Prześcignąć swój czas. Kariera Ireny Szewińskiej od kulis - Maciej Petruczenko - ebook

Prześcignąć swój czas. Kariera Ireny Szewińskiej od kulis ebook

Petruczenko Maciej

4,1

Opis

W światłach jupiterów, na najsłynniejszych arenach świata pojawiła się nagle i zupełnie niespodziewanie także dla niej samej, kiedy była nastoletnią uczennicą warszawskiego liceum im. Jarosława Dąbrowskiego. Pozostała wielką postacią światowego sportu do ostatnich swych dni. Kibice zapamiętali Irenę Szewińską głównie przez pryzmat jej olimpijskich medali, jej wielkość jednak znacznie wykraczała poza ramy samego sportu. O sportowych wyczynach „Irenissimy”, ale też jej niezwykle skomplikowanym i intensywnym życiu opowiada dziennikarz „Przeglądu Sportowego” Maciej Petruczenko – człowiek, z którym znała się, także na stopie towarzyskiej, od młodzieńczych lat. Dlatego oprócz danych statystycznych jednoznacznie wskazujących, że Szewińska była jedną z największych postaci w historii współczesnego sportu, w książce jest także wiele informacji jakim była człowiekiem. O tym, że nigdy nie zdradzała przyjaciół, a największe przyjaźnie pielęgnowała przez całe życie. O tym, że była też obiektem politycznych ataków, często za sprawą ludzi z jej najbliższego kręgu. Autor odkrywa też kulisy jej kilku spektakularnych sportowych wpadek – powodem nie były nonszalancja czy zbyt duża pewność siebie, ale... słaby wzrok, co miało szczególne znaczenie podczas skoku w dal czy biegu sztafetowego...

Urodzona w Leningradzie, wychowana w Warszawie, obywatelka świata, która sławą nie ustępuje Marii Skłodowskiej-Curie, jest w książce „Prześcignąć swój czas” przedstawiana także oczami jej przyjaciółek i rywalek z bieżni.

Całość nie tylko wsparł merytorycznie, ale również fotograficznie jej mąż Janusz Szewiński, który okazał się skrupulatnym dokumentalistą sportowej kariery „Irenissimy”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (13 ocen)
6
4
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZE­ŚCI­GNĄĆ SWÓJ CZAS

PRZE­ŚCI­GNĄĆ SWÓJ CZAS

Książkę tę – z oka­zji stu­le­cia, obcho­dzo­nego w 2019 roku przez Pol­ski Zwią­zek Lek­kiej Atle­tyki i Pol­ski Komi­tet Olim­pij­ski – dedy­ku­jemy obu tym sza­cow­nym orga­ni­za­cjom, z któ­rymi Irena była zwią­zana nie­mal przez całe życie.

MACIEJ PETRU­CZENKO JANUSZ SZE­WIŃ­SKI

WSTĘP

WSTĘP

pisane od serca

Propo­nu­jąc prze­czy­ta­nie tych wspo­mnień, czuję, jak wielki kamień spada mi z serca po upły­wie aż 43 lat od momentu, gdy po raz pierw­szy zano­to­wa­łem zwie­rze­nia Ireny Kir­szen­stein-Sze­wiń­skiej pod kątem uję­cia ich w for­mie książ­ko­wej. Przez tak długi czas kartki tam­tego maszy­no­pisu zdą­żyły mocno pożółk­nąć, a z Ireną przy­szło nam się poże­gnać na zawsze. Teraz może ona oce­niać mój tekst już pro­sto z nieba. Cho­ciaż i ją, i mnie życie zahar­to­wało na tyle, że nikt nas ni­gdy nie widział pła­czą­cych, to jed­nak nie ukry­wam, że przy pisa­niu tej książki łzy kapały mi na kla­wia­turę lap­topa.

Zacząć wypada od tego, że wśród osób wybit­nych i sław­nych kobiety pozo­stają w mniej­szo­ści. Stąd też liczba Polek, które zyskały świa­towy roz­głos, jest doprawdy nie­wielka. Wymie­nić by można chro­no­lo­gicz­nie: znaną po obu stro­nach Atlan­tyku aktorkę dra­ma­tyczną Helenę Modrze­jew­ską, a zaraz po niej autorkę pio­nier­skich prac w dzie­dzi­nie pro­mie­nio­twór­czo­ści Marię Skło­dow­ską-Curie, która jako pierw­sza kobieta otrzy­mała Nagrodę Nobla (i to dwu­krot­nie); wspo­mnieć wypa­da­łoby o kilku przed­sta­wi­ciel­kach świata muzyki i pla­styki oraz lite­ra­tury – bo prze­cież noblistką została też poetka Wisława Szym­bor­ska. Ale w spo­rcie Polką naprawdę znaną i uznaną przez cały świat była tylko Irena Kir­szen­stein-Sze­wiń­ska, lek­ko­atletka, która sama stwo­rzyła jakby odrębną epokę swo­imi wystę­pami w pię­ciu kolej­nych igrzy­skach olim­pij­skich (1964–1980), aż sie­dem razy sta­jąc na podium. A odby­wało się to już w dobie ogar­nia­ją­cej wszyst­kie kon­ty­nenty tele­wi­zji sate­li­tar­nej, dzięki któ­rej widow­nia podzi­wia­jąca Irenę w jed­nym momen­cie mogła być liczona już nie w milio­nach, ale w miliar­dach. Pro­wa­dzący naj­bar­dziej pre­sti­żową i naj­bar­dziej obiek­tywną doroczną kla­sy­fi­ka­cję zawod­ni­ków i zawod­ni­czek w lek­ko­atle­tyce ame­ry­kań­ski maga­zyn „Track&Field News” daje Ire­nie zde­cy­do­wa­nie pierw­sze miej­sce w spo­rzą­dzo­nych pod róż­nym kątem ran­kin­gach histo­rycz­nych, potwier­dza­jąc, że jest ona naj­lep­szą lek­ko­atletką wszech cza­sów.

Pierw­sza Dama

Wie­lo­let­nie pasmo mię­dzy­na­ro­do­wych suk­ce­sów dłu­go­no­giej war­sza­wianki to w moim prze­ko­na­niu naj­pięk­niej­szy roz­dział w histo­rii sportu pol­skiego, a roz­dział ten został po latach uko­ro­no­wany dwu­dzie­sto­let­nią aktyw­no­ścią byłej mistrzyni w Mię­dzy­na­ro­do­wym Komi­te­cie Olim­pij­skim, w agen­dach świa­to­wej cen­trali lek­ko­atle­tycz­nej (IAAF) i Euro­pej­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Lek­ko­atle­tycz­nego (EAA), jak rów­nież Pol­skiego Związku Lek­kiej Atle­tyki, Pol­skiego Komi­tetu Olim­pij­skiego (PKOl), Towa­rzy­stwa Olim­pij­czy­ków Pol­skich i Świa­to­wego Sto­wa­rzy­sze­nia Olim­pij­czy­ków (World Olym­pians Asso­cia­tion – WOA).

Sze­wiń­ska nie była spor­tową efe­me­rydą. I na podwórku kra­jo­wym, i na świa­to­wej are­nie pozo­sta­wiła aż nadto trwały ślad. Nic dziw­nego, że w naszym spo­rcie tylko ją tytu­ło­wano „Pierw­szą Damą”, a kła­niali jej się wszy­scy: inni wielcy mistrzo­wie, naj­sław­niejsi arty­ści, poli­tycy z pierw­szych stron gazet, monar­cho­wie, no i dzien­ni­ka­rze, ceniący Irenę szcze­gól­nie za to, że potra­fiła uczy­nić ze sportu szla­chetną sztukę współ­za­wod­nic­twa, zawsze oka­zu­jąc sza­cu­nek wobec rywa­lek. Nawet tych, które wal­czyły z nią nie­uczci­wymi meto­dami. No i do ostat­niej chwili życia gło­siła radość z upra­wia­nia sportu.

Nie tylko medale i rekordy decy­do­wały o kla­sie tej wspa­nia­łej spor­t­smenki. Klasę tę w rów­nej mie­rze cha­rak­te­ry­zo­wała usta­bi­li­zo­wana forma na wyso­kim pozio­mie i skromny, ujmu­jący spo­sób bycia, a zara­zem swo­ista god­ność, która skło­niła dzien­ni­ka­rzy fran­cu­skich do tytu­ło­wa­nia Sze­wiń­skiej mia­nem „Une Grande Dame”. Tak samo pod­szedł zresztą do niej pre­zy­dent Fran­cji Valery Giscard d’Esta­ing, który w 1975 r. oso­bi­ście wrę­czał Ire­nie nagrodę prze­zna­czoną dla naj­lep­szej spor­t­smenki świata, a kiedy przy­był wkrótce potem z ofi­cjalną wizytą do Pol­ski, od razu wysto­so­wał do niej zapro­sze­nie na uro­czy­sty ban­kiet w kró­lew­skim pałacu w Wila­no­wie.

W ciągu mojej już bli­sko 50-let­niej pracy w dzien­niku „Prze­gląd Spor­towy” przy­szło mi reje­stro­wać i komen­to­wać wiele frag­men­tów kariery zna­ko­mi­tej spor­t­smenki. Towa­rzy­szy­łem jej na mniej­szych i więk­szych impre­zach spor­to­wych, na wiel­kich fetach – jak doroczne gale lek­ko­atle­tyczne w Monako – i wiel­kich balach. Mia­łem też moż­li­wość uczest­ni­cze­nia w życiu towa­rzy­skim Ireny i jej męża, mojego ser­decz­nego druha z „Prze­glądu Spor­to­wego” – Janu­sza Sze­wiń­skiego, dla mnie – foto­re­por­tera numer jeden. Duma roz­pie­rała mi pierś zwłasz­cza wtedy, gdy ta moja rówie­śniczka (rocz­nik 1946) udo­wad­niała swo­imi zwy­cię­stwami, że nasze mocno nie­do­ży­wione po kata­kli­zmie dru­giej wojny świa­to­wej i cokol­wiek cher­lawe poko­le­nie nie ustę­puje w spo­rcie przed­sta­wi­cie­lom o wiele póź­niej­szych gene­ra­cji, któ­rzy mogli już wyra­stać w o niebo lep­szych warun­kach, w cza­sach – co tu dużo mówić – dobro­bytu.

Boha­te­ro­wie sportu róż­nią się od wybit­nych jed­no­stek w innych dzie­dzi­nach życia. Znacz­nie czę­ściej mie­wają waha­nia formy, czym iry­tują kibi­ców. Mistrz bieżni nie pobie­gnie codzien­nie w tem­pie rekordu świata. Sze­wiń­ska była jed­nak o tyle wyjąt­kiem, że wro­dzony talent i sumien­ność w tre­ningu pozwa­lały jej utrzy­my­wać wysoką formę dłu­gie lata. Widzo­wie na sta­dio­nach pod każdą sze­ro­ko­ścią geo­gra­ficzną wie­dzieli, że na tę zawod­niczkę można zawsze liczyć. Od początku do końca każ­dego sezonu. Bar­dzo rzadko spra­wiała zawód. Zapewne dla­tego cie­szyła się tak powszechną sym­pa­tią.

Jed­nym sło­wem – Ire­nis­sima!

Nie­jed­no­krot­nie byłem świad­kiem, jak samo wywo­ła­nie nazwi­ska „Sze­wiń­ska” przez komen­ta­tora pobu­dzało przy­chylny szmer okla­sków i podziwu. Sza­cu­nek dla naszej super­mi­strzyni był na przy­kład w Ostra­wie i Bra­ty­sła­wie tak wielki, że spi­ke­rzy ogła­sza­jący na tam­tej­szych sta­dio­nach listy star­towe, choć w zasa­dzie ogra­ni­czali komu­ni­kat do imion i nazwisk zawod­ni­ków, w tym jed­nym jedy­nym wypadku pod­kre­ślali pre­stiż Polki, tytu­łu­jąc ją „panią Ireną Sze­wiń­ską”. Owa czo­ło­bit­ność zawsze mnie ude­rzała, ile­kroć znaj­do­wa­łem się na zawo­dach ostraw­skiej Zla­tej Tre­try i bra­ty­sław­skiej „Pete­eski” (Pra­vda – Tele­vi­zia – Slo­vnaft). Ire­nie spra­wiało to nie­wąt­pliwą przy­jem­ność. Mia­nem „Wiel­kiej Damy” bodaj jako pierw­sza z gazet zaczęła hono­ro­wać pol­ską kró­lową lek­ko­atle­tyki pary­ska „L’Equ­ipe” – i to sfor­mu­ło­wa­nie chyba naj­le­piej odda­wało renomę lek­ko­atletki. Być „Wielką Damą” na sta­dio­nie, gdzie pot zalewa oczy, a gry­mas wysiłku wykrzy­wia twarz, gdzie emo­cje i stresy – to wielka sztuka, jaką może pochwa­lić się nie­wiele spor­t­sme­nek. Sze­wiń­ska posia­dła też inną wielką sztukę – bycia sobą nie­za­leż­nie od czasu i miej­sca wyda­rze­nia oraz splotu oko­licz­no­ści życio­wych. Roz­po­częła karierę jako skromna, ujmu­jąca spo­so­bem zacho­wa­nia zawod­niczka i tak ją zakoń­czyła.

A ile można wska­zać innych przy­kła­dów braku jakie­go­kol­wiek zma­nie­ro­wa­nia w następ­stwie wznie­ca­nego wokół kogoś medial­nego szumu, bły­ska­wicz­nie rosną­cej sławy? Przy­szłość wyka­zała, że wiele kolej­nych gwiazd naszego sportu takiemu zma­nie­ro­wa­niu łatwo ule­gło, psu­jąc swój wize­ru­nek wiel­kiego mistrza publicz­nym obja­wia­niem pychy i zacho­wa­niami, jakie nie mogą budzić akcep­ta­cji. Irena jed­nak była do końca sobą, kimś szcze­rym, otwar­tym, ser­decz­nym, nie­oka­zu­ją­cym nikomu nawet cie­nia wyż­szo­ści.

Sprint stał się domeną Ireny na długie lata.

Na spor­to­wej are­nie podzi­wia­li­śmy ją przez bez mała 20 lat. Były okresy mozol­nego tre­ningu, stop­nio­wego ulep­sza­nia naj­drob­niej­szych ele­men­tów tech­niki bie­ga­nia i ska­ka­nia. Był czas stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim i czas macie­rzyń­stwa, po któ­rym trzeba było nie lada wysiłku, by na powrót zna­leźć się w czo­łówce świa­to­wej i rywa­li­zo­wać z mło­dym poko­le­niem lek­ko­atle­tek. Była znów wielka radość z impo­nu­ją­cych suk­ce­sów. Był wielki triumf repre­zen­to­wa­nego przez nią kon­se­kwent­nie czy­stego sportu nad bru­dem far­ma­ko­lo­gicz­nego dopingu. I wyj­ście – bez naj­mniej­szego szwanku – z bru­tal­nej rywa­li­za­cji pro­pa­gan­do­wej, jaka – w następ­stwie zim­nej wojny – wytwo­rzyła się pomię­dzy Wscho­dem i Zacho­dem. Były zwy­cię­stwa w licz­nych ple­bi­scy­tach, były zaszczyty, dale­kie podróże. I niskie ukłony naj­więk­szych oso­bi­sto­ści tego świata.

Dłu­go­trwała kariera spor­towa Sze­wiń­skiej jed­nych zachwy­cała, innych draż­niła. No cóż – o gustach się nie dys­ku­tuje. Powia­dali mi nie­raz zna­jomi: ona wygrywa wprost do znu­dze­nia, to prze­staje być inte­re­su­jące. Tak, wygry­wała aż do znu­dze­nia, wyjąw­szy ostat­nie trzy lata star­tów. Trudno jed­nak, by spor­towe zwy­cię­stwa mieć komu­kol­wiek za złe. Nikt się dziś nie obraża na Por­tu­gal­czyka Cri­stiano Ronaldo i Argen­tyń­czyka Leo Mes­siego, że są w piłce noż­nej bez­u­stan­nie naj­lepsi. Tym bar­dziej można się dzi­wić, iż pasmo zwy­cięstw Ireny, jak kie­dyś seria trium­fów fiń­skiego dłu­go­dy­stan­sowca Paavo Nur­miego, mogło kogo­kol­wiek znu­dzić. Przed­wo­jenny mistrz sprintu, a potem dzien­ni­karz spor­towy Edward Tro­ja­now­ski zna­lazł – może naj­traf­niej­sze – okre­śle­nie wyra­ża­jące prze­wagi Sze­wiń­skiej. Był to póź­niej nader czę­sto uży­wany, a nawet naduży­wany ter­min „Ire­nis­sima”, nawią­zu­jący do stop­nia naj­wyż­szego przy­miot­ni­ków w języku wło­skim. Moim zda­niem bar­dzo trafny, ale i on iry­to­wał nie­któ­rych. Pew­nie dla­tego, że postać i cała kariera pol­skiej spor­t­smenki numer jeden sta­no­wiły pewien ideał, do któ­rego trudno było się od jakiej­kol­wiek strony przy­cze­pić. W zasa­dzie wszystko się wciąż zapi­sy­wało na plus. Żad­nych kom­pro­mi­ta­cji, żad­nych eks­tra­wa­gan­cji, żad­nych skan­dali. Widać owa nie­ska­zi­tel­ność była dla żąd­nych nie­zdro­wej sen­sa­cji obser­wa­to­rów sportu nie do przy­ję­cia.

Będąc z natury prze­ogrom­nym talen­tem, zdo­łała udo­wod­nić w latach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku, że – wbrew pozo­rom – w dzi­siej­szej dobie szanse zwy­cię­ża­nia mają nie tylko spor­towcy „z retorty”, względ­nie naszpry­co­wane far­ma­ko­lo­gicz­nie sta­dio­nowe broj­lery. Swoim nie­po­wta­rzal­nym dłu­gim kro­kiem prze­mie­rzyła kilka lek­ko­atle­tycz­nych epok. Zmie­rzyła się z przed­sta­wi­ciel­kami kilku nastę­pu­ją­cych po sobie gene­ra­cji. Prze­ła­mała ówcze­sne bariery fizjo­lo­giczne. Poka­zała piękno sportu, odkry­wa­jąc różne jego obli­cza.

A jak się to wszystko tak naprawdę zaczęło? Spró­bujmy rzecz uchwy­cić – in statu nascendi, czyli się­ga­jąc do początku rodzin­nych życio­ry­sów.

Roz­dział 1

Będąc dzieckiem, wakacje często spędzała w Kijowie nad Dnieprem.

Roz­dział 1

TRÓJ­KĄT KIJÓW – LENIN­GRAD – WAR­SZAWA

Histo­ria wiel­kich wojen splata się czę­sto z histo­rią sportu. Nikomu jed­nak to nawet przez głowę nie prze­szło, gdy 29 lipca 1976 roku miliar­dowa widow­nia, skła­da­jąca się z tele­wi­dzów nie­mal wszyst­kich zakąt­ków kuli ziem­skiej, wstrzy­mała oddech, podzi­wia­jąc finisz szczu­płej, dłu­go­no­giej Polki, która w impo­nu­ją­cym stylu wygrała w Mont­re­alu olim­pij­ski finał biegu na 400 metrów, usta­na­wia­jąc rekord świata – 49.29 sekundy. Występ tej 30-let­niej naów­czas bie­gaczki wzbu­dził szcze­gólne zain­te­re­so­wa­nie, ponie­waż do mety zmie­rzała super­gwiazda, uznana dwa lata wcze­śniej za naj­lep­szą spor­t­smenkę naszej pla­nety. Nadto zaś bie­gła ona po swój już siódmy medal igrzysk olim­pij­skich, nie­jako koro­nu­jący wie­lo­let­nią serię lek­ko­atle­tycz­nych wystę­pów.

Gdyby 24 maja 1946 roku jakiś pro­rok zapo­wie­dział rodzi­com przy­szłej mont­re­al­skiej trium­fa­torki, że ich naro­dzona wła­śnie córka spor­to­wymi doko­na­niami zachwyci cały świat, na pewno nie uwie­rzy­liby w tę prze­po­wied­nię, gnież­dżąc się w cia­snym poko­iku domu stu­denc­kiego w pod­no­szą­cym się z wiel­kim tru­dem z wojen­nego kata­kli­zmu Lenin­gra­dzie. Trwa­jąca bli­sko 900 dni nie­miecka blo­kada tego mia­sta (1941–1944) spra­wiła, że 97 pro­cent spo­śród bli­sko miliona rosyj­skich ofiar najazdu hitle­row­skiej armii wyzio­nęło tam ducha na sku­tek głodu i cho­rób. W naj­gor­szym okre­sie noto­wano przy­padki kani­ba­li­zmu i do dziś szo­kują nas zdję­cia wygło­dzo­nych dzieci-szkie­le­tów.

Pod koniec lat dwu­dzie­stych ubie­głego wieku Lenin­grad, w okre­sie 1914–1924 nazy­wany Pio­tro­gro­dem, gło­do­wał w warun­kach pokoju, nękany z jed­nej strony suszą, z dru­giej zaś sza­leń­stwami bez­względ­nej wła­dzy sowiec­kiej. Wtedy jed­nak pomoc żyw­no­ściową przy­słali stat­kiem Ame­ry­ka­nie, wyko­rzy­stu­jąc zbaw­cze poło­że­nie miej­sco­wo­ści przy wiel­kim jezio­rze Ładoga. W cza­sie nie­miec­kiej blo­kady wsze­lako gene­ra­lis­si­mus Józef Sta­lin – zamiast dostar­czać miesz­kań­com żyw­ność – wolał słać przez jezioro dostawy surow­ców do pro­duk­cji broni i wypro­du­ko­waną broń tą samą drogą z Lenin­gradu zabie­rać. Nic dziw­nego, że – jak w wielu innych miej­scach impe­rium sowiec­kiego – kromka chleba była w dru­gim co do wiel­ko­ści mie­ście Rosji na wagę złota. I w roku 1946 nikt nawet nie myślał o przy­wró­ce­niu Lenin­gradowi histo­rycz­nej nazwy z cza­sów car­skich – Sankt Peters­burg, co nastą­piło dopiero 45 lat póź­niej, po demon­tażu poli­tycz­nego kolosa, jakim był Zwią­zek Socja­li­stycz­nych Repu­blik Radziec­kich.

Pamiątka z przedszkola, Irenka druga z prawej w drugim rzędzie od góry (w okularach).

Tym bar­dziej więc warto zdać sobie sprawę, w jakich warun­kach przy­szła na świat Irena Kir­szen­stein, naj­zna­ko­mit­sza pol­ska spor­t­smenka w histo­rii, bar­dziej znana już pod przy­ję­tym po zamąż­pój­ściu nazwi­skiem – Sze­wiń­ska. Gdyby nie doszło do szczę­śli­wej repa­tria­cji w 1947 roku i prze­nie­sie­nia z Lenin­gradu do War­szawy wraz z rodzi­cami – uro­dzo­nego w War­sza­wie Jakuba Kir­szen­steina i wywo­dzą­cej się z Kijowa Euge­nii Rafal­skiej, losy Ireny poto­czy­łyby się naj­praw­do­po­dob­niej cał­kiem ina­czej. I żało­wałby tego zapewne prze­by­wa­jący od dawna w zaświa­tach wielki pod­skarbi litew­ski, Hie­ro­nim Krysz­pin-Kir­szensz­tein (1663–1676), być może jeden z dal­szych przod­ków Jakuba.

To dzięki ukochanej mamie Eugenii Rafalskiej poszła pierwszy raz na zawody lekkoatletyczne – Memoriał Janusza Kusocińskiego.

Skom­pli­ko­wane koleje losu Rze­czy­po­spo­li­tej spra­wiły na przy­kład, że w latach dwu­dzie­stych ubie­głego wieku docze­ka­li­śmy się zna­ko­mi­tego dzie­się­cio­bo­isty w oso­bie Anto­niego Cej­zika tylko dla­tego, że po pro­stu cudem udało mu się wydo­stać ze świeżo zało­żo­nego impe­rium komu­ni­stycz­nego – ZSRR, gdzie zdą­żył ukoń­czyć szkołę bale­tową i co nieco wyćwi­czyć się w spo­rcie. Nasz naj­lep­szy – obok Janu­sza Kuso­ciń­skiego – przed­wo­jenny bie­gacz na śred­nich i dłu­gich dystan­sach Sta­ni­sław Pet­kie­wicz był imi­gran­tem z Łotwy. Z kolei syn osia­dłego z dawna na Litwie i zamor­do­wa­nego za współ­pracę z wileń­ską AK hra­biego Wła­dy­sława Komara – Wła­dy­sław Komar junior – został wpraw­dzie w roku 1945 wwie­ziony na tery­to­rium powo­jen­nej Pol­ski na bia­łym koniu, ale… czer­wo­no­ar­mi­sty, a przy­szły mistrz olim­pij­ski i rekor­dzi­sta świata w skoku o tyczce Wła­dy­sław Koza­kie­wicz to także repa­triant – do Pol­ski przy­był wraz z rodziną z tery­to­rium radziec­kiej Litwy.

Podczas wakacji nad morzem.

Życio­rys Jakuba Kir­szen­ste­ina

Rodo­wód Ireny Kir­szen­stein-Sze­wiń­skiej naj­le­piej ilu­struje życio­rys jej ojca, wła­sno­ręcz­nie przez niego napi­sany. Jest to bar­dzo cie­kawa opo­wieść ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem pery­pe­tii Jakuba i jego przy­szłej żony w okre­sie dru­giej wojny świa­to­wej. Z wyjąt­kiem śród­ty­tu­łów tekst jest przed­sta­wiony w ory­gi­nale – bez jakich­kol­wiek popra­wek.

Tu Niemcy, tam Sowieci…

Uro­dzi­łem się w War­sza­wie 24.06.1919 r. Ojciec z matką pro­wa­dzili ate­lier i pra­cow­nię kuśnier­ską w War­sza­wie. Mia­łem jesz­cze troje młod­szego rodzeń­stwa, 2 braci i naj­młod­szą sio­strę. Naukę roz­po­czą­łem w wieku 6 lat w pry­wat­nej szkole pod­sta­wo­wej, po ukoń­cze­niu któ­rej kon­ty­nu­owa­łem naukę w gim­na­zjum, po czym roz­po­czą­łem wyż­sze stu­dia na wydziale elek­trycz­nym. Stu­dio­wa­łem 2 lata aż do napa­ści nie­miec­kiej na Pol­skę w 1939 r. Bra­łem wów­czas udział w obro­nie War­szawy.

Drugi okres wojny

Po 3 mie­sią­cach w początku grud­nia wraz z kil­koma kole­gami opu­ści­łem War­szawę, uda­jąc się na wschód i po wielu pery­pe­tiach dosta­łem się do strefy zaję­tej przez woj­ska radziec­kie. Dotar­łem do Lwowa, gdzie spo­tka­łem wielu kole­gów, któ­rzy przy­byli wcze­śniej. Zosta­łem przy­jęty na Poli­tech­nikę Lwow­ską, gdzie mogłem kon­ty­nu­ować stu­dia. We Lwo­wie spo­tka­łem młod­szego brata, który opu­ścił War­szawę wraz ze swymi kole­gami przede mną. We Lwo­wie sta­rał się dostać na stu­dia na uni­wer­sy­te­cie, ale nie był przy­jęty i posta­no­wił wró­cić do War­szawy. Ostat­nią kartkę od rodziny (ojciec, matka, dwóch braci, sio­stra) otrzy­muje w marcu 1941 roku. Po tej odkrytce, którą do dziś zacho­wał, nie miał od nich wię­cej żad­nych wia­do­mo­ści. Jak się już póź­niej dowie­dział, wszy­scy zgi­nęli w Tre­blince.

Kie­ru­nek – Uzbe­ki­stan

Po natar­ciu wojsk nie­miec­kich na ZSRR ucie­kłem ze Lwowa i na pie­chotę wraz z kole­gami, cho­dząc tylko nocą – dosta­li­śmy się do sta­rej pol­sko-radziec­kiej gra­nicy, gdzie dosta­li­śmy się do pociągu, któ­rym dotar­li­śmy do Kijowa. Tam szła pełna ewa­ku­acja fabryk i lud­no­ści na daleki wschód. Udało się nam dostać do pociągu towa­ro­wego z otwar­tymi wago­nami, któ­rym po prze­szło 30 dniach podróży i po zmia­nach pocią­gów dotar­li­śmy do Tasz­kientu. W Tasz­kien­cie znaj­do­wało się już kil­ka­set tysięcy ucie­ki­nie­rów i dora­dzono nam, aby jechać dalej do Samar­kandy. Natu­ral­nie wszystko to, co poda­łem wyżej, nie szło tak gładko, cza­sem trak­to­wano nas jak szpie­gów, ponie­waż nie zna­li­śmy języka rosyj­skiego, a z dowo­dów wyni­kało, że jeste­śmy z Pol­ski. W Samar­kan­dzie zaczą­łem pra­co­wać jako elek­tryk w bro­wa­rze przy kon­ser­wa­cji maszyn elek­trycz­nych.

Zostaję Sybi­ra­kiem

Po kilku mie­sią­cach pracy, zimą 1941 r., zosta­łem wraz z wie­loma innymi odtran­spor­to­wany do pracy na Sybe­rii w oko­li­cach Cze­la­biń­ska, gdzie pra­co­wa­łem jako elek­tryk przy kon­ser­wa­cji sieci wyso­kiego napię­cia zasi­la­ją­cej zakłady prze­my­słu zbro­je­nio­wego w Cze­la­biń­sku. Praca była bar­dzo ciężka i pole­gała m.in. na nacią­ga­niu pęka­ją­cych, przy tem­pe­ra­tu­rze docho­dzą­cej do –60 stopni, prze­wo­dów elek­trycz­nych. W końcu 1943 r. zosta­łem zwol­niony i wró­ci­łem do Samar­kandy, gdzie znów zaczą­łem pra­co­wać już w innym zakła­dzie, jako elek­tryk.

Gdzie by tu się schować przed mamą…

Okres stu­diów w ZSRR

W tym cza­sie (1944 r.) znaj­do­wał się w Samar­kan­dzie (Uzbe­ki­stan) ewa­ku­owany z Lenin­gradu Insty­tut Inży­nie­rów Kine­ma­to­gra­fii m.in. z wydzia­łem elek­trycz­nym. Zgło­si­łem się tam i po moim piśmie do Komi­tetu do Spraw Wyż­szej Szkoły w Moskwie (ówcze­sne Mini­ster­stwo Szkol­nic­twa Wyż­szego) zosta­łem przy­jęty i mogłem kon­ty­nu­ować stu­dia.

Stu­dia w Insty­tu­cie Kine­ma­to­gra­fii, poza ogól­nymi przed­mio­tami teo­re­tycz­nymi, obej­mo­wały zagad­nie­nia elek­tro­aku­styki, nagła­śnia­nia, aku­styki wnętrz, ochrony od hała­sów, pro­jek­to­wa­nia stu­diów fil­mo­wych, kino­te­atrów, kon­struk­cji sprzętu sto­so­wa­nego w tech­nice fil­mo­wej itp. W Samar­kan­dzie w cza­sie stu­diów pozna­łem moją przy­szłą żonę Euge­nię Rafal­ską, która była ucie­ki­nierką z Kijowa i stu­dio­wała na wydziale foto-che­micz­nym w tym samym insty­tu­cie.

W 1945 r. pobra­li­śmy się i wraz z Insty­tu­tem, który reewa­ku­ował się, wyje­cha­li­śmy do Lenin­gradu. Mia­sto wów­czas leżało w gru­zach.

W 1946 r. uro­dziła się w Lenin­gra­dzie córka Irena. W związku z reewa­ku­acją oby­wa­teli pol­skich znaj­du­ją­cych się w ZSRR uzy­ska­łem w tym samym roku, z Pol­skiej Dele­ga­tury w Moskwie, zgodę na pozo­sta­nie w Lenin­gra­dzie do zakoń­cze­nia stu­diów. W 1947 ukoń­czy­łem stu­dia, uzy­sku­jąc dyplom inży­niera elek­tryka. Opi­nia Komi­sji – Bar­dzo Dobra.

Powrót do War­szawy

W 1947 r. wraz z żoną i dziec­kiem wró­ci­łem do Pol­ski. Jako cie­ka­wostkę mogę dodać, że to nie było takie pro­ste. Gdy zgło­si­łem się na mili­cję, aby dostać zgodę na wyjazd, zażą­dano, abym przed­sta­wił doku­menty, że jestem z Pol­ski. Doku­menty przed­ło­żone przeze mnie zostały uznane jako nie­ważne, ponie­waż były pisane po pol­sku. Na moje wyja­śnie­nia, że Pol­ska jest i była nie­za­leż­nym kra­jem, ze swoim języ­kiem i pismem, uznano to za nie­wy­star­cza­jące i zażą­dano, aby wyko­nać urzę­dowe tłu­ma­cze­nie na język rosyj­ski. W Lenin­gra­dzie – milio­no­wym mie­ście – nie było żad­nego urzę­dowego tłu­ma­cza, a naj­bliż­szy był w Moskwie. Na wyjazd do Moskwy potrzebna była dele­ga­cja. Zgło­si­łem się wów­czas do rosyj­skiej Aka­de­mii Nauk i na dziale języ­ków sło­wiań­skich pro­fe­sor języka pol­skiego napi­sała tłu­ma­cze­nie, przy­ło­żyła pie­częć Aka­de­mii Nauk i to pozwo­liło uzy­skać doku­ment upo­waż­nia­jący do wyjazdu.

Rodzina żony

Do wojny żona wraz ze swoją rodziną miesz­kała w Kijo­wie. Ojciec jej w okre­sie sta­li­now­skim był prze­śla­do­wany. Zmarł, gdy żona i jej sio­stra były jesz­cze małe. Sio­stra oraz jej mąż rów­nież mieli wyż­sze stu­dia. Syn sio­stry, tzn. kuzyn Ireny, jest rów­nież inży­nie­rem.

Praca na ziemi pol­skiej

Po przy­by­ciu do Pol­ski zgło­si­łem się do Cen­tral­nego Urzędu Kine­ma­to­gra­fii i roz­po­czą­łem pracę w Nad­zo­rze Tech­nicz­nym Filmu Pol­skiego, a po zor­ga­ni­zo­wa­niu jed­nostki naukowo-badaw­czej (FODU) prze­sze­dłem do tej jed­nostki jako kie­row­nik jed­nego z zakła­dów, gdzie kon­stru­owano nowe sprzęty fil­mowe. W tym cza­sie byłem rów­nież kon­sul­tan­tem dla pro­jek­tan­tów z Biura Pro­jek­tów w zakre­sie moich spe­cjal­no­ści – kino­tech­niki i aku­styki. Na pole­ce­nie Pre­zesa Kine­ma­to­gra­fii byłem prze­nie­siony na sta­no­wi­sko Dyrek­tora Tech­nicz­nego na okres 1 roku dla zor­ga­ni­zo­wa­nia działu tech­nicz­nego, po czym wró­ci­łem do FODU.

W 1953 r. odsze­dłem z FODU i prze­sze­dłem do Spe­cja­li­stycz­nego Biura Pro­jek­tów – Mia­sto­pro­jekt na stały etat, jako kie­row­nik zespołu w zakre­sie kino­tech­niki, aku­styki wnętrz, ochrony od hała­sów i mega­fo­ni­za­cji. Biuro to – w zakre­sie zagad­nień teatral­nych i fil­mo­wych – współ­pra­co­wało nie­mal ze wszyst­kimi biu­rami pro­jek­to­wymi w Pol­sce pro­jek­tu­ją­cymi obiekty wido­wi­skowe i wido­wi­skowo-spor­towe, pra­cow­nie kon­ser­wa­cji zabyt­ków itp. Czę­sto bywa­łem powo­ły­wany jako eks­pert dla Mini­ster­stwa Kul­tury.

Lista moich dzieł

W zespole wyszko­li­łem cały sze­reg spe­cja­li­stów w tych zagad­nie­niach. Nie­mal we wszyst­kich mia­stach w Pol­sce znaj­dują się obiekty, dla któ­rych w cza­sie mojej pracy opra­co­wa­łem pro­jekty dla dużej ilo­ści kino­te­atrów, teatrów dra­ma­tycz­nych, ope­ro­wych, sal kon­cer­to­wych, audy­to­riów, teatrów na tere­nach otwar­tych, szkół muzycz­nych, domów kul­tury i wytwórni fil­mo­wych oraz dużych hal wido­wi­skowo-spor­to­wych. Nie­które z nich są opi­sane w pol­skiej lite­ra­tu­rze tech­nicz­nej, nie­które były pozy­tyw­nie oce­niane w pra­sie. Do bar­dziej zna­nych zre­ali­zo­wa­nych obiek­tów można mię­dzy innymi zali­czyć: trzy wytwór­nie fil­mowe – WFF w Łodzi z dużym nowo­cze­snym budyn­kiem dźwięku, WFO w Łodzi, WFF we Wro­cła­wiu, Operę Naro­dową w Łodzi, Operę w Gdań­sku, Halę Spor­towo-Wido­wi­skową w Kato­wi­cach, Szpi­tal Dzie­cięcy – dar ame­ry­kań­ski w Kra­ko­wie, hotel w Kra­ko­wie.

Irena z Andrzejkiem w wózku podczas spaceru z mamą – Eugenią Rafalską oraz tatą – Jakubem Kirszensteinem, któremu towarzyszy druga córka Ania.

Druga żona i córka

Po powro­cie do Pol­ski żona przez jakiś czas, gdy Irenka była mała, uczyła się języka pol­skiego oraz zaczęła kon­ty­nu­ować swoje stu­dia na Poli­tech­nice War­szaw­skiej na wydziale che­mii. Po uzy­ska­niu dyplomu zaczęła pra­co­wać w Insty­tu­cie Wzor­nic­twa Prze­my­sło­wego. W 1953 r. roze­szli­śmy się. Irena została przy matce. W 3 lata po roz­wo­dzie powtór­nie się oże­ni­łem i w 1957 r. mia­łem jesz­cze jedną córkę. Z Ireną i matką utrzy­my­wa­li­śmy poprawne sto­sunki i od czasu do czasu spo­ty­ka­li­śmy się. Na urlopy let­nie lub zimowe, gdy Irena była mała, wyjeż­dża­li­śmy razem z nią. Bar­dzo cie­szy­łem się, sły­sząc o jej pierw­szych zain­te­re­so­wa­niach spor­to­wych i wyni­kach w wieku 12 lat, gdy cho­dziła jesz­cze do szkoły pod­sta­wo­wej.

* * *

Druga córka Jakuba – Anna – dołą­czyła do powyż­szego życio­rysu swój wła­sny tekst zaty­tu­ło­wany:

W wieku podlotka.

Por­tret zna­nego pol­skiego aku­styka Jakuba Kir­szen­ste­ina

Jakub Kir­szen­stein, aku­styk-pro­jek­tant i badacz, uro­dził się w War­sza­wie w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym. Dzie­ciń­stwo spę­dził w domu rodzin­nym przy Placu Żela­znej Bramy róg Gra­nicz­nej. Tutaj nie­da­leko znaj­do­wała się jedna z czte­rech bram do Ogrodu Saskiego. W pobliżu był Bank Sie­ro­szew­skiego, cukier­nia Kotlic­kich. Z jed­nej strony miesz­ka­nia okna wycho­dziły na poma­rań­czar­nię w ogro­dzie Saskim. Wolne chwile młody Jakub spę­dzał na spa­ce­rach po wiel­kim Ogro­dzie, odwie­dza­jąc Poma­rań­czar­nię, ogró­dek Raua i inne zakątki mię­dzy wej­ściem do Ogrodu i gro­bem Nie­zna­nego Żoł­nie­rza, wstę­pu­jąc cza­sem do pijalni mleka Siga­lina. Po ukoń­cze­niu gim­na­zjum został przy­jęty do jed­nej z war­szaw­skich uczelni – Pań­stwo­wej Wyż­szej Szkoły Budowy Maszyn i Elek­tro­tech­niki imie­nia Wawel­berga i Rotwanda przy ulicy Moko­tow­skiej 6. Wybuch II Wojny Świa­to­wej prze­rywa stu­dia.

Na apel pre­zy­denta mia­sta bie­rze udział w obro­nie War­szawy. Ponadto wraz z innymi sąsia­dami zrzuca z dachu domu bomby zapa­la­jące, które z samo­lo­tów były zrzu­cane na mia­sto. Po nalo­tach czę­sto spo­ty­kało się na uli­cach zabi­tych i ran­nych ludzi, dogo­ry­wa­jące konie, zbom­bar­do­wane i palące się domy…

Wraz z młod­szym bra­tem posta­na­wia w uzgod­nie­niu z rodziną opu­ścić War­szawę, przed tym zaopa­tru­jąc rodzinę w arty­kuły żyw­no­ściowe. Młod­szy o dwa lata brat Jakuba wraz z kil­koma kole­gami pierw­szy opusz­cza War­szawę, uda­jąc się z tysią­cami innych war­sza­wia­ków na wschód.

Jakub, po wie­lo­ty­go­dnio­wym poby­cie w zaję­tej przez Niem­ców War­sza­wie, kilka razy zatrzy­my­wany przez poli­cjan­tów war­szaw­skich, rów­nież wraz z czte­rema swo­imi kole­gami opusz­cza sto­licę, uda­jąc się w kie­runku na Zaręby Kościelne – gdzie w pobliżu prze­bie­gała linia demar­ka­cyjna mię­dzy tere­nami zaję­tymi przez woj­ska nie­miec­kie i woj­ska radziec­kie. Prze­cho­dzą w bród przez Bug zatrzy­my­wani raz przez patrol rosyj­ski, a potem nie­miecki i po tych pery­pe­tiach, prze­mar­z­nięci i prze­mo­czeni, dostają się do Zarę­bów Kościel­nych. Tam, dzięki życz­li­wej pomocy pol­skiego dróż­nika, pocią­giem docie­rają do Bia­łe­go­stoku.

Po krót­kim poby­cie w Bia­łym­stoku decy­dują się jechać dalej do Lwowa, gdzie – jak się dowie­dzieli – ist­niała moż­li­wość kon­ty­nu­owa­nia stu­diów i rów­no­cze­śnie unik­nię­cia zsyłki do obo­zów pracy w ZSRR.

We Lwo­wie, zaję­tym przez wła­dzę radziecką, Jakub zostaje przy­jęty na Poli­tech­nikę Lwow­ską (Lwiw­skij Poli­tech­ni­cze­skij Insti­tut). Kon­ty­nu­uje stu­dia na wydziale elek­tro­me­cha­nicz­nym. Tam też we Lwo­wie spo­tyka swo­jego brata, który zde­cy­do­wał się na powrót do War­szawy. Ostat­nią wia­do­mość od rodziny (ojciec, matka, dwóch braci, sio­stra) otrzy­muje w marcu 1941 roku. Po tej odkrytce, którą do dziś zacho­wał, nie miał od nich wię­cej żad­nych wia­do­mo­ści. Jak się już póź­niej dowie­dział, wszy­scy zgi­nęli w Tre­blince.

Po roz­po­czę­ciu dzia­łań wojen­nych pomię­dzy Niem­cami i Rosją, opusz­cza wraz ze swo­imi kole­gami Lwów i pie­chotą dostają się po kilku dniach – tylko noc­nej wędrówki – do sta­rej gra­nicy pol­sko-radziec­kiejw Pod­wo­ło­czy­skach. Pocią­giem, czę­sto bom­bar­do­wa­nym przez samo­loty nie­miec­kie, dostają się do Kijowa.

Przy 60-stop­nio­wym mro­zie

W Kijo­wie, gdzie orga­ni­zo­wana była pełna ewa­ku­acja lud­no­ści, udaje się im wsiąść do pociągu towa­ro­wego – trans­por­tu­ją­cego nor­mal­nie bydło – i wraz z tysią­cem innych ucie­ki­nie­rów jedzie 30 dni przez tereny zamiesz­kałe przez różne narody połu­dniowo-wschod­niego ZSRR. Docie­rają do Tasz­kientu (Uzbe­ki­stan), o któ­rym opo­wia­dał mu w dzie­ciń­stwie ojciec, który w 1910 roku odby­wał tam służbę woj­skową. Z uwagi na olbrzymi napływ ucie­ki­nie­rów z wielu okrę­gów ZSRR jadą dalej do odda­lo­nego o 300 kilo­me­trów mia­sta – Samar­kandy. Tam, jako stu­denci, dostają moż­li­wość cza­so­wego zamiesz­ka­nia w domu aka­de­mic­kim i roz­po­czy­nają poszu­ki­wa­nia pracy. Jakub dostaje ją w bro­wa­rze, jako elek­tryk. Do jego obo­wiąz­ków należy nad­zór nad sprzę­tem, insta­la­cjami elek­trycz­nymi i maszy­nami elek­trycz­nymi nie­zbęd­nymi mię­dzy innymi w urzą­dze­niach chłod­ni­czych i w miej­sco­wej elek­trowni. W wielu rejo­nach, m.in. połu­dniowo-wschod­niego ZSRR, można było spo­tkać ludzi pocho­dzą­cych z daw­nej inte­li­gen­cji car­skiej Rosji, prze­sie­dlo­nych przez wła­dzę radziecką. Byli to ludzie cie­kawi, naj­czę­ściej dobrze wykształ­ceni.

W listo­pa­dzie 1941 roku otrzy­muje zawia­do­mie­nie o sta­wie­niu się w komen­dan­tu­rze woj­sko­wej z oso­bi­stymi rze­czami w związku z przy­dzia­łem do bata­lio­nów pracy. Po dzie­się­cio­dnio­wej podroży pociąg (esze­lon) dociera do małego osie­dla w rejo­nie Cze­la­biń­ska na Sybe­rii. Z zewnątrz ktoś wybił szybę, na sku­tek czego, przy sil­nym mro­zie (–40 stopni), Jakub dostaje zapa­le­nia ucha i natych­miast zostaje prze­trans­por­to­wany do szpi­tala. Po 10 dniach kura­cji wycho­dzi. W tym cza­sie więk­szość ludzi dostała już przy­działy do pracy w Cze­la­biń­sku w zakła­dach CZ.T.Z. (Cze­la­bin­skij Trak­tor­nyj Zawod) – który prze­sta­wił się na pro­duk­cję woj­skową. Jakub zostaje w osie­dlu, gdzie pra­cuje jako elek­tryk przy nad­zo­rze nad sie­cią insta­la­cji wyso­kiego napię­cia zasi­la­jącą zakłady CZ.T.Z. Praca była bar­dzo ciężka. Przy mro­zach docho­dzą­cych do minus 60 stopni pękały prze­wody wyso­kiego napię­cia i trzeba było napra­wiać je, nacią­ga­jąc cięż­kie prze­wody na wyso­ko­ści 15 metrów nad zie­mią. Pobyt w tym obo­zie trwał do połowy 1944 roku.

W wyniku poro­zu­mień, zawar­tych pomię­dzy Rzą­dem Pol­skim w Moskwie a stroną radziecką, zaist­niała moż­li­wość opusz­cze­nia obozu. Jakub – korzy­sta­jąc z tej sytu­acji – zwal­nia się z obozu i wraca z powro­tem do Uzbe­ki­stanu, do Samar­kandy. Zaczyna pra­co­wać jako elek­tryk w przed­się­bior­stwie „Kisz­misz­nyj Zawod” – Zakład zaj­mu­jący się susze­niem rodzy­nek. Sytu­acja panu­jąca ówcze­śnie w zakła­dzie była dziwna. Rodzynki były poszu­ki­wa­nym „towa­rem”. Czę­sto zda­rzały się kra­dzieże rodzy­nek z zakładu. Wyno­sili je pra­cow­nicy w swo­ich kie­sze­niach. Były to małe ilo­ści „towaru”. W momen­cie wykry­cia braku spo­rej ilo­ści towaru wzma­gała się kon­trola, a potem śledz­two, które zazwy­czaj koń­czyło się zsyłką win­nych do obo­zów. Praw­dziwe jed­nak kra­dzieże były w więk­szo­ści doko­ny­wane przez kie­row­nic­two zakładu. Wywo­żono wów­czas towar całymi wor­kami, natu­ral­nie bez kon­troli. W tym okre­sie Jakub poważ­nie cho­ruje. Zapada na tyfus brzuszny zwany tutaj „pol­skim tyfu­sem”, naj­czę­ściej koń­czą­cym się zgo­nem. Rosja­nie lub miej­scowa lud­ność wycho­dzili ze szpi­tala po 2 tygo­dniach. Jest w szpi­talu, z któ­rego po wielu tygo­dniach wycho­dzi sil­nie osła­biony.

Ratu­nek – w Aka­de­mii Nauk ZSRR

W roku 1942–43 z Lenin­gradu zostaje ewa­ku­owany przez Gru­zję do Samar­kandy Insty­tut Inży­nie­rów Kine­ma­to­gra­fii. Dowie­dziaw­szy się o tym, Jakub ubiega się o przy­ję­cie na tę uczel­nię. Wła­dze uczelni nie chcą przyj­mo­wać ucie­ki­nie­rów z innych kra­jów. Wysyła kopie swo­ich doku­men­tów ze stu­diów do Komi­tetu do Spraw Wyż­szych Uczelni w Moskwie z prośbą o zgodę na kon­ty­nu­owa­nie stu­diów. Po mie­siącu zarówno on, jak i uczel­nia otrzy­mują tele­gram “przy­jąć wg przed­ło­żo­nych doku­men­tów”. Roz­po­czyna stu­dia w Samar­kan­dzie. W poło­wie 1945 r. Insty­tut zostaje reewa­ku­owany z powro­tem do Lenin­gradu, a wraz z nim wyjeż­dża Jakub. W cza­sie stu­diów inte­re­sują go m.in. zagad­nie­nia zwią­zane z aku­styką wnętrz sali kino­wych i wido­wi­sko­wych, a więc sły­szal­no­ścią w samych salach, warun­kami opty­mal­nymi dla źró­deł dźwięku i dla pomiesz­czeń odsłu­cho­wych, m.in. sal teatral­nych i kon­cer­to­wych. Ponadto inte­re­sują go układy elek­tro­aku­styczne, ochrona od hała­sów, tech­no­lo­gia obiek­tów dla nagrań dźwię­ko­wych oraz odsłu­cho­wych, warunki bez­pie­czeń­stwa itp. Te zagad­nie­nia stały się jego pasją w póź­niej­szej pracy. W okre­sie pobytu w Samar­kan­dzie młody Jakub się żeni. Wraz z mał­żonką wyjeż­dżają do Lenin­gradu, gdzie Jakub kon­ty­nu­uje stu­dia. W Lenin­gra­dzie na świat przy­cho­dzi jego pierw­sza córka – Irena. Obec­nie jedna z naj­bar­dziej zna­nych oso­bi­sto­ści pol­skiego sportu.

W 1945 r. przy­był do Lenin­gradu przed­sta­wi­ciel rządu pol­skiego w Moskwie. Zbiera infor­ma­cje doty­czące oby­wa­teli pol­skich i zała­twia sprawy reewa­ku­acji. Jakub zgła­sza się i uzy­skuje zgodę na pozo­sta­nie w Lenin­gra­dzie do zakoń­cze­nia stu­diów. Po zakoń­cze­niu stu­diów w 1947 roku stara się o powrót do Pol­ski. Udaje się na mili­cję z prośbą o pozwo­le­nie powrotu do ojczy­zny. Dostaje odmowę. Powód: doku­menty są napi­sane po pol­sku, a nie po rosyj­sku. Nie wystar­czają tłu­ma­cze­nia, iż przed wojną Pol­ska była wol­nym

kra­jem z wła­snym języ­kiem. Zażą­dali prze­tłu­ma­cze­nia doku­men­tów na język rosyj­ski przez urzę­do­wego tłu­ma­cza. W kil­ku­mi­lio­no­wym Lenin­gra­dzie nie było ani jed­nego urzę­do­wego tłu­ma­cza, trzeba było jechać do Moskwy. A na wyjazd trzeba mieć prze­pustkę. Podej­muje dal­sze kroki. W Lenin­gra­dzie znaj­duje się Aka­de­mia Nauk ZSRR. Udaje się tam i znaj­duje wydział sla­wi­styki oraz pro­fe­sora języka pol­skiego – to star­sza pani, kie­row­niczka tego wydziału – Polka miesz­ka­jąca w Lenin­gra­dzie jesz­cze w okre­sie przed rewo­lu­cją. Jakub przed­sta­wia swoją sytu­ację. Pani pro­fe­sor od ręki tłu­ma­czy papiery mło­dego Jakuba, prze­pi­suje je na maszy­nie i przy­sta­wia pie­częć Aka­de­mii Nauk ZSRR. W mili­cji dostaje pozwo­le­nie na wyjazd do Pol­ski. Drogą przez Moskwę powraca wraz z rodziną do uko­cha­nej War­szawy. Jest rok 1947.

Życie i praca – jak film

Po powro­cie do Pol­ski Jakub Kir­szen­stein roz­po­czął poszu­ki­wa­nie pracy. Zgło­sił się do Filmu Pol­skiego w War­sza­wie do Dyrek­cji budow­nic­twa fil­mo­wego. Tam otrzy­muje infor­ma­cję, iż Naczelna Dyrek­cja Filmu Pol­skiego znaj­duje się w Łodzi. Jedzie do Łodzi, roz­ma­wia z dyrek­to­rem naczel­nym, potem z dyrek­to­rem kadr, który oka­zuje się byłym przed­sta­wi­cie­lem rządu pol­skiego w Moskwie, tym samym, który zała­twiał w Lenin­gra­dzie sprawy zwią­zane z reewa­ku­acją. Jakub uzy­skuje pro­po­zy­cję pracy w Łodzi oraz infor­ma­cję, iż w następ­nym roku Naczelna Dyrek­cja Filmu Pol­skiego prze­nie­sie się do War­szawy i że są zain­te­re­so­wani jego kwa­li­fi­ka­cjami. Nie przyj­muje tej pracy – nie odpo­wiada mu Łódź – i otrzy­muje obiet­nicę, iż po prze­nie­sieniu Dyrek­cji do War­szawy dosta­nie pracę oraz miesz­ka­nie w War­sza­wie. Wraca do War­szawy. Dostaje tam pracę w Biu­rze Sprze­daży Apa­ra­tów Elek­trycz­nych pod­le­głym Mini­ster­stwu Prze­my­słu i Han­dlu. Dostaje miesz­ka­nie w Ale­jach Nie­pod­le­gło­ści. Po roku pracy otrzy­muje zawia­do­mie­nie o prze­nie­sieniu Naczel­nej Dyrek­cji Filmu Pol­skiego do War­szawy.

Dostaje pro­po­zy­cję pracy w Nad­zo­rze Tech­nicz­nym Filmu Pol­skiego oraz przy­dział tym­cza­so­wego miesz­ka­nia na tere­nie Wytworni Fil­mów Doku­men­tal­nych w War­sza­wie wraz z obiet­nicą otrzy­ma­nia nowego miesz­ka­nia w remon­to­wa­nym budynku Filmu Pol­skiego. Zaj­muje się nad­zo­rem nad stroną tech­niczną woje­wódz­kich zarzą­dów kin. Rów­no­cze­śnie pro­wa­dzi dzia­łal­ność kon­sul­ta­cyjną dla pro­jek­tan­tów pro­jek­tu­ją­cych obiekty zwią­zane z fil­mem, jak wytwór­nie fil­mowe i kino­te­atry. Zaczyna udzie­lać porad tech­nicz­nych, budow­la­nych oraz doty­czą­cych tech­no­lo­gii tych obiek­tów, róż­no­ra­kich insta­la­cji itp. Za zgodą kie­row­nic­twa resortu roz­po­czyna pracę w biu­rze pro­jek­to­wym na 1/2 etatu jako pro­jek­tant. Zostaje rów­nież powo­łany do zespołu redak­cyj­nego mie­sięcz­nika Kino­tech­nik. Kolejno prze­cho­dzi do nowo zor­ga­ni­zo­wa­nego Fil­mo­wego Biura Tech­nicz­nego – będą­cego jed­nostką naukowo-badaw­czą, na sta­no­wi­sko kie­row­nika jed­nego z dzia­łów tech­nicz­nych, gdzie pro­wa­dzi prace zwią­zane z kon­struk­cjami nowych urzą­dzeń fil­mo­wych. Po pew­nym cza­sie otrzy­muje pro­po­zy­cję obję­cia sta­no­wi­ska Dyrek­tora Tech­nicz­nego w Woje­wódz­kim Zarzą­dzie Kin (obej­mu­ją­cym woj. war­szaw­skie, bia­ło­stoc­kie i lubel­skie). Z początku odma­wia, ale potem przyj­muje z warun­kiem, iż po zor­ga­ni­zo­wa­niu spraw­nie dzia­ła­ją­cego działu i warsz­ta­tów wróci do poprzed­niej pracy.

Rodzi się geniusz aku­styki

Po roku wraca do FBT, ale jest coraz bar­dziej zain­te­re­so­wany pracą w zakre­sie pro­jek­to­wa­nia obiek­tów fil­mo­wych i wido­wi­sko­wych, a w szcze­gól­no­ści zagad­nie­niami: aku­styki wnętrz, ochrony prze­ciw­dź­wię­ko­wej, insta­la­cji elek­tro­aku­stycz­nych i kino­tech­nicz­nych.

Jest rok 1953. Zwal­nia się z pracy w resor­cie fil­mo­wym i prze­cho­dzi do pracy w biu­rze pro­jek­to­wym, gdzie pra­cuje aż do 1971 roku. Pierw­szą czyn­no­ścią, po przej­ściu do biura pro­jek­to­wego na pełny etat, było opra­co­wa­nie pro­fe­sjo­nal­nych metod pro­jek­to­wa­nia w zakre­sie aku­styki wnętrz. Wraz z coraz to więk­szym roz­wo­jem budow­nic­twa kul­tu­ral­nego i coraz to więk­szą ilo­ścią obiek­tów kul­tury – jak nowe sale kinowe, remon­to­wane stare i budo­wane nowe teatry dra­ma­tyczne i muzyczne, sale kon­cer­towe, domy kul­tury, obiekty spor­towo-wido­wi­skowe – zaist­niała potrzeba obiek­tyw­nej oceny jako­ści aku­stycz­nej zarówno sta­rych jak i nowo budo­wa­nych sal.

Pod­sta­wo­wymi czyn­no­ściami w pro­jek­to­wa­niu aku­styki wnętrz była ana­liza ukształ­to­wa­nia wnę­trza i jego wpływ na zro­zu­mia­łość mowy i cha­rak­ter nagło­śnie­nia powierzchni zaję­tej przez słu­cha­czy, w tym ocena roz­prze­strze­nia­nia się fal względ­nie pro­mieni dźwię­ko­wych przy odbi­ciach od poszcze­gól­nych powierzchni. Oceną objęta była rów­nież prze­strzeń prze­zna­czona dla źró­dła dźwięku, a więc zarówno soli­sty, jak i orkie­stry w audy­to­riach, salach teatral­nych i obiek­tach muzycz­nych. W szcze­gól­no­ści ważna była ocena pierw­szych odbić zawie­ra­ją­cych poważną część „infor­ma­cji” aku­stycz­nej doty­czą­cej ener­gii dźwię­ko­wej i czę­sto­tli­wo­ści. To ostat­nie było ważne z uwagi na cha­rak­ter i rodzaj źró­dła dźwięku, szcze­gól­nie w obiek­tach teatral­nych i muzycz­nych. Dla tej oceny zasto­so­wano metodę gra­ficzną – nie było jesz­cze wtedy kom­pu­te­rów umoż­li­wia­ją­cych symu­la­cję aku­styczną, którą w póź­niej­szym okre­sie, już za gra­nicą Jakub Kir­szen­stein jako jeden z pierw­szych opra­co­wał jako pro­fe­sjo­nalny pro­gram i opu­bli­ko­wał. Nale­żało prze­ko­nać odpo­wied­nie urzędy o koniecz­no­ści zaopa­trze­nia biura w sprzęt pomia­rowy dostępny wów­czas za gra­nicą, co pozwo­li­łoby oce­niać zarówno ist­nie­jące warunki aku­styczne, jak i okre­ślać nie­zbędne korekty w ukształ­to­wa­niu sali i dobie­rać mate­riały i ustroje aku­styczne oraz dźwię­ko­izo­la­cyjne. Z uwagi na brak na ówcze­snym rynku spe­cjal­nych mate­ria­łów dźwię­ko­chłon­nych i czę­sto dźwię­ko­izo­la­cyj­nych zaczęto rów­nież pro­jek­to­wać ustroje aku­styczne, które wyko­ny­wane były w ramach nor­mal­nych prac budow­la­nych.

Wie­dział naj­le­piej co… sły­chać

Zapo­trze­bo­wa­nie na pro­jek­to­wa­nie w zakre­sie aku­styki sys­te­ma­tycz­nie wzra­stało, zespół roz­wi­jał się, współ­praca z archi­tek­tami stale się polep­szała. W wyniku tego obiekty wido­wi­skowe, wybu­do­wane w tym okre­sie, odzna­czały się bar­dzo dobrymi wła­ści­wo­ściami aku­stycz­nymi. Zwięk­szał się rów­nież zakres prac zwią­za­nych z nagła­śnia­niem więk­szych obiek­tów, szcze­gól­nie spor­towo wido­wi­sko­wych. Zasięg prac w zakre­sie aku­styki wnętrz oraz ochrony od hała­sów zaczął obej­mo­wać całą Pol­skę. Coraz czę­ściej inne biura pro­jek­towe w mia­stach woje­wódz­kich oraz pra­cow­nie kon­ser­wa­cji zabyt­ków itp. – podzle­cały opra­co­wa­nia pro­jek­tów w wymie­nio­nym zakre­sie, zespół się roz­wi­jał, w skład zespołu weszli rów­nież archi­tekci i tech­nicy budow­lani. Pracą w zakre­sie ochrony od hała­sów objęte były rów­nież inne obiekty, takie jak szpi­tale, biblio­teki, hotele, np. szpi­tal dzie­cięcy w Kra­ko­wie (dar ame­ry­kań­skiej Polo­nii), hotel „Cra­co­via”, pro­jekty typo­wych budyn­ków miesz­kal­nych, typowe domy kul­tury roz­siane póź­niej po całej Pol­sce.

Do zna­nych obiek­tów o wyso­kich walo­rach aku­stycz­nych nale­żały: Teatr Opera w Łodzi, teatr (opera) na Targu Węglo­wym w Gdań­sku, Ope­retka War­szaw­ska, Teatr Pol­ski w War­sza­wie, sale kon­cer­towe, m.in. w szko­łach muzycz­nych itp. Szcze­gól­nie nowa­tor­skie roz­wią­za­nia pod wzglę­dem aku­stycz­nym zasto­so­wano w Teatrze Ope­ro­wym w Łodzi, gdzie z uwagi na dużą sze­ro­kość sali w prze­strzeni sceny mogło wystę­po­wać zja­wi­sko ogra­ni­cze­nia dobrej sły­szal­no­ści wyż­szych tonów zawar­tych w gło­sie soli­stek. Roz­wią­za­nie pole­gało na zasto­so­wa­niu spe­cjal­nie ufor­mo­wa­nych reflek­to­rów umiesz­czo­nych na sufi­cie, co rów­nież wpły­nęło na ukształ­to­wa­nie sali.

Inne nowa­tor­skie roz­wią­za­nie zasto­so­wano w sali kon­cer­to­wej w szkole muzycz­nej, gdzie uzy­skano prze­strzen­ność dźwię­ków docie­ra­ją­cych do słu­cha­cza przy odbi­ciach od spe­cjal­nie ufor­mo­wa­nych „kli­nów” umiesz­czo­nych na ścia­nach sali. W teatrze na wol­nym powie­trzu zasto­so­wano spe­cjalny kształt muszli kon­cer­to­wej w celu polep­sze­nia sły­szal­no­ści na widowni.

Wysoko pod wzglę­dem aku­stycz­nym oce­niane były obiekty kilku wytwórni fil­mo­wych z budyn­kami dźwięku, salami do nagrań muzycz­nych, salami prze­glą­do­wymi, m.in. z regu­lo­wa­nym cza­sem pogłosu wyko­nane wg pro­jek­tów Jakuba Kir­szen­ste­ina. Odzna­czały się one rów­nież bar­dzo dobrymi wła­ści­wo­ściami pod wzglę­dem ochrony od hała­sów, m.in. w halach zdję­cio­wych. Do tych obiek­tów nale­żały Wytwór­nia Fil­mów Fabu­lar­nych w Łodzi, Wytwór­nia Fil­mów Oświa­to­wych w Łodzi i Wytwór­nia Fil­mów Fabu­lar­nych we Wro­cła­wiu. Według Resortu Kul­tury oraz użyt­kow­ni­ków uwa­żane one były jako jedne z lep­szych w porów­na­niu ze zna­nymi wytwór­niami zagra­nicz­nymi.

Jed­nym z więk­szych obiek­tów zre­ali­zo­wa­nych w zakre­sie aku­styki była wie­lo­funk­cyjna Hala Spor­towo-Wido­wi­skowa w Kato­wi­cach (Spodek), w któ­rej wów­czas prze­wi­dy­wano moż­li­wość orga­ni­zo­wa­nia spek­ta­kli teatral­nych, muzycz­nych, ope­ro­wych i kino­wych. Czę­sto przy oce­nie dużych obiek­tów inwe­sty­cyj­nych w Mini­ster­stwie Kul­tury i Sztuki Jakub Kir­szen­stein bywał powo­ły­wany jako eks­pert w zakre­sie aku­styki. Wszyst­kie zre­ali­zo­wane obiekty były wysoko oce­niane pod wzglę­dem jako­ści aku­stycz­nej zarówno przez użyt­kow­ni­ków, jak i fachowe komi­sje oraz inwe­sto­rów. Według pro­jek­tów aku­stycz­nych, opra­co­wa­nych przez Jakuba Kir­szen­steina zre­ali­zo­wano w wielu mia­stach woje­wódz­kich dużą ilość, m.in.. Teatr Naro­dowy w Łodzi (opera), dra­ma­tyczny w Nowych Tychach, na Zamku w Lubli­nie, dra­ma­tyczny w Lubli­nie, teatry dra­ma­tyczne w typo­wych domach kul­tury, sale kon­cer­towe w Lubli­nie, w Opolu, w domu kul­tury w Zamo­ściu. Wg pro­jek­tów J.K. zre­ali­zo­wano roz­wią­za­nia aku­styczne w szkole muzycz­nej w Opolu, w liceum tech­niki teatral­nej w War­sza­wie, w Aka­de­mii Medycz­nej w Łodzi, w szpi­talu w Bia­łym­stoku, szpi­talu Aka­de­mii Medycz­nej w Lubli­nie, w audy­to­riach na Poli­tech­nice w Czę­stochowie, w teatrze Lalek Guli­wer, teatrze w Hali Ludo­wej w Zabrzu, Teatrze Kame­ral­nym w Nowej Hucie itp. Pra­cami objęte były rów­nież kino­te­atry zarówno w War­sza­wie, jak i pra­wie we wszyst­kich mia­stach woje­wódz­kich. W wielu obiek­tach zasto­so­wano nowa­tor­skie roz­wią­za­nia.

Z ziemi pol­skiej do Szwe­cji

W 1971 roku Jakub Kir­szen­stein wraz z rodziną, żoną i młod­szą córką wyje­chali za gra­nicę; z początku do Danii, gdzie Jakub otrzy­mał pro­po­zy­cję pracy w biu­rze pro­jek­tów Radia i Tele­wi­zji, a następ­nie – po 2 tygo­dniach – do Szwe­cji, a kon­kret­nie do Göteborga. Po spo­tka­niu z kie­row­ni­kiem Insty­tutu Aku­styki na Poli­tech­nice (Chal­mers Tek­ni­ska Hóg­skola) prof. Kihl­ma­nem, obej­rze­niu labo­ra­to­riów i roz­mo­wie na temat dotych­cza­so­wej dzia­łal­no­ści, Jakub otrzy­mał pro­po­zy­cję pracy w Insty­tu­cie jako pra­cow­nik naukowy. Zakres pracy miał obej­mo­wać przede wszyst­kim zagad­nie­nia aku­styki wnętrz, pomia­rów aku­stycz­nych itp. Pierw­sza praca pole­gała na dosto­so­wa­niu para­me­trów aku­stycz­nych dużego pomiesz­cze­nia pomia­ro­wego z prze­gro­dami beto­no­wymi, tzw. pogło­so­wego (prze­zna­czo­nego m. in. do badań mate­ria­łów dźwię­ko­chłon­nych) o obję­to­ści 250 metrów kubicz­nych – do wyma­gań nor­mo­wych, tj. do prze­szło dwu­krot­nego zwięk­sze­nia czasu zani­ka­nia dźwięku, jaki wystę­po­wał w tym sto­sun­kowo nowo wybu­do­wa­nym pomiesz­cze­niu. Po prze­pro­wa­dze­niu nie­zbęd­nych pomia­rów aku­stycz­nych, zba­da­niu wibra­cji poszcze­gól­nych ele­men­tów kon­struk­cyj­nych i budow­la­nych hali oraz wyko­na­niu zapro­po­no­wa­nych przez Jakuba prac uzy­skano warunki uznane póź­niej jako jedne z lep­szych w kra­jach skan­dy­naw­skich.

Wszyst­kie labo­ra­to­ria insty­tutu oddzie­lone były od pozo­sta­łych pomiesz­czeń przy pomocy sprę­żyn w celu unik­nię­cia prze­no­sze­nia drgań z jed­nego pomiesz­cze­nia do dru­giego. Przy nie­któ­rych bada­niach dźwię­ków ude­rze­nio­wych wystę­po­wało prze­no­sze­nie drgań. Wg metody zasto­so­wa­nej przez J.K. cał­ko­wi­cie zli­kwi­do­wano to zja­wi­sko. Z kolei J.K. uznał za nie­zbędne zazna­jo­mie­nie się z tech­niką kom­pu­te­rową. Po sto­sun­kowo krót­kim cza­sie opra­co­wy­wał już swoje wła­sne pro­gramy obli­cze­niowe, a potem gra­ficzne, prze­zna­czone z początku do zesta­wia­nia wyni­ków pomia­ro­wych i obli­cza­nia para­me­trów aku­stycz­nych. W tym okre­sie zaj­mo­wał się rów­nież pomia­rami wła­ści­wo­ści aku­stycz­nych róż­nych typów mate­ria­łów dźwię­ko­chłon­nych, pro­du­ko­wa­nych przez duże zakłady prze­my­słowe. W związku z pra­cami nor­ma­li­za­cyj­nymi doty­czą­cymi mię­dzy­na­ro­do­wej normy na metodę pomia­rów współ­czyn­ni­ków pochła­nia­nia mate­ria­łów dźwię­ko­chłon­nych J.K. został powo­łany do komi­sji nor­ma­li­za­cyj­nej kra­jów skan­dy­naw­skich jako przed­sta­wi­ciel Zakładu Aku­styki CTH. Opra­co­wał wów­czas – poza wła­snymi pomia­rami – zesta­wie­nia zarówno licz­bowe, jak i gra­ficzne wyni­ków pomia­rów wyko­na­nych we wszyst­kich labo­ra­to­riach kra­jów skan­dy­naw­skich. WcCza­sie pracy w CTH J.K. opra­co­wał nowy typ tzw. „Kli­nów dźwię­ko­chłon­nych”, sto­so­wa­nych w pomiesz­cze­niach „beze­cho­wych”. Były one prze­szło dwu­krot­nie krót­sze od podob­nych sto­so­wa­nych w tego typu pomiesz­cze­niach mając rów­no­cze­śnie takie same para­me­try aku­styczne jak dłuż­sze kliny. Sto­so­wa­nie takich kli­nów pozwa­lało zwięk­szać czynną obję­tość pomiesz­cze­nia. Z kolei J.K. zaczął zaj­mo­wać się bada­niami warun­ków aku­stycz­nych w ist­nie­ją­cych w Göteborgu obiek­tach teatral­nych. W Miej­skim Teatrze Dra­ma­tycz­nym badał „jakość aku­styczną” pomiesz­cze­nia w róż­nych miej­scach sali, sto­su­jąc tzw. metodę modu­la­cyjną, pozwa­la­jącą oce­niać poziom szu­mów spo­wo­do­wa­nych „aktyw­no­ścią” publicz­no­ści na sali, tj. „oddy­cha­niem”, poru­sza­niem się w cza­sie nagła­śnia­nia sali sygna­łem modu­lo­wa­nym. Uzy­skane wyniki były zgodne z wyni­kami badań wyko­na­nych przez ame­ry­kań­skich aku­sty­ków sto­su­jących inne metody pomia­rowe. Ta sama metoda była zasto­so­wana przy bada­niu poziomu szu­mów w kil­ku­dzie­się­ciu kla­sach w róż­nych szko­łach w Göteborgu, co pozwo­liło oce­nić wpływ szu­mów pocho­dzą­cych z „komu­ni­ka­cji i innych źró­deł hała­sów” na zro­zu­mia­łość mowy w kla­sach szkol­nych.

J.K. pro­wa­dził rów­nież bada­nia wpływu reflek­to­rów i ich roz­miesz­cza­nia w audy­to­riach i innych salach na zro­zu­mia­łość mowy, bio­rąc pod uwagę pierw­sze odbi­cia nio­sące w sobie więk­szość nie­zmie­nio­nej pod wzglę­dem czę­sto­tli­wo­ści ener­gii aku­stycz­nej. Wyniki prac wyko­na­nych przez J.K. zna­la­zły się w róż­nych publi­ka­cjach Insty­tutu Aku­styki CTH oraz w angiel­skim cza­so­pi­śmie tech­nicz­nym Applied Aco­ustic.

Kula… kołem ratun­ko­wym

Waż­nym nowym zagad­nie­niem, któ­rym zajął się J.K., była opra­co­wana przez niego nowa metoda kom­pu­te­ro­wej symu­la­cji aku­stycz­nej, oparta na zasa­dzie „źró­deł pozor­nych”.

Ten pro­gram symu­la­cyjny był jed­nym z pierw­szych pro­fe­sjo­nal­nych pro­gramów opar­tych na tej zasa­dzie i do dzi­siaj jest sto­so­wany w kilku biu­rach pro­jek­to­wych w Szwe­cji. Pro­gram składa się z dwóch czę­ści: jedna obli­cze­niowa, w któ­rej obli­cza się czas pogłosu i kilka nor­mo­wa­nych para­me­trów aku­stycz­nych oce­nia­ją­cych, „jakość” aku­styczną w dowol­nych miej­scach pomiesz­cze­nia, oraz gra­ficzna, w któ­rej można ana­li­zo­wać wszyst­kie odbi­cia docho­dzące do wybra­nego miej­sca. Ta ostat­nia metoda pozwala oce­niać uksztal­to­wa­nie symu­lo­wa­nego pomiesz­cze­nia i sto­so­wana może być dla korekty kształ­tów oraz loka­li­za­cje mate­ria­łów dźwię­ko­chłon­nych i reflek­tu­ją­cych.

W opar­ciu o ten pro­gram J.K. opra­co­wał cały sze­reg prac obli­cze­nio­wych i pomia­ro­wych w róż­nych obiek­tach zle­co­nych do Insty­tutu Aku­styki, jak np. dla kilku kościo­łów, oraz sze­regu remon­to­wa­nych lub roz­bu­do­wy­wa­nych audy­to­riów na tere­nie CTH.

Pro­jek­to­wa­nie przy zasto­so­wa­niu tego pro­gramu pozwa­lało na pra­wi­dłową korektę aku­styczną przy prze­bu­do­wie lub remon­cie tych obiek­tów. W 1985 roku, po 15 latach pracy w Insty­tu­cie Jakub Kir­szen­stein prze­szedł na eme­ry­turę, lecz w dal­szym ciągu współ­pra­co­wał z Insty­tu­tem Aku­styki. W szcze­gól­no­ści doty­czyło to badań mode­lo­wych z zasto­so­wa­niem tech­niki impul­so­wej i pomia­rami tzw. odpo­wie­dzi impul­so­wej pomiesz­cze­nia. Jed­nym z bada­nych obiek­tów był model sali kon­cer­to­wej zbu­do­wany w Anglii, w któ­rym prze­pro­wa­dzono pomiary, a rów­no­cze­śnie w CTH wyko­nano symu­la­cję kom­pu­te­rową. Ana­liza została opra­co­wana w CTH, a rezul­taty opu­bli­ko­wane w Applied Aco­ustics (m.in. bada­nia w Anglii były kie­ro­wane przez dr. Orłow­skiego – Polaka uro­dzo­nego w Anglii i zaj­mu­ją­cego się rów­nież aku­styką).

Wkrótce po przej­ściu na eme­ry­turę J.K. otwiera wła­sną firmę kon­sul­ta­cyjną (pro­jek­tową), gdzie pro­wa­dzi prace pro­jek­towe i m.in. symu­la­cyjne dla róż­nych obiek­tów wido­wi­sko­wych i prze­my­sło­wych. Jed­nym z obiek­tów, któ­rym J.K. się zajął, była duża sala kon­cer­towa Radia i TV (Ber­wald­shal­len) w Sztok­hol­mie, prze­zna­czona dla 2000 słu­cha­czy oraz dla nagrań radiowo-tele­wi­zyj­nych. J.K. wyko­nał symu­la­cję tej sali dla róż­nych miejsc zaję­tych przez publicz­ność. Ocena jako­ści sali została doko­nana subiek­tyw­nie przez muzy­ków. Ta subiek­tywna ocena wyka­zała zgod­ność z „obli­czoną” w symu­la­cji jako­ścią oraz pomia­rami cza­sów pogłosu.

Jed­nym ze zna­nych obiek­tów była Hala Spor­towo-Wido­wi­skowa w Sztok­hol­mie (Glo­ben). Hala ta o śred­nicy 105 m, wyso­ko­ści 80 m, sufi­cie w kształ­cie cza­szy, prze­zna­czona była dla 16000 widzów. W koń­co­wym eta­pie budowy stwier­dzono wystę­po­wa­nie sil­nego echa w pew­nej prze­strzeni zaję­tej przez widzów z róż­nicą cza­sową ok. 300 m/sek, pod­czas gdy źró­dło dźwięku znaj­do­wało się w prze­strzeni ponad pod­łogą areny. Ana­liza gra­ficzna w symu­la­cji wyka­zała kon­cen­tra­cję reflek­sów, pomimo iż cały pół­ku­li­sty sufit wyło­żony był mate­ria­łem dźwię­ko­chłon­nym. Echo zostało zli­kwi­do­wane po zawie­sze­niu nad areną na wyso­ko­ści 57 m „kuli” o śred­nicy 5 m, wyko­na­nej z mate­riału dźwię­ko­chłon­nego. Pro­gram symu­la­cyjny był rów­nież zasto­so­wany przy kon­troli jako­ści aku­stycz­nej dużej sali kon­cer­to­wej oraz cyrku i innych sal w Sztok­hol­mie. Pro­gram ten nada­wał się rów­nież do ana­lizy aku­stycz­nej obiek­tów prze­my­sło­wych. Tam szło o infor­ma­cje, jaki będzie czas pogłosu w hali oraz gdzie i jakie mate­riały dźwię­ko­chłonne powinny być umiesz­czone w hali w celu zmniej­sze­nia hała­sów spo­wo­do­wa­nych maszy­nami pro­duk­cyj­nymi oraz o ana­lizę kształ­tów hal w celu unik­nię­cia wpływu pierw­szych odbić na poziom hała­sów w miej­scach pracy. Do takich nale­żały np. roz­lew­nia piwa w bro­wa­rze „Spen­drup” w hali o obję­to­ści ok. 10 000 m2, gdzie dostawca maszyn wyma­gał, aby czas pogłosu nie prze­kra­czał 1 sekundy, a mate­riały dźwię­ko­chłonne speł­niały wyma­ga­nia „higie­niczne”.

W opar­ciu o ten pro­gram biuro pro­jek­towe w Islan­dii wyko­nało pro­jekt dużego obiektu wie­lo­funk­cyj­nego „Pano­rama” w Rey­kja­viku. Po reali­za­cji i wyko­na­niu pomia­rów zwią­za­nych z aku­styką i elektroaku­styką, przed­sta­wiono ten obiekt na mię­dzy­na­ro­do­wym kon­kur­sie w Lon­dy­nie. Uzy­skał on tam złoty medal, a Jakub Kir­szen­stein – od biura w Rey­kja­viku – otrzy­mał ser­deczne podzię­ko­wa­nie.

Przy­po­mniał sobie o pier­wo­rod­nej…

Opra­co­wany przez drugą córkę por­tret Jakuba musiał być ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów jed­no­stronny. Warto jed­nak spoj­rzeć na tego bar­dzo zdol­nego czło­wieka rów­nież z punktu widze­nia pierw­szej rodziny, którą zało­żył wraz z Euge­nią Rafal­ską, a z którą się roz­stał w 1953 roku.

Przy­jeż­dża­jąc do sto­licy naszego kraju, Żenia mówiła wyłącz­nie po rosyj­sku i pol­skiego musiała się dopiero nauczyć, zresztą z dobrym skut­kiem – wszak udało jej się ukoń­czyć wyż­sze stu­dia. Euge­nia Rafal­ska – po roz­sta­niu z Jaku­bem – zamiesz­kała wraz z córką w malut­kim lokum przy ul. Dłu­giej, o krok od kościoła gar­ni­zo­no­wego, w któ­rym w 2018 roku żegna­li­śmy Irenę pod­czas mszy żałob­nej, a ja byłem jed­nym z tych, któ­rzy mieli honor trzy­mać wartę przy jej trum­nie.

Po latach oka­zało się, że dużo lep­sze rela­cje z Kubą niż Irena miał jej mąż. Janusz Sze­wiń­ski tak opo­wiada o teściu:

– Irenka miała zale­d­wie pół­tora roku, gdy wraz z rodzi­cami przy­je­chała ze Związku Radziec­kiego do Pol­ski, a była zale­d­wie sied­mio­let­nią dziew­czynką, kiedy Kuba opu­ścił rodzinę.

Tak naprawdę zain­te­re­so­wał się na powrót swoją pier­wo­rodną, gdy na początku lat sześć­dzie­sią­tych zaczęła osią­gać wiel­kie suk­cesy spor­towe. On sam też upra­wiał sport przed wojną, przez pewien czas bowiem w war­szaw­skiej Skrze ćwi­czył się w sztuce bok­ser­skiej, co uwa­żał za rzecz przy­datną w samo­obro­nie na wypa­dek jakże czę­stych wtedy ata­ków anty­se­mic­kich – przy­po­mina zwie­rze­nia Jakuba Janusz.

O nawią­za­niu zna­jo­mo­ści z Euge­nią Rafal­ską napi­sał sam Jakub w swoim życio­ry­sie. Wypada jed­nak dodać, że sio­stra Euge­nii – Polina – nosiła po mężu nazwi­sko Bez­pal­cew i do końca życia utrzy­my­wała ser­deczne kon­takty z Żenią, a malutka Irenka, miesz­ka­jąca już w Pol­sce, czę­sto wyjeż­dżała latem do Kijowa na waka­cje spę­dzane u stry­jenki nad Dnie­prem, mając za part­nera do zabaw nieco star­szego od niej stry­jecz­nego bra­ciszka Saszę. Gdy w roku 1990 przy­je­cha­łem na zawody lek­ko­atle­tyczne, roz­gry­wane w Kijo­wie, Sasza – już pan w sile wieku, ojciec wspa­nia­łej rodziny, ser­decz­nie mnie ugo­ścił.

Euge­nia i Jakub, gdy już przy­je­chali z Uzbe­ki­stanu do Lenin­gradu, zostali tam zakwa­te­ro­wani w aka­de­miku przy ul. Fon­tanki. I to był pierw­szy dom i pierw­szy adres Ireny. Po przy­by­ciu w 1947 roku do War­szawy trzy­oso­bowa rodzina repa­trian­tów zamiesz­kała w kamie­nicy przy ul. Wawel­skiej, nie­da­leko pomnika Lot­nika. Gdy w roku 1951 Jakub opu­ścił Euge­nię, by zwią­zać się z nowo poznaną w War­sza­wie kobietą, miesz­ka­jącą w tej samej kamie­nicy na Ocho­cie, sto­sunki z pierw­szą żoną ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów musiały się ochło­dzić. Irena została bowiem jako sied­mio­let­nie dziecko pozo­sta­wiona wraz z mamą, która – w prze­ci­wień­stwie do męża – z wiel­kim tru­dem zado­mo­wiła się w War­sza­wie.

Jesz­cze w Lenin­gra­dzie Żenia zaczęła stu­dio­wać che­mię, a stu­dia ukoń­czyła już po prze­no­si­nach do Pol­ski. Dostała pracę w Cen­tral­nym Insty­tu­cie Wzor­nic­twa Prze­my­sło­wego, spe­cja­li­zu­jąc się w kolo­ry­styce. Miesz­kały już wtedy z Ireną przy Dłu­giej w jed­nym poko­iku ze wspólną kuch­nią, a ich sąsia­dem był przy­szły repre­zen­tant Pol­ski we flo­re­cie, wykła­dowca Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych Janusz Różycki i to on wła­śnie prze­po­wie­dział Ire­nie wielką karierę spor­tową, wygry­wa­jąc zakład z Euge­nią.

A jak Janusz Sze­wiń­ski zapa­truje się na rodzinne korze­nie żony?

– Na temat pocho­dze­nia Ireny w zasa­dzie ni­gdy z nią nie roz­ma­wia­łem. Choć uro­dzona na tere­nie ZSRR, przez całe życie czuła się Polką. Jej kijow­ska rodzina to byli prze­sym­pa­tyczni ludzie. Sasza, syn Poli, brat stry­jeczny Ireny, wykształ­cił się w Kijo­wie na inży­niera. Gdy doszło do roz­padu ZSRR, wyje­chał do Nie­miec i po skom­pli­ko­wa­nych histo­riach ścią­gnął rodzinę. Nie­stety wkrótce potem zmarł.

Kartki pocz­towe zagro­że­niem!

Gdy Irena zaczęła wyjeż­dżać za gra­nicę, czę­sto wysy­łała pocz­tówki do Kijowa – kon­ty­nu­uje opo­wieść Janusz. – Stry­jenka Ireny jed­nak zadzwo­niła któ­re­goś dnia i popro­siła, żeby kar­tek nie wysy­łać, bo ona pra­cuje w zakła­dach zbro­je­nio­wych i ma z tego powodu pro­blemy w miej­scu zatrud­nie­nia. Jeśli Żenia chciała cza­sem zadzwo­nić do sio­stry, to cały dzień trzeba było cze­kać na połą­cze­nie.

Rodzinę Saszy odwie­dza­li­śmy nie­jed­no­krot­nie w Kijo­wie, a potem w Niem­czech. Począ­tek zimy stu­le­cia na Syl­we­stra 1978/1979 spę­dzi­li­śmy z nimi w ich kijow­skim miesz­ka­niu. Pamię­tam, jak wyglą­dał ten Syl­we­ster w Kijo­wie. W tele­wi­zji puścili „Stawkę więk­szą niż życie” ze Sta­ni­sła­wem Mikul­skim w roli głów­nej. To było praw­dziwe sza­leń­stwo. Uwiel­biano zresztą ten film we wszyst­kich demo­lu­dach. Pod­czas seansu pili­śmy szam­pan­skoje.

Jakoś nie mie­li­śmy ochoty do tań­ców. Wów­czas pano­wała tam skrajna bieda. Pen­sja sio­stry Żeni była tak niska, że wystar­czało na zakup rap­tem 1,5 kg woło­winy. Wiel­kim świę­tem dla rodziny było to, że Sasza doro­bił się pierw­szego samo­chodu – mało­li­tra­żo­wego moskwi­cza.

Zaraz po Syl­we­strze wró­ci­li­śmy z Ireną do War­szawy. Naszego malu­cha, czyli fiata 126p, zosta­wi­li­śmy na lot­ni­sku Okę­cie. Odgar­ną­łem śnieg i samo­chód odpa­lił jak gdyby ni­gdy nic, cho­ciaż mróz był potężny. Przy ówcze­snej jako­ści pol­skich aut był to ósmy cud świata.

A wra­ca­jąc do cza­sów wcze­śniej­szych rodziny, przy­po­mi­nam sobie, że w następ­stwie zaini­cjo­wa­nej w 1968 roku anty­se­mic­kiej nagonki w Pol­sce Jakuba Kir­szen­ste­ina zwol­niono z pracy i już wtedy sta­rano się nakło­nić do opusz­cze­nia Pol­ski, ale zde­cy­do­wał się na to dopiero w 1970 roku. Odwio­złem go wów­czas swoim kle­ko­czą­cym wart­bur­giem na Dwo­rzec Gdań­ski. Druga żona i córka już sie­działy w pociągu, który miał za chwilę odje­chać na zachód Europy, a obie zabrały ze sobą cały doby­tek, nawet jakieś koł­dry czy pie­rzyny. Tuż przed odjaz­dem jed­nak Jakub jesz­cze coś zała­twiał, choć one się nie­cier­pli­wiły. W końcu pociąg ruszył bez niego. Będąc w skraj­nej despe­ra­cji, popro­sił mnie, żeby­śmy gonili za skła­dem. No i zaczą­łem wyci­skać z tego mojego wart­burga ile fabryka dała, ale ów pociąg dości­gnę­li­śmy dopiero na dworcu Poznań Główny. Obie współ­to­wa­rzyszki Kuby prze­sia­dły się do nas wraz z tym impo­nu­ją­cym baga­żem, który po powro­cie do War­szawy, scho­wa­łem u sie­bie w garażu. W trak­cie trzy­dnio­wego pobytu Kir­szen­ste­inów w naszym miesz­ka­niu na Bagnie prze­cho­wy­wane koł­dry zaczęły się palić i trzeba było kupić nowe na ul. Próż­nej. Dopiero wtedy Kuba wraz z żoną i córką ponow­nie wyru­szyli na emi­gra­cję, kie­ru­jąc się bodajże do Kopen­hagi – wspo­mina Janusz, dla któ­rego gonie­nie pociągu samo­cho­dem to nie była pierw­szy­zna.

Kie­dyś przy­szło mu ści­gać skład odjeż­dża­jący z War­szawy Głów­nej do Zako­pa­nego i pościg ten rów­nież oka­zał się sku­teczny. Raj­do­wiec Sze­wiń­ski wpadł na metę równo z pocią­giem – tyle że już w… samym Zako­pa­nem.

Jeśli zaś przy­po­mi­nać emi­gra­cyjne losy Jakuba Kir­szen­ste­ina i jego dru­giej rodziny, to wypada przede wszyst­kim powie­dzieć, że ten genialny aku­styk roz­wa­żał też wyjazd do USA, ale druga żona wolała kraj bli­żej Pol­ski. Dla­tego wybrali Szwe­cję. Po osie­dle­niu się na stałe w Göteborgu cała trójka musiała się nauczyć szwedz­kiego, co doty­czyło zwłasz­cza Jakuba, któ­remu zapro­po­no­wano wykłady na tam­tej­szej poli­tech­nice.

Z drugą córką wybit­nego dźwię­kowca pozo­staje w dobrym kon­tak­cie młod­szy syn Ireny – Jarek. I to on dostał od niej zarówno wła­sno­ręcz­nie napi­sany życio­rys dziadka, jak i jego zawo­dowy „por­tret”.

Roz­dział 2

Pierwsze zdjęcie na zawodach (warszawski stadion Gwardii) zrobił Irenie Leszek Fidusiewicz i to wtedy zapytała go skromnie: towarzyszu, czy to nie szkoda błony…

Roz­dział 2

Talent do wszyst­kiego

Począ­tek spor­to­wej przy­gody Ireny Kir­szen­stein – u progu lat sześć­dzie­sią­tych – zbiega się z waż­nymi wyda­rze­niami o wymia­rze glo­bal­nym i lokal­nym. Koń­czy się era kolo­nia­li­zmu. Od 1960 roku narody afry­kań­skie, jeden po dru­gim, two­rzą nie­pod­le­głe pań­stwa. Odzna­cza­jący się zna­ko­mitą apa­ry­cją John Fit­zge­rald Ken­nedy wyko­rzy­stuje w wybo­rach walory pro­mo­cyjne tele­wi­zji w USA i zostaje wybrany pre­zy­den­tem. Powstaje mur, oddzie­la­jący Ber­lin Wschodni od Zachod­niego. Trwa wyścig o pod­bój Kosmosu pomię­dzy Sta­nami Zjed­no­czo­nymi a ZSRR. W kwiet­niu 1961 roku pierw­szy czło­wiek wznosi się na orbitę oko­ło­ziem­ską, a jest nim przed­sta­wi­ciel tego dru­giego kraju Jurij Gaga­rin. Rok póź­niej świat znaj­duje się o krok od trze­ciej wojny świa­to­wej, gdy ZSRR insta­luje rakiety z poci­skami ato­mo­wymi na Kubie. Coraz krwaw­sza staje się wojna roz­po­częta przez Ame­ry­ka­nów w Wiet­na­mie. W 1963 roku Ken­nedy zostaje zamor­do­wany w następ­stwie zama­chu w Dal­las.

W sfe­rze popkul­tury wysoką pozy­cję utrzy­muje jesz­cze gwiaz­dor wcze­snego rock and rolla, uwiel­biany przez kobiety w każ­dym wieku Elvis Pre­sley, ale przy­ćmiewa go nie­spo­dzie­wa­nie bry­tyj­ski zespół muzyki mło­dzie­żo­wej The Beatles: Paul McCart­ney, John Len­non, Geo­rge Har­ri­son, Ringo Starr.

W Pol­sce nastę­puje gwał­towne przy­spie­sze­nie w upo­wszech­nia­niu tele­wi­zji. Na sce­nie poli­tycz­nej jed­nak, po chwi­lo­wej libe­ra­li­za­cji zwią­za­nej z Paź­dzier­ni­kiem 1956 i doj­ściem Wła­dy­sława Gomułki do wła­dzy, spo­łe­czeń­stwu coraz moc­niej przy­kręca się śrubę. Reli­gia, która po Paź­dzier­niku na krótko wró­ciła do szkół pań­stwo­wych, zostaje z nich usu­nięta. W 1964 roku powstaje słynny „List 34”, będący pro­te­stem inte­lek­tu­ali­stów prze­ciwko dła­wie­niu wol­no­ści w sfe­rze kul­tury. Jacek Kuroń i Karol Modze­lew­ski – aresz­to­wani za napi­sa­nie gło­śnego „Listu otwar­tego do par­tii”. W kraju mamy swo­istą rywa­li­za­cję pomię­dzy komu­ni­stycz­nymi wła­dzami a Kościo­łem w związku z nad­cho­dzą­cym 1000-leciem chrztu Pol­ski. Wła­dza reali­zuje dłu­go­trwałą akcję „Tysiąc szkół na Tysiąc­le­cie Pań­stwa Pol­skiego”. W 1965 roku biskupi pol­scy dopro­wa­dzają dygni­ta­rzy PRL do wście­kło­ści, publi­ku­jąc histo­ryczny list do bisku­pów nie­miec­kich („Prze­ba­czamy i pro­simy o prze­ba­cze­nie…”).

Kluczbork, pierwszy obóz Ireny w Polonii Warszawa. Siedzą od prawej: Janusz Szewiński, Jerzy Fidusiewicz, Irena.

Jed­no­cze­śnie spo­łe­czeń­stwo, przy­wią­zane już do tele­wi­zji, otrzy­muje – obok trans­mi­sji z igrzysk olim­pij­skich – rela­cje z festi­wali pio­senki w Sopo­cie i Opolu. Furorę robią Irena San­tor, Ewa Demar­czyk, Cze­sław Nie­men, Woj­ciech Mły­nar­ski. Dzięki tele­wi­zji sza­loną popu­lar­ność zdo­by­wają osoby zapo­wia­da­jące pro­gramy, festi­wale itp. – Irena Dzie­dzic, Jan Suzin, Lucjan Kydryń­ski. W pierw­szej lidze reży­se­rów fil­mo­wych prze­wo­dzi już Andrzej Wajda. Jed­nym ze świa­to­wych lumi­na­rzy muzyki poważ­nej jest Krzysz­tof Pen­de­recki. Na bok­ser­skich mistrzo­stwach Europy 1963 roku w Moskwie Jerzy Kulej i Zbi­gniew Pie­trzy­kow­ski prze­ciw­sta­wiają się sowiec­kiej potę­dze, obaj się­gają po tytuły. Nasi flo­re­ci­ści to już naj­ści­ślej­sza elita świa­towa. Pol­scy lek­ko­atleci utrzy­mują wysoki poziom z cza­sów Wun­der­te­amu i wciąż toczą wyrów­nane mecze z Ame­ry­ka­nami. W Chi­cago Marian Foik wygrywa w jaskini lwa, poko­nu­jąc na 200 metrów świe­żego rekor­dzi­stę świata Paula Dray­tona. A po lek­ko­atle­tycz­nym sezo­nie 1963 w facho­wym mie­sięcz­niku „Lekka Atle­tyka” mate­ria­łem otwie­ra­ją­cym numer jest zdję­cie mło­dej spor­t­smenki z pod­pi­sem, w któ­rym błęd­nie podane jest jej nazwi­sko: „Irena Kir­szensz­tein (Polo­nia War­szawa) główny opty­mi­styczny punkt mło­dej lek­kiej atle­tyki kobie­cej. Gdyby przy­naj­mniej trzy dziew­częta podob­nej klasy przy­by­wały każ­dego roku, przy­szłość dru­żyny kobie­cej byłaby zapew­niona. Nie stra­szy­łoby widmo zesta­rze­nia się świet­nego zespołu”.

Z pierwszym trenerem Janem Kopytą (z prawej).

Tamte nad­zwy­czaj skom­pli­ko­wane, ale bar­dzo cie­kawe czasy wspo­mi­namy z Ireną późną jesie­nią 1976 roku. Po bły­sko­tli­wym sezo­nie lek­ko­atle­tycz­nym nasza spor­t­smenka numer jeden, opro­mie­niona bla­skiem olim­pij­skiego złota, zdo­by­tego w Mont­re­alu w biegu na 400 metrów, wyjeż­dża do Buska-Zdroju, będą­cego jej ulu­bio­nym miej­scem pose­zo­no­wej reha­bi­li­ta­cji zdro­wot­nej. Kil­ka­na­ście lat inten­syw­nych tre­nin­gów spra­wiło, że orga­nizm wymaga odświe­że­nia, a naj­bar­dziej trzeba zadbać o inten­syw­nie eks­plo­ato­wane nogi. Tym bar­dziej że od ośmiu lat biega się już po tar­ta­nie, czyli naj­wy­żej dwu­cen­ty­me­tro­wej war­stwie two­rzywa syn­te­tycz­nego poło­żo­nej na gołym beto­nie. Mistrzyni wyli­cza po kolei, które miej­sca ma w nogach szcze­gól­nie nad­we­rę­żone. W prze­rwach mię­dzy zabie­gami fizjo­te­ra­peu­tycz­nymi i bal­ne­olo­gicz­nymi (zwłasz­cza mocze­niem się w wodach siarcz­ko­wych) mająca na kon­cie sie­dem olim­pij­skich tro­feów Irena – kobieta już wtedy trzy­dzie­sto­let­nia – opo­wiada mi o swo­ich pierw­szych kon­tak­tach ze spor­tem i pamięt­nym ento­urage’u tam­tych lat. A jest o czym gadać, bo prze­cież gdy ona roz­po­czy­nała we wrze­śniu 1960 roku naukę w liceum ogól­no­kształ­cą­cym, na ekrany kin wcho­dził aku­rat mający do dzi­siaj rekor­dową oglą­dal­ność w dzie­jach naszej kine­ma­to­gra­fii film Alek­san­dra Forda – „Krzy­żacy”. Sama Irena zresztą miała w owym okre­sie poważne zain­te­re­so­wa­nia arty­styczne i przy­mie­rzała się do przy­szłego zawodu… aktorki. Dla­tego w zaci­szu buskiego pen­sjo­natu chęt­nie wraca do mło­dzień­czej prze­szło­ści:

Skok wzwyż był pierwszą specjalnością Ireny.

Towa­rzy­szu, czy to nie szkoda błony…

Skła­ma­ła­bym, twier­dząc dziś, że w latach szkol­nych marzy­łam o karie­rze spor­t­smenki. Byłam dziec­kiem dość ane­micz­nym, choć wyro­śnię­tym nad wiek. Moje ówcze­sne zain­te­re­so­wa­nia nie odbie­gały od zain­te­re­so­wań kole­ża­nek z klasy. W szkole pod­sta­wo­wej przy ul. Zakro­czym­skiej na Sta­rym Mie­ście kli­matu dla sportu nie było. I może ni­gdy moje pre­dys­po­zy­cje lek­ko­atle­tyczne nie zosta­łyby odkryte, gdy­bym nie tra­fiła na taką nauczy­cielkę wycho­wa­nia fizycz­nego, jaką nieco póź­niej, bo już w Liceum Ogól­no­kształ­cą­cym im. Jaro­sława Dąbrow­skiego na rogu Świę­to­krzy­skiej i Koper­nika, była pani Liliana Buch­holz-Onu­fro­wicz. Gdy tylko zaczę­łam tam naukę w roku 1960, ta pełna ener­gii kobieta wcią­gnęła nas w naj­róż­niej­sze spraw­dziany spor­towe, w któ­rych brali udział wszy­scy ucznio­wie i uczen­nice, więc było to cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo zwy­cza­jów na Zakro­czym­skiej, gdzie lek­cje wf. bar­dzo czę­sto zamie­niano na tzw. godziny wycho­waw­cze. Tym­cza­sem Liceum Dąbrow­skiego oka­zało się szkołą bar­dzo uspor­to­wioną, cho­ciaż nie miało obiek­tów, jakich póź­niej docze­kały się szkoły śred­nie, cho­ciażby Tech­ni­kum Łącz­no­ści, gdzie tre­no­wał przy­szły mistrz olim­pij­ski w skoku wzwyż Jacek Wszoła. Dla­tego pierw­szy spraw­dzian na dystan­sie 60 metrów mia­łam na zwy­kłym kory­ta­rzu szkol­nym naszego liceum. Po biegu pani Buch­holz aż się zła­pała za głowę, spoj­rzaw­szy na sto­per, no i nie wie­rząc wła­snym oczom, kazała mi pobiec jesz­cze raz. Dopiero wtedy upew­niła się, że pierw­szy pomiar nie był błędny. No i tak doszło do mojego debiutu w lek­ko­atle­tyce.

Przy­znam szcze­rze, że swo­imi dobrymi wyni­kami byłam jesz­cze bar­dziej zasko­czona od pani pro­fe­sor. Ot, w wieku 14 lat przy­szło mi zwró­cić uwagę na tę dzie­dzinę życia, którą się wcze­śniej w ogóle nie inte­re­so­wa­łam, sie­dząc wiecz­nie z nosem w książ­kach. W dodatku sport w for­mie bie­ga­nia na czas od razu mi się spodo­bał, bo to nie była pre­fe­ro­wana wów­czas w szko­łach gim­na­styka, do któ­rej się kom­plet­nie nie nada­wa­łam.

W ślad za wrze­śnio­wym spraw­dzia­nem na kory­ta­rzu przy­szedł zaraz pierw­szy start na sta­dio­nie. Były to mię­dzysz­kolne zawody w parku Agry­kola. Wzię­łam udział w aż pię­ciu kon­ku­ren­cjach. Na 60 metrów zmie­rzono mi 8.3 sekundy, w skoku wzwyż 1,38 m, w skoku w dal około 4 metrów. Wyni­ków w pchnię­ciu kulą i rzu­cie dys­kiem już nawet nie pamię­tam.

Począt­kowo wyda­wało mi się, że naj­więk­sze moż­li­wo­ści mam w skoku wzwyż. Było to zresztą zro­zu­miałe, bowiem pośród rówie­śni­czek wyróż­nia­łam się warun­kami fizycz­nymi. Wysoki wzrost i dłu­gie nogi pre­de­sty­no­wały mnie do tej spe­cjal­no­ści już na pierw­szy rzut oka.

Pani pro­fe­sor potrak­to­wała sprawę cał­kiem serio i po uda­nym teście w Agry­koli skie­ro­wała mnie od razu do tre­nera Jana Kopyty w war­szaw­skiej Polo­nii, wcze­śniej jed­nego z naj­lep­szych oszczep­ni­ków na kuli ziem­skiej, któ­remu ciężka kon­tu­zja barku unie­moż­li­wiła zosta­nie rekor­dzi­stą świata i następcą legen­dar­nego Janu­sza Sidły. W naszym liceum Kopyto pro­wa­dził popo­łu­dniami zaję­cia Szkol­nego Koła Spor­to­wego. Oka­zało się to wyjąt­kowo dogod­nym splo­tem oko­licz­no­ści, ponie­waż zwią­za­nie się z Polo­nią było dla mnie aku­rat naj­ła­twiej­sze. Sta­dion tego klubu odda­lony był zale­d­wie o dwa przy­stanki tram­wa­jowe od placu Dzier­żyń­skiego (dziś Ban­ko­wego – przyp. aut.), gdzie miesz­ka­ły­śmy z mamą. Bli­skość dojazdu na tre­ning stała się więc dla mnie dodat­kową zachętą.

– Towa­rzy­szu, czy to nie szkoda błony – takimi słowy zwró­ciła się wtedy 16-let­nia Irena do innego począt­ku­ją­cego lek­ko­atlety Leszka Fidu­sie­wi­cza, który tak się zachwy­cił płyn­no­ścią jej biegu na sta­dio­nie Gwar­dii, że posta­no­wił sfo­to­gra­fo­wać mło­dziutką zawod­niczkę. Kto wtedy mógł prze­wi­dy­wać, że ona zosta­nie kie­dyś gwiazdą lek­ko­atletycznych sta­dio­nów, a on asem foto­re­por­terki…

Zimą 1960/1961 ćwi­czy­łam jesz­cze na kory­ta­rzu szkol­nym, ale wio­sną to już były tre­ningi na sta­dio­nie Polo­nii przy Kon­wik­tor­skiej, gdzie zna­la­złam się w pro­wa­dzo­nej przez Kopytę gru­pie razem z Marzeną Szych, Ewą Wyso­kiń­ską, Teresą Małecką, Hanną Puław­ską i Elż­bietą Cymer­man. Przy­go­to­wy­wa­łam się w zasa­dzie do dwóch kon­ku­ren­cji: skoku wzwyż i biegu na 100 metrów, lecz tre­ning był na tym eta­pie jesz­cze bar­dzo wszech­stronny. Kopyto nale­żał do zwo­len­ni­ków ostroż­nego postę­po­wa­nia z mło­dymi zawod­ni­kami bez przed­wcze­snej spe­cja­li­za­cji.

Pierw­szy suk­ces jako polo­nistka odnio­słam w zawo­dach na sta­dio­nie Gwar­dii. Miała to być inau­gu­ra­cja sezonu 1961. Począ­tek rywa­li­za­cji zapla­no­wano na godzinę dzie­siątą rano. Na Racła­wicką doje­cha­łam dopiero o 9.50. Pozo­stało mi nie­spełna dzie­sięć minut na roz­grzewkę. Mimo to zwy­cię­ży­łam w skoku wzwyż wyni­kiem 1,50 m, co było pewną nie­spo­dzianką, bo za fawo­rytki uwa­żano Cymer­man i Jaku­bow­ską. A roz­po­czę­łam kon­kurs od wprost dzie­cin­nej wyso­ko­ści… 1,00 m.

Sprinty zaczynała od razu od zdecydowanych zwycięstw.

– Pół­tora metra to dzi­siaj rów­nież śmieszna wyso­kość, nawet dla juniorki – kon­ty­nu­uje wspo­mnie­nia Irena. – Nie można jed­nak zapo­mi­nać, że w owym cza­sie lek­ko­atle­tyka nie była jesz­cze tak roz­wi­nięta jak obec­nie. Rekor­dzistka świata – Rumunka Iolanda Balas sto­so­wała wciąż archa­iczny styl noży­cowy i ja też prze­cho­dzi­łam poprzeczkę tym spo­so­bem. Bez­kon­ku­ren­cyjny teraz styl Fos­bury-flop, tyłem do poprzeczki, miał być zapre­zen­to­wany światu dopiero za sie­dem lat, gdy po raz drugi star­to­wa­łam na igrzy­skach olim­pij­skich – w Mek­syku – i o ska­ka­niu wzwyż zdą­ży­łam cał­ko­wi­cie zapo­mnieć.

Okres moich prób­nych star­tów koja­rzy mi się przede wszyst­kim ze sław­nymi wtedy Czwart­kami Lek­ko­atle­tycz­nymi, orga­ni­zo­wa­nymi przez redak­cję „Expressu Wie­czor­nego” na sta­dio­nie Legii przy Łazien­kow­skiej. Była to nie­sły­cha­nie poży­teczna, póź­niej nie­słusz­nie zanie­chana na czas pewien coty­go­dniowa impreza, którą w pierw­szej poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych zaczęto roz­wi­jać w skali ogól­no­pol­skiej. Czwartki expres­sowe dawały na początku lat sześć­dzie­sią­tych szansę spraw­dze­nia się każ­demu, kto miał choć tro­chę zapału do lek­ko­atle­tyki, nie­za­leż­nie od tego, czy był zrze­szony w klu­bie, czy nie. Wielu naszych lek­ko­atle­tów roz­po­czy­nało karierę poprzez udział w Czwart­kach. Nie ukry­wam, że i mnie te zawody przy­nio­sły pierw­szy roz­głos w obrę­bie War­szawy. „Express Wie­czorny” czy­tany był dosłow­nie przez wszyst­kich, a w rubryce spor­to­wej zawsze poda­wano nazwi­ska i wyniki trium­fa­to­rów kon­ku­ren­cji. Wkrótce osią­gnę­łam rezul­tat, który sku­pił uwagę kibi­ców na mojej oso­bie. Był to rekord Pol­ski mło­dzi­czek w skoku wzwyż – 1,565 m – przy­po­mina sobie ówcze­sna boha­terka Lek­ko­atle­tycz­nych Czwart­ków.

Artystka na pół gwizdka

Mama cie­szyła się, że tre­nuję, bo doce­niała war­tość ruchu, przed­tem zaś żad­nym spo­so­bem nie potra­fiła mnie nakło­nić do jakich­kol­wiek ćwi­czeń lub zabaw. A skoro z nauką w szkole nie mia­łam naj­mniej­szych nawet kło­po­tów, nic nie stało na prze­szko­dzie, by kon­ty­nu­ować przy­godę ze spor­tem. Kopyto był czło­wie­kiem z natury weso­łym. Umiał nawią­zy­wać kon­takt z mło­dzieżą. Dosko­nale pamię­tam pierw­sze obozy tre­nin­gowe, na które wyjeż­dża­łam pod jego egidą. Odbyły się w Klucz­borku i Ino­wro­cła­wiu. Co cie­kawe, w tej pierw­szej miej­sco­wo­ści uczest­ni­czący w tre­nin­gach zawod­nicy i zawod­niczki zaży­czyli sobie zor­ga­ni­zo­wa­nia we wła­snym gro­nie teatru. No i wysta­wi­li­śmy „Ham­leta” w prze­róbce… Jere­miego Przy­bory, a ja przy­po­mnia­łam sobie zaję­cia teatralne w war­szaw­skim Pałacu Kul­tury i Nauki i znowu zagra­łam postać Ofe­lii.

Po pierw­szych tre­nin­gach w Polo­nii usta­no­wi­łam trzy rekordy Pol­ski mło­dzi­czek: 1,58 m w skoku wzwyż, 5,73 m w skoku w dal i 11.9 s na 100 metrów. Pamię­tam, że gdy w War­sza­wie biłam ten drugi rekord, za radą Kopyty roz­bieg odmie­rza­łam sobie sznur­kiem. W związku z tym przez dłuż­szy czas przy­cho­dzi­łam na sta­dion z całą szpulką.

Ze współ­pracy z Kopytą byłam bar­dzo zado­wo­lona, ale on zre­zy­gno­wał nagle z pracy w Polo­nii, auto­ma­tycz­nie zosta­wia­jąc naszą grupę. I wtedy prze­szłam pod opiekę Andrzeja Pio­trow­skiego, zaczy­na­jąc tre­ningi na sta­dio­nie Aka­de­mii Wycho­wa­nia Fizycz­nego na Bie­la­nach. Dojazd na miej­sce zajęć stał się tro­chę dłuż­szy, ale wciąż był tak samo wygodny. Wystar­czyło wsiąść nie­mal pod samym domem w tram­waj numer 15.

Będąc juniorką, bardzo szybko prześcignęła na bieżni seniorki z krajowej czołówki sprintu.

Pod okiem nowego fachowca prze­szłam już na spe­cja­li­styczny tre­ning sprin­ter­ski i trzeba przy­znać, że współ­pra­cu­jąc z Pio­trow­skim do 1966 roku, osią­gnę­łam w bie­gach krót­kich klasę świa­tową, cho­ciaż po czę­ści zaj­mo­wa­łam się też na­dal ska­ka­niem w dal. Pio­trow­ski wypro­wa­dził mnie na sze­ro­kie wody lek­ko­atle­tyki. Przede wszyst­kim dołą­czy­łam do war­szaw­skiej grupy szyb­ko­bie­ga­czek kadry naro­do­wej, w któ­rej tre­no­wały naj­bar­dziej z nas doświad­czona Mary­sia Piąt­kow­ska, dwie inne rów­nie ruty­no­wane zawod­niczki – Celina Ger­win i Halina Krzy­żań­ska oraz Ela Bed­na­rek, Ela Twar­dow­ska, znana póź­niej pod nazwi­skiem Kolejwa, pozna­nianka Bożena Woź­niak, Teresa Gier­czak, póź­niej Nowak, Urszula Świ­der­ska i Ewa Kło­bu­kow­ska, a dołą­czała do nas na obo­zach Halina Górecka z Gór­nika Zabrze. Z dwiema ostat­nimi przy­szło mi już rok póź­niej biec po złoty medal olim­pij­ski w szta­fe­cie 4x100 metrów. Nawet po wielu latach stwier­dzam, że jeśli cho­dzi o dobór talen­tów, to skład tej grupy był wprost zna­ko­mity, jak­kol­wiek część z niej sta­no­wiły płot­karki będące jed­no­cze­śnie świet­nymi sprin­ter­kami – czyli Piąt­kow­ska, Krzy­żań­ska, Bed­na­rek, Woź­niak, Świ­der­ska, Gier­czak.

Bardzo szybko zaczęła występować w pierwszej reprezentacji Polski, zakładając koszulkę z białym orłem.

Juniorka w doro­słej repre­zen­ta­cji

Wyspe­cja­li­zo­wany tre­ning pod kie­run­kiem Pio­trow­skiego prze­pro­wa­dza­łam już nie tak jak u Kopyty – trzy razy, ale pięć razy w tygo­dniu i był on znacz­nie cięż­szy. Prze­szłam więc na cykl w pełni wyczy­nowy. Skon­cen­tro­wa­łam się głów­nie na sprin­cie. O skoku wzwyż musia­łam na dobre zapo­mnieć. W dobo­ro­wym zesta­wie szyb­ko­bie­ga­czek, które pro­wa­dził Pio­trow­ski, na początku nie byłam by­naj­mniej gwiazdą, ale nie­opie­rzoną debiu­tantką. Dzięki ogrom­nej życz­li­wo­ści kocha­nej Marysi Piąt­kow­skiej, nada­ją­cej ton gru­pie, dziew­czyny przy­jęły mnie nie­zwy­kle sym­pa­tycz­nie. Tre­ner oka­zał się ogrom­nie wyma­ga­jący, ale atmos­fera w tym gro­nie była na co dzień bar­dzo kole­żeń­ska, a powie­dzia­ła­bym nawet – wesoła. W tych warun­kach z wielką chę­cią jeź­dzi­łam na Bie­lany.

W 1963 roku znacz­nie popra­wi­łam rekordy życiowe, osią­ga­jąc 11.6 w Byd­gosz­czy i 24.2 w Pozna­niu, co dało mi na obu dystan­sach trze­cie miej­sce w bilan­sie sezonu. Szyb­sze były tylko Elż­bieta Szy­roka z Bail­donu Kato­wice i mająca już wiel­kie mię­dzy­na­ro­dowe suk­cesy na kon­cie Bar­bara Sobotta z AZS Kra­ków.

Będąc jesz­cze juniorką, zade­biu­to­wa­łam w repre­zen­ta­cji Pol­ski senio­rek, star­tu­jąc w meczu Rumu­nia – Pol­ska w Ora­dei na 200 metrów. Debiut nie był cał­ko­wi­cie udany, bo przy dobie­ga­niu do mety prze­stra­szy­łam się, zoba­czyw­szy taśmę, i upa­dłam. Mimo to udało mi się zająć dru­gie miej­sce za Szy­roką. Potem wystą­pi­łam też w repre­zen­ta­cji naro­do­wej w Moskwie, uczest­ni­cząc w szta­fe­cie 4x100 metrów. Było to zatem stop­niowe wcho­dze­nie na coraz wyż­szy poziom lek­ko­atle­tycz­nego wta­jem­ni­cze­nia – opo­wiada Irena.

* * *

Jej doko­na­nia zostały w pełni doce­nione przez ówcze­snych kro­ni­ka­rzy, w tym przez zna­nego sze­rzej nie­ko­niecz­nie z dzien­ni­kar­stwa spor­to­wego Juliu­sza Rawi­cza. W rocz­niku PZLA 1963 uka­zał się tekst pochwalny na temat uta­len­to­wa­nej sie­dem­na­sto­latki, o któ­rej napi­sana została sama prawda, wyjąw­szy prze­krę­ce­nie nazwi­ska (Kir­szensz­tein zamiast Kir­szen­stein). Warto jed­nak przy­po­mnieć tamtą, jakże ważną, notatkę, pod którą wid­niał opis doko­nań mistrzyni Europy na 200 m z 1958 roku – star­szej od Ireny o 10 lat Bar­bary Sobotty (wcze­śniej Ler­czak, a następ­nie Jani­szew­skiej).

Oto treść notatki przed­sta­wia­ją­cej syl­wetkę przy­szłej mistrzyni olim­pij­skiej:

Irena Kir­szensz­tein

Rewe­la­cyjna, 17-let­nia zawod­niczka, która w jed­nym sezo­nie awan­so­wała z zupeł­nie nie­zna­nej zawod­niczki do czo­łówki lek­ko­atle­tek pol­skich. Dys­po­nuje wspa­nia­łymi warun­kami fizycz­nymi, przy­po­mi­na­ją­cymi mistrzy­nię olim­pij­ską z Rzymu na 100 m Ame­ry­kankę Wilmę Rudolph, w ciągu dwóch sezo­nów stała się rewe­la­cją na skalę mię­dzy­na­ro­dową. Sezon 1963 zakoń­czyła w sprin­cie wyni­kami 11.6 na 100 m i 24.2 na 200 m, zaj­mu­jąc w obu kon­ku­ren­cjach trze­cie lokaty w tabe­lach naj­lep­szych wyni­ków. Wynik 11.6 jest jed­no­cze­śnie nowym rekor­dem Pol­ski junio­rek, rów­nym nie­daw­nemu rekor­dowi Pol­ski senio­rek, któ­rego autorką była sama Sta­ni­sława Wala­sie­wi­czówna.

Irena Kir­szensz­tein jest jed­nak nie tylko dosko­nałą sprin­terką. Cho­ciaż w tej spe­cjal­no­ści już teraz repre­zen­tuje euro­pej­ski poziom, to jed­nak osiąga ona rów­nież wyso­kiej klasy wyniki w sko­kach. W roku 1963 popra­wiła swe rekordy życiowe takimi wyni­kami jak 5,84 w skoku w dal (6. miej­sce w kraju) i 1,59 w skoku wzwyż (7. miej­sce). O wiel­kiej wszech­stron­no­ści tej zawod­niczki świad­czy rów­nież wynik 4.187 pkt w pię­cio­boju (3. miej­sce), cho­ciaż jej rezul­taty w biegu na 80 m pł, a zwłasz­cza w kuli (7,90) są jesz­cze bar­dzo sła­biut­kie.

Cho­ciaż brak jej jesz­cze doświad­cze­nia, awan­so­wała w roku 1963 do repre­zen­ta­cji Pol­ski, wystę­pu­jąc zarówno w szta­fe­cie 4x100 m, jak i indy­wi­du­al­nych kon­ku­ren­cjach sprin­ter­skich. Wpi­sała się rów­nież po raz pierw­szy na listę rekor­dzi­stek Pol­ski senio­rek. Bie­gnąc w szta­fe­cie 4x200 m wraz ze swymi star­szymi kole­żan­kami Marią Piąt­kow­ską, Bar­barą Sobot­tową i Haliną Górecką, uzy­skała wynik 1:36.5, zale­d­wie 0.5 sek gorzej od rekordu świata.

Jeśli jej dys­po­zy­cje spor­towe roz­wi­jać się będą pla­nowo i w takim tem­pie, jak to było w roku 1963, Irena Kir­szensz­tein ma wszel­kie dane, aby stać się rewe­la­cją świa­tową w roku olim­pij­skim, zdolną do naj­więk­szych nie­spo­dzia­nek.

Tak pisał o wscho­dzą­cej gwieź­dzie pol­skiej lek­ko­atle­tyki ówcze­sny kro­ni­karz PZLA. Dla lep­szego zobra­zo­wa­nia pozy­cji Ireny w skali kraju warto przy­po­mnieć dzie­siątki naj­lep­szych zawod­ni­czek we wspo­mnia­nych wyżej kon­ku­ren­cjach:

100 m

11.4

Elż­bieta Szy­roka (Bail­don Kato­wice)

11.4

Bar­bara Sobotta (AZS Kra­ków)

11.6

Irena Kir­szen­stein (Polo­nia War­szawa)

11.6

Elż­bieta Bed­na­rek (War­sza­wianka)

11.6

Halina Górecka (Gór­nik Zabrze)

11.7

Ewa Kło­bu­kow­ska (Skra War­szawa)

11.7

Anna Dzię­cio­łow­ska (Start Łódź)

11.7

Danuta Roman­kie­wicz (Sparta War­szawa)

11.8

Celina Ger­win (Legia War­szawa)

11.8

Maria Piąt­kow­ska (Legia War­szawa)

200 m

23.9

Elż­bieta Szy­roka

24.2

Bar­bara Sobotta

24.2

Irena Kir­szen­stein

24.3

Halina Górecka

24.6

Celina Ger­win

24.7

Maria Piąt­kow­ska

24.8

Ewa Kło­bu­kow­ska

24.8

Elż­bieta Bed­na­rek

24.8

Miro­sława Sała­ciń­ska (AZS Kra­ków)

25.1

Elż­bieta Twar­dow­ska (Sparta)

Skok wzwyż

1,73

Jaro­sława Bieda (AZS Kra­ków)

1,70

Miro­sława Sała­ciń­ska

1,68

Iwona Ron­czew­ska (AZS Kra­ków)

1,65

Gizela Paź­dzior (Gór­nik Zabrze)

1,64

Bar­bara Owcza­rek (AZS Kra­ków)

1,60

Łucja Nowo­ryta (Gwar­dia War­szawa)

1,59

Irena Kir­szen­stein

1,58

Gra­żyna Abra­mo­wicz (Legia War­szawa)

1,58

Kry­styna Gigie­le­wicz (MKS Opole)

1,56

Maria Her­man (MKS Leszno)

Skok w dal

6,13

Elż­bieta Krze­siń­ska (SLA Sopot)

5,98

Maria Piąt­kow­ska

5,97

Renata Hein (Bail­don)

5,85

Halina Krzy­żań­ska (LZS Lech)

5,84

Maria Majew­ska (AZS Poznań)

5,84

Irena Kir­szen­stein

5,79

Bar­bara Kądziołka (Wisła Kra­ków)

5,77

Bożena Woź­niak (AZS Poznań)

5,70

Maria Bibro (Cra­co­via)

Prze­glą­da­jąc tabele tam­tego czasu, wypada przy­po­mnieć, kim były zawod­niczki, któ­rym sie­dem­na­sto­latka sto­łecz­nej Polo­nii dep­tała wtedy po pię­tach. Otóż Bar­bara Sobotta (panień­skie nazwi­sko Ler­czak, a z pierw­szego mał­żeń­stwa Jani­szew­ska) – to mistrzyni Europy w biegu na 200 metrów z 1958 roku (Sztok­holm) i brą­zowa meda­listka mistrzostw kon­ty­nentu w tej samej spe­cjal­no­ści w 1962 roku w Bel­gra­dzie, piąta w olim­pij­skim finale igrzysk olim­pij­skich 1960 w Rzy­mie. „Złota Basia”, uzna­wana za „Miss Pol­skiej Lek­ko­atle­tyki”, stała się ulu­bie­nicą kibi­ców, a w naj­po­waż­niej­szych impre­zach repre­zen­to­wała Pol­skę od 1952 roku. I to ona jako pierw­sza zdo­łała wyrów­nać przed­wo­jenne rekordy Pol­ski (wtedy jesz­cze rekordy świata), usta­no­wione przez Sta­ni­sławę Wala­sie­wicz.

Pocho­dząca z Pozna­nia uro­kliwa blon­dynka po stu­diach na kie­runku histo­rii sztuki Uni­wer­sy­tetu Jagiel­loń­skiego pozo­sta­wała posta­cią legen­darną rów­nież dla­tego, że mio­ta­jąc się w mło­dych latach pomię­dzy Trój­mia­stem i Kra­ko­wem, wsią­kła w towa­rzy­stwo póź­niej­szych tuzów pol­skiego filmu, sceny teatral­nej i estrady: Zbi­gniewa Cybul­skiego, Bogu­miła Kobieli, Jacka Fedo­ro­wi­cza. Pod­czas igrzysk olim­pij­skich w Rzy­mie nawią­zała zaś romans z wło­skim boha­te­rem tej imprezy, podob­nie jak ona spe­cja­li­stą biegu na 200 metrów Livio Ber­ru­tim, który zdo­był wtedy na tym dystan­sie złoty medal z rekor­dem świata 20.5 sekundy. Jak mi wspo­mi­nała Basia ze śmie­chem po latach, Livio naj­bar­dziej był zdzi­wiony, że to ona lepiej znała zabytki rzym­skie od niego z uwagi na wykształ­ce­nie.

Jej ser­deczna przy­ja­ciółka, także obra­ca­jąca się w owym arty­stycz­nym towa­rzy­stwie Jaro­sława Jóź­wia­kow­ska-Bieda chlu­biła się w skoku wzwyż srebr­nym meda­lem igrzysk w Rzy­mie, będąc rów­nież gwiazdą pierw­szej wiel­ko­ści, zwłasz­cza w Pol­sce, bo prze­cież Rzym przy­niósł nam pierw­szą olim­pij­ską trans­mi­sję i wszy­scy nasi meda­li­ści byli na ustach spo­łe­czeń­stwa, które oglą­dało rela­cje w Tele­wi­zji Pol­skiej z takim samym zachwy­tem jak dzie­więć lat póź­niej prze­kaz lądo­wa­nia ame­ry­kań­skich kosmo­nau­tów na Księ­życu.

Elż­bieta Duń­ska-Krze­siń­ska z kolei była w tam­tym okre­sie naj­bar­dziej uty­tu­ło­waną pol­ską lek­ko­atletką, mając w kolek­cji tro­feów w skoku w dal: olim­pij­skie złoto (Mel­bo­urne 1956) i sre­bro (Rzym 1960), dwa medale mistrzostw Europy (brąz z Berna 1954 i sre­bro z Bel­gradu 1962) oraz usta­no­wiony dwu­krot­nie w 1956 roku rekord świata 6,35 m.

Defilada w Warszawie z okazji 1000-lecia państwa polskiego, 22 lipca 1966 roku. Od lewej: Irena, Waldemar Baszanowski z flagą i Ewa Kłobukowska.

Maria Piąt­kow­ska (wcze­śniej Ilwicka, a po pierw­szym zamąż­pój­ściu Choj­nacka) ucho­dziła od lat pięć­dzie­sią­tych za naj­wszech­stron­niej­szą pol­ską lek­ko­atletkę, się­ga­jąc po rekordy Pol­ski i tytuły mistrzyni na 80 m pł i w pię­cio­boju, a dodat­kowo chlu­biąc się takimi tytu­łami w biegu na 100 m i w skoku w dal.

Z owymi zna­ko­mi­to­ściami przy­szło zatem rywa­li­zo­wać nieco onie­śmie­lo­nemu pod­lot­kowi z war­szaw­skiej Polo­nii, jak­kol­wiek już wtedy Irena budziła respekt star­szych kole­ża­nek, impo­nu­jąc warun­kami fizycz­nymi. Domi­nik Ochen­dal, jeden z tre­ne­rów KKS Polo­nia, kiedy oce­niał wzno­sze­nie się Ireny w skoku wzwyż, zwykł mawiać żar­tem: „ona ma nogi do samej ziemi”, suge­ru­jąc poprzez to, że począt­ku­jąca nasto­latka jest w sta­nie przejść nad poprzeczką, nie potrze­bu­jąc w zasa­dzie odbi­cia.

Klucz­bork klu­czem do związku z Janu­szem

– Z Ireną pozna­łam się, będąc o dwa lata od niej star­szą uczen­nicą Liceum Ogól­no­kształ­cą­cego im. Jaro­sława Dąbrow­skiego – wspo­mina dawna kole­żanka ze sta­dionu, a potem ser­deczna przy­ja­ciółka Elż­bieta Cymer­man-Jesień. – Razem tra­fi­ły­śmy do grupy Jana Kopyty, przy czym ja spe­cja­li­zo­wa­łam się w skoku wzwyż, Irena zaś była od początku rewe­la­cyjna w wielu kon­ku­ren­cjach, bo rów­nie dobrze ska­kała wzwyż i w dal, jak i bie­gała sprinty. Skok wzwyż wyko­ny­wa­ły­śmy jesz­cze archa­icz­nym sty­lem noży­co­wym i tu bar­dzo trudno było dorów­nać chu­dej, dłu­go­no­giej Ire­nie, która usta­na­wiała rekord za rekor­dem, bły­ska­wicz­nie zbli­ża­jąc się do ści­słej czo­łówki kra­jo­wej. Już wtedy było widać, że to talent, jaki się tra­fia jeden na miliony adep­tek lek­ko­atle­tyki. I z dzi­siej­szego punktu widze­nia stwier­dzam, że nikt lep­szy się u nas po niej nie naro­dził. Mnie szybko nawa­lił krę­go­słup i musia­łam bar­dzo wcze­śnie zakoń­czyć spor­tową karierę, ale pamię­tam, że w 1963 roku sko­czy­łam wzwyż 146 cm, a o dwa lata młod­sza Irena aż 159 cm.