ucho­dzą­cej za mało prak­tyczną. To, co wydaje mi się odkryw­cze i czego wymiar prak­tyczny mam oka­zję testo­wać każ­dego dnia, to pro­po­no­wany przez Mar­shalla B. Rosen­berga porzą­dek.

Z jed­nej strony, w war­stwie języ­ko­wej, mamy porzą­dek zesta­wia­jący dwa znane nam poję­cia: poro­zu­mie­nie i bez­prze­mo­co­wość. Jak­kol­wiek atrak­cyjne, oby­dwa te ter­miny, wraz z opi­sy­wa­nymi przez nie war­to­ściami, czę­sto budzą w nas poczu­cie nie­mocy: czy zawsze ist­nieje moż­li­wość bez­prze­mo­co­wej komu­ni­ka­cji? W jaki spo­sób, pod­czas roz­mowy, skon­kre­ty­zo­wać, urze­czy­wist­nić i usku­tecz­nić owe war­to­ści, z któ­rymi każdy w duchu się zga­dza: sza­cu­nek, wol­ność, wza­jemną życz­li­wość, odpo­wie­dzial­ność?

Z dru­giej strony, w war­stwie men­tal­nej, mamy porzą­dek poszcze­gól­nych ele­men­tów i celów komu­ni­ka­cji. To czte­ro­eta­powy pro­ces, który ma nam uświa­do­mić, że zawsze reagu­jemy na coś, na jakąś sytu­ację, co do któ­rej mamy swoje spo­strze­że­nia (ele­ment 1), że owe spo­strze­że­nia zawsze wzbu­dzają w nas uczu­cia (ele­ment 2), że za owymi uczu­ciami kryją się potrzeby (ele­ment 3), a te z kolei skła­niają nas do sfor­mu­ło­wa­nia prośby (ele­ment 4). Metoda ta opiera się na zało­że­niu, że czu­jemy się lepiej, gdy jasno widzimy to, na co reagu­jemy, gdy dokład­nie rozu­miemy zarówno nasze uczu­cia, jak i potrzeby, i gdy udaje nam się for­mu­ło­wa­nie nego­cjo­wal­nych próśb bez obawy o to, jak zare­aguje druga osoba – bez względu na to, jaka to będzie reak­cja. Metoda ta opiera się rów­nież na zało­że­niu, że czu­jemy się lepiej, gdy jasno widzimy to, do czego odwo­łuje się lub na co reaguje druga osoba, gdy dokład­nie rozu­miemy zarówno jej uczu­cia, jak i potrzeby, i gdy sły­szymy nego­cjo­walną prośbę, pozo­sta­wia­jącą nam moż­li­wość odmowy i szu­ka­nia roz­wią­za­nia, które zado­woli obie strony – a nie pierw­szą stronę kosz­tem dru­giej czy drugą kosz­tem pierw­szej. Poro­zu­mie­nie bez prze­mocy jest więc czymś wię­cej niż tech­niką komu­ni­ka­cji – jest sztuką pie­lę­gno­wa­nia rela­cji w posza­no­wa­niu sie­bie, innych oraz oto­cze­nia.

W erze cyfry­za­cji coraz wię­cej ludzi poro­zu­miewa się nie tylko coraz szyb­ciej, ale i coraz gorzej, cier­piąc z powodu samot­no­ści, nie­zro­zu­mie­nia, utraty punk­tów odnie­sie­nia oraz poczu­cia bez­sensu. Nad jakość rela­cji wciąż wyraź­nie przed­kłada się dobrą orga­ni­za­cję i efek­tyw­ność. Zna­le­zie­nie nowych spo­so­bów komu­ni­ka­cji stało się palącą kwe­stią.

Wielu z nas jest sfru­stro­wa­nych ludzką nie­zdol­no­ścią do praw­dzi­wego wyra­ża­nia sie­bie oraz bycia praw­dzi­wie wysłu­cha­nymi i zro­zu­mia­nymi. Nawet jeśli dzięki dzi­siej­szym tech­no­lo­giom potra­fimy wymie­niać ogromne ilo­ści infor­ma­cji, nasza praw­dziwa zdol­ność wyra­ża­nia się i słu­cha­nia są jakby ułomne. Wyni­ka­jąca z tego bez­sil­ność oży­wia lęki, które skut­kują zna­nym efek­tem toż­sa­mo­ścio­wej rady­ka­li­za­cji: fun­da­men­ta­li­zmem, nacjo­na­li­zmem, rasi­zmem. Czy uczest­ni­cząc w pasjo­nu­ją­cej rewo­lu­cji tech­no­lo­gicz­nej, w szcze­gól­no­ści tej, która doty­czy glo­bal­nych narzę­dzi komu­ni­ka­cji, sto­jąc wobec zja­wi­ska bez­pre­ce­den­so­wego prze­ni­ka­nia się grup etnicz­nych, ras, reli­gii, kul­tur, modeli poli­tycz­nych i eko­no­micz­nych, co stało się moż­liwe dzięki owym narzę­dziom, nie ryzy­ku­jemy pomi­nię­cia cze­goś mniej spek­ta­ku­lar­nego, ale praw­dzi­wego i na tyle cen­nego, że poszu­ki­wa­nie speł­nie­nia na każ­dym innym polu może oka­zać się ślepą uliczką: spo­tka­nia – real­nego, bez uda­wa­nia i bez masek, wol­nego od lęków, przy­zwy­cza­jeń i uprze­dzeń, nie­ob­cią­żo­nego naszymi uwa­run­ko­wa­niami i zako­rze­nio­nymi reflek­sami? Spo­tka­nia czło­wieka z czło­wie­kiem, które wycią­gnie nas z baniek, w jakich zamy­kamy się z naszymi tele­fo­nami, ekra­nami i wir­tu­alną rze­czy­wi­sto­ścią?

Wydaje się, że czeka na nas nie­zu­peł­nie jesz­cze odkryty i budzący strach kon­ty­nent praw­dzi­wych rela­cji pomię­dzy wol­nymi i odpo­wie­dzial­nymi ludźmi.

Jeżeli wzbra­niamy się przed zej­ściem na ten ląd, to dla­tego, że będąc w rela­cji, czę­sto oba­wiamy się zatra­ce­nia sie­bie. Nauczono nas bowiem odci­nać się od sie­bie, by móc być z innymi.

Pro­po­nuję, aby­śmy przyj­rzeli się mojemu pomy­słowi na stwo­rze­nie praw­dzi­wych rela­cji pomię­dzy wol­nymi i odpo­wie­dzial­nymi ludźmi; pomy­słowi wyro­słemu na grun­cie pyta­nia, które regu­lar­nie powraca do mnie jako istota trud­no­ści „bycia” wielu z nas: Jak być sobą, nie prze­sta­jąc być z innymi, jak być z innymi, nie prze­sta­jąc być sobą?

Gdy pisa­łem tę książkę, zaj­mo­wała mnie regu­lar­nie pewna kwe­stia. Wiem, że książki bywają poucza­jące i mogą mieć wpływ na nasz roz­wój. Zdaję sobie jed­nak sprawę, że zro­zu­mie­nie inte­lek­tu­alne nie wystar­czy, by prze­isto­czyć serce. Prze­isto­cze­nie to wynika ze zro­zu­mie­nia emo­cjo­nal­nego, to zna­czy z doświad­cze­nia i prak­tyki roz­cią­gnię­tych w cza­sie. Niniej­sza książka jest zresztą tego przy­kła­dem: opiera się głów­nie na doświad­cze­niu i prak­tyce.

Po tym, jak po raz pierw­szy zetkną­łem się z poro­zu­mie­niem bez prze­mocy, zale­żało mi, aby przy­swoić sobie jego zało­że­nia w spo­sób prak­tyczny wła­śnie dla­tego, iż nie ufam książ­ko­wej wie­dzy, która czę­sto daje poczu­cie, że wszystko zro­zu­mie­li­śmy – co może być prawdą na pozio­mie men­tal­nym – pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści niczego sobie nie przy­swo­ili­śmy; złu­dze­nie, które pozwala nam uni­kać oka­zji do praw­dzi­wej i trwa­łej prze­miany.

To wyja­śnia, dla­czego w umiesz­czo­nej przeze mnie biblio­gra­fii, oprócz książki Mar­shalla B. Rosen­berga, znaj­duje się tak nie­wiele pozy­cji, mimo iż wiem – i cie­szy mnie to! – że poru­szane przeze mnie zagad­nie­nia, same w sobie wcale nie nowe, są tema­tem docie­kań rów­nież innych auto­rów.

Ow­szem, prze­le­wa­jąc na papier za pomocą nie­oży­wio­nych słów i pojęć to, czego uczymy się na żywo pod­czas warsz­ta­tów i semi­na­riów poprzez odgry­wa­nie sce­nek, pro­ces przy­swa­ja­nia, wsłu­chi­wa­nie się w emo­cje, feed­back, ciszę i reak­cje grupy, zdaję sobie sprawę, że ów zamysł może nie­któ­rym wydać się naiw­nie uto­pijny. Podej­muję to ryzyko, ponie­waż cho­dzi o pro­ces, a nie jakiś chwyt mar­ke­tin­gowy, co ozna­cza, że mamy tutaj do czy­nie­nia ze sta­nem świa­do­mo­ści, który należy prak­ty­ko­wać tak, jak prak­ty­kuje się język obcy. Każdy wie, że jed­no­ra­zowe prze­czy­ta­nie roz­mó­wek pol­sko-angiel­skich nie sprawi, iż zde­cy­du­jemy się wziąć udział w kon­kur­sie ora­tor­skim na Oks­for­dzie ani nawet w salo­no­wej kon­wer­sa­cji z pierw­szym lep­szym lor­dem! Naj­pierw skrom­nie poćwi­czymy pod­stawy. Poza tym, czy słowo „uto­pia” nie budzi sko­ja­rzeń z odle­głą kra­iną?

Otóż książka ta adre­so­wana jest do osób, które podą­żają ku takiej kra­inie, miej­scu praw­dzi­wego spo­tka­nia czło­wieka z czło­wie­kiem. Mój zawód pozwala mi spo­ty­kać takie osoby codzien­nie w naj­róż­niej­szych śro­do­wi­skach: biz­ne­so­wym, socjal­nym i oświa­to­wym, w związ­kach i rodzi­nach wywo­dzą­cych się ze wszyst­kich warstw spo­łecz­nych, w służ­bie zdro­wia, wśród wyklu­czo­nej mło­dzieży lub mena­dże­rów. I codzien­nie utwier­dzam się w prze­ko­na­niu, że to miej­sce ist­nieje – wystar­czy tylko chcieć do niego dotrzeć.

Roz­dział 1. Dla­czego jeste­śmy ode­rwani od sie­bie, od swo­ich uczuć lub potrzeb

Roz­dział 1

Dla­czego jeste­śmy ode­rwani od sie­bie, od swo­ich uczuć lub potrzeb

Nasz świat umy­słowy składa się z kate­go­rii, jest oto­czony arbi­tral­nymi i sztucz­nymi gra­ni­cami. Trzeba zbu­do­wać mosty, ale do tego potrzebna jest wie­dza, szer­sza wizja czło­wieka i jego prze­zna­cze­nia.

Yehudi Menu­hin

Nie mam słów, żeby nazwać moją samot­ność, mój smu­tek lub moją złość.

Nie mam słów, żeby nazwać moją potrzebę wymiany, zro­zu­mie­nia, uzna­nia.

Więc kry­ty­kuję, obra­żam lub biję.

Więc szpry­cuję się, piję lub wpa­dam w depre­sję.

Prze­moc, uwew­nętrz­niona lub uze­wnętrz­niona, wynika z nie­do­boru słow­nic­twa: jest eks­pre­sją fru­stra­cji, która nie zna­la­zła słów, by dało się ją wyar­ty­ku­ło­wać.

Powód: ni­gdy nie opa­no­wa­li­śmy ter­mi­no­lo­gii opi­su­ją­cej nasze życie wewnętrzne. Nie nauczy­li­śmy się dokład­nego nazy­wa­nia ani naszych uczuć, ani naszych potrzeb. A prze­cież od dziecka przy­swa­jamy sobie całą masę słów: potra­fimy opo­wia­dać o histo­rii, geo­gra­fii, mate­ma­tyce, naukach ści­słych lub lite­ra­tu­rze, potra­fimy opi­sać tech­nikę infor­ma­tyczną albo spor­tową, roz­pra­wiać o eko­no­mii albo pra­wie. Kiedy jed­nak nauczy­li­śmy się nazy­wać życie wewnętrzne? Z wie­kiem odcię­li­śmy się od naszych uczuć i potrzeb, żeby lepiej wsłu­chać się w uczu­cia i potrzeby tatu­sia i mamusi, rodzeń­stwa, nauczy­cieli itd.: „Rób, co mówi mama”, „Gdy po połu­dniu przy­je­dzie twój kuzyn, baw­cie się tak, żeby nie zro­bić mu przy­kro­ści”, „Speł­niaj ocze­ki­wa­nia innych”.

I pew­nego dnia przy­cho­dzi nam zapła­cić za takie odcię­cie! Nie­śmia­łość, depre­sja, wąt­pli­wo­ści, trud­no­ści w podej­mo­wa­niu decy­zji, nie­umie­jęt­ność doko­ny­wa­nia wybo­rów, strach przed zaan­ga­żo­wa­niem, utrata rado­ści życia. Na pomoc! Krę­cimy się w kółko jak woda w odpły­wie umy­walki. Grozi nam, że wpad­niemy w kanał. Cze­kamy, aż ktoś nas wyłowi, wskaże roz­wią­za­nia, a jed­no­cze­śnie pozo­sta­jemy głusi na jakie­kol­wiek wska­zówki! Jeste­śmy prze­sy­ceni powta­rza­nymi „Trzeba…”, „Naj­wyż­szy czas, abyś…”, „Powi­nie­neś…”.

Mamy w sobie fun­da­men­talną potrzebę odna­le­zie­nia nas samych, solid­nego zako­twi­cze­nia w sobie, wewnętrz­nego poczu­cia, że wypo­wia­damy się i decy­du­jemy my, a nie nasze przy­zwy­cza­je­nia, uwa­run­ko­wa­nia i lęk przed oceną innych. Ale jak to zro­bić?

We wpro­wa­dze­niu do pro­po­no­wa­nej przeze mnie metody lubię posłu­gi­wać się rysun­kiem postaci stwo­rzo­nej przez Hélène Domer­gue, genew­ską tre­nerkę poro­zu­mie­nia bez prze­mocy.

1. Prze­strzeń men­talna

Głowa sym­bo­li­zuje prze­strzeń men­talną. To ona była głów­nym bene­fi­cjen­tem otrzy­ma­nej przez nas edu­ka­cji. To ją tre­no­wa­li­śmy, dys­cy­pli­no­wa­li­śmy, dosko­na­li­li­śmy, by być sku­teczni, pro­duk­tywni i szybcy. Tym­cza­sem naszemu sercu, życiu uczu­cio­wemu i wewnętrz­nemu nie poświę­cono aż takiej uwagi. Nauczy­li­śmy się więc sta­tecz­no­ści i roz­sądku, podej­mo­wa­nia dobrych i prze­my­śla­nych decy­zji, ana­li­zo­wa­nia, kate­go­ry­zo­wa­nia, opa­try­wa­nia ety­kie­tami każ­dej rze­czy i porząd­ko­wa­nia ich w odręb­nych szu­flad­kach. Sta­li­śmy się mistrzami logiki i rezo­no­wa­nia, od dziecka bowiem sty­mu­lo­wano, tre­no­wano, dosko­na­lono i szli­fo­wano nasze inte­lek­tu­alne rozu­mie­nie rze­czy. Do rozu­mie­nia emo­cjo­nal­nego, o ile nie było otwar­cie nego­wane, zachę­cano nas powścią­gli­wie lub nie zachę­cano w ogóle.

Z mojego doświad­cze­nia zawo­do­wego wynika, że u pod­łoża prze­mocy, jaką sto­su­jemy wobec sie­bie i innych, leżą cztery mecha­ni­zmy myśle­nia.

Oceny, łatki i kate­go­rie

Oce­niamy; oce­niamy dru­giego czło­wieka lub sytu­acje na pod­sta­wie ułamka tego, co widzie­li­śmy, i bie­rzemy ów wyci­nek rze­czy­wi­sto­ści za całą prawdę. Na przy­kład, na ulicy mijamy chło­paka z poma­rań­czo­wym iro­ke­zem na gło­wie i pier­cin­giem na twa­rzy. „Oho, punk! Jesz­cze jeden wyko­le­jony bun­tow­nik żeru­jący na podat­ni­kach”. Bły­ska­wicz­nie, w ułamku sekundy doko­na­li­śmy oceny. Nic nie wiemy o tej oso­bie, która być może udziela się spo­łecz­nie, pra­cuje w teatrze lub jest geniu­szem infor­ma­tycz­nym, a jej talent i pasja przy­czy­niają się do roz­woju świata. Oce­niamy ją jed­nak, ponie­waż coś w jej wyglą­dzie, w jej odmien­no­ści, budzi w nas lęk, nie­uf­ność oraz potrzeby, któ­rych nie potra­fimy odko­do­wać (potrzeba otwar­cia na inność, potrzeba inte­gra­cji, potrzeba pew­no­ści, że odmien­ność nie jest zagro­że­niem). Zwróć­cie uwagę, w jaki spo­sób naszą oceną doko­na­li­śmy agre­sji na piękno, szla­chet­ność i bogac­two, któ­rymi z pew­no­ścią cha­rak­te­ry­zuje się ta osoba, a któ­rych nie dostrze­gli­śmy.

Inny przy­kład. Mija nas limu­zyna z ele­gancką damą w futrze na tyl­nym sie­dze­niu. „Kolejna snobka, któ­rej jedy­nym życio­wym celem jest obno­sze­nie się ze swoim bogac­twem!”

Znów doko­nu­jemy oceny, bio­rąc uła­mek tego, co zauwa­ży­li­śmy w tej oso­bie, za obo­wią­zu­jącą rze­czy­wi­stość. Paku­jemy tę kobietę próż­niowo i zamy­kamy w szu­fladce. Raz jesz­cze doko­nu­jemy agre­sji na całe jej wewnętrzne piękno, któ­rego nie dostrze­gli­śmy. Owa dama być może nie szczę­dzi czasu i pie­nię­dzy – o ile nimi dys­po­nuje – na szczytne cele. Nie możemy tego wyklu­czyć. Jej wygląd budzi w nas lęk, nie­uf­ność, złość, smu­tek i potrzeby, któ­rych nie potra­fimy odko­do­wać (potrzeba wymiany, potrzeba dzie­le­nia się, potrzeba, by ludzie aktyw­nie dzia­łali dla dobra ogółu), więc doko­nu­jemy oceny, przy­pi­su­jemy odpo­wied­nią kate­go­rię i zamy­kamy w szu­fladce.

Bie­rzemy czu­bek góry lodo­wej za całą górę lodową, choć każdy wie, że dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent jej obję­to­ści znaj­duje się pod wodą, poza zasię­giem wzroku. Przy­po­mnijmy sobie, co pisał Saint-Exupéry: „Dobrze widzi się tylko ser­cem. Naj­waż­niej­sze jest nie­wi­doczne dla oczu”2. Czy na pewno widzimy dru­giego czło­wieka ser­cem?

Uprze­dze­nia, opi­nie aprio­ryczne, gotowe kli­sze i auto­ma­ty­zmy

Nauczy­li­śmy się funk­cjo­no­wać nawy­kowo, myśleć w spo­sób auto­ma­tyczny, aprio­ryczny, za pomocą ste­reo­ty­pów, poru­szać się w świe­cie pojęć i idei, kon­stru­ować i roz­po­wszech­niać nie­spraw­dzone prze­ko­na­nia – na przy­kład: „Męż­czyźni są macho”, „Kobiety nie potra­fią pro­wa­dzić”, „Wszy­scy urzęd­nicy to nie­roby”, „Wszy­scy poli­tycy są sko­rum­po­wani”, „W życiu trzeba o wszystko wal­czyć”, „Są rze­czy, które należy robić, czy tego chcemy, czy nie”, „Zawsze tak było”, „Dobra matka, dobry mąż, dobry syn powinni…”, „Moja żona ni­gdy nie pozwo­li­łaby, żebym mówił do niej w ten spo­sób”, „W tej rodzi­nie lepiej nie poru­szać tego tematu”, „Mój ojciec to ktoś, kto…”. Wszyst­kie te stwier­dze­nia są w głów­nej mie­rze odbi­ciem naszych lęków. Uży­wa­jąc ich, zamy­kamy sie­bie i innych w bańce prze­ko­nań, nawy­ków, pojęć.

Raz jesz­cze doko­nu­jemy tutaj agre­sji na męż­czyzn, któ­rzy nie są zwo­len­ni­kami kul­tury macho, otwar­tych na noszoną w sobie wraż­li­wość, deli­kat­ność czy kobie­cość. Doko­nu­jemy agre­sji na kobiety, które pro­wa­dzą lepiej od wielu męż­czyzn, a także z więk­szym posza­no­wa­niem dla innych kie­row­ców i pozy­tyw­nym skut­kiem dla płyn­no­ści ruchu. Doko­nu­jemy agre­sji na urzęd­ni­ków, któ­rzy szcze­rze i z entu­zja­zmem oddają się swo­jej pracy. Doko­nu­jemy agre­sji na poli­ty­ków, któ­rzy peł­nią swoje funk­cje lojal­nie i pra­wo­myśl­nie, pra­cu­jąc na rzecz pożytku publicz­nego. Doko­nu­jemy agre­sji na sie­bie z powodu wszyst­kich tych rze­czy, któ­rych nie ośmie­lamy się nazwać lub zro­bić, ale na któ­rych fak­tycz­nie nam zależy, jak rów­nież z powodu wszyst­kich tych, które „czu­jemy się w obo­wiązku” zro­bić, nawet jeśli nie uzna­li­śmy za sto­sowne, by spraw­dzić, czy na pewno są one dla nas tak ważne i czy nie lepiej byłoby się zatrosz­czyć o realne potrzeby osób zain­te­re­so­wa­nych (nas lub bliź­nich) w inny spo­sób.

Sys­tem binarny lub dualizm

Przy­zwy­cza­ili­śmy się do opi­sy­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści za pomocą bez­piecz­nego, czarno-bia­łego wzorca. Wszystko widzimy w pozy­ty­wach lub nega­ty­wach. Drzwi powinny być otwarte lub zamknięte, coś jest wła­ściwe lub niewła­ściwe, ktoś ma rację albo się myli, tak się robi albo tak się nie robi, coś jest modne albo nie­modne, świetne albo cał­ko­wi­cie do bani. Ist­nieją sub­telne warianty: jeste­śmy uzdol­nieni inte­lek­tu­al­nie albo manu­al­nie, mamy umysł ści­sły albo arty­styczny, jeste­śmy odpo­wie­dzial­nym ojcami rodziny albo bez­tro­skimi utra­cju­szami, podróż­ni­kami lub doma­to­rami, poetami lub inży­nie­rami, homo albo hetero, ludźmi mod­nymi albo obcia­cho­wymi. To jest pułapka duali­zmu, sys­temu binar­nego.

Tak jakby nie można było jed­no­cze­śnie być bły­sko­tli­wym inte­lek­tu­ali­stą i złotą rączką, kar­te­zjań­skim mate­ma­ty­kiem i udu­cho­wio­nym arty­stą, osobą odpo­wie­dzialną i pełną fan­ta­zji, wraż­li­wym poetą i poważ­nym inży­nie­rem. Tak, jak­by­śmy nie mogli kochać, wykra­cza­jąc poza dualizm płciowy, pozo­sta­wać kon­ser­wa­tyw­nymi w jed­nych dzie­dzi­nach, a wyka­zy­wać się postę­po­wo­ścią w innych.

Tak jak­by­śmy chcieli zaprze­czyć, że rze­czy­wi­stość jest dużo bogat­sza i barw­niej­sza od naszych żało­snych kate­go­ry­jek, od naszych żało­snych szu­fla­dek, w które sta­ramy się ją upchnąć tylko dla­tego, że jej płyn­ność, róż­no­rod­ność i wital­ność budzą w nas nie­po­kój i lęk. Dla bez­pie­czeń­stwa wolimy więc zamknąć wszystko w sta­ran­nie opi­sa­nych sło­jach aptecz­nych pousta­wia­nych na pół­kach naszego umy­słu!

Uży­wa­jąc for­muł „albo” i „lub”, przyj­mu­jemy logikę wyklu­cza­nia i dzie­le­nia. Bio­rąc udział w tra­gicz­nej grze „Kto ma rację, a kto się myli”, raczej styg­ma­ty­zu­jemy to, co nas różni, zamiast pre­mio­wać to, co nas łączy. W dal­szej czę­ści zoba­czymy, jak dajemy się zła­pać w pułapkę binar­no­ści i w jaki spo­sób doko­nuje ona agre­sji na nas samych i na innych. Oto naj­pow­szech­niej­szy przy­kład: albo trosz­czymy się o innych, albo trosz­czymy się o sie­bie; wsku­tek czego albo odci­namy się od sie­bie, albo odci­namy się od innych. Tak jak­by­śmy nie mogli trosz­czyć się zara­zem o innych i o sie­bie, być w bli­sko­ści z innymi, nie prze­sta­jąc być w bli­sko­ści ze sobą.

Język zno­szący odpo­wie­dzial­ność

Uży­wamy języka, który zdej­muje z nas odpo­wie­dzial­ność za to, co prze­ży­wamy lub robimy. Po pierw­sze, nauczy­li­śmy się prze­no­sić odpo­wie­dzial­ność za wła­sne uczu­cia na innych albo na czyn­niki zewnętrzne. „Jestem roz­gnie­wany, bo ty…” („zabój­cze ty”, o któ­rym pisał Jacques Salomé), „Jestem smutny, bo moi rodzice…”, „Jest mi źle, bo świat, bo smog, bo dziura ozo­nowa…”. Nie bie­rzemy abso­lut­nie żad­nej odpo­wie­dzial­no­ści za to, co czu­jemy. Prze­ciw­nie, znaj­du­jemy kozła ofiar­nego, umy­wamy ręce, wyła­do­wu­jemy swoje żale na bliź­nich, któ­rzy stają się pio­ru­no­chro­nem dla naszych fru­stra­cji! Po dru­gie, nauczy­li­śmy się ucie­kać od odpo­wie­dzial­no­ści za swoje dzia­ła­nia: „Takie są zasady…”, „Wyko­nuję roz­kazy…”, „Tra­dy­cja chce…”, „Nie mogłem postą­pić ina­czej…”, „Trzeba…”, „Powi­nie­neś…”, „Nie mam wyboru…”, „Naj­wyż­szy czas, żeby…”, „To (nie)nor­malne, żeby…”.

Zoba­czymy, jak bar­dzo taki język odcina nas od wła­snego „ja” i od dru­giego czło­wieka, znie­wa­la­jąc nas tym sub­tel­niej, że nosi wszel­kie atry­buty odpo­wie­dzial­no­ści.

2. Uczu­cia

Tra­dy­cyjny model, dający pierw­szeń­stwo funk­cjom men­tal­nym, spra­wia, że od naszych uczuć i emo­cji oddziela nas coś w rodzaju beto­no­wej płyty.

Być może roz­po­znasz się w poniż­szym wspo­mnie­niu. Będąc małym chłop­cem, nauczy­łem się, że trzeba być grzecz­nym, roz­sąd­nym i że zawsze należy wsłu­chi­wać się w potrzeby innych. Mówie­nie o sobie lub swo­ich emo­cjach nie było wów­czas dobrze widziane. Można było emo­cjo­nal­nie wypo­wie­dzieć się na temat obrazu czy ogrodu, utworu muzycz­nego, książki, kra­jo­brazu, ale mówie­nie o sobie, co gor­sza w emo­cjach, budziło podej­rze­nie o ego­cen­tryzm, nar­cyzm lub mega­lo­mań­stwo. „To nie­ład­nie zaj­mo­wać się sobą, trzeba zadbać o innych” – mówiono.

Gdy byłem bar­dzo roz­gnie­wany i dobit­nie to wyra­ża­łem, w odpo­wie­dzi sły­sza­łem coś w rodzaju: „Nie można się tak zło­ścić. Tacy grzeczni chłopcy jak ty się nie złosz­czą. Idź do swo­jego pokoju, wró­cisz, jak prze­my­ślisz swoje zacho­wa­nie”. No dobrze, w takim razie wra­cam do roz­sąd­nego zacho­wa­nia.

Sze­dłem na prze­my­śle­nia, po czym głos w gło­wie bez­zwłocz­nie uzna­wał mnie za win­nego. Odci­na­łem się więc od swo­jego serca, cho­wa­łem złość do kie­szeni i z fał­szy­wym uśmie­chem na twa­rzy wra­ca­łem w imię jed­no­ści rodziny. Jeśli zaś dopa­dał mnie smu­tek, zalany łzami, przy­tło­czony jedną z tych trosk, które poja­wiają się nagle i nie wie­dzieć czemu – mimo że potrze­bo­wa­łem jedy­nie słów pocie­sze­nia i wspar­cia – mogłem znów usły­szeć: „Nie­ład­nie jest się smu­cić, bio­rąc pod uwagę wszystko, co dla cie­bie robimy! Poza tym są ludzie, któ­rzy prze­ży­wają gor­sze rze­czy. Idź do swo­jego pokoju, wró­cisz, jak prze­my­ślisz swoje zacho­wa­nie”. Znów odsy­łali mnie z kwit­kiem!

Sze­dłem do pokoju i racjo­nal­ność ponow­nie brała górę: „To prawda, nie mam prawa być smutny, mam tatę, mamę, rodzeń­stwo, książki, zabawki, dom i jedze­nie, na co się uskar­żam? Co to ma być, ten smu­tek? Jestem ego­istą i zerem!”. Znów się kar­ci­łem, obwi­nia­łem, odci­na­łem od wła­snego serca. Smu­tek lądo­wał obok zło­ści w kie­szeni, a ja wra­ca­łem w imię jed­no­ści rodziny z fał­szy­wym uśmie­chem na twa­rzy. Jak widzi­cie, od naj­młod­szych lat uczy się nas, że mamy być grzeczni, a nie auten­tyczni.

Jeżeli zaś innego dnia try­ska­łem rado­ścią, roz­pie­rało mnie szczę­ście i dawa­łem temu wyraz, bie­ga­jąc po całym domu, pusz­cza­jąc muzykę na cały regu­la­tor lub dzie­ląc się swoją rado­ścią, mogłem dostać takie ostrze­że­nie: „Nie ciesz się za bar­dzo, bo życie nie jest zbyt zabawne!”. To ci nie­spo­dzianka! W świe­cie doro­słych nawet radość nie jest dobrze widziana! Co więc robi dzie­się­cio­letni chło­piec, któ­rym byłem? Koduje na twar­dym dysku swo­jego mózgu dwie nastę­pu­jące infor­ma­cje:

Bycie doro­słym to mak­sy­malne odcię­cie się od emo­cji, które mają słu­żyć jako ozdoba pod­czas salo­no­wych kon­wer­sa­cji, ale tylko od czasu do czasu i tak, by nikomu nie prze­szka­dzać.

Aby być lubia­nym i mieć swoje miej­sce w świe­cie, muszę robić nie to, co czuję i czego pra­gnę, lecz to, czego ocze­kują inni. Auten­tycz­ność nie­sie ze sobą ryzyko, że inni prze­staną mnie lubić.

Takie kodo­wa­nie skut­kuje warun­ko­wa­niem, o któ­rym poroz­ma­wiamy w roz­dziale 5.

No tak, powie­cie, ale czy naprawdę trzeba przyj­mo­wać te wszyst­kie emo­cje? Czy nie nara­żamy się na ryzyko, że zosta­niemy przez nie zma­ni­pu­lo­wani? Pew­nie myśli­cie tutaj o tych skwa­szo­nych od lat oso­bach, które sza­mo­cząc się z wła­snym gnie­wem, tkwią w miej­scu. Albo o ponu­ra­kach i melan­cho­li­kach, któ­rzy roz­trzą­sają swoje smutki, nie mogąc się od nich uwol­nić. Albo o tych, któ­rzy bun­tują się prze­ciw wszyst­kiemu i obno­szą wszę­dzie ze swoim sprze­ciwem, ni­gdzie nie mogąc zna­leźć uko­je­nia. To prawda, nurza­nie się w swo­ich uczu­ciach niczym rybka w okrą­głym akwa­rium unie­moż­li­wia zmianę i powo­duje co naj­wy­żej mdło­ści.

Nasze emo­cje są jak przy­pływy wie­lo­ra­kich uczuć, przy­jem­nych lub nieprzy­jem­nych, które warto umieć roz­po­zna­wać i roz­róż­niać. Roz­po­zna­nie danego uczu­cia dostar­cza nam infor­ma­cji o nas samych, ponie­waż zachęca do ziden­ty­fi­ko­wa­nia wła­snych potrzeb. Uczu­cie działa jak kon­tro­lka kie­run­kow­skazu na desce roz­dziel­czej: poka­zuje, czy wszystko działa, czy jakaś potrzeba jest lub nie jest zaspo­ko­jona.

Ponie­waż czę­sto jeste­śmy odcięci od wła­snych uczuć, mamy tylko kilka słów, by je nazwać: z jed­nej strony możemy czuć się dobrze, być szczę­śliwi, spo­kojni, roz­luź­nieni; z dru­giej strony możemy odczu­wać strach, czuć się brzydcy, zawie­dzeni, smutni, roz­złosz­czeni. Dys­po­nu­jemy skąpą bazą słów, by móc opi­sać sie­bie, musimy radzić sobie z tym, co mamy. Pod­czas szko­leń z poro­zu­mie­nia bez prze­mocy uczest­ni­kom roz­daje się listę ponad dwu­stu pięć­dzie­się­ciu uczuć, by umoż­li­wić im roz­sze­rze­nie zasobu słów i zwięk­sze­nie świa­do­mo­ści tego, co odczu­wają. Ta lista nie jest wycią­giem ter­mi­nów ency­klo­pe­dycz­nych, ale spi­sem potocz­nych wyra­żeń, które możemy prze­czy­tać w gaze­tach lub usły­szeć w tele­wi­zji. Prze­sta­li­śmy ich uży­wać do mówie­nia o sobie wsku­tek wpa­ja­nych nam z poko­le­nia na poko­le­nie naka­zów skrom­no­ści oraz powścią­gli­wo­ści.

Więk­szy zasób słow­nic­twa pozwala zwięk­szyć świa­do­mość tego, co prze­ży­wamy.

Cały pro­ces edu­ka­cji polega na roz­wi­ja­niu od naj­młod­szych lat świa­do­mo­ści w zewnętrz­nych obsza­rach i dzie­dzi­nach: w szkole uczymy się histo­rii, geo­gra­fii, mate­ma­tyki, potem zaś możemy kształ­cić się na hydrau­lika, elek­tryka, infor­ma­tyka czy leka­rza. Roz­wi­jamy słow­nic­two typowe dla róż­nych spe­cja­li­za­cji, nabie­ra­jąc tym samym pew­nej wprawy i swo­body w danej dys­cy­pli­nie.

Przy­swa­ja­niu słow­nic­twa towa­rzy­szy zwięk­sza­nie świa­do­mo­ści: potra­fimy zro­zu­mieć współ­za­leż­no­ści mię­dzy róż­nymi ele­men­tami i w razie potrzeby mody­fi­ko­wać je, ponie­waż nauczy­li­śmy się je nazy­wać i roz­róż­niać. Ja na przy­kład zupeł­nie nie znam się na hydrau­lice. Więc gdy psuje się mój pod­grze­wacz wody, dzwo­nię do hydrau­lika i mówię, że mam pro­blem. Mój poziom wie­dzy na temat takich awa­rii i tym samym moż­li­wość dzia­ła­nia oscy­lują wokół zera. Tym­cza­sem hydrau­lik roz­po­zna usterkę, nazy­wa­jąc ją za pomocą kon­kret­nych słów: „Popsuł się pal­nik” albo „Układ jest zaka­mie­niony, a wtry­ski­wacz gazu prze­sta­rzały”. Hydrau­lik dys­po­nuje zatem moż­li­wo­ścią dzia­ła­nia, w tym wypadku moż­li­wo­ścią naprawy.

Gdy pra­co­wa­łem jako adwo­kat i przyj­mo­wa­łem peten­tów, nie­kiedy kom­plet­nie bez­sil­nych i pogu­bio­nych w praw­nych zawi­ło­ściach, znaj­do­wa­łem przy­jem­ność w roz­su­pły­wa­niu wąt­ków róż­nych spraw, roz­po­zna­wa­niu wią­żą­cych ich zależ­no­ści i okre­śla­niu prio­ry­te­tów, wsku­tek czego znaj­do­wa­łem się na uprzy­wi­le­jo­wa­nej pozy­cji, umoż­li­wia­ją­cej mi zapro­po­no­wa­nie kon­kret­nych dzia­łań. Moż­li­wość dzia­ła­nia jest więc ści­śle powią­zana ze świa­do­mo­ścią oraz zdol­no­ścią nazy­wa­nia i roz­róż­nia­nia ele­men­tów. Każdy z nas posiadł w ten spo­sób okre­śloną moc dzia­ła­nia w sfe­rze zewnętrz­nej.

Ale na któ­rym eta­pie naszej edu­ka­cji nauczono nas, jak nazy­wać wątki życia wewnętrz­nego, jak roz­po­zna­wać to, co dzieje się w nas, roz­róż­niać nasze uczu­cia i oddzie­lać je od fun­da­men­tal­nych potrzeb, nazy­wać te potrzeby, a następ­nie pro­sto, życz­li­wie for­mu­ło­wać kon­kretne i nego­cjo­walne prośby, które liczy­łyby się z potrze­bami innych? Czyż nie czu­jemy bez­rad­no­ści i gniewu w odpo­wie­dzi na wła­sną bez­sil­ność, ile­kroć poja­wią się wszech­ogar­nia­jące złość, smu­tek czy melan­cho­lia, wsą­cza­jące jad, na który nie potra­fimy zna­leźć odtrutki? Do ogól­nego fatal­nego samo­po­czu­cia, pod­szy­tego zło­ścią, smut­kiem i melan­cho­lią, dołą­cza wów­czas wra­że­nie nie­mocy: „Jestem nie­szczę­śliwy i zły, a w dodatku nie wiem, co zro­bić, żeby z tego wyjść”.

W takiej sytu­acji, by uwol­nić się od nie­chcia­nych uczuć, czę­sto nie pozo­staje nam nic innego, jak zwró­cić się prze­ciwko: tacie, mamie, szkole, kole­gom i kole­żan­kom z klasy, potem kole­gom z pracy, klien­tom, pracy, pań­stwu, zanie­czysz­cze­niu śro­do­wi­ska, kry­zy­sowi. Nie mając narzę­dzi, by zro­zu­mieć i zapa­no­wać nad swoim życiem wewnętrz­nym, prze­rzu­camy odpo­wie­dzial­ność za nasze tro­ski na czyn­niki zewnętrzne, które służą za ide­al­nego kozła ofiar­nego. „Jestem wku­rzony, bo ty…”, „Jestem smutny, bo wy…”, „Jestem obu­rzony, bo świat…”.

Nie potra­fiąc pora­dzić sobie z pro­ble­mem, eks­por­tu­jemy go i obcią­żamy nim innych. Aby zacząć sobie radzić z emo­cjami, trzeba więc posiąść umie­jęt­ność ich nazy­wa­nia, a żeby to osią­gnąć, trzeba zwięk­szyć zakres słow­nic­twa zwią­za­nego z uczu­ciami i potrze­bami, tak by oswoić się z nimi i stop­niowo prze­jąć nad nimi kon­trolę. Prze­ję­cie kon­troli nie polega na stłu­mie­niu uczuć, ale na obję­ciu prze­wod­nic­twa.

Uczu­cie działa jak kon­tro­lka na desce roz­dziel­czej – infor­muje o potrze­bie: przy­jemne uczu­cie wska­zuje, że potrzeba została zaspo­ko­jona, nieprzy­jemne zaś daje znać, że tak się nie stało. Warto więc mieć na uwa­dze to klu­czowe roz­róż­nie­nie, gdyż pozwala ono ziden­ty­fi­ko­wać potrzeby. Bo zamiast uskar­żać się na to, czego nie chcę, czę­sto dzie­ląc się tym z kimś, kto nie potrafi mi pomóc, będę mógł lepiej okre­ślić to, czego chcę (potrzebę zamiast braku), i podzie­lić się tym z osobą kom­pe­tentną. A tą osobą będę naj­czę­ściej ja sam!

Uczu­cie działa jak kon­tro­lka na desce roz­dziel­czej – infor­muje, czy wewnętrzna potrzeba jest speł­niona, czy też nie.

Oto przy­kład przy­ta­czany przeze mnie na kon­fe­ren­cjach. Jadąc samo­cho­dem po dro­gach powia­to­wych, mogę się zna­leźć w trzech nastę­pu­ją­cych sytu­acjach:

1. Podró­żuję sta­rym samo­cho­dem bez deski roz­dziel­czej, powiedzmy for­dem T z początku XX wieku. Jadę zado­wo­lony z sie­bie, zuży­wa­jąc całą rezerwę ben­zyny i nie przej­mu­jąc się potrzebą uzu­peł­nie­nia baku (ponie­waż żadna kon­tro­lka mi tego nie uświa­da­mia). Wcze­śniej czy póź­niej, gdy jestem aku­rat w szcze­rym polu, koń­czy mi się paliwo. Brak sygnału, brak uświa­do­mie­nia sobie potrzeby, brak moż­li­wo­ści dzia­ła­nia.

2. Naj­bar­dziej kla­syczny przy­pa­dek. Podró­żuję współ­cze­snym samo­cho­dem wypo­sa­żo­nym w deskę roz­dziel­czą. W pew­nym momen­cie kon­tro­lka poziomu paliwa sygna­li­zuje, że jadę na rezer­wie. Wpa­dam w złość: „Kto zapo­mniał zatan­ko­wać? To nie­wia­ry­godne, że zawsze mnie to spo­tyka! Czy w tej rodzi­nie nikt poza mną nie potrafi obsłu­żyć dys­try­bu­tora?”. Tak się wkrę­cam w uża­la­nie nad sobą, że prze­ga­piam wszyst­kie znaj­du­jące się po dro­dze sta­cje ben­zy­nowe. Wcze­śniej czy póź­niej, gdy jestem aku­rat w szcze­rym polu, koń­czy mi się paliwo. Co prawda ode­bra­łem sygnał i uświa­do­mi­łem sobie potrzebę, ale nie pod­ją­łem żad­nego dzia­ła­nia, aby zapo­biec awa­rii. Zuży­łem całą ener­gię na bia­do­le­nie i szu­ka­nie win­nych lub kogoś, kogo mógł­bym obcią­żyć swoją fru­stra­cją.

3. Przy­pa­dek z zasto­so­wa­niem poro­zu­mie­nia bez prze­mocy. Znów podró­żuję współ­cze­snym samo­cho­dem wypo­sa­żo­nym w deskę roz­dziel­czą. Kon­tro­lka poziomu paliwa sygna­li­zuje, że jadę na rezer­wie. Roz­po­znaję swoją potrzebę: „Oho, będę potrze­bo­wać paliwa. Nie widzę żad­nej sta­cji w pobliżu. Co mogę zro­bić?”.

Podej­muję wów­czas pozy­tywne i kon­kretne dzia­ła­nie. Będę uważ­nie wypa­try­wać naj­bliż­szej sta­cji, żeby zatrzy­mać się na niej i zatrosz­czyć o moją potrzebę. Sam sobie udzie­lam pomocy. Będąc świa­do­mym tego, co jest mi potrzebne, otwie­ram się na moż­li­wość zna­le­zie­nia roz­wią­za­nia. Nie leży ono na wycią­gnię­cie ręki, ale ponie­waż uświa­do­mi­łem sobie potrzebę, mam nie­skoń­cze­nie wię­cej szans na wyj­ście z opre­sji niż w pierw­szym przy­padku, gdzie potrzeba pozo­stała nie­uświa­do­miona.

To, że sam udzie­li­łem sobie pomocy, tan­ku­jąc paliwo, nie ozna­cza, że zre­zy­gnuję z potrzeby bycia uwzględ­nia­nym i sza­no­wa­nym. Wró­ciw­szy do domu, powiem part­nerce lub dzie­ciom: „Jestem ziry­to­wany fak­tem, że musia­łem tan­ko­wać samo­chód po tym, jak z niego korzy­sta­li­ście (uczu­cie). Potrze­buję z waszej strony sza­cunku dla mojego czasu i wdzięcz­no­ści za to, że uży­czam wam samo­chodu (potrzeba). Czy zga­dza­cie się na to, by w przy­szło­ści uzu­peł­niać paliwo w aucie (prośba)?”.

O ile za sprawą edu­ka­cji lub przy­zwy­cza­jeń czę­sto bywamy odcięci od naszych uczuć, o tyle w jesz­cze więk­szym stop­niu pozo­sta­jemy oddzie­leni od naszych potrzeb.

3. Potrzeby

Nie dość, że jeste­śmy w dużym stop­niu odcięci od swo­ich uczuć, to jesz­cze pozo­sta­jemy nie­mal cał­ko­wi­cie oddzie­leni od swo­ich potrzeb.

Czę­sto możemy odnieść wra­że­nie, że odgra­dza nas od nich beto­nowa płyta. Nauczy­li­śmy się raczej, jak pró­bo­wać rozu­mieć i zaspo­ka­jać potrzeby innych niż wsłu­chi­wać się w nasze wła­sne. Wsłu­chi­wa­nie się w sie­bie czę­sto było toż­same z grze­chem śmier­tel­nym, a przy­naj­mniej z ego­cen­try­zmem albo nar­cy­zmem: „Nie można tak wsłu­chi­wać się w sie­bie!”, „No tak, jesz­cze jeden wpa­trzony w sie­bie nar­cyz”. Prze­ko­na­nie o tym, że można „mieć potrzeby”, wciąż jesz­cze czę­sto postrzega się jako nie­przy­zwo­ite.

Bywa, że słowo „potrzeba” jest źle rozu­miane. Nie cho­dzi tutaj o chwi­lową zachciankę, prze­lotne pra­gnie­nie czy kaprys. Cho­dzi o nasze fun­da­men­talne potrzeby, te, które są nie­zbędne, by utrzy­mać nas przy życiu; te, które musimy zaspo­koić, by zna­leźć satys­fak­cjo­nu­jącą rów­no­wagę; te, które odno­szą się do uni­wer­sal­nych war­to­ści czło­wieka: toż­sa­mo­ści, sza­cunku, zro­zu­mie­nia, odpo­wie­dzial­no­ści, wol­no­ści, soli­dar­no­ści. Im dłu­żej pra­cuję jako tera­peuta, tym wyraź­niej widzę, w jak wiel­kim stop­niu lep­sze zro­zu­mie­nie wła­snych potrzeb pomaga dokład­niej ziden­ty­fi­ko­wać wła­sne war­to­ści. Roz­wi­niemy ten temat w dal­szej czę­ści.

Pod­czas jed­nego z pro­wa­dzo­nych przeze mnie warsz­ta­tów pewna roz­ża­lona matka opo­wie­działa o swo­ich pro­ble­mach ze zro­zu­mie­niem wła­snych dzieci. Była z nimi w per­ma­nent­nym kon­flik­cie i miała dość „naka­zy­wa­nia im tysiąca rze­czy, któ­rych one zda­wały się nie rozu­mieć lub które skła­niały je do prze­kor­nego dzia­ła­nia na odwrót”. W momen­cie, kiedy zapy­ta­łem, czy mogłaby okre­ślić swoje potrzeby odno­śnie do tej sytu­acji, wybuch­nęła:

– Życie nie polega na zaj­mo­wa­niu się swo­imi potrze­bami! Gdyby każdy słu­chał swo­ich potrzeb, wszę­dzie mie­li­by­śmy wojny. To, co pan pro­po­nuje, jest wyra­zem skraj­nego ego­izmu!

– Jest pani roz­złosz­czona (uczu­cie), ponie­waż chcia­łaby, żeby ludzie byli uważni i słu­chali sie­bie nawza­jem (potrzeba) tak, aby wspól­nie znaj­do­wać roz­wią­za­nia zado­wa­la­jące potrzeby jed­nych i dru­gich?

– Tak.

– Pra­gnie pani zatem (potrzeba), aby w rela­cjach mię­dzy­ludz­kich pano­wały zro­zu­mie­nie i har­mo­nia?

– Ależ oczy­wi­ście.

– Otóż, widzi pani, trudno mi sobie wyobra­zić, aby mogłaby pani wła­ści­wie wsłu­chać się w potrzeby swo­ich dzieci, jeśli nie zacznie pani wła­ści­wie wsłu­chi­wać się we wła­sne. Trudno mi sobie wyobra­zić, że mogłaby pani zro­zu­mieć je w ich róż­no­rod­no­ści i sprzecz­no­ściach, jeśli nie podej­mie pani wysiłku, by zro­zu­mieć i poko­chać sie­bie w swo­jej róż­no­rod­no­ści i swo­ich sprzecz­no­ściach. Jak się pani czuje po tym, co powie­dzia­łem?

Zasko­czona kobieta zamil­kła. Była bli­ska łez. Potem powoli doznała cze­goś w rodzaju olśnie­nia. Grupa oka­zała się głę­boko empa­tyczna, nikt się nie odzy­wał. Wów­czas kobieta wybuch­nęła śmie­chem, stwier­dza­jąc:

– To nie­wia­ry­godne, wła­śnie zda­łam sobie sprawę, że ni­gdy nie nauczy­łam się słu­cha­nia sie­bie. Toteż nie słu­cham dzieci, tylko narzu­cam im moje zasady! To oczy­wi­ste, że się bun­tują – ja też się bun­to­wa­łam w ich wieku!

Czy możemy być praw­dzi­wie i wła­ści­wie wsłu­chani w innych, nie będąc praw­dzi­wie i wła­ści­wie wsłu­chani w nas samych? Czy możemy być otwarci i życz­liwi na innych, nie będąc takimi w sto­sunku do sie­bie? Czy możemy kochać bliź­niego w jego odmien­no­ści i sprzecz­no­ściach, nie poko­chaw­szy ich wpierw u sie­bie?

Jeżeli odci­namy się od swo­ich potrzeb, ktoś będzie musiał za to zapła­cić: my sami albo inni.

Za ode­rwa­nie się od swo­ich potrzeb pła­cimy na różne spo­soby. Poni­żej wymie­niam naj­częst­sze kon­se­kwen­cje:

Mamy pro­blem z 

podej­mo­wa­niem decy­zji

, które doty­czą nas oso­bi­ście. W pracy i z zała­twia­niem spraw radzimy sobie dobrze. Ale sfera uczu­ciowa, intymna i naj­bar­dziej oso­bi­ste wybory to istna łami­główka! Prze­stę­pu­jemy z nogi na nogę, nie wie­dząc, na co się zde­cy­do­wać, i żywiąc nadzieję, że osta­tecz­nie wyboru doko­nają za nas oko­licz­no­ści lub inni ludzie. Albo, nie umie­jąc wsłu­chać się i roz­po­znać tego, co nas w isto­cie napę­dza, narzu­camy sobie wybór (tak jest roz­sąd­niej, tak jest bez­piecz­niej).

Jeste­śmy uza­leż­nieni od spoj­rze­nia innych. Ponie­waż nie potra­fimy ziden­ty­fi­ko­wać swo­ich praw­dzi­wych, indy­wi­du­al­nych potrzeb, czę­sto zda­jemy się na ocenę oto­cze­nia: „Co o tym myślisz, co zro­bił­byś na moim miej­scu?”. Albo gorzej, nie spraw­dziw­szy ich, dopa­so­wu­jemy się do wyima­gi­no­wa­nych ocze­ki­wań i bez­kry­tycz­nie sta­ramy się im spro­stać: „Co pomy­ślą inni…”, „Muszę koniecz­nie zro­bić to lub tamto…”, „Powi­nie­nem zacho­wać się tak, a nie ina­czej, bo w prze­ciw­nym razie…”. Nie dość, że tra­cimy ener­gię na szu­ka­nie uzna­nia w oczach innych, to w skraj­nych przy­pad­kach sta­jemy się ofiarą mód i tren­dów (wszy­scy tak robią, więc robię tak, jak wszy­scy), róż­nych nało­gów (pie­nią­dze, wła­dza, seks, tele­wi­zja, gry, alko­hol, lekar­stwa, nar­ko­tyki, a ostat­nio inter­net) czy for­mal­nych zale­ceń (pod­po­rząd­ko­wuję się auto­ry­te­towi wyma­ga­ją­cego prze­ło­żo­nego, auto­kra­tycz­nego ugru­po­wa­nia poli­tycz­nego albo sekty). Spo­tka­łem wiele osób świa­do­mie lub nieświa­do­mie cier­pią­cych na różne formy uza­leż­nienia. W moim odczu­ciu naj­pow­szech­niej­szą, a jed­no­cze­śnie naj­mniej zauwa­żalną jest ta, która pod­po­rząd­ko­wuje nas opi­niom innych. Nie znamy swo­ich potrzeb, ponie­waż nie nauczy­li­śmy się ich roz­po­zna­wać. Ocze­ku­jemy więc, że „inni” (nar­ko­tyki, alko­hol, ludzie) nam je podyk­tują. Zosta­jemy wywłasz­czeni z sie­bie.

Nauczy­li­śmy się zaspo­ka­jać potrzeby innych, być dobrymi, miłymi, uprzej­mymi i uło­żo­nymi synami (lub cór­kami) – „anioł­kami”, by użyć ter­minu Guya Cor­neau

3

– oraz słu­chać wszyst­kich oprócz sie­bie, jeżeli więc pew­nego dnia doj­dziemy mimo wszystko do nie­ja­snego prze­ko­na­nia, że nasze potrzeby nie są speł­nione, będzie to ozna­czało koniecz­ność wska­za­nia win­nego, kogoś, kto nas zanie­dbał. Zaan­ga­żu­jemy się wów­czas we wspo­mniany wcze­śniej pro­ces

prze­mocy poprzez agre­sję lub pro­jek­cję

, czyli pro­ces oparty w dużej mie­rze na kry­ty­ko­wa­niu, oce­nia­niu, obra­ża­niu i oskar­ża­niu: „Jestem nie­szczę­śliwy, ponie­waż moi rodzice…”, „Jestem smutny, ponie­waż moja part­nerka…”, „Jestem zre­zy­gno­wany, ponie­waż mój szef…”, „Jestem zdo­ło­wany, ponie­waż kry­zys, kata­strofa eko­lo­giczna…”.

Naj­czę­ściej tak bar­dzo ule­ga­li­śmy potrze­bom innych albo tak bar­dzo oba­wiamy się, że nie zdo­łamy prze­bić się z wła­snymi potrze­bami, że narzu­camy je innym w spo­sób auto­ry­ta­tywny i nie­zno­szący sprze­ciwu. „Ze mną jest tak, a nie ina­czej. A teraz idź posprzą­tać pokój, raz dwa!” Ini­cju­jemy wów­czas pro­ces

prze­mocy auto­ry­ta­tyw­nej

.

Jeste­śmy tak wyczer­pani bez­owocną walką o uzna­nie wła­snych potrzeb, że osta­tecz­nie skła­damy broń. „Milknę. Rezy­gnuję z sie­bie. Zamy­kam się w sobie lub ucie­kam”. W tym przy­padku sto­su­jemy prze­moc wobec sie­bie. No tak, powie­cie, ale po co pozna­wać swoje potrzeby, jeśli potem mamy żyć w cią­głej fru­stra­cji? I pew­nie przy­cho­dzi wam na myśl pan X, który choć ziden­ty­fi­ko­wał swoją potrzebę przy­na­leż­no­ści lub uzna­nia, to spę­dził resztę życia na buli­micz­nym podą­ża­niu za ową przy­na­leż­no­ścią lub uzna­niem, szu­ka­jąc jej na lewo i prawo, poczy­na­jąc od spo­tkań, poprzez wer­ni­saże, po człon­ko­stwo w klu­bach spor­to­wych i dzia­łal­ność cha­ry­ta­tywną. Albo usy­cha­jąca z potrzeby zna­le­zie­nia swo­jego miej­sca, toż­sa­mo­ści oraz siły wewnętrz­nej pani Y, która miota się na wszyst­kie strony, zali­cza kolejne warsz­taty i mnoży tera­pie – bez­sku­tecz­nie.

W następ­nym roz­dziale zoba­czymy, jak sam fakt ziden­ty­fi­ko­wa­nia potrzeby – nawet jeżeli nie zosta­nie ona zre­ali­zo­wana – może przy­nieść nie­ocze­ki­waną ulgę i popra­wić samo­po­czu­cie. Gdy cier­pimy, naszym pierw­szym źró­dłem cier­pie­nia jest bowiem nie­zna­jo­mość przy­czyny owego stanu. Jeżeli potra­fimy ziden­ty­fi­ko­wać wewnętrzny powód naszego złego samo­po­czu­cia, roz­wie­wamy wąt­pli­wo­ści. Jeżeli na przy­kład nie czu­je­cie się dobrze fizycz­nie, jeżeli odczu­wa­cie podej­rzany ból w brzu­chu, w gło­wie lub w ple­cach, wpa­da­cie w panikę: „Co się dzieje? To może być rak albo guz…”. Jeżeli lekarz, do któ­rego pój­dzie­cie, roz­po­zna przy­czynę, oświad­cza­jąc, że macie nie­straw­ność, że wasza wątroba jest prze­cią­żona albo że wypadł wam dysk, wasz ból nie minie. Jed­nak wie­dząc, co wam dolega, pozbę­dzie­cie się wąt­pli­wo­ści i poczu­je­cie się lepiej. To samo doty­czy potrzeb: ich roz­po­znanie pozwala roz­wiać wąt­pli­wo­ści pogłę­bia­jące cier­pie­nie.

Ponadto – i tutaj przede wszyst­kim kryje się odpo­wiedź, dla­czego warto iden­ty­fi­ko­wać potrzeby – dopóki ich nie roz­po­znamy, dopóty nie dowiemy się, jak je zaspo­koić. Czę­sto cze­kamy, aż inni (rodzice, part­ner, dziecko) spon­ta­nicz­nie zaspo­koją nasze potrzeby, odga­du­jąc, co spra­wi­łoby nam przy­jem­ność, mimo że sami tego do końca nie wiemy.

Oto przy­kład dwóch par, które zgło­siły się do mnie po poradę ze względu na trud­no­ści w związku.

Uwagi doty­czące przy­ta­cza­nych roz­mów

1. Cyto­wane w tej książce roz­mowy są celowo okro­jone, ponie­waż ich wierne odtwo­rze­nie zaję­łoby zbyt dużo miej­sca. Sta­ra­łem się uchwy­cić istotę zacho­dzą­cych inte­rak­cji, ale oczy­wi­ście więk­szość tych roz­mów trwała dłu­żej, niż wynika to z tek­stu. Zapis tek­stowy pomija momenty ciszy i wewnętrz­nych reflek­sji, które w rze­czy­wi­sto­ści sta­no­wią fun­da­men­talną część tera­pii.

2. Ton i użyty język mogą brzmieć naiw­nie. Czę­sto roz­ma­wiam w ten spo­sób z pacjen­tami po to, aby moż­li­wie szybko dojść do sedna rze­czy, zamiast zaprzą­tać ich uwagę męt­nymi roz­wa­ża­niami natury inte­lek­tu­al­nej.

W kon­tek­ście wzmo­żo­nej uważ­no­ści i wza­jem­nego sza­cunku naj­zwy­klej­szy ton i naj­prost­sze słowa czę­sto tra­fiają naj­cel­niej. Zauwa­ży­łem, że uprosz­cze­nie prze­kazu wzmaga bystrość umy­słu, ponie­waż naszą uwagę – nie­bę­dącą lub będącą w nie­wiel­kim stop­niu zaan­ga­żo­waną w rozu­mie­nie inte­lek­tu­alne – cał­ko­wi­cie prze­kie­ro­wu­jemy na rozu­mie­nie emo­cjo­nalne.

3. Aby usza­no­wać intymny cha­rak­ter opi­sa­nych sytu­acji, imiona zostały zmie­nione, a role nie­kiedy odwró­cone.

W pierw­szym przy­kła­dzie żona skarży się na brak zro­zu­mie­nia ze strony męża:

– On nie rozu­mie moich potrzeb.

– Czy mogłaby pani wska­zać jedną swoją potrzebę – mówię – którą chcia­łaby pani, aby mąż zro­zu­miał.

– O, nie! To prze­cież mój mąż, rozu­mie­nie moich potrzeb to jego obo­wią­zek.

– Chce mi pani powie­dzieć, że ocze­kuje, iż mąż zro­zu­mie pani potrzeby, pod­czas gdy pani samej trudno jest je ziden­ty­fi­ko­wać.

– Dokład­nie.

– Od dawna gra pani w tę zga­dy­wankę?

– Jeste­śmy mał­żeń­stwem od trzy­dzie­stu lat.

– Musi być pani wyczer­pana.

– (Pła­cząc). Ow­szem! Jestem u kresu sił.

– Jest pani wyczer­pana, ponie­waż potrze­buje zro­zu­mie­nia i wspar­cia ze strony męża i nie może się ich docze­kać.

– Dokład­nie tak.

– No cóż, oba­wiam się, że będzie pani musiała jesz­cze pocze­kać, jeśli nie zatrosz­czy się pani o roz­po­zna­nie wła­snych potrzeb i przed­sta­wie­nie ich mężowi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Mar­shall B. Rosen­berg (1934–2015) – dok­tor psy­cho­lo­gii kli­nicz­nej, uznany na świe­cie dzia­łacz na rzecz pokoju, twórca idei poro­zu­mie­nia bez prze­mocy i zało­ży­ciel Cen­trum Poro­zu­mie­nia bez Prze­mocy (Cen­ter for Nonvio­lent Com­mu­ni­ca­tion). Gorąco zachę­cam do lek­tury jego książki Poro­zu­mie­nie bez prze­mocy. O języku życia, tłum. M. Mar­kocka-Pepol. M. Kło­bu­kow­ski, Czarna Owca, War­szawa 2020. [wróć]

A. de Saint-Exupéry, Mały Książę, tłum. J. Szwy­kow­ski, MUZA SA, War­szawa 2004, s.72. [wróć]

G. Cor­neau, L’amour en guerre, Les Éditions de l’Homme, Mont­real 1996. [wróć]