Ołowiane żołnierzyki - Marek Stelar - ebook + audiobook + książka

Ołowiane żołnierzyki ebook i audiobook

Marek Stelar

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Stettin, lato 1931 roku. Republika Weimarska przeżywa kryzys gospodarczy i polityczny. Kriminalinspektor Eilhard Kurtz z Państwowej Pruskiej Policji Kryminalnej prowadzi śledztwo w sprawie brutalnego morderstwa popełnionego w szpitalu. Denat, prawnik z Hesji nazwiskiem Schwann, ocalał z katastrofy lotniczej, która wydarzyła się dwa dni wcześniej w okolicach Stettina. Wkrótce w identyczny i okrutny sposób ginie węglarz mieszkający w lesie nieopodal miejsca, gdzie rozbił się lecący z Berlina samolot pasażerski linii Lufthansa. W tym samym czasie znika nagle Annelise, córka Kurtza. Dość szybko staje się jasne, że w sprawę w jakiś sposób zamieszany jest Cornelius Schulze, wpływowa postać, poseł na sejm Prowincji Pomorskiej, szczeciński notabl i członek Sturmabteilungen, bojówki NSDAP. Kiedy znika syn znanego, lokalnego przemysłowca, który uczęszczał z córką Kurtza do tego samego liceum, sprawa komplikuje się jeszcze bardziej. W ręce inspektora wpadają kolejne klocki układanki, ale ktoś uparcie nie chce, żeby Kurtz coś z nich zbudował. Jedno jest pewne: ów ktoś chce odzyskać rzecz, którą w momencie katastrofy miał przy sobie Schwann i która zniknęła tuż po niej. Kurtz orientuje się, że stawka jest wysoka, a gracze bezwzględni.

Czy w mrocznych czasach jest jeszcze miejsce na ludzkie odruchy? Czy to, kto ma rację zależy od pozycji, jaką zajmuje? I czy pokój to tylko czas między kolejnymi wojnami, które nigdy się nie kończą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 460

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 19 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
4,5 (51 ocen)
31
16
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniaa331

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam twórczość Marka Stelara i choćby napisał szczegółowy opis przyrządzania flaków z olejem to i tak będę zachwycona. Na szczęście ta książka jest rewelacyjna i szczerze polecam wszystkim.
10
AgaRoszak76

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka bardzo mnie porwała Polecam
00
BarSzu

Całkiem niezła

Książka nawet ciekawa, ale po kwadransie musiałam zacząć ją czytać sama. Lektor tragiczny i nie da się słuchać książki w jego wykonaniu. Czy wydawcy nie zależy na doborze dobrego lektora??
00
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Ołowiane żołnierzyki" Marka Stelara porwały mnie od pierwszych stron. To nie jest zwykły kryminał retro, który wtłacza historyczne tło w ramy zagadki morderstwa. To raczej ponura, gęsta od emocji i znaczeń opowieść o świecie, który właśnie zaczyna przegrywać walkę z nadciągającym złem – i o człowieku, który próbuje zrozumieć, komu jeszcze można zaufać, gdy wszystko zaczyna się sypać. Akcja rozgrywa się w Stettinie – czyli przedwojennym Szczecinie – w lecie 1931 roku. Atmosfera miasta jest jak dym papierosowy w starym gabinecie: ciężka, niepokojąca, lepka. Już samo to tło mnie uwiodło – autor odmalował je z taką pieczołowitością i dbałością o detale, że czułam się, jakbym tam była. Drewniane tramwaje, brukowane ulice, urzędnicze procedury i narastające napięcie polityczne – wszystko to tworzy scenerię nie tylko realistyczną, ale i nabrzmiałą od znaczeń. Główny bohater, kriminalinspektor Eilhard Kurtz, to postać niejednoznaczna, zmęczona, a jednocześnie zdeterminowana. W pewnym sensi...
01

Popularność




 

 

1

Z Wielkiej Wojny wyszedłem okaleczony. Niektórzy wracali cali, inni bez kończyn, oślepieni, poparzeni fosforem, z płucami przeżartymi gazem musztardowym, poharatani odłamkami szrapneli, z przetrąconymi kręgosłupami, także tymi moralnymi, albo pozbawieni zdrowych zmysłów. Wracali w blasku chwały bohaterów albo śmiertelnie zmęczeni tym strasznym znużeniem, którego nie zmyje sen, sanatorium czy życie z rodziną. Wybierali więc skuteczne lekarstwo, jakim był samogon albo sznur z pętlą, przy czym często to pierwsze było tylko drogą do tego drugiego. Jedyną moją pamiątką z tych koszmarnych czasów jest proteza lewej stopy, którą z powodu gangreny lekarze z lazaretu odjęli mi nieco powyżej kostki w trzecim roku wojny. A najzabawniejsze, choć tak naprawdę nie ma w tym nic zabawnego, jest to, że nie dane mi było nawet powąchać prochu w okopach, usłyszeć huku dział i bitewnego zgiełku. Eilhard Kurtz, syn weterana wojny prusko-francuskiej stracił stopę przez chłopa, który w akcie beznadziejnego protestu przeciwko przymusowej aprowizacji wbił powalane gnojem widły w pierwszego podoficera Feldgendarmerie, który mu się pod nie nawinął. To ja byłem tym żandarmem. I wciąż, mimo czterdziestki na karku, zastanawiałem się, czy fakt, że wbił je w stopę, a nie w klatkę piersiową, to błogosławieństwo czy przekleństwo.

Mój ojciec twierdzi, że to pierwsze, ale nie dziwię mu się, bo to przez niego nie poszedłem na wojnę, choć on upiera się, że nie przez niego, a dzięki niemu. Taka subtelna różnica wynikająca z odmiennych perspektyw, z których patrzyliśmy i wciąż patrzymy na tę sprawę, mimo że od tamtej chwili minęło już prawie piętnaście lat.

Dziś już nie jestem żandarmem. Dziś jestem funkcjonariuszem Pruskiej Państwowej Policji Kryminalnej w stopniu Kriminalinspektora, dzielącym życie między mieszczącym szczecińskie Kripostelle gmachem prezydium policji a wygodnym mieszkaniem przy Kirchplatz, z widokiem na Buchheide. W tym mieszkaniu oprócz mojej gosposi Trudi żyje ze mną Annelise, osiemnastoletnia panna, którą kocham bardziej niż siebie samego. Jej matkę kochałem tak samo, choć w inny sposób. Nie dane nam było przeżyć życia razem, nie tylko dlatego, że zmarła podczas wojny. Powód tego był zupełnie inny, a jej śmierć można określić konsekwencją owego powodu. Był nim jej ojciec.

Bernadette von Bredow poznałem podczas studiów na berlińskim Uniwersytecie Humboldtów. Pech chciał, że ja byłem tylko synem wysokiego urzędnika szczecińskiego garnizonu, a ona córką majętnego arystokraty. Stało się to, co w takich przypadkach dzieje się często, bo natury nie oszukasz, zwłaszcza jeśli masz o niej jeszcze dość blade pojęcie. My nie widzieliśmy problemu, i tak planowaliśmy naszą przyszłość razem, nie wiedząc, że los pokrzyżuje nasze plany.

Wojna światowa zaczęła się co prawda rok po narodzinach Annelise, ale problemy zaczęły się, jeszcze zanim nasza córka pojawiła się na świecie. Rodzina von Bredow, a w zasadzie jej reprezentant w osobie ojca Bernadette nie pozostawił nam pola do dyskusji, a jedyny wybór, jakiego mogliśmy dokonać, sprowadzał się do tego, czy Annelise trafi do któregoś z berlińskich przytułków dla sierot i zapewne w przyszłości zostanie zakonnicą, czy do domu dziadków w Stettinie, by w przyszłości zostać kimkolwiek będzie chciała. Wybraliśmy tę drugą opcję.

Owa przyszłość właśnie nadeszła, choć Anna nie wiedziała jeszcze, kim chce zostać. Wkrótce czekała ją matura, choć ostatnimi czasy nauka zeszła na dalszy plan, bo moje dziecko wpadło w sidła komunistycznych agitatorów. Jako osóbka wygadana i stawiająca na swoim, mimo moich próśb, gróźb i usilnych starań, często znikała popołudniami i wieczorami, by w towarzystwie swoich młodych przyjaciół planować naprawę świata przeżartego rdzą wyzysku biednych przez bogatych.

Tak wygląda mój świat. Rok tysiąc dziewięćset trzydziesty pierwszy jest kolejnym rokiem kryzysu po wielkim krachu sprzed dwóch lat, po którym nie podniósł się jeszcze żaden kraj, ale ja ze stałą pracą i dobrym uposażeniem sięgającym czterech i pół tysiąca reichsmarek w zasadzie nie mam powodów do narzekania. Tak naprawdę tym, co oprócz obawy o przyszłość córki doskwiera mi w życiu, są jedynie uciążliwości związane z protezą: odparzenia, otarcia i ból kikuta oraz biodra, które z powodu utykania zaczyna dawać o sobie znać.

Ale szczerze mówiąc, nawet to staje się nieistotne, kiedy co rano, wychodząc do pracy, a potem z niej wracając, widzę Berndta z oficyny, który wysiaduje na chodniku przed naszą kamienicą z tabliczką z napisem: Weteran spod Verdun uprzejmie prosi o modlitwę oraz kilka fenigów. Berndt ma pięćdziesiąt lat, z czego ostatnie czternaście żyje bez twarzy. Zostały z niej tylko oczy i żuchwa z kilkoma zębami, a pośrodku zionie ogromna dziura, przez którą Berndt oddycha i pije, bo o jedzeniu stałych pokarmów nie ma mowy. Twarzy pozbawił go odłamek szrapnela, dwa inne, mikroskopijne, tkwiły wciąż w okolicy płuc i serca, bo lekarze nie mieli odwagi próbować ich stamtąd wyciągnąć. I tak właśnie żyje Berndt, z dnia na dzień, nie mając pewności, czy obudzi się następnego ranka, czy jednak w nocy kawałek metalu przetnie jakieś naczynie i spowoduje, że Berndt się wykrwawi, nawet nie będąc tego świadomym. Daję mu codziennie kilka marek i zagaduję, zadając pytania w taki sposób, by mógł na nie odpowiedzieć ruchem głowy lub machaniem rękami. Spłacam w ten sposób swój dług i gaszę absurdalne wyrzuty sumienia, że nie dane mi było być tam, gdzie Berndt i wielu moich kolegów ze szkoły i studiów. I chyba nawet ta cholerna sztuczna stopa nie jest w stanie sprawić, bym wreszcie się z tym pogodził.

Wyrzuty sumienia potrafią być jak taki odłamek tkwiący w ciele. Boli, jątrzy i przy każdym ruchu przypomina o ich powodzie. Ale przynajmniej da się z tym żyć. Podobno.

 

2

W sali panował okropny smród psującego się mięsa, a na szpitalnym łóżku leżał trup. Niby częsty widok w miejscu takim jak to, wiadomo, ale ten, z powodu którego przyjechałem do szpitala miejskiego w Pommerensdorfer Anlagen, był wyjątkowy, bo o ile dla wielu osób pobyt w szpitalu kończy się zgonem, to na pewno nie w taki sposób. Ten mój trup, to znaczy przydzielony mi w ramach sprawy do wyjaśnienia, skończył swój żywot w strasznych okolicznościach.

Stanąłem w drzwiach sali oparty o swoją laskę i przypatrywałem się mu, mając tuż za plecami Kurta Klingego, pracującego ze mną od miesiąca asystenta kryminalnego. Towarzyszył nam także lekarz, doktor Jung, który wezwał nas do szpitala po odkryciu zwłok przez pielęgniarkę na porannym obchodzie.

Klinge najpierw zbladł, a potem jego twarz zaczęła przybierać różne odcienie: od czerwieni po zielonkawy.

– Wytrwaj, Kurt – poradziłem mu cicho. – To już tylko mięso i kości.

Spojrzał na mnie takim wzrokiem, że szybko pojąłem swój nietakt. Klinge był jeszcze zbyt młody i niedoświadczony, by to zrozumieć. Niewątpliwie jednak właśnie pomogłem mu trochę tego doświadczenia zdobyć. Weszliśmy do środka, na razie nie podchodząc do łóżka.

– Straszna śmierć – mruknął Klinge, odwracając wzrok od trupa.

– A znasz jakąś niestraszną? – zapytałem i zerknąłem na niego.

– We śnie, ze starości – odparł, lekko spłoszony.

Teraz spojrzałem na niego z niemałym zaskoczeniem i uznaniem jednocześnie. Albo wykazał się refleksem, albo miał tę kwestię starannie przemyślaną, co jak na takiego młodego oraz, jak zauważyłem wcześniej, niedoświadczonego człowieka było z pewnością czymś wyjątkowym.

Podszedłem do łóżka i pochyliłem się nad ciałem, uważając, by nie wdepnąć w krew rozchlapaną na posadzce ani nie zamoczyć w niej czubka laski. Zgęstniała już, była prawie zaschnięta i miała rdzawą barwę. Morderca zdecydowanie nie działał subtelnie. Człowiek niewątpliwie potrafi wykazać się inwencją, jeśli chodzi o sposób zadania śmierci innemu człowiekowi, czyniąc to w dodatku z przeróżnych powodów, ale w takich okolicznościach zwykle stara się załatwić sprawę szybko i w miarę dyskretnie oraz czysto. W tym przypadku brak tego trzeciego był aż nazbyt oczywisty i rzucał się w oczy jak płachta torreadora na arenie do corridy.

Leżący na łóżku starszy mężczyzna wyglądał jak Holofernes z obrazu Caravaggia, kiedy miecz Judyty jest już mniej więcej w połowie szyi. Tu nie było miecza, ale otwarta rana ukazywała chrząstkę tchawicy i przecięte naczynia krwionośne. To nie mógł być nożyk do obierania kartofli. Nawet myśliwskim ciężko byłoby to zrobić jednym cięciem, i choć fachowcem nie jestem, tak to właśnie wyglądało: jak jedno precyzyjne cięcie. Żadnego krojenia, ciosów na oślep i tym podobnych.

– Czym on to zrobił? – jęknął cicho Klinge, jakby czytał mi w myślach.

– Jeśli to nie był miecz, Kurt, a nie sądzę, żeby w dzisiejszych czasach ktoś jeszcze paradował po mieście z czymś takim, to stawiałbym na bagnet – powiedziałem.

Przed oczami stanął mi obraz mojego przyjaciela z żandarmerii, Juppa Schinkla. Może to dzięki niemu widły chłopa tuż po tym, jak wyszły z mojej stopy, nie zagłębiły się ponownie w moje ciało gdzieś wyżej. Bagnet na karabinie Juppa zatoczył łuk i rozpłatał gardło wieśniaka tuż pod szczęką. Może nie byłem w okopach, ale swoje widziałem. Tylko że siła Juppa wynikała nie wyłącznie ze strachu, ale i z elementarnej fizyki, bo przemnożona była przez długość karabinu. Nie sądziłem, żeby morderca przytachał ze sobą karabin z zatkniętym na lufie bagnetem, wystarczył sam bagnet. Musiał mieć po prostu siłę niedźwiedzia.

Odwróciłem się i spojrzałem na Junga.

– Nie miał ręki? – Wskazałem obandażowany kikut, przytknięty do rozoranego gardła: biały materiał zalany był krwią. – To jakaś świeża sprawa?

– Stracił ją w katastrofie – wyjaśnił doktor.

– Jakiej? – Zmarszczyłem brwi. – Tej lotniczej?

– Tak, właśnie z tego powodu przebywał w szpitalu.

O wypadku maszyny Luft Hansy lecącej z Berlina do Stettina, która dwa dni temu rozbiła się w lesie miejskim Mühlenbeck w okolicach wsi Kolow, trąbiły wszystkie gazety. Popatrzyłem smutno na trupa i westchnąłem. Ironia losu. Przeżywasz katastrofę, i to lotniczą, trafiasz do szpitala i nawet pal licho tę rękę, bo zaczynasz z tego wychodzić, a tu nagle... Odruchowo dotknąłem uda nogi z protezą.

– Dlaczego nie przewieziono go do szpitala w Hohenkrugu, skoro wypadek miał miejsce niedaleko Kolow? – zapytałem. – Przecież to o wiele bliżej?

– Nie wiem, czy o wiele, ale w tym przypadku odległość miała mniejsze znaczenie. Wszystkie ofiary, które przeżyły, miały skomplikowane złamania i obrażenia wewnętrzne, jednak nasz szpital ma nowocześniejsze aparaty rentgenowskie, no i personel z pewnością stoi na wyższym poziomie.

Przyjąłem odpowiedź do wiadomości. Nawet jeśli była przechwałką, to decyzje zostały już dawno podjęte, a ich konsekwencje brali na siebie ci, którzy je podjęli, a nie pacjenci.

– Wiadomo, kim jest? – zapytałem, poprawiając się po krótkiej chwili: – To znaczy: był?

– Doktor prawa Wolfgang Schwann, mieszkał w Darmstadt. Tak wynika z dokumentów, które miał przy sobie.

– Żona, rodzina? – indagowałem.

– Jego żona przysłała niedawno telegram, że zjawi się natychmiast, kiedy tylko umożliwią jej to okoliczności.

– I co, zjawiła się?

– Jak do tej pory, nie. – Doktor rozłożył ręce. – Widać okoliczności jednak nie pozwoliły.

Spojrzałem na łóżko. Podejrzewałem, że teraz małżonka Schwanna przyjedzie wbrew wszystkim, nawet najbardziej niesprzyjającym okolicznościom, choć z drugiej strony różne rzeczy w życiu widziałem. Nie wszystkie małżeństwa były warte takiego zachodu jak podróż przez pół Rzeszy.

– Ale ktoś dzwonił w jego sprawie – powiedział nagle doktor.

– Dzwonił? – wtrącił się Klinge. – Nie przyjechał?

Spojrzałem na niego, absolutnie bez wyrzutu czy nagany. Zadał dokładnie te same pytania, które przyszły mi na myśl, w dodatku w tej samej kolejności. On jednak potraktował moje spojrzenie jak reprymendę: skulił się lekko i zanurkował wzrokiem w swój policyjny notatnik.

– Nie, nie przyjechał, tylko zadzwonił – odparł niepewnie doktor Jung. – Interesowało go, czy Schwann do nas trafił, a potem dopytywał o stan jego zdrowia.

– Przedstawił się?

– Nie, był bardzo zdenerwowany.

– Kiedy to było?

– Niedługo po tym, jak pacjenta przywieziono tu ambulansem, razem z innymi.

– Właśnie, inni… – podchwyciłem. – Ile osób z tej katastrofy tu trafiło?

– Wszyscy, którzy przeżyli, z tego, co mi wiadomo, wyłącznie pasażerowie. W sumie sześć osób: dwie kobiety, które leżą na oddziale żeńskim, i czterech mężczyzn.

– Leżeli na tej samej sali? Pytam o mężczyzn.

– Tak. To znaczy na początku było ich czterech, bo jeden zmarł godzinę po przybyciu.

Nie zapytałem, czy gdyby trafił jednak do Hohenkrugu, miałby większe szanse. Zamiast tego zadałem inne pytanie:

– Gdzie oni teraz są?

– Zostali przeniesieni do sali obok, kiedy tylko pielęgniarka odkryła… – Doktor spojrzał na łóżko, wyciągnął rękę, jakby chciał je wskazać, ale tylko machnął dłonią i na powrót ją opuścił.

Rozumiałem go. Co tu było do pokazywania?

Zerknąłem w bok. Klinge zapomniał chyba o przykrym widoku i z zapałem, a równocześnie w skupieniu, wciąż notował słowa lekarza. Nie miałem kłopotu z ich zapamiętaniem, nikt średnio rozgarnięty by pewnie nie miał, ale chłopak się starał i to mi się podobało.

– Możemy porozmawiać z tą pielęgniarką? – zwróciłem się do doktora. –A potem z pozostałymi pacjentami?

– Oczywiście. – Ten wzruszył ramionami. –Z pielęgniarką nie ma problemu, ale z pacjentów do rozmowy nadaje się jeden.

– Zawsze coś. – Uśmiechnąłem się do Junga pocieszająco. – Jak można się tu dostać?

– Nie rozumiem?

– Do sali, na oddział? Zwłaszcza w nocy?

– Normalnie. Pielęgniarka, jeśli nic się nie dzieje, po prostu śpi.

– A lekarz?

– Lekarz też…

Z lekko stropionego spojrzenia doktora Junga mogłem wnioskować, że to właśnie on mógł być lekarzem, który spał tej nocy na oddziale.

– To teraz porozmawiamy z siostrą, która znalazła ciało. Rozumiem, że to ona miała nocny dyżur?

– Tak, to była siostra Erika. – Jung odetchnął z wyraźną ulgą. – Dzienna zmiana jeszcze wtedy nie przyszła.

– Dobrze, dziękuję za rozmowę. I proszę jeszcze niczego nie ruszać, wkrótce przyjedzie policyjny fotograf oraz ekspert daktyloskopii zdjąć odciski palców. Dopiero potem możecie przenieść ciało do kostnicy.

– Odciski palców? – zdumiał się doktor. – Skąd?

– Z łóżka ofiary, z szafki nocnej. Pobierze je także od pana oraz siostry.

– Nie rozumiem, czy ja jestem o coś podejrzany?

Zdziwiło mnie lekko, że nie zapytał o siostrę. To było lekko egoistyczne, moim zdaniem.

– Chodzi o wykluczenie tych nieistotnych śladów – wyjaśniłem. – Jeśli znajdziemy tam odciski kilku osób, to musimy wiedzieć, które z nich należały do personelu, a które do potencjalnego sprawcy. A teraz może pan poprosić siostrę… Erikę, tak?

– Tak – mruknął Jung, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi.

Kiedy za nimi znikał, jego biały kitel powiewał przez chwilę niczym flaga wywieszana na znak poddania. Wrócił po niecałej minucie, którą z Klingem spędziliśmy w milczeniu. Była z nim pielęgniarka, wysoka blondynka w białym fartuchu i takim czepku. Podeszli do nas, Jung dokonał prezentacji, a potem mruknął:

– Zostawię was, mój dyżur dawno się skończył, a mam jeszcze masę roboty.

Wymienił z siostrą krótkie spojrzenia i znów zniknął, tym razem na dobre.

Uśmiechnąłem się do pielęgniarki, żeby ją nieco ośmielić, bo wyglądała na przejętą, a nawet wystraszoną. I w sumie nic dziwnego.

– Nie będziemy siostry długo męczyć, poprosimy tylko o odpowiedzi na kilka pytań i może siostra jechać do domu. To była ciężka noc, prawda?

– A poranek jeszcze gorszy… – Opuściła głowę.

– Wyobrażam sobie. – Postarałem się o współczujący ton. – To może zanim zapytam o dzisiejszą noc, zaczniemy najpierw od ofiary: czy siostra miała okazję z nim rozmawiać?

Pielęgniarka rzuciła spłoszone spojrzenie na zwłoki.

– Tak, rozmawialiśmy kilka razy, kiedy nie spał.

– Mówił coś interesującego?

– Czy ja wiem? – Zaczęła skubać rąbek fartucha. – Był w szoku, że stracił dłoń. Pocieszałam go, że ma szczęście, że w ogóle żyje, bo został ciężko połamany. Nie pamiętał niczego od momentu, w którym wsiadł na pokład samolotu w Berlinie. Pytał, czy powiadomiono jego żonę, pytał też o swoją teczkę. A w zasadzie na odwrót: najpierw o teczkę, potem o żonę.

– Teczkę? Czy o bagaż?

– O teczkę. Miał ze sobą teczkę i kiedy mu powiedziałam, że przywieziono go do szpitala tylko w podartym ubraniu, strasznie się zdenerwował. Bagażu nie miał, bo jak zobaczyłam, że się tak przejął, to chciałam mu pomóc. Nie wiem, może zadzwonić na lotnisko, żeby się czegoś dowiedzieć. Powiedział wtedy, że mam nigdzie nie dzwonić, bo on jest w Stettinie pierwszy raz i nikogo tu nie zna.

– Dobrze, przejdźmy dalej. Nie widziała siostra nikogo w nocy?

– Nie.

Odpowiedź była błyskawiczna. Może pielęgniarka spodziewała się tego pytania i miała ją gotową, ale zobaczyłem, że lekko czerwienieje, a jej spojrzenie wędruje w stronę drzwi, za którymi zniknął doktor Jung. Trwało to ułamek sekundy, ale wystarczająco długo, żebym wiedział, gdzie siostra spędziła noc i dlaczego nie mogła widzieć nikogo oprócz doktora Junga.

– Rozumiem. – Chrząknąłem, choć raczej mijałem się z prawdą.

Siostra Erika była apetyczna jak świeże jabłko z sadu, jeślibym zaś doktora Junga miał również przyrównać do tego owocu, to przypominał raczej takie pozostawione w trawie aż do listopada, albo nawet grudnia. Ale kto wie, może byli jednak niczym dwie połówki tego samego jabłka?

– Cóż, dziękuję siostrze. – Skłoniłem lekko głowę. – Powtórzę raz jeszcze: proszę nie ruszać ciała, aż zajmą się nim nasi koledzy.

– Ale ono zaczyna już… – Urwała.

Miała rację.

Panował skwar, zewsząd dochodziło bzyczenie much, a zapach, jaki wydzielały zwłoki, wywoływał mdłości, zapewne nawet u kogoś, kto był z nimi obyty.

– Przykro mi, siostro – powiedziałem twardo. – To polecenie, a nie prośba. I chcielibyśmy również porozmawiać z tym pacjentem, który jest w stanie rozmawiać. Doktor Jung wyraził już zgodę.

– Oczywiście. Pójdę sprawdzić, czy nie śpi.

Spuściła wzrok i poprawiła czepek, a potem w milczeniu wyszła na korytarz. My z Klingem z ulgą zrobiliśmy to samo. Siostra Erika odwróciła się nagle, mówiąc:

– Proszę tu poczekać, dobrze?

Jej głos był już pewniejszy i bardziej zdecydowany. Ruszyła korytarzem przed siebie, po chwili otworzyła jedne z drzwi po jego prawej stronie i weszła do środka. W oczekiwaniu na efekty owego sprawdzenia postanowiłem wymienić jeszcze z Klingem spostrzeżenia i sprawdzić, czy jego są zbieżne z moimi.

– Brak narzędzia zbrodni, ale będę się upierał przy tym bagnecie. Jestem pewien, że nie zrobił tego skalpelem, który sobie stąd pożyczył, a potem umył go i odłożył. Skala obrażeń może świadczyć o tym, że mógł chcieć się zemścić w wyjątkowo wyrafinowany i okrutny sposób. Ryzykował, bo odgłosy takiej śmierci są raczej głośne i zwracają uwagę.

– A może zwróciły, tylko zostały zignorowane – zauważył Klinge i znów zarobił u mnie kolejny punkt.

Z tego chłopaka będą jeszcze ludzie. Gdyby tylko wyzbył się tej płochliwości.

– Raczej się nie bronił. Został zaskoczony we śnie, próbował odruchowo tamować krwotok, ale było już za późno…

Zamyśliłem się. Klinge miał rację co do tego, że to straszna śmierć. Przy tak obfitym wypływie krwi człowiek traci przytomność po kilku, kilkunastu sekundach, ale te, które przeżywa świadomie tuż przed tym, są niewyobrażalną męczarnią. Bólem i świadomością nadejścia nieuniknionego.

– Zobaczymy, co powie jego sąsiad z łóżka obok – powiedziałem, ale nie zdążyłem wymienić z Klingem kolejnych wniosków, bo przerwał mi odgłos otwieranych drzwi.

Siostra Erika wyszła na korytarz i podeszła do nas.

– Pan Hertz obudził się już, ale jest jeszcze wyczerpany po operacji. Prosiłabym panów, żeby to trwało krótko. Pozostali pacjenci też potrzebują spokoju, poza tym śpią.

– Oczywiście, siostro, kilka pytań i zaraz sobie idziemy. – Ponownie uśmiechnąłem się do niej szeroko, ale znów nie zadziałało; widać doktor Jung, kiedy się już uśmiechał, robił to ładniej ode mnie.

Zaprowadziła nas do sali, w której leżał ów Hertz. Kiedy weszliśmy do środka, na łóżku pod ścianą zobaczyliśmy człowieka z nogą na wyciągu. To automatycznie wykluczało go z grona podejrzanych, bo teoretycznie mógł to zrobić któryś z pozostałych pacjentów leżących na sali. Mężczyzna miał spuchniętą twarz, opatrunek na głowie, lewa ręka również była zagipsowana, choć leżała na materacu. Zerknąłem znacząco na siostrę, a ta zrozumiała, o co mi chodzi, i natychmiast opuściła salę. Spojrzałem na Hertza.

– Pan Hertz, prawda? – zapytałem szeptem, a kiedy pokiwał w milczeniu głową, dokonałem prezentacji i wyjaśniłem, w jakim celu tu jesteśmy.

Potem przysunąłem sobie metalowy zydelek i usiadłem na nim tuż obok łóżka. Klinge stał za mną w gotowości bojowej, to jest z notesem w jednej dłoni i ołówkiem w drugiej.

– Nie będziemy pana długo męczyć, mamy tylko kilka pytań – zapewniłem Hertza.

O ile dobrze liczyłem, mówiłem coś takiego już po raz trzeci tego dnia.

– Słucham. – Hertz miał słaby, zachrypnięty głos.

– Widział pan coś w nocy albo słyszał?

– Wydawało mi się, że na salę wchodzi lekarz albo pielęgniarka. Było dość ciemno, ale przez okno wpadało trochę światła księżyca, a była pełnia. Widziałem więc wyraźnie kitel tego człowieka, choć w pierwszej chwili myślałem, że to duch.

– Wydawało się panu?

– Tak, byłem rozespany, w końcu była noc, prawda?

– Niewątpliwie. – Pokiwałem z przekonaniem głową. – Czyli nie potrafi pan stwierdzić z całą pewnością, czy to był sen, czy nie?

– Nie.

– I na pewno niczego pan nie słyszał?

– Nie, musiałem od razu zasnąć. Ja mam zwykle mocny sen. Moja małżonka śmieje się, że nie obudzi mnie huk armat.

Uśmiechnąłem się lekko. Żona Hertza nie miała zapewne pojęcia, jak brzmi huk armat, ja zresztą też nie, ale ja przynajmniej nie używałem takich sformułowań.

– Pamięta pan lot? – Przypomniałem sobie słowa pielęgniarki o tym, że Schwann go nie pamiętał.

– Tak, oczywiście…

Nie uświadomiłem mu, że nie jest to wcale takie oczywiste, o czym świadczył przykład Schwanna. W końcu nie przyszedłem tu, żeby wygłosić wykład o amnezji i niezbadanych właściwościach ludzkiego mózgu.

– A katastrofę? – dopytałem.

– Niestety też, chociaż akurat to chciałbym wymazać z pamięci… – Oczy mężczyzny zaszkliły się, a podbródek zaczął się lekko trząść. – Wszystko było w porządku, jeden z pilotów wyszedł z kokpitu, żeby powiedzieć, że niedługo lądujemy, potem wrócił tam i przez jakiś czas spokojnie lecieliśmy dalej. I nagle poczuliśmy, jak samolot się unosi, a potem gwałtownie opada. Żołądek podszedł mi do gardła, ludzie zaczęli krzyczeć… – Zasłonił twarz zdrową ręką. – To było przerażające, nigdy tego nie zapomnę i nigdy więcej nie polecę samolotem. Ja… Wie pan, ja widziałem, jak ktoś z niego wypadł.

– Jak to: wypadł?

– Zanim się rozbiliśmy, samolot kręcił się bezładnie, wszystko w środku latało i obijało się od poszycia. Nagle otworzyły się drzwi, w środku zaczął huczeć wiatr i ten ktoś, kto był blisko nich, po prostu przez nie wypadł… Chwilę wcześniej szedł do toalety. Koszmar, panie oficerze, koszmar. Pamiętam wszystkie detale. Te krzyczące z przerażenia kobiety, tego człowieka, który siedział po drugiej stronie z teczką w ręku. Przyciskał ją do siebie i przeraźliwie wrzeszczał. – Hertz spojrzał na mnie ciężkim wzrokiem. – To on leżał obok mnie na sali. To jemu ktoś poderżnął gardło.

Skinąłem tylko głową. Co tu było do dodania czy nawet potwierdzenia?

– Rozmawiał pan z nim podczas lotu? – zapytałem.

– Nie, nie zamieniliśmy ani słowa, z wyjątkiem „dzień dobry” podczas wsiadania na Tempelhof. Był zdenerwowany, chyba leciał samolotem po raz pierwszy w życiu. Przez cały czas ściskał tę teczkę i trzymał ją na kolanach. Miał ją przypiętą do nadgarstka łańcuszkiem z bransoletką, wie pan? Wyglądało to trochę jak kajdanki.

Moje spojrzenie powędrowało w kierunku drzwi do sali, w której wciąż spoczywały doczesne szczątki Schwanna.

– Do którego nadgarstka? – zapytałem.

– Do… – Mężczyzna skupił się przez chwilę. – Do prawego.

To by wyjaśniało brak dłoni. Fizyka jest bezlitosna. Przy uderzeniu w ziemię z prędkością, jaką ma spadający bezwładnie samolot, taka teczka waży o wiele więcej niż w normalnych okolicznościach. Można dyskutować o konkretnych parametrach: prędkość mogła być nieco mniejsza, jeśli pilot próbuje jednak lądować przymusowo, waga zawartości teczki też ma znaczenie, ale w zasadzie w przypadku Schwanna nie zmieniło to niczego: obręcz łańcuszka, tak czy siak, musiała zadziałać jak coś w rodzaju skrzyżowania giętarki do blachy i gilotyny.

– Dziękuję panu za rozmowę i życzę dużo zdrowia – powiedziałem do Hertza, dając tym samym znak Klingemu, że zbieramy się do wyjścia.

Hertz, blady jak pościel, w której leżał, i tak sapał już, może z emocji, a może z wycieńczenia, więc męczenie go jeszcze bardziej nie miało sensu i byłoby nieludzkie. No i siostra Erika zapewne czuwała. Pożegnaliśmy się więc. Wychodząc, obrzuciłem jeszcze salę ostatnim spojrzeniem, czując na sobie wzrok Hertza, a potem Klinge zamknął drzwi.

– Dobra, chyba nie mamy tu nic więcej do roboty. – Wzruszyłem ramionami. – Wracamy.

Ruszyłem korytarzem w stronę wyjścia. Odgłosowi moich kroków towarzyszył stuk okucia laski i kroków Klingego, drobiącego tuż obok mnie. Odbijały się echem od ścian korytarza, aż wreszcie umilkły, kiedy wyszliśmy na zewnątrz. Odetchnąłem głęboko kilka razy, oczyszczając płuca i przede wszystkim nos ze szpitalnego smrodu. W tym czasie zgięty wpół Klinge, przyciskając ręce do brzucha, zwracał na trawnik śniadanie. Wystawiając twarz w stronę słońca, poczekałem spokojnie, aż skończy.

– Przepraszam, to przez te zapachy. – Podszedł do mnie, wycierając usta wierzchem dłoni. – Nie cierpię szpitali.

– Podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić – skwitowałem z filozoficzną zadumą, choć sam w to nie wierzyłem, ale chciałem go jakoś pocieszyć. – Ja również za nimi nie przepadam.

– Złe wspomnienia? – Klinge zerknął znacząco na moją nogę.

– Też, ale szczerze mówiąc, kiedy jako dziecko miałem wycinaną ślepą kiszkę, było znacznie gorzej. Na szczęście mamy to już za sobą, co?

Popatrzył na budynek szpitala i w jego oczach zobaczyłem lekką ulgę.

– Jak pan to dalej widzi? – zapytał mnie nagle.

Uśmiechnąłem się niewesoło.

– Pytasz mnie, jak to widzę? Cóż, pomyślmy… Pruska policja kryminalna jest jedną z najlepszych na świecie pod wieloma względami. Może ustępuje nieco amerykańskiej, ale brytyjskiej czy francuskiej już niewiele, choć śmiem twierdzić, że nawet je przewyższa. Jak sam wiesz, w pruskiej policji służą nawet kobiety, a to też o czymś świadczy. Mamy kartoteki i fotoalbumy przestępców, daktyloskopię, karty indeksowe, współpracę pomiędzy państwami i wolnymi miastami, uznanych specjalistów kryminologii. Wykrywalność morderstw nie jest może na najwyższym poziomie, ale gdyby nie to wszystko, byłaby pewnie znikoma, a sukcesy na tym polu notowano by wyłącznie wtedy, gdy sprawca zostałby przez kogoś schwytany na gorącym uczynku. Mamy wiele i nie mamy nic, Kurt, i to jest paradoks naszej roboty. Więc jeśli w tej sprawie nie wydarzy się nic nowego, jest spore ryzyko, że zostanie niewyjaśniona. Tak to właśnie widzę.

Wsiedliśmy do samochodu, ale zanim odpaliłem silnik, poprawiłem się w fotelu i spojrzałem na Klingego.

– Ale, drogi Kurcie, to, co powiedziałem przed chwilą, nie oznacza, że mamy usiąść i płakać nad swoim losem, tylko myśleć dalej, bo za to nam płacą. Podsumujmy więc: na czym stoimy?

– To może pan zacznie, panie inspektorze? – zaproponował nieśmiało.

Uznałem, że całkiem zgrabnie z tego wybrnął, ale to nie oznaczało, że dam się podejść jak dziecko. To nie przedszkole.

– Słucham cię uważnie, chłopcze.

Klinge znów lekko się spiął, wbił wzrok w klapkę schowka na rękawiczki i przyjął pozycję, jakby siedział przed profesorem na egzaminie z przedmiotu, który mu słabo idzie.

– Człowiek z Hesji przybywa do Stettina po raz pierwszy w życiu, brak bagażu świadczy o tym, że przyjechał na krótko, może nawet na jeden dzień, a teczka o tym, że zapewne w interesach – powiedział to ciągiem, na jednym wydechu. – Najprawdopodobniej nikogo tu nie znał, a więc nikomu się nie naraził. I nagle ktoś przychodzi w nocy i podrzyna mu gardło.

– Tak, takie są fakty – przyznałem łaskawie. –A wnioski?

– Pomyłka. To mogła być pomyłka. Było ciemno, na sali leżało kilka osób.

– Owszem… – zgodziłem się. – To rzeczywiście pierwsze, co się narzuca, choć faktycznie, dziś była jasna, księżycowa noc. A inne wnioski?

– Wbrew temu, co Schwann mówił siostrze, kogoś jednak tu znał i temu komuś się naraził.

– Tak też mogło być. – Pokiwałem z zadowoleniem głową.

Podobał mi się sposób, w jaki Klinge rozumował. Co prawda na razie w tej sprawie motywem zbrodni mogło być wszystko, ale on w pierwszej kolejności wymieniał jednak te najbardziej prawdopodobne, przynajmniej moim zdaniem. Był jednak jeszcze jeden prawdopodobny motyw, o czym poinformowałem Klingego. Niech się chłopak uczy.

– Jaki? – zapytał z ciekawością.

– Jest jedna rzecz, jakiej martwi ludzie już nigdy nie zrobią…

– Jedna? Oni już przecież niczego nie mogą zrobić? – zauważył nie bez racji Klinge.

– Ale mi chodzi o jedną, szczególną w niektórych przypadkach. Otóż trupy nie mówią, Kurt. I w tym konkretnym przypadku mogło chodzić właśnie o to. Żeby Schwann już nigdy nie przemówił, rozumiesz?

Pokiwał głową, choć z lekkim powątpiewaniem.

– A może w tej zaginionej teczce było sporo pieniędzy? – zapytał.

– Motyw rabunkowy? – Teraz ja pokręciłem sceptycznie głową. – Przecież nie miał jej ze sobą w szpitalu.

– Może morderca o tym nie wiedział? To znaczy wiedział tylko, że Schwann miał teczkę z pieniędzmi, ale nie to, że zapewne została na miejscu katastrofy i uległa zniszczeniu?

– Zakładamy, że ktoś, kto przenika do szpitala nawet, a może właśnie zwłaszcza w nocy, musi wykazywać się jednak pewną dozą inteligencji, Kurt. Ty byś pomyślał, że rzeczy osobiste pacjenta leżą na kupce przy jego łóżku?

– Co prawda nigdy nie leżałem w szpitalu… – Klinge bronił się dzielnie – ale mogły być w szpitalnym magazynie. I ta teczka też.

– To prawda. Tylko czy pacjent, który ma połamane wszystkie kości, wstanie nagle, żeby tam pójść i oddać żądaną rzecz napastnikowi? Zwłaszcza w nocy?

– Mógł mu powiedzieć, gdzie ona jest, żeby sobie sam wziął.

– A ty wiesz, gdzie jest szpitalny magazyn? Bo nie sądzę, żeby pragnieniem ledwo żywego ocaleńca z katastrofy lotniczej było zdobycie takiej wiedzy. Wtedy raczej ma się inne rzeczy na głowie. No i jak obaj wiemy, morderca przyszedł w nocy, a nikt wcześniej Schwanna nie odwiedzał. Jeśli komuś zależało tylko na tej teczce i chciał się zorientować, co z nią się dzieje, to przyszedłby w dzień, to chyba naturalne. A jeśli chodzi o jej zabranie, to raczej nie jest takie proste, bo Schwann musiałby go jakoś upoważnić przy kimś z personelu, a ten ktoś zorientowałby się szybko, co się dzieje. No i nasz nieboszczyk wiedział już, że teczki nie ma.

– Może tamten się wkurzył z tego powodu?

– Nie sądzę. On przyszedł tylko w jednym celu. Chciał Schwanna zabić. I skąd w ogóle miałby wiedzieć o teczce, skoro jak zakładamy, Schwann był w Stettinie pierwszy raz i nikogo tu nie znał?

– Oprócz osoby, która czekała na niego na lotnisku.

Zmrużyłem oczy. Klinge miał dziś dobry dzień. A może to on po prostu był dobry?

– A dlaczego sądzisz, że ktoś tam na niego czekał? – zapytałem, żeby się co do tego upewnić. – Przecież powiedział pielęgniarce, że on nikogo tu nie zna. Sam to przed chwilą podkreśliłeś.

– Lekarz powiedział, że ktoś dzwonił do szpitala niedługo po przywiezieniu tam Schwanna, żeby dowiedzieć się o jego stan.

– Może to ktoś z Berlina albo nawet z Darmstadt? – podpuszczałem go dalej.

– Nieee. – Klinge pokręcił głową z miną psa, który szedł z nosem przy ziemi i właśnie poczuł zapach królika. – To nie mógł być nikt z daleka, tylko stąd. Nie wiem, kiedy informacja dotarła do miasta, ale bez wątpienia najszybciej o katastrofie wiedzieli ludzie na lotnisku. I to najprawdopodobniej jeden z nich dzwonił, w dodatku zdenerwowany. Więc musiał go znać.

– Bardzo dobrze, Kurt – pochwaliłem go z autentycznym zadowoleniem, choć zgadzałem się z jego rozumowaniem tylko częściowo. – Będą z ciebie ludzie.

Pokraśniał z zadowolenia. Gdyby faktycznie był psem, podrapałbym go teraz za uchem.

– Może moglibyśmy sprawdzić to w centrali telefonicznej? – zaproponował.

– Sądzisz, że te zapracowane dziewczyny będą pamiętać wszystkie połączenia do szpitala sprzed dwóch dni?

– Ile ich mogło być?

– Ile by ich nie było, zapewniam cię, że to nie ma sensu. Ale możemy pójść innym tropem.

– Jakim?

Zerknąłem na zegarek. Zbliżała się siedemnasta.

– Jutro, Kurt. Jutro. – Przekręciłem kluczyk w stacyjce, wcisnąłem przycisk rozrusznika i lekko pociągnąłem uchwyt ssania. – Podrzucę cię do domu, zjedz obiad, wypocznij.

– Ale to może być gorący trop! – zaprotestował Klinge.

Silnik zarzęził, dodałem więc gazu, słysząc, że obroty są zbyt małe.

– Gorącą to ty masz głowę, ale to w tobie lubię. A tam, gdzie jutro pojedziemy, i tak już pewnie nikogo nie ma.

Klinge zapadł się w swoim fotelu. Ruszyliśmy spod szpitala, po chwili wyjechałem na Apfelallee prowadzącą do śródmieścia. Z końcowego przystanku przy cmentarzu właśnie ruszał tramwaj, „czwórka”. Minąłem ją i przyśpieszyłem lekko.

– Powiedziałeś: morderca – przypomniałem Klingemu jego słowa sprzed chwili. – Skąd założenie, że to był mężczyzna?

– Potrafi pan sobie wyobrazić kobietę, która byłaby zdolna zrobić coś takiego? – odparł ze zdumieniem.

– Ja się nie pytam o twoje wyobrażenia. Pytam, na czym opierasz swoje założenie, że to mężczyzna? Na swoich doświadczeniach z kobietami?

Zobaczyłem, że Klinge znów czerwienieje.

– Siła – wyrzucił z siebie. – Co by to musiała być za herod-baba, żeby zrobić coś takiego?

– Może, Kurt, może… Ale przecież są jednak i takie kobiety, prawda?

– Prawdopodobieństwo,panie inspektorze, jest moim zdaniem znikome.

– Ale jest – podpuszczałem go dalej.

– Ale znikome – upierał się.

Dałem sobie spokój i resztę drogi na Turnerstrasse, gdzie mieszkał Kurt, spędziliśmy w milczeniu. Gdy dojechaliśmy na miejsce, zatrzymałem wóz pod bramą jego kamienicy. Kilkadziesiąt, może sto metrów dalej, za domem sierot, cmentarzem i torami kolei obwodowej kończyło się miasto. Dalej były tylko tereny wojskowe i place sportowe, choć za nimi, dostępne z Kreckowerstrasse, znajdowały się zabudowania Braunsfelde, gdzie od paru lat mieszkał mój ojciec.

Byłem pewien, że Mutter Klinge już nie może doczekać się syna, a na stole stoi talerz z gorącą zupą i drugim daniem, a może nawet zimnym piwem. Też miałem podobną perspektywę w swoim domu, więc pochyliłem się w bok, sięgnąłem do klamki drzwi po stronie pasażera, pociągnąłem ją i pchnąłem je mocno, pomagając dziwnie zwlekającemu chłopakowi podjąć decyzję o opuszczeniu samochodu. Poczułem zapach czekolady, który wdarł się do środka, wydostając się najpierw z fabryki położonej niedaleko domu Klingego.

– Zmykaj – rzuciłem na wszelki wypadek, gdyby z jakichś powodów nie zrozumiał sygnału.

W końcu to był dość męczący dzień dla nas obu.

– Chyba już wiem, gdzie jutro pojedziemy. – Spojrzał na mnie i zmrużył oczy.

– No, wreszcie, Kurt. – Westchnąłem, odchylając głowę. – Już myślałem, że zmienię o tobie zdanie. Do jutra.

Pokiwał głową, uśmiechnął się słabo i wysiadł wreszcie. Chwilę później drzwi się zatrzasnęły. Poczekałem niczym jakaś troskliwa matka, aż Klinge zniknie w bramie, i złapałem się na zaskakującej myśli, która uderzyła mnie znienacka, kiedy spojrzałem w lusterko i zobaczyłem w dole skrzyżowanie Turner z Ebertstrasse. Niedaleko, dosłownie kilkaset metrów stąd, tuż obok zakładu opiekuńczego Bethanien, mieściło się liceum Friedenshof, do którego uczęszczała Annelise. Podobnie jak wiele innych instytucji w tym mieście, ufundował je zresztą sam Johannes Quistorp.

Owa myśl jakoś nigdy wcześniej nie zaświtała mi w głowie. I to było chyba nawet dziwniejsze niż ona sama. Zacząłem się bowiem zastanawiać, jak by to wszystko wyglądało, gdybym miał syna, a nie córkę. A potem zapytałem sam siebie, czy w ogóle ma to jednak jakieś znaczenie. W końcu dzieci zawsze w jakimś sensie sprawiają rodzicom kłopoty, choć słyszałem, że te z córkami zaczynają się podobno później. Jedno było dla mnie pewne: kochałem ją najmocniej na świecie.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Marek Stelar, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki: © Daniel Rusiłowicz

 

Redakcja: Anna Rozenberg

Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

PR & marketing: Anna Apanas

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-351-8

 

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.