Wybrana - Marek Stelar - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Wybrana ebook i audiobook

Marek Stelar

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

47 osób interesuje się tą książką

Opis

KIEDY JEST TEN MOMENT, W KTÓRYM TRACISZ KONTROLĘ NAD SWOIM ŻYCIEM I ZISZCZA SIĘ NAJCZARNIEJSZY SCENARIUSZ?

Komisarz Iwona Banach jest szefem zespołu realizującego zatrzymania osób. Podczas jednej z takich realizacji ginie jej kolega z zespołu, a ona sama zabija napastnika. Obarczona odpowiedzialnością za nieudaną akcję zostaje dyscyplinarnie zwolniona z policji, w tym samym czasie opuszcza ją wieloletni partner.

Była policjantka z wilczym biletem jest łakomym kąskiem dla ludzi z półświatka i kiedyś musi nastąpić ten moment, gdy zostawiona sama sobie, zmieniając prace na coraz gorsze stoczy się na samo dno i nie będzie miała wyjścia.
Jak nisko trzeba upaść, żeby móc się odrodzić jako człowiek? Ile można dać siebie, kiedy nie ma się już niczego?

PIERWSZA CZĘŚĆ NOWEJ SERII KRYMINALNEJ AUTORA BESTSELLERÓW!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 54 min

Lektor: Marek Stelar
Oceny
4,6 (2254 oceny)
1490
580
148
26
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Nie trzeba nakłaniać do kolejnej powieści wszystkim słuchającym lub czytających książki autora. Lubię styl autora czekam na następne książki. Bardzo dobrze się słucha.
40
Beata_Chelminiak1971

Nie oderwiesz się od lektury

świetna lektura, polecam
30
gkolek1

Całkiem niezła

trochę autor odleciał ale czyta się dobrze.
20
RobertSiudowski

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
10
Pasjaczytania

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, świetna i jeszcze raz świetna. Stelar dał z siebie 200 %. Lektor super. ❤️💥🤩
10

Popularność




 

 

SYNEK

 

 

 

 

 

Iwona otworzyła oczy i utkwiła spojrzenie w suficie. Przejście ze snu do jawy nastąpiło wyjątkowo szybko, bo sen nie był zbyt głęboki. Wiedziała, że za około półtorej godziny czeka ją robota. W zasadzie rutynowa, robiła to już kilkadziesiąt razy, ale teraz miała jakieś dziwne przeczucie, że coś może pójść nie tak. I nie wiedziała, skąd się ono wzięło, bo przecież wszystko było jak zawsze.

Obudziła się w swoim pokoju hotelowym na pięć minut przed sygnałem budzika. Była pewna, że chłopaki też już nie śpią, i zastanawiała się, czy któryś z nich też ma to przeczucie. Irracjonalne przeczucie, miała tego świadomość. Ryzyko zawsze istniało, ale mieli wyniki rozpoznania, byli przeszkoleni i w trójkę, no i nie robili tego pierwszy raz, przynajmniej ona i Mirek. W czasie realizacji zawsze coś mogło pójść nie tak, ale zwykle tak się nie działo. Zwykle wszystko przebiegało rutynowo.

Może to przez Krzyśka. Zawsze był tajemniczy, akceptowała to, kochała go takiego, jaki był, i od niego oczekiwała tego samego, ale ostatnio działo się z nim coś dziwnego. Coś niedobrego.

Wstała z łóżka i poszła do łazienki. Toaleta, zęby, lekki makijaż, który miał tylko pokryć zmęczenie, i była gotowa. Wróciła do pokoju, ubrała się, założyła pas z kaburą, wsunęła do niej glocka i sprawdziła, czy dobrze się trzyma, a potem wzięła telefon i zadzwoniła do Sołtyka.

– Halo? – ziewnął jej do telefonu, ale od razu zorientowała się, że tylko udaje zaspanego.

Mirek Sołtyk bywał zabawny, ale tym razem mu nie wyszło.

– Gotowi? – zapytała.

– Pewnie, szefowo! – Sołtyk miał denerwujący zwyczaj nazywania jej szefową.

Nie była jego bezpośrednią przełożoną, a kierownikiem grupy realizacyjnej została z racji stażu w policji, doświadczenia i starszeństwa stopniem. Tak się utarło od kilku miesięcy, że jeździli na zatrzymania razem. A od wczoraj dodatkowo z „Synkiem”, nocującym z Mirkiem w tym samym pokoju. Jacek Knobl był młodym chłopakiem, który przeszedł do kryminalnej z prewencji i w związku z tym w tej robocie praktycznie nie miał doświadczenia, choć nie było między nimi aż takich różnic. Może ta nowa wymagała mniej siły, a więcej finezji. Knobl podobno coś zbroił. Był funkcjonariuszem policji prawie dwa lata, ale wciąż myślał, że będzie w kryminalnej robił nie wiadomo co, a skończyło się na zatrzymaniach poszukiwanych po ustaleniu miejsca pobytu. To tak, jakby szykował się na polowanie, a tymczasem kazano mu przynieść martwą kaczkę myśliwemu, który ją ustrzelił. I to w zębach.

– Śniadanie i jedziemy – zakomenderowała i rozłączyła się.

W trójkę zeszli do hotelowego bufetu, gdzie jedzenie nie było zbyt wyrafinowane: pszenne pieczywo, tanie wędliny, żółty ser i twaróg oraz parę innych rzeczy, które miały urozmaicić jadłospis, czyli pokrojone w cienkie paski warzywa. Jedli w milczeniu w niemal pustej sali, świadomi, że jeszcze dziś czeka ich podróż z zatrzymanym do Gdańska. No, chyba że gość wymyśli sobie, że natychmiast potrzebuje lekarza, wtedy realizacja się przedłuży. Synek poszedł po dolewkę kawy, a Sołtyk, gmerając językiem w zębach, kiwnął głową w jego stronę.

– Trzeba go wyszlifować. To jego ględzenie o przygodach na ulicy mnie dobija. I jeszcze chrapie, jebaniec.

– Nigdy nie byłeś krawężnikiem? – Iwona spokojnie smarowała bułkę masłem.

Zdarzyło się kilka razy, że musiała spać z Mirkiem w jednym pokoju i stąd wiedziała, że w chrapaniu wcale nie jest gorszy.

– Ale żeby ciągle o tym gadać? – Sołtyk zrobił wielkie oczy. – Ile, kuźwa, można?

Zamilkł, kiedy Knobl wrócił do stolika i kontynuowali posiłek już w milczeniu. Po śniadaniu wrócili do pokojów po rzeczy. Pora powrotu do Szczecina zależała od tego, jak pójdzie zatrzymanie, i wszyscy po cichu liczyli na to, że gładko, pomijając dziwne przeczucia Iwony. Obrzuciła ostatnim spojrzeniem pokój, sprawdzając, czy niczego nie zostawiła, i wyszła na korytarz, niosąc torbę. Chłopaki właśnie wychodziły od siebie. Zeszli razem na dół, wymeldowali się, wyszli przed hotel i wrzucili torby do bagażnika passata.

Na realizację wyjechali ze Szczecina przedwczoraj, a Łódź powitała ich mgłą i chłodem. Kiedy pierwszego wieczoru zainstalowali się w hotelu, jeszcze przed kolacją podjechali po ciemku pod dom człowieka, którego mieli zatrzymać w związku ze śledztwem prowadzonym przez gdańską prokuraturę. Następnego dnia prowadzili dyskretną obserwację, wieczorem Sołtyk przebrał się w sportowe ciuchy i pobiegł tam, kręcił się w okolicy przez dwie godziny i udawał joggera. Wszystko wyglądało normalnie. Facet mieszkał w niewielkim domu sam, nikogo nie przyjmował, miał psa, z którym koło dwudziestej pierwszej wyszedł przed dom, na ulicę. Mirek mówił po powrocie do hotelu, że palił spokojnie papierosa, stojąc w miejscu, dając psu tylko tyle swobody, na ile pozwalała długość smyczy. Spokój i sielanka. Tak było wczoraj.

A dzisiaj było dzisiaj i zbliżała się już siódma. O tej godzinie planowo mieli zacząć.

– Synek, co ci tam dynda na pasku? – zapytał rozbawiony Mirek, widząc Synka od tyłu, kiedy ten wrzucał plecak do bagażnika. – Z jakimś krzyżykiem, jak na tabletce od Goździkowej?

– Ajfak. – Jacek nie wyglądał, jakby się przejął.

Indywidualny zestaw pierwszej pomocy nosili przy sobie czasem patrolowcy jako dodatkowe zabezpieczenie. Synkowi widać zostały przyzwyczajenia z poprzedniej roboty.

– To ma coś wspólnego z fuck you? Czy ty mnie właśnie obraziłeś? – Sołtyk zerknął na Iwonę i puścił do niej oko.

Jacek, nie odwracając się, wystawił rękę, pokazał Mirkowi środkowy palec i wsiadł na tył auta.

– Przezorny zawsze ubezpieczony – rzucił jeszcze przez uchylone drzwi.

– To gdzie masz kamizelę?

– Gdybym miał, tobym wziął.

– Chłopie, jedziemy po faceta, który przewalił ludzi na kasie, a nie po gangusa.

Trzaśnięcie drzwiami było jedyną odpowiedzią. Sołtyk wzruszył ramionami i podszedł do drzwi kierowcy. Iwona wsiadła do auta od strony pasażera i po chwili ruszyli w stronę Bałut, gdzie na osiedlu Marysin mieszkał podejrzany. Dom Marcina Jończyka znajdował się na ulicy Kryzysowej, co od początku wzbudzało w chłopakach wesołość. W niej nie. Ona kryzys miała w domu.

Kiedy jechali przez zatłoczone miasto, Iwona myślała o Krzyśku. Dlaczego się tak dziwnie zachowywał, a przede wszystkim dlaczego nie chciał z nią o tym porozmawiać. Byli nie tylko partnerami, ale i przyjaciółmi, wydawało jej się, że nie mają przed sobą tajemnic, a tymczasem wyglądało na to, że on był w tej kwestii odmiennego zdania, przynajmniej od jakiegoś czasu. Poznali się w Tatrach, które były ich miłością. Spotkali się na szlaku, na Zawracie. Ona odpoczywała na Orlej Perci, patrząc, jak rzadkie niczym podarte pierze chmury napływają nad grań znad Doliny Gąsienicowej. Przycupnął obok niej i przedstawił się, a kiedy okazało się, że oboje są ze Szczecina, tematów do rozmowy przybyło. Zagadali się trochę, a dalej poszli razem. On kończył filozofię, ona była po maturze, zdecydowana iść do policji. On skryty i cichy, ona ekstrawertyczna, co w końcu jej przeszło, choć i tak później doszła do wniosku, że jej otwartość na ludzi była tylko na pokaz. Lubili tę samą muzykę, nie przepadali za zwierzętami, oboje byli samotnikami i kochali góry. To wszystko ich połączyło. Nie było wulkanów emocji ani histerycznej namiętności, ale była miłość, stabilność i szacunek, i to przez dwadzieścia lat. Razem przechodzili trudne momenty, zwłaszcza utratę Michasia, ale i szczęś­liwe chwile. Tak było aż do teraz.

Sołtyk prowadził w milczeniu, ona patrzyła na mijane ulice i zabudowania, Synek też się nie odzywał. Kiedy przyjechali na miejsce, równocześnie wysiedli z samochodu. Nie zamierzali się czaić, robić teatrzyku, tylko załatwić sprawę i ruszać do Gdańska. Iwona rozejrzała się odruchowo: wąska ulica obsadzona szpalerami młodych drzew sprawiała wrażenie spokojnej. Niska, jednorodzinna zabudowa, przeważnie kostki z płaskimi dachami i hybrydy, a w zasadzie mutanty, które wyewoluowały z nich do formy przypominającej chaty, ogródki, trochę samochodów; jednym słowem standard. Kiedy podeszli pod drzwi domu Jończyka, Iwona zapukała zdecydowanie. Przez chwilę nic się nie działo, ale kiedy wyciągnęła rękę, żeby zrobić to jeszcze raz, tym razem mocniej, klamka opadła. Przygotowała się, spinając odruchowo mięśnie. Za plecami czuła obecność chłopaków.

Kiedy drzwi się otworzyły, zobaczyli drobnego bruneta w okularach. Twarz miał gładko ogoloną, ale uwagę Iwony zwrócił uderzający kontrast między czernią włosów a bladością skóry. Po prostu bił w oczy.

– Czy pan Marcin Jończyk? – zapytała.

– Tak.

– Komisarz Iwona Banach, komenda wojewódzka policji w Szczecinie. Informuję pana, że zostaje pan zatrzymany w związku z postanowieniem prokuratora Pomorskiego Wydziału Zamiejscowego Departamentu do spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej w Gdańsku pod zarzutem udziału w zorganizowanej grupie przestępczej kwalifikowanym z paragrafu dwieście pięćdziesiąt osiem kodeksu karnego. Ma pan prawo poinformować o zatrzymaniu swojego prawnika oraz członków najbliższej rodziny. Jeśli źle się pan czuje, może pan wezwać lekarza. Proszę się spakować i wziąć leki, jeśli jest pan przewlekle chory. Zostanie pan przewieziony do prokuratury w Gdańsku, gdzie przedstawione zostaną panu zarzuty.

Iwona klepała stałą formułkę beznamiętnym tonem. Zawsze mówiła tym samym tonem, zmieniały się tylko paragrafy, nazwiska i siedziby prokuratur.

– Musimy wejść do środka – dodała, widząc, że Jończyk stoi w drzwiach nieruchomo jak kamień.

Mirek zrobił krok do przodu, stając obok niej i szykując się do udzielenia gospodarzowi pomocy we wpuszczeniu ich do domu.

– Wiem, po co naprawdę przyjechaliście – powiedział nagle Jończyk. – Wszystko wiem. Wiem, że nie dojadę do prokuratury, że gdzieś po drodze mnie sprzątniecie.

Sołtyk spojrzał zdziwiony na Iwonę, ale ona tego nie widziała, skupiona na twarzy Jończyka. Facet wyglądał na desperata. Blady, spocony, jego klatka piersiowa unosiła się w rytm szybkiego oddechu. To się nie stało w momencie, w którym zobaczył ich w drzwiach, ani kiedy mu powiedzieli, kim są i po co przyjechali. Ani nawet wtedy, gdy zobaczył ich przez okno. On był w takim stanie już wcześniej, o czym mogły świadczyć mokre włosy i ciemniejsze plamy pod pachami. To, co przed chwilą powiedział, też było dziwne, a w połączeniu z jego stanem mogło oznaczać tylko jedno.

Wiedział, że po niego przyjdą. Ale nie od wczoraj, bo już dawno by go tu nie było, zresztą Sołtyk meldował, że facet normalnie krząta się po domu i nic nie wskazuje na to, że czegoś się obawia. Musiał się tego dowiedzieć dosłownie kilka, może kilkanaście minut wcześniej, ale mimo to nie próbował uciec. Coś było nie tak. Iwona patrzyła mu w oczy, patrzyła, jak oblizuje usta, i jak po czubku nosa spływa mu kropla potu. Trząsł się. Był autentycznie przerażony i Iwona to po części rozumiała.

– Proszę pana – zaczęła spokojnym tonem. – Kto panu naopowiadał takich…

– Brooooń!!!

Kiedy usłyszała wrzask Synka, jej ręka odruchowo sięg­nęła do kabury. Dobycie glocka, wycelowanie i wsunięcie palca pod kabłąk zajęło jej ułamek sekundy. Potem był ogłuszający huk, podrzut broni, smród spalonego prochu i błysk łuski kręcącej się w powietrzu jak fryga.

Iwona zobaczyła, jak pod prawym okiem Jończyka, tuż obok nosa wykwita niczym krwawe znamię mała, czerwona kropka, a ułamek sekundy później jego głowa szarpnęła się w tył, porwana energią pocisku. Mężczyzna poleciał w głąb domu i w tym samym momencie kątem oka Iwona zauważyła tam jakiś cień, majaczący przy ścianie. Z wnętrza dobiegło rozpaczliwe wycie psa.

Opuściła lekko ręce. Serce jej waliło, krew dudniła w skroniach, a w uszach piszczało. Linia jej wzroku wciąż przechodziła przez elementy celownicze glocka i kończyła się na ciele Jończyka. Metr dalej zauważyła pistolet, który Jończyk najprawdopodobniej wypuścił, upadając na ziemię. Musiał go mieć w prawej dłoni, tej, która schowana była za drzwiami. Nie zauważyła go, bo patrzyła Jończykowi w twarz, a ubezpieczający ją Synek miał go całego w polu widzenia i może zobaczył lufę wystającą zza drzwi. W sumie chłopak uratował jej życie.

Wciąż w szoku odwróciła się, żeby mu podziękować, i zdrętwiała z przerażenia.

Synek leżał na ziemi wpatrzony w niebo. Sołtyk kucał obok niego i rozpinał mu koszulę. Iwona wróciła spojrzeniem do Jończyka, a w głowie miała kompletną pustkę. Była pewna, że nie zdążył wystrzelić, że go ubiegła, ale możliwe, że strzały zlały się w jeden, a ona była tak skupiona na reakcji obronnej, że wszystko, co działo się obok, umknęło jej uwadze. Wszystko było możliwe, bo szok starł z jej pamięci obrazy ostatnich chwil jak gąbka kredę z tablicy.

– Ajfak! Gdzie jego ajfak?! – wrzeszczał do niej Sołtyk, machając zakrwawionymi dłońmi.

– Pod nim! – Poczuła, jak głos jej się łamie. – Miał go z tyłu.

Synek łapał powietrze gwałtownymi haustami. Przypadła do nich, szukając wzrokiem rany. Koszula była zakrwawiona, jej poły odsunięte na bok, ale klatkę piersiową też pokrywała rozmazana krew.

– Gdzie dostał? – wyszeptała bez tchu, ale Sołtyk jej nie słyszał.

– Nie odpływaj, chłopie, rozumiesz? Hej! Nie odpływaj! – wołał do Knobla. – Nie zamykaj oczu! Zaraz wezwiemy pomoc! – Unosił biodro Synka, usiłując dostać się do pakietu pierwszej pomocy.

Twarz Knobla zrobiła się nagle niemal biała, a usta sine. Iwona poczuła, że trzęsą się jej ręce, bo wiedziała, co to oznacza. Jacek wpadł we wstrząs krwotoczny. Wokół niego nie było dużo krwi, ale tylko dlatego, że wsiąkała w materiał. W rzeczywistości musiał jej mnóstwo stracić w krótkim czasie, więc pocisk uszkodził jakieś duże naczynie. Trzęsącymi się rękoma wyciągnęła telefon, wstała z kolan i wybrała sto dwanaście. Rozmowa z dyspozytorem była nerwowa, bo musiał postępować zgodnie z procedurami, co jej zdaniem tylko wydłużało czas. Rozumiała, że każdy mógł się podać za funkcjonariusza policji, ale dyspozytor nie rozumiał, że liczy się każda sekunda. Kiedy skończyła rozmowę, Mirek robił już Synkowi resuscytację. Klęcząc przy nim, uciskał rytmicznie klatkę piersiową, napierając na nią całym ciężarem ciała. Jego oddech zsynchronizowany był z uciśnięciami i wydostawał się z ust Sołtyka krótkimi syknięciami, ale Iwona i tak wiedziała, że jest już po wszystkim. Do Mirka dotarło to kilka koszmarnie długich minut później. Przestał. Jeszcze przez chwilę klęczał tak nad Synkiem z pochyloną głową, a potem gwałtownie zerwał się z ziemi i popatrzył na Iwonę szeroko otwartymi oczami.

Nie potrafiła wykrztusić z siebie ani słowa i stała tak, patrząc mu w twarz, aż nagle Sołtyk zacisnął pięści i zaczął młócić nim powietrze wokół siebie.

– Kurwa, kurwa, kurwa!!! – powtarzał jak mantrę, jakby wierzył, że to słowo odwróci bieg zdarzeń.

Iwona usiadła ciężko na stopniu schodków z głową ukrytą w dłoniach i siedziała tak kilka minut, a kiedy usłyszała jęk syren, wstała, zdjęła z siebie kurtkę i położyła ją na twarzy Synka, żeby ukryć te szeroko otwarte oczy przed spojrzeniami wścibskich sensatów. W Stanach, Brazylii czy RPA, kiedy ludzie na ulicy usłyszą strzały, natychmiast kładą się na ziemi albo uciekają, a w tym popieprzonym kraju wyciągają telefony i biegną w tamtą stronę jak szczury, które zwęszyły padlinę. Kilku było już na miejscu. Jeszcze nieśmiało wychylali się zza drzew, albo wystawiali dłonie z komórkami, badając sytuację i kwestią minuty było, zanim zbiorą się na miejscu strzelaniny i zaczną jawnie robić zdjęcia albo kręcić filmiki na TikToka.

Mirek patrzył w milczeniu na nieruchome ciało Synka.

– Powinniśmy byli wejść do domu i sprawdzić, czy nie ma tam kogoś jeszcze – powiedział nagle.

– Powinniśmy… – wyszeptała, a głos ledwo przechodził jej przez gardło.

– Mamy przejebane, szefowo – stwierdził bez związku, a ona pokiwała głową, bo miał cholerną rację, choć tylko w połowie.

To ona miała przejebane.

 

MICHAŚ

 

 

 

 

 

Następne kilkanaście godzin po akcji było koszmarem. Brak snu, obecność mnóstwa ludzi, z którymi musiała rozmawiać, wyjaśniać im, tłumaczyć się, telefony ludzi ze środowiska, którzy albo jej współczuli, albo byli ciekawi – wszystko to wyczerpywało zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Jej uczucia po zabiciu człowieka były na ostatnim miejscu, dla wszystkich najbardziej liczyło się to, dlaczego doszło do śmierci funkcjonariusza oraz zatrzymanego. Z jednej strony to rozumiała, z drugiej – narastał w niej bunt. Pocieszała ją tylko jedna myśl: gdyby doszło do tego wszystkiego przed śmiercią jej synka, pewnie skończyłoby się lekami, terapią, a może nawet jeszcze czymś gorszym.

Śmierć Michasia osiem lat temu znieczuliła ją. Magda, jej bliska koleżanka, która była psychoterapeutką, uważała wtedy, że Iwona zniosła wszystko nadspodziewanie dobrze jak na te okoliczności i że to sposób na poradzenie sobie z traumą, choć nie ma czegoś takiego jak totalne znieczulenie. Coś zawsze zostanie, zwykle w tych miejscach, do których nie sięga się świadomością.

Była na terapii po śmierci synka, jednak wyszła z niej wyłącznie z przekonaniem, że ludzie nie są w stanie zrozumieć emocji innych ludzi, jeśli sami czegoś podobnego nie przeżyli. A nawet jeśli przeżyli, nawet niemal w takich samych okolicznościach i podobnym natężeniu, to też tych emocji nie zrozumieją. Nie da się ich objąć rozumem, choć ten próbuje je wyjaśniać i racjonalizować w oczywistym odruchu obronnym. Emocje są jak tsunami, czasem wykrywane tuż przed uderzeniem przez systemy ostrzegawcze, które tak naprawdę niczemu nie zapobiegną. Później naukowcy badają genezę powstania fal, przebieg, siłę, skalę spowodowanych przez nie zniszczeń, a one i tak uderzają znowu, w innym miejscu, ale zniszczenia są takie same. I historia się powtarza.

Iwonę pocieszał po prostu fakt, że jej synek nie zginął w wypadku czy z czyjejś winy. Po prostu zasnął na zawsze którejś nocy podczas ich pobytu w Tatrach. Śmierć łóżeczkowa z terminu, o którymś kiedyś słyszała, zmieniła się w namacalny, tragiczny epizod jej życia. Michaś był zdrowym dzieckiem. Nieplanowanym, ale to niczego nie zmieniało. Kiedy się urodził, Krzysiek zwariował na jego punkcie. Ona trochę mniej, ale przecież była jego matką, więc i tak biologia zrobiła resztę. Postanowili od początku zaszczepiać w nim miłość do gór i zabrali go na urlop. Od pierwszego wspólnego pobytu w Tatrach zatrzymywali się w Górkówce, na skraju Kościeliska, u babinki, która żyła tam samotnie, odkąd zmarł jej mąż, wynajmując pokój takim obszarpańcom jak oni. Przyjeżdżali tam kilka razy w roku i zżyli się z nią tak bardzo, że zapisała im dom, o czym dowiedzieli się po jej śmierci, i było to największe zaskoczenie w ich życiu. Mogli go sprzedać za spore pieniądze, ale nie zrobili tego, tylko odświeżyli, nazwali Stasinką od imienia babinki i odtąd był on ich bazą wypadową do wędrówek po górach. Byli cholernymi szczęściarzami i nie tylko oni tak uważali.

Matka Iwony twierdziła, że noszenie małego po górach w nosidełku na plecach nie jest dobrym pomysłem, podobnie jak niektórzy mijani na szlaku turyści, częstujący ich krzywymi spojrzeniami. Nie przejmowali się tym. Ostatni wieczór swojego życia ich siedmiomiesięczny synek spędził z nimi, radośnie gaworząc w swoim łóżeczku, karmiony ulubionym musem jabłkowym. A w nocy wpadł z bezdech i odszedł od nich.

Od tamtej pory Iwona pojechała w góry tylko raz, ale nie potrafiła wejść do chaty. Nie była w stanie przejść przez próg, bo natychmiast dostawała ataku płaczu. To był jedyny widoczny objaw traumy i musiała to zaakceptować, a Krzysiek zaczął jeździć tam sam. Paradoksalnie, śmierć dziecka zbliżyła ich do siebie, zamiast oddalić. Nie było wzajemnych oskarżeń, roztrząsania, pretensji i żalów ani obarczania się winą. Był tylko ból, w którym trwali razem.

Teraz wspomnienia wracały, a ksywa Jacka Knobla tym mocniej je przywoływała. Śmierć przyciągnęła śmierć, ale Jończyk mało ją obchodził. W końcu chciał ich zabić.

Kiedy Iwona wreszcie wróciła do domu, nie zastała w nim Krzyśka. Była tylko przyczepiona do lodówki kartka, na której skreślił kilka słów wyjaśnienia, jednak dla Iwony nie były one żadnym wyjaśnieniem.

„Kocham. I przepraszam”.

Pocierając piekące ze zmęczenia oczy, dotknęła magnesu z widoczkiem Zakopanego, którym wiadomość była przyczepiona do drzwi, a potem wzięła do ręki telefon i wybrała numer Krzyśka. Kiedy przyłożyła komórkę do ucha, usłyszała sygnał, ale równocześnie dobiegł ją inny dźwięk. Dochodził z sypialni. Poszła tam i znalazła telefon Krzyśka podskakujący na blacie szafki nocnej w rytm wibracji. Kiedy anulowała połączenie, a ekran jego komórki zgasł, zaczęła się zastanawiać, czy to już pora, żeby zacząć się martwić. Otworzyła szafę i zobaczyła, że walizka jest na miejscu, ciuchy Krzyśka też, więc się nie wyprowadził. Nie było tylko jego laptopa, kurtki i butów i wyglądało to tak, jakby po prostu wyszedł do pracy. Wróciła do kuchni i stanęła przed lodówką, wpatrując się tępo w kartkę.

„Kocham. I przepraszam”.

Co to miało oznaczać? Że musiał zrobić coś wbrew sobie; odszedł, choć nie chciał? A może chciał odejść, a to „kocham” było żałosną próbą usprawiedliwienia i wybielenia się?

Pismo było na pewno jego, nie miała żadnych wątpliwości. Gdyby nie dziwne zachowanie Krzyśka w ciągu ostatniego czasu, nie miałaby złych przeczuć, ale teraz wiedziała, że coś jest nie tak, choć nie miała pojęcia co, ale to sprawiało, że było jej gorzej. Zwłaszcza teraz.

Może powinna była naciskać i wreszcie z nim porozmawiać, a nie odkładać tego na później, tak jak on chciał?

Wybrała z kontaktów numer Łapy, współpracownika Krzyśka, kamerzysty, z którym najczęściej jeździł robić materiały.

Partner Iwony był reporterem szczecińskiego oddziału telewizji publicznej; robił materiały do „Kroniki”, programów regionalnych i ogólnopolskich, maczał palce dosłownie we wszystkim, od kultury po bezpośrednie relacje z miejsc przeróżnych zdarzeń. Mimo swojej wrodzonej flegmatyczności wszędzie zdążał i zawdzięczał to perfekcyjnej organizacji swoich spraw, która nie dotyczyła jedynie kwestii porządku we własnym domu.

Łapa nie miał pojęcia, gdzie jest Krzysiek i nie widział go od kilku dni. Był podejrzanie lakoniczny, więc zadzwoniła do wydawcy, Darka, który oświadczył, że jej facet nie pojawia się w pracy od tygodnia, nie odbiera telefonu i nie realizuje zamówionych materiałów. Poprosił o przekazanie mu informacji, że w redakcji rozumieją wszystko, ale tak się nie da pracować, więc żeby się zastanowił, czy dalej chce być w zespole, bo jego koniec w nim jest bliski. Kilka kolejnych osób nie miało w ogóle kontaktu z Krzyśkiem od dłuższego czasu.

Patrząc pustym wzrokiem na telefon, Iwona w końcu doszła do wniosku, że została jej już tylko jedna możliwość.

Zadzwoniła do Jaśka, sąsiada z Górkówki, który doglądał zza płotu Stasinki podczas ich nieobecności. Uwielbiała jego poczucie humoru, choć chłop lekko w życiu nie miał, a od jakiegoś czasu walczył z rakiem wątroby. Nie widziała go od ośmiu lat, rozmawiali tylko czasem przez telefon.

– Halo, Iwonkaaaa – przywitał ją z tym swoim góralskim zaśpiewem, wywołując na jej twarzy lekki uśmiech, pierwszy od kilku dni.

– Cześć, Jaśku, słuchaj, nie bardzo mogę teraz rozmawiać, mam tylko pytanie: czy Krzysiek pojawił się ostatnio w chacie?

– Nieee. – Iwona niemal widziała, jak Jasiek robi z ust dzióbek. – Absolutnie. Ino cisa i spokój. A co?

– Niee, nic – bagatelizowała. – Nie było mnie kilka dni, bo na robocie byłam i nie mogę się do niego dodzwonić. Pewnie w teren pojechał. Dasz znać jakby co?

– No jasne!

Jeśli dziwne pytanie i niezbyt logiczne wyjaśnienie nie przekonały Jaśka, to nie dał tego po sobie poznać i Iwona była mu za to wdzięczna. Za to, że nie zapytał, co się dzieje, choć pewnie ciekawość go zżerała. Pożegnała się, odłożyła telefon i zrobiła sobie herbaty.

Nie miała pojęcia, do kogo jeszcze mogłaby zadzwonić, kto mógłby jej ewentualnie udzielić jakichś informacji o miejscu pobytu Krzyśka. Jeśli w ogóle ktokolwiek je znał.

Czekał ją ciężki okres w życiu, pojawiło się tylko pytanie, czy osoba, której wsparcia oczekiwała najbardziej, będzie mogła jej je dać.

Zgłoszenie zaginięcia Krzysztofa Reinerta złożyła trzy dni później.

 

DWIE MATKI

 

 

 

 

 

Iwona przestała chodzić do pracy. Została zawieszona w wykonywaniu obowiązków służbowych na czas postępowania dyscyplinarnego, zabrano jej wszystkie dodatki i miała dostawać jedynie gołą pensję. Zasugerowano jej, żeby w Fabryce pojawiała się wyłącznie na wezwanie, w celu odbycia rozmów, złożenia dodatkowych wyjaśnień, cholera wie, czym było to, po co wzywano ją na Małopolską albo do prokuratury.

Nie miała wiele do roboty. Siedziała w domu, kręciła się po mieście, czytała książki, na które nie miała czasu wcześniej, i obejrzała chyba całą zawartość Netflixa. Poza tym bywała częściej u matki, choć wyłącznie dlatego, że miała na to czas, a nie dlatego, że łączyło ją z nią coś więcej, niż tylko relacja rodzinna.

Jej matka żyła samotnie w ponadstumetrowym mieszkaniu w kamienicy przy alei Jana Pawła II, nieopodal urzędu miejskiego, w jednym z najatrakcyjniejszych miejsc Szczecina. Ojciec, naczelnik jednego z wydziałów magistratu, nie żył od lat, potrącony na ulicy przez pijanego chłopaka, który wyskoczył z imprezy po flaszkę. Na imprezę nie wrócił, do domu też nie, i to przez następne dwanaście lat, ale ojcu życia to nie przywróciło. Potem, niecałe pięć lat później, odszedł jej brat. Odchodził długo i boleśnie, znikał w oczach, w miarę jak nowotwór zajmował kolejne narządy, aż wreszcie Robert się poddał. Matka chyba też, Iwona nie, choć się uwielbiali: to Robert był jej powiernikiem i przyjacielem. Choroba brata dała jej kopa. Im mniej życia było w nim, tym więcej jego chęci w niej. To była jej głupia, bezsensowna zemsta na Bogu, ale tylko w ten sposób mogła jej dokonać.

Matka po przejściu w stan spoczynku tkwiła sama w czterech ścianach, wychodząc wyłącznie po podstawowe zakupy, a potem przestała robić nawet to, zamknęła się za murami mieszkania i twierdziła, że tak jest jej dobrze. Iwonie nie pozostawało do zrobienia nic innego jak to, co musiała robić od dziecka, czyli zaakceptować jej decyzję. Problem w tym, że jej matka tkwiła w specyficznym stanie pomiędzy rzeczywistością a własnym wyobrażeniem na jej temat. Nie miała alzheimera, tylko starcze otępienie, które czasem ludziom przydarza się bardzo wcześnie, nawet tuż po sześćdziesiątce. Tak przynajmniej twierdzili lekarze, kiedy wykluczono już wszystkie możliwe choroby i została ta jedna możliwość, zresztą widoczna w obrazie tomografii komputerowej. Ciemniejsze obszary mózgu były jak chmury burzowe nadciągające nad życie i wieszczące wyłącznie kłopoty. Po jakimś czasie matka straciła zainteresowanie postępami choroby. Wciąż pamiętała, jak wyglądali oskarżeni w procesach, którym przewodziła, pamiętała wyroki, pamiętała nawet, jaka była pogoda, kiedy je wydawała, a przynajmniej tak twierdziła. W zasadzie nie mówiła praktycznie o niczym innym, jakby tamte wydarzenia były kotwicą trzymającą ją przy życiu. Gorzej było z dniem dzisiejszym. Wyobrażała sobie różne rzeczy, a potem opowiadała o nich z takim przekonaniem i szczegółami, jakby wydarzyły się naprawdę. Obcy ludzie, którzy jej nie znali, a mieli okazję z nią przez chwilę porozmawiać, byli zdziwieni, kiedy Iwona informowała ich później o stanie matki. Ona zaś pytała samą siebie, czy potrafi rozpoznać, kiedy stanie się niebezpieczna dla własnej córki i dla otoczenia. Kiedy weźmie pożyczkę w parabanku pod zastaw mieszkania, kiedy przepisze je na kościół, albo kiedy zostawi odkręcony gaz i zaśnie w fotelu przed telewizorem. Odsuwała od siebie te myśli, choć niedaleko. Nie mogła sobie pozwolić na to, żeby zupełnie zniknęły. Nie stać jej było na taki komfort. Zaczynało grzmieć.

Postawiła siatki z zakupami obok i zadzwoniła domofonem. Miała własne klucze, ale chciała zmusić matkę do ruszania się, chociaż te kilkanaście kroków do drzwi.

– Tak? – Dobrze chociaż, że pytała jeszcze, kto za nimi stoi.

– Ja.

– Iwonka?

– Tak. – Zdrobnienie było nieadekwatne do stanu uczuć i nie chodziło o to, co działo się w jej głowie teraz. – Otworzysz?

O ile Iwona przez całe życie zmuszona była do akceptowania każdej decyzji matki, o tyle jej decyzje nie były przez Janinę Banach nigdy akceptowane. Ani liceum, ani chłopcy, z którymi się spotykała, ani wybór drogi życiowej, niezgodny z życzeniem matki, która oczekiwała, że córka pójdzie w jej ślady. Ale pójście w jej ślady było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła Iwona. To rodziło oczywiste napięcia i spowodowało, że wyprowadziła się z domu, gdy tylko była w stanie zacząć utrzymywać się sama.

Kiedy odezwał się brzęczyk, Iwona pociągnęła drzwi, przytrzymała je stopą, dźwignęła siaty i weszła na klatkę schodową. Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze.

– Hej – powiedziała, kiedy zobaczyła matkę stojącą w otwartych na oścież drzwiach.

– Hej – odparła ta automatycznie, spoglądając szklanym wzrokiem.

Iwona wniosła zakupy do kuchni. W domu panował lekki zaduch, matka nie lubiła otwierać okien w obawie przed przeciągami, ale Iwona stwierdziła, że to nie jej sprawa. Dopóki matka ogarniała wszystko sama: myła się, gotowała i sprzątała, dopóty nie zamierzała się w nic wtrącać.

– Wszystko w porządku? – zapytała, pakując część zakupów do lodówki.

– Tak. Mówili w telewizji, że mają być nawałnice. Chyba nie będę wychodzić.

– Okej. – Iwona zamknęła drzwi lodówki i jej uwagę zwróciły te dolne, od zamrażarki.

Były niedomknięte. Uchyliła je i zobaczyła, że lód wręcz wypełza ze środka niczym jęzor lodowca spływający alpejską doliną. Jęknęła w duchu.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś, że coś się dzieje z lodówką?! – zawołała przez ramię.

– A co się dzieje? – Matka weszła do kuchni.

– Nie widzisz, że zamrażarka się nie domyka, bo lód przeszkadza?

– Myślałam, że lód w zamrażarce to normalna sprawa.

– Nie zdziwiło cię, że nie możesz domknąć drzwiczek ani otworzyć szuflady? – Pochyliła się i chwyciła za przymarznięty i pokryty lodem uchwyt.

Ani drgnął. Matka wzruszyła tylko ramionami.

Iwona stała bezradnie przed lodówką. Urządzenie miało ponad dwadzieścia lat i tylko jedno pokrętło regulacji temperatury. Nie wiedziała nawet, czy obsługuje tylko lodówkę, czy zamrażarkę również. Zaczęła się zastanawiać, czy nie użyć suszarki do włosów, ale nie miała ochoty spędzać tu kilku godzin, poza tym skończyłoby się to zalaniem kuchni. Wreszcie podeszła do szuflady ze sztućcami i wyciągnęła tłuczek do mięsa, który był również siekierką do jego sprawiania, a na jego końcu sterczał szpikulec do lodu. Pamiętała go z dzieciństwa, strasznie ją wkurzał, bo góra była odkręcana i ciągle się obluzowywała. Kiedy wzięła go do ręki i machnęła nim, stwierdziła, że nic się nie zmieniło. W tym domu od dziesiątek lat nie zmieniło się praktycznie nic.

Wzięła jeszcze miskę, podeszła do lodówki, kucnęła przed zamrażarką, uchyliła drzwiczki i zaczęła odłupywać białe stalaktyty, i wrzucać je do miski. Już po kilkunastu sekundach dłonie zgrabiały jej z zimna.

– W normalnym domu takie rzeczy robi mężczyzna – stwierdziła matka, stojąca w drzwiach do kuchni.

Iwona odwróciła się w jej stronę, mocniej zaciskając zlodowaciałe palce na trzonku tłuczka.

– A od kiedy to był normalny dom? – zapytała.

– Mówię o tym, że powinien to zrobić ten twój…

Matka nie potrafiła nigdy zaakceptować tego, że jej córka była latami w nieformalnym związku. Dziś to nie miało znaczenia, bo często nie pamiętała nawet imienia Krzyśka. Teraz też nie, choć nigdy by się do tego nie przyznała.

– Ale nie robi. – Iwona wróciła do dźgania lodu.

– Bo uciekł – stwierdziła matka, znowu ją zaskakując.

Iwona nigdy nie mogła być pewna, kiedy matka przeskoczy z kanału na kanał. Kiedy ze swojego świata wróci do tego realnego. I na odwrót.

– Zaginął, a nie uciekł. – Zacisnęła zęby. – I nie życzę sobie, żebyśmy o nim rozmawiały. Nie mam ochoty.

– Może nie był idealny, ale gdybyście się chociaż pobrali, jak normalni lu…

– Zamknij się! – Cisnęła tłuczkiem o podłogę, brzęknęło i odprysk gresu przeleciał tuż obok jej czoła. – Rozumiesz? Nie odzywaj się i daj mi spokojnie pracować!

Matka wzruszyła ramionami, odwróciła się i zniknęła za drzwiami. Zanim Iwona podniosła tłuczek, nachuchała w dłonie, których niemal nie czuła, a potem znów zaczęła dźgać lód szpikulcem. Białe bryłki spadały z hukiem na plastikową półkę, szron sypał się na jej dłonie i na podłogę, gdzie topił się, tworząc kałuże, a ona myślami była daleko stąd i sama nie wiedziała, gdzie dokładnie. Nie zauważyła nawet, że matka wróciła i stojąc przytulona do framugi, obserwowała ją w milczeniu. Zorientowała się, kiedy ta kaszlnęła cicho.

– Przepraszam – mruknęła przez ramię Iwona, choć nie czuła się winna.

– Za co? – Uniesione brwi świadczyły o tym, że matka naprawdę nie wie za co.

– Nieważne. – Podtarła nos zimną dłonią. – Chyba trzeba będzie kupić ci nową lodówkę.

– A co jest nie tak z tą?

Iwonie nie chciało się dyskutować. Podniosła się z kucek, wzięła miskę z lodem i rozchlapując wodę, poszła do łazienki, gdzie wysypała zawartość miski do wanny. Wróciła do kuchni, ogarnęła ją trochę, wytarła posadzkę i opuściła mieszkanie. Wychodząc z klatki schodowej na ulicę, zastanowiła się nad czymś przez chwilę, a potem wróciła na górę. Nie poszła jednak z powrotem do matki, tylko piętro wyżej i zapukała do drzwi mieszkania znajdującego się w tym samym pionie. Kiedy otworzyła je Kaliszczakowa, również wdowa oraz wredne babsko, które Iwona znała od dziecka, na klatkę wydostał się zapach gulaszu.

– Coś nie tak z Janiną? – zapytała sąsiadka, unosząc brwi.

Wyglądała tak, jakby marzyła o tym, że coś było nie tak. Znały się z matką prawie pięćdziesiąt lat, ale tej znajomości nie dało się nazwać nawet zażyłością. Zwykła sąsiedzka relacja, i tyle. Iwona wycelowała w nią palec i wycedziła:

– Nie interesuje mnie, skąd się pani dowiedziała, ale nie życzę sobie rozmów o moich prywatnych sprawach z moją matką, czy to jasne?

– Ale…

– Czy to jest jasne? – Podniosła głos i wycelowała w nią palec wskazujący.

Kaliszczakowa zmarszczyła nos i schowała głowę w ramionach. Szyja zniknęła, podbródek oparł się o obojczyki. Przyjęła odruchowo postawę obronną, jakby nie wiedziała, na co Iwonę stać, ale wolała się przed tym zabezpieczyć, cokolwiek by to było. Jeszcze przez chwilę patrzyły sobie w oczy, potem Iwona zeszła na dół. Na ulicy zerknęła na zegarek. Do rozmowy w komendzie, na którą wezwano ją wczoraj, miała jeszcze prawie godzinę, więc postanowiła pójść na Małopolską piechotą.

Szła przez miasto, zastanawiając się, po cholerę znów ją tam ciągną. Zbliżała się do ogromnych drzwi neogotyckiego budynku i czuła, jak przyspiesza jej puls. Kiedy otwierała je, jak zwykle silnie na nie napierając, zwróciła uwagę na stojącą nieopodal niepozorną kobiecinę w szarym płaszczu. Trzymała ręce w taki sam sposób, w jaki robią to ludzie stojący na mszy, a w palcach ściskała rączki czerwonej torebki. Iwona prześliznęła się po niej wzrokiem i weszła do środka, nie zaprzątając sobie nią więcej głowy. Skierowała się prosto do swojego naczelnika, który na jej widok odprawił jednego z podkomendnych, zaprosił ją do gabinetu, a potem wstał i zamknął drzwi.

– Jak się masz? – Podinspektor Wojtczak przyjrzał się jej dokładnie.

Iwona go lubiła. Nie stanął za nią murem, wołając „pierwszemu” prosto w twarz, że będzie jej bronił, zasłaniając własną piersią, ale i nie potępił. Czekając na rozstrzygnięcie postępowania dyscyplinarnego, zajął wyczekującą postawę, w końcu był jego uczestnikiem, ale równocześnie dawał swojej podwładnej dyskretne, choć jasne sygnały, że może mieć w nim oparcie. Ona jednak wiedziała, że stare powiedzenie „na władzę nie poradzę” w realiach policji sprawdzało się wciąż świetnie. To nie od Wojtczaka zależało, jak skończy się postępowanie, choć doceniała jego lojalność.

– Chyba nieźle, jak na te okoliczności – odparła.

– To dobrze. – Wojtczak potarł nos, chyba czuł się odrobinę niezręcznie. – To dobrze. Zaprowadzę cię zaraz do Holza. To prokurator z Łodzi. Nic się nie denerwuj, odpowiadaj na pytania i niech wypierdala.

– Okej – bąknęła.

– Co z twoim facetem?

– Żadnych wieści. – Wzruszyła ramionami; co innego mogła powiedzieć.

– Dałem znać swoimi kanałami do wszystkich wojewódzkich. Będą się rozglądać.

Westchnęła.

– Najgorsza jest niepewność, wiesz? Nie mam pojęcia, na co się szykować. Wiadomość, którą zostawił, oznacza, że odszedł z własnej woli, ale to takie do niego niepodobne. Mógłby się chociaż odezwać, że nic mu nie jest. – Popatrzyła szefowi w oczy.

Oboje wiedzieli, że wszystko jest możliwe, także to, że już nigdy się nie odezwie, bo nie żyje. Nie było potrzeby wypowiadać kolejnych słów.

– Przykro mi. – Wojtczak rozłożył ręce w geście bezradności, poły rozpiętej kurtki mundurowej się rozsunęły. – Dobra, chodź, bo zasmrodzi cały konferencyjny. Ma chyba chorobliwą nadpotliwość. Nie zostanę z tobą, bo to nie dotyczy dyscyplinarki, potem mi opowiesz.

Wyszli z gabinetu, a kiedy szli korytarzem, minęli Sołtyka. Mirek spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem i pokazał zaciśnięte pięści ze schowanymi w palcach kciukami. Zdążyła trącić go lekko łokciem w porozumiewawczym geście, a chwilę później Wojtczak otworzył drzwi pomieszczenia, w którym odbywały się wydziałowe nasiadówy. Na jednym z krzeseł siedział łysawy człowieczek w drucianych okularach i garniturze, którego kolor był nie do określenia, stanowiąc coś pomiędzy zielenią a szarością. Iwonie przyszły na myśl gnijące liście.

Kiedy weszła do pomieszczenia, mężczyzna wstał i odwrócił się w jej stronę.

– Dzień dobry, Jarosław Holz, prokuratura okręgowa Łódź. Jestem w Szczecinie z powodu innej sprawy, ale przy okazji postanowiłem dopytać jeszcze o kilka rzeczy dotyczących tej naszej. Proszę, niech pani usiądzie. – Wyciągnął rękę i wskazał jej krzesło obok siebie.

Usiadła, ale nie na tym, które jej wskazał, tylko obeszła stół i wybrała to naprzeciwko niego. Facet faktycznie wydzielał niezbyt miły zapach. Wojtczak zgodnie z zapowiedzią nie wszedł za nią i Iwona przez chwilę poczuła się wyjątkowo osamotniona. Zebrała się jednak w sobie, chrząknęła i poprawiła na krześle.

Zgodnie z jej przewidywaniami Holz zaczął wypytywać ją o kolejne szczegóły akcji zatrzymania Jończyka i Iwonie przypominało to wiwisekcję żaby na lekcji biologii. Sięgał coraz głębiej, dopytywał o rzeczy kompletnie jej zdaniem nieistotne, aż wreszcie stwierdziła, że ma dość i dłużej tego nie zniesie.

– Czy naprawdę musimy wałkować w kółko to samo? – zapytała w pewnej chwili, przerywając mu zadawanie kolejnego idiotycznego pytania. – Przecież macie wszystko spisane. Nawet nagrane. Jeśli już nie chce wam się tego czytać, to sobie posłuchajcie.

– Pani komisarz…

– Jestem zmęczona, rozumie pan? – Pochyliła się w jego stronę, chwytając mocno krawędź stołu, jakby miała zamiar się od niego odepchnąć i odjechać krzesłem jak najdalej stąd.

– Oczywiście, że rozumiem, nie zmienia to jednak faktu, że musimy poznać wszystkie szczegóły zdarzenia. Nawet te najdrobniejsze.

– Czy ja mówię do ściany? Poznaliście je już! Nie mam nic do dodania, jeśli chodzi o przebieg zdarzeń w Łodzi. – Wolała w ten sposób określać to, co zdarzyło się na ulicy Kryzysowej; tak było bezpieczniej.

– Pani komisarz nie zdaje sobie chyba sprawy, że jakiś szczegół, który nam umknął, może być języczkiem u wagi. I przeważyć na pani korzyść.

– Nie doda pan, że równie dobrze może to zadziałać w drugą stronę? – Zmrużyła oczy.

Holz milczał, udając, że coś notuje.

– Czy pani widziała broń w ręku Jończyka? – zapytał nagle.

– Już mówiłam…

– Proszę powiedzieć jeszcze raz.

– Usłyszałam krzyk sierżanta Knobla, zareagowałam zgodnie z regułami wpojonymi na szkoleniu.

– Czyli?

– Dobyłam broni służbowej, wycelowałam i…

– Aspirant Sołtyk zeznał, że nie widział broni u zatrzymywanego, choć stał obok pani. Jończyk miał rękę schowaną za skrzydłem drzwi. Pani też nie jest na sto procent pewna, tak przynajmniej wynika z pani wyjaśnień złożonych tuż po zdarzeniu, jeszcze w Łodzi. Pozwoliłem sobie do nich zajrzeć. Przeczytać – dodał z lekką kpiną.

– Sierżant Knobl ją widział. Nie wymyśliłby jej sobie.

– Ale on nam o tym nie opowie, prawda?

– Nie rozumiem, co pan teraz insynuuje. Przecież broń była, tak? Leżała obok Jończyka. Były na niej jego odciski palców, z niej wystrzelony został pocisk, który ugodził Synka.

– Sierżanta Knobla – poprawił ją Holz.

– Uważa pan, że się pospieszyłam z oddaniem strzału? – Odchyliła się lekko do tyłu, ale niewiele to dało, smród potu otaczał ją ze wszystkich stron.

– Nie widziała pani broni, to jest fakt. Strzeliła pani do niego, nie widząc broni.

– Jończyk zastrzelił Knobla. To też jest fakt. I po to do zatrzymań wysyła się grupę, a nie pojedynczego funkcjonariusza, czy nawet dwóch. Bo ktoś to przemyślał, a pan próbuje na nowo wynaleźć koło albo znaleźć w nim kąty.

– A pani zastrzeliła Jończyka. – Prokurator patrzył na nią nieruchomym wzrokiem, jakby nie usłyszał, co powiedziała.

– Miałam czekać, aż zastrzeli Sołtyka i mnie? – Jej głos był niski z napięcia. – Zdurniał pan?

– Posuwa się pani za daleko, pani komisarz, ostrzegam. – Holz zmarszczył nos. – Z pani wyjaśnień wynika również, że w momencie dobycia broni służbowej z kabury nabój był w już komorze.

– Tak.

– Dlaczego?

– Nie rozumiem pytania.

– Według instrukcji funkcjonariusz przeładowuje broń w momencie dobycia. Zwłaszcza że w glocku nie ma typowego bezpiecznika manualnego, więc skraca to czas pracy na broni. Chodzi o bezpieczeństwo.

– Bezpieczeństwo? – Pochyliła się, ignorując smród potu. – Co pan wie o posługiwaniu się bronią w sytuacjach realnego zagrożenia życia funkcjonariusza? Poza tym sam pan sobie odpowiedział na pytanie. System zabezpieczenia w glocku jest automatyczny i w pełni zabezpiecza przed przypadkowym oddaniem strzału przez osobę obytą z bronią. Zawsze podczas akcji mam broń gotową do strzału. I pierdolę instrukcje, bo tam, w Łodzi, właśnie się okazało, że ten ułamek sekundy potrzebny na przeładowanie najprawdopodobniej uratował mi życie, rozumie pan to?

– Pocisk trafił w pień mózgu. Jak wy to mawiacie: nastąpiło rozłączenie elektrowni.

– Jończyk stał metr ode mnie. Poza tym jaki to ma związek?

– Może nie ma, a może właśnie ma… – Holz pokiwał smętnie głową, nie patrząc jej w oczy.

– Kim on naprawdę był? – zapytała cicho. – Kim był Jończyk?

– Wie pani, kim był.

– Pytam, kim był naprawdę, a nie co mi zostało o nim powiedziane. Wygląda na to, że są spore różnice. Może wyjaśnimy sobie również te, jakże istotne szczegóły?

– Nie rozumiem, o co pani chodzi.

– Ktoś mnie wrabia, o to mi chodzi.

– Pani coś insynuuje?

– Nie insynuuję, tylko twierdzę, że postępowanie dyscyplinarne powinno być uzupełnione o rzetelne śledztwo. A pan je prowadzi nierzetelnie.

– Pani opinia nie jest dla mnie wiążąca.

– Pan dalej nie rozumie. Ktoś dał mu cynk, że przyjedziemy, i to w ostatniej chwili. Ktoś oprócz niego był w domu, kiedy tam zapukaliśmy. Ten wątek w ogóle nie został sprawdzony!

– Proszę się nie unosić, pani komisarz.

– Dwie sztuki broni u pieprzonego księgowego? – Wiedziała, że w domu Jończyka znaleziono później drugi egzemplarz broni, cezetkę. – To czyim księgowym on mógł być? Poza tym nie przyszło panu do głowy, że Knobl dokładniej zobaczył to, co mnie wydawało się cieniem? Był młodszy, miał doświadczenie z ulicy, refleks i pewnie lepszy wzrok…

– Nikt nie potwierdził obecności innej osoby na miejscu zdarzenia. Powinna pani dopuścić do siebie myśl, że mogła się pomylić. W ciemnym wnętrzu łatwo o taką pomyłkę.

– Miałabym pomylić psa z człowiekiem? Pan mnie obraża?

– W warunkach stresu bojowego może zdarzyć się wszystko, pani komisarz, i pani powinna wiedzieć o tym najlepiej, prawda?

– Powtarzam po raz kolejny to, co mówiłam już chyba ze dwadzieścia razy: wycie psa dobiegało z wnętrza domu, nie było go w przedsionku. Kurwa, człowieku, psy nie strzelają! – Poczuła, że zaraz straci panowanie nad sobą.

Stres ostatnich tygodni ją wykańczał.

– Już o tym rozmawialiśmy, nie ma sensu do tego wracać, proszę się nie upierać.

Iwona poczuła się jak w domu wariatów, gdzie im bardziej zaprzeczasz, że jesteś wariatem, tym większą ilością prochów cię faszerują.

– Czy o coś jeszcze chciał mnie pan zapytać? – Postanowiła odpuścić: sama słyszała, jak zmęczony był jej głos.

– Nie, to wszystko, dziękuję.

– W takim razie do widzenia. – Wstała i nie zaszczycając Holza nawet krótkim spojrzeniem, ruszyła w kierunku drzwi, zostawiając za sobą odsunięte krzesło i unoszącą się nad stołem chmurę smrodu.

Wyszła z pomieszczenia i skierowała się prosto do naczelnika. Wiedziała, że Holz też tam za chwilę wyląduje, więc chciała zdążyć pożegnać się z szefem, zanim prokurator do niego wejdzie. Zdążyła. W dwóch zdaniach streściła mu przebieg rozmowy, a potem znów, jak zwykle w ciągu ostatnich kilku tygodni, wyszła z budynku, nie zachodząc do kolegów. Nie miała nastroju.

Tuż po wyjściu jakaś kobieta zatrzymała ją, chwytając za rękaw kurtki, i Iwona uświadomiła sobie, że to ta sama, która przyglądała się jej, kiedy niecałą godzinę wcześniej wchodziła do budynku komendy.

– Pani Banach, prawda? – zapytała łamiącym się głosem.

– Tak, a o co chodzi? – Iwona zerknęła na nią lekko poirytowana.

– Nazywam się Teresa Knobl.

Zesztywniała. Nie miała pojęcia, co powiedzieć.

– Chciałam pani spojrzeć w oczy – wyjaśniła matka Synka.

– Po co? – Nie miała siły na grzeczność czy współczucie, jej też prawie nikt tego nie okazywał. – Co pani to da?

– Chciałam spojrzeć w oczy komuś, kto jest winny śmierci mojego syna.

Iwona poczuła, jak krew zaczyna jej wrzeć w żyłach.

– Była pani na miejscu? – syknęła. – Widziała to pani? Jest pani kolejną wszechwiedzącą osobą?

– Nie byłam i nie widziałam. Ale wiem, że to pani była odpowiedzialna za tę akcję.

– Tacy wszyscy jesteście prędcy w ocenianiu? Czy on był małym chłopcem? Czy nie wiedział, co to za robota?

– Jak możesz? – W oczach kobiety błysnęły łzy. – Jak możesz? Nie masz własnych dzieci?

Twarz Michasia, uśmiechnięta i szczęśliwa, umazana jabłkowym musem stanęła nagle Iwonie przed oczami.

– A myśli pani, że jak ja się czuję? – Uświadomiła sobie nagle, że jej głos zaczyna niebezpiecznie drżeć. – Że mi z tym dobrze?

– Biedactwo, chcesz się zamienić? – spytała szyderczo Knoblowa.

Michaś zniknął i zamiast niego pojawił się Synek, leżący na bruku, skrwawiony, z białą jak śnieg twarzą. Iwona zaczęła się trząść, a potem kucnęła na chodniku, podpierając się ręką, drugą zakryła twarz i rozpłakała się jak dziecko. W tym płaczu było wszystko: żal, złość, a nawet wściekłość i strach przed konsekwencjami. Mimo zaciśniętych powiek zobaczyła wszystkich, których kiedykolwiek pożegnała: syna, obie babcie i jednego z dziadków, ojca, Roberta, kolegę z klasy, który wpadł pod samochód, kumpla ze służby zabitego podczas patrolu i drugiego, który wybrał śmierć z własnej ręki. Przez jedną krótką, ale straszną chwilę miała wrażenie, że stoją wokół niej, przypatrują się, jak łka, i nic nie mogą zrobić, bo nie żyją. Nie istnieją. I wtedy poczuła na swojej głowie ciepło: poczuła czyjąś dłoń, która zaczęła głaskać jej włosy. Matka Synka kucnęła, a potem klęknęła obok niej i przytuliła ją. Iwona słyszała, że też płacze. Przechodnie mijali obie kobiety, jeden przystanął zdziwiony, ale zaraz poszedł swoją drogą, a one przez dobrą minutę płakały przytulone do siebie, z twarzami ukrytymi w zagłębieniach obojczyków.

Kiedy odsunęły się od siebie, jedna spojrzała drugiej w oczy. Matka Synka wstała nagle bez słowa, otarła łzy, drugą ręką wciąż ściskając czerwoną jak krew jej syna torebkę, popatrzyła jeszcze z góry na Iwonę, po czym odwróciła się bez słowa i ruszyła w stronę filharmonii. Iwona ze wzrokiem wbitym w płyty chodnika dochodziła do siebie. Trudno było jej jeszcze uwierzyć w to, co się przed chwilą stało. Podniosła się, poprawiła zmierzwione włosy i poszła w drugą stronę, kręcąc głową. Ochłonęła trochę, ale konkluzja dzisiejszego dnia była taka, że wszyscy wydali już na nią wyrok. Zaocznie. Bez znajomości faktów. A nie minęło nawet południe.

Mieszkanie wciąż było puste i tak dotrwała samotnie do wieczora, jak codziennie od ponad dwóch tygodni. Tuż przed dwudziestą drugą zadzwonił Sołtyk.

– Jak tam, szefowo?

– Nijak. – Wzruszyła ramionami, gapiąc się w swoje odbicie w czarnym ekranie wyłączonego telewizora. – Młyny sprawiedliwości mielą powoli.

– Chyba, kurwa, niesprawiedliwości? Jakim prawem w ogóle wszczęli postępowanie?

– Zobaczymy, na czyje wyjdzie. – Ujrzała oczami wyobraźni, jak Sołtyk robi ten swój specyficzny ruch: przygryza dolną wargę górnym kłem i marszczy nos, jakby wąchał coś wyjątkowo obrzydliwego.

– Nie przejmuj się, Iwonka – powiedział z pełnym przekonaniem, które zapewne miało podnieść ją na duchu, ale nie podniosło. – Nie wypieprzą cię przecież. Z takim stażem i doświadczeniem?

Mruknęła coś w odpowiedzi. Z brakiem awansu, regulaminowych nagród, nawet z przeniesieniem mogła się jakoś pogodzić. Z wypieprzeniem nie. Nie potrafiła robić nic innego.

Ani nie chciała.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Marek Stelar, 2022

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: © Pola i Daniel Rusiłowiczowie

 

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Dorota Wojciechowska

Skład i łamanie: Jacek Antoniuk

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-658-8

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.