Przeminęło z wiatrem Tom II - Margaret Mitchell - ebook

Przeminęło z wiatrem Tom II ebook

Margaret Mitchell

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Monumentalny klasyk, uważany przez wielu nie tylko za najlepszą historię miłosną, jaka kiedykolwiek powstała, ale także za największą sagę rodzinną osadzoną w czasach wojny secesyjnej.

Powieść Margaret Mitchell to brawurowo napisana historia o miłości i stracie, o podzielonym narodzie i ludziach odmienionych na zawsze. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana literatury obyczajowej i jednocześnie jedna z najsłynniejszych powieści wszech czasów.

Daj się porwać opowieści o pięknej i obdarzonej niezwykłym temperamentem Scarlett O'Harze oraz o pewnym siebie i przedsiębiorczym żołnierzu i awanturniku, Rhetcie Butlerze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 885

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Księga czwarta

Rozdział 31

Pew­nego zim­nego, stycz­nio­wego popo­łu­dnia w 1866 roku Scar­lett sie­działa w gabi­ne­cie, pisząc list do ciotki Pitty, w któ­rym wyja­śniała jej szcze­gó­łowo po raz dzie­siąty, czemu ani ona, ani Mela­nia czy Ash­ley nie mogą przy­je­chać do Atlanty, by z nią zamiesz­kać. Pisała nie­cier­pli­wie, wie­działa bowiem, że ciotka prze­czyta jedy­nie kilka począt­ko­wych lini­jek, a potem napi­sze do niej znowu, jęcząc: „Ale ja się boję miesz­kać sama!”.

Było jej zimno w ręce, prze­ry­wała więc co chwila, by je roze­trzeć i wsu­nąć stopy głę­biej w kawa­łek sta­rej derki, którą były owi­nięte. Zelówki jej pan­to­fli prak­tycz­nie już nie ist­niały. Zastą­pione zostały kawał­kami dywanu, który nie­wiele dawał cie­pła. Tego ranka Will zabrał konia do Jones­boro, by go pod­kuć. Scar­lett pomy­ślała ponuro, że wszystko istot­nie posta­wione jest na gło­wie, skoro konie mają co nosić na kopy­tach, a ludzie cho­dzą boso, jakby byli psami podwó­rzo­wymi.

Ujęła pióro, by zakoń­czyć list, ale odło­żyła je na bok, usły­szaw­szy, że Will pod­jeż­dża do drzwi kuchen­nych. Usły­szała stu­ka­nie jego drew­nia­nej nogi w holu. Pod drzwiami gabi­netu stu­ka­nie uci­chło. Cze­kała przez chwilę, by wszedł, ale gdy nie poru­szył się, zawo­łała go. Uszy miał czer­wone od mrozu, a rudawe włosy potar­gane. Patrzył na nią z nie­pew­nym uśmie­chem.

– Pani Scar­lett, chcę zapy­tać, ile ma pani pie­nię­dzy w gotówce?

– Czyż­byś miał zamiar poślu­bić mnie dla moich pie­nię­dzy, Will? – zapy­tała nieco zagnie­wana.

– Nie, pro­szę pani. Ale chcę wie­dzieć.

Popa­trzyła na niego badaw­czo. Nie wyglą­dało na to, żeby mówił cał­kiem serio. Ale czuła, że coś się stało.

– Mam dzie­sięć dola­rów w zło­cie – powie­działa. – To resztka pie­nię­dzy Jan­kesa.

– No cóż, to nie wystar­czy.

– Nie wystar­czy na co?

– Na podatki – odparł. Pokuś­ty­kał do kominka i usiadł, wycią­ga­jąc do ognia czer­wone ręce.

– Podatki? – powtó­rzyła. – Na Boga, Will! Już zapła­ci­li­śmy podatki.

– Tak. Ale według nich za mało. Sły­sza­łem o tym dzi­siaj w Jones­boro.

– Nic nie rozu­miem! O czym ty mówisz?

– Pani Scar­lett, sta­ram się nie mar­twić pani bez potrzeby, ale tego nie mogę przed panią zataić. Oni twier­dzą, że powinna pani zapła­cić o wiele wyż­sze podatki, niż to pani uczy­niła. Mówi się o wręcz nie­bo­tycz­nej sumie. O ile wiem, tak wyso­kich podat­ków nie nało­żono na żadną inną posia­dłość w hrab­stwie.

– Nie mogą zmu­sić nas do zapła­ce­nia więk­szych podat­ków, skoro już raz zapła­ci­li­śmy.

– Pani Scar­lett, nie jeź­dziła pani zbyt czę­sto do Jones­boro i słusz­nie pani robiła. Nie jest to bowiem obec­nie miej­sce odpo­wied­nie dla damy. Gdyby jed­nak pani tam poje­chała, dowie­dzia­łaby się pani, iż w mie­ście działa potężna banda scal­la­wa­gów, repu­bli­ka­nów i car­pet­bag­ge­rów, która na wszyst­kim poło­żyła łapę. Potra­fią dopro­wa­dzić czło­wieka do takiej wście­kło­ści, że pęka jak balon. A poza tym Murzyni spy­chają bia­łych ludzi z chod­ni­ków i…

– Ale co to ma wspól­nego z naszymi podat­kami?

– Wła­śnie do tego zmie­rzam, pani Scar­lett. Z jakiejś przy­czyny te łaj­daki nało­żyły na Tarę takie podatki, że ktoś mógłby pomy­śleć, że pro­du­kuje się tutaj tysiące bel bawełny. Kiedy o tym usły­sza­łem, zro­bi­łem sobie rundkę po barach, zbie­ra­jąc plotki, i dowie­dzia­łem się, że ktoś pra­gnie kupić Tarę za marne gro­sze na zor­ga­ni­zo­wa­nej przez wła­dze licy­ta­cji, o ile nie zapłaci pani dodat­ko­wego podatku. A wszy­scy dobrze wie­dzą, że go pani nie zapłaci. Nie wiem jed­nak, kto ostrzy sobie zęby na tę plan­ta­cję. Tego nie udało mi się dowie­dzieć. Ale myślę, że ten par­szywy facet, Hil­ton, ten, co oże­nił się z panną Cath­leen, wie, ponie­waż śmiał się iro­nicz­nie, gdy pró­bo­wa­łem to z niego wycią­gnąć.

Will usiadł na sofie i począł roz­cie­rać sobie kikut nogi. Bolał go zawsze przy zim­nej pogo­dzie, zaś drew­niana pro­teza nie była porząd­nie dopa­so­wana. Scar­lett popa­trzyła nań z prze­ra­że­niem. Jego maniery były dość oso­bliwe, skoro wła­śnie w tej chwili obwiesz­czał wyrok śmierci na Tarę. Sprze­dana na zor­ga­ni­zo­wa­nej przez wła­dze licy­ta­cji? Dokąd oni wszy­scy pójdą? Tara w obcych rękach! Nie, to nie do pomy­śle­nia!

Tak zaj­mo­wało ją powięk­sze­nie pro­duk­cji Tary, że nie­wiele zwra­cała uwagi na to, co dzieje się w ota­cza­ją­cym świe­cie. Teraz, kiedy Will i Ash­ley zała­twiali wszyst­kie sprawy w Jones­boro i Fay­et­te­ville, rzadko opusz­czała plan­ta­cję. I tak jak nie­gdyś zamy­kała uszy, gdy ojciec mówił o woj­nie, nim wybu­chła, tak teraz nie­wielką wagę przy­kła­dała do dys­ku­sji, jakie Ash­ley i Will toczyli przy stole po kola­cji na temat począt­ków rekon­struk­cji kraju.

Oczy­wi­ście wie­działa o scal­la­wa­gach – połu­dniow­cach, któ­rzy dla oso­bi­stych korzy­ści stali się repu­bli­ka­nami, a także o car­pet­bag­ge­rach, Jan­ke­sach, któ­rzy jak sępy przy­byli na Połu­dnie po kapi­tu­la­cji z całym dobyt­kiem miesz­czą­cym się w płó­cien­nej tor­bie podróż­nej. Miała też już kilka nie­przy­jem­nych doświad­czeń z Biu­rem Wyzwo­leń­ców. Sły­szała, że niektó­rzy wolni Murzyni stali się nie­zwy­kle bez­czelni. Nie mogła w to uwie­rzyć, bowiem ni­gdy w życiu nie widziała bez­czel­nego Murzyna.

Ist­niało jed­nak wiele spraw, które Ash­ley i Will trzy­mali przed nią w tajem­nicy. Po kosz­ma­rze wojny nastą­pił gor­szy jesz­cze kosz­mar rekon­struk­cji, ale obaj męż­czyźni uzgod­nili, że w domu nie będą wspo­mi­nać o bar­dziej nie­po­ko­ją­cych szcze­gó­łach. Zresztą Scar­lett rzadko przy­słu­chi­wała się ich roz­mo­wom, a jeśli nawet, to i tak to, co mówili, wpa­dało jej jed­nym uchem i wypa­dało dru­gim.

Sły­szała, jak Ash­ley mówił, że Połu­dnie trak­tuje się jak pod­bitą pro­win­cję i że pro­wa­dzi się poli­tykę odwetu na poko­na­nych. Nie wie­działa jed­nak, co te słowa zna­czą. Poli­tyka to męskie zaję­cie. Sły­szała, jak Will mówił, że Pół­noc nie ma zamiaru pozwo­lić Połu­dniu, by ponow­nie sta­nęło na nogi. No cóż – pomy­ślała wtedy – męż­czyźni zawsze muszą zamar­twiać się jaki­miś głup­stwami. Jan­kesi nie dali jej rady i póki zaj­muje się swą plan­ta­cją, nie zdo­łają jej poko­nać. Nale­żało tylko pra­co­wać i nie mar­twić się jan­ke­skim rzą­dem. Prze­cież wojna się skoń­czyła.

Scar­lett nie uświa­da­miała sobie, że zmie­niły się reguły gry i że uczciwa praca nie zasłu­guje już na nagrodę. W Geo­r­gii obo­wią­zy­wało prawo wojenne. Jan­ke­skie gar­ni­zony poroz­miesz­czano w całym sta­nie, a Biuro Wyzwo­leń­ców spra­wo­wało cał­ko­witą kon­trolę nad wszyst­kim i usta­na­wiało dla sie­bie dogodne prawa. Powo­łane przez rząd fede­ralny Biuro miało zaj­mo­wać się bez­czyn­nymi byłymi nie­wol­ni­kami. Ścią­gało ich całymi tysią­cami z plan­ta­cji do wsi i miast. Dawało im jeść wtedy, gdy nic nie robili, i zatru­wało ich umy­sły nie­chę­cią do byłych wła­ści­cieli. Dawny rządca Geralda, Jonas Wil­ker­son, był w zarzą­dzie lokal­nego biura, funk­cję jego zastępcy peł­nił zaś mąż Cath­leen Calvert, Hil­ton. Obaj pod­stęp­nie roz­po­wszech­niali pogło­ski, że połu­dniowcy i demo­kraci tylko cze­kają na oka­zję, by z powro­tem uczy­nić z Murzy­nów nie­wol­ni­ków, i jedyną nadzieją czar­nych na unik­nię­cie tego losu jest ochrona udzie­lana im przez Biuro i par­tię repu­bli­kań­ską.

Wil­ker­son i Hil­ton posu­wali się jesz­cze dalej, prze­ko­nu­jąc Murzy­nów, że są oni rów­nie dobrzy jak biali i we wszyst­kim im równi, mówili, że wkrótce dozwo­lone będą mał­żeń­stwa mię­dzy bia­łymi i czar­nymi, a w nie­dłu­gim też cza­sie majątki ich byłych wła­ści­cieli zostaną podzie­lone i każdy Murzyn dosta­nie na wła­sność czter­dzie­ści akrów ziemi i muła. Pod­sy­cali obu­rze­nie czar­nych baj­kami o popeł­nia­nych przez bia­łych okru­cień­stwach. W okręgu od dawna sły­ną­cym z ser­decz­nych sto­sun­ków mię­dzy nie­wol­ni­kami i ich wła­ści­cie­lami poczęła rosnąć nie­na­wiść i podejrz­li­wość.

Biuro popie­rali żoł­nie­rze. Woj­sko wyda­wało wiele sprzecz­nych posta­no­wień okre­śla­ją­cych postę­po­wa­nie wobec zwy­cię­żo­nych. Łatwo było zostać aresz­to­wa­nym, choćby za sprze­ci­wie­nie się urzęd­ni­kom Biura. Woj­skowe zarzą­dze­nia doty­czyły szkół, prze­pi­sów sani­tar­nych, a nawet tego, jaki rodzaj guzi­ków wolno komuś nosić przy gar­ni­tu­rze i jak sprze­da­wać różne arty­kuły. Wil­ker­son i Hil­ton mieli prawo inge­ro­wać w każdą trans­ak­cję han­dlową doko­ny­waną przez Scar­lett i narzu­cić swe wła­sne ceny na wszystko, co sprze­da­wała lub chciała wymie­nić na coś innego.

Na szczę­ście Scar­lett nie­wiele miała do czy­nie­nia z owymi ludźmi, Will bowiem prze­ko­nał ją, by oddała han­del w jego ręce, a sama zajęła się plan­ta­cją. Nic nie mówiąc Scar­lett, z wła­ści­wym dla sie­bie spo­ko­jem poko­ny­wał nie­raz poważne trud­no­ści i jeśli musiał, cał­kiem nie­źle dawał sobie radę z car­pet­bag­ge­rami i Jan­ke­sami. Ale teraz pro­blem go prze­rósł. Usta­no­wie­nie dodat­ko­wych podat­ków i nie­bez­pie­czeń­stwo utraty Tary nale­żały do spraw, o któ­rych Scar­lett musiała się dowie­dzieć – i to natych­miast.

Popa­trzyła na niego błysz­czą­cymi oczyma.

– Och, prze­klęci Jan­kesi! – zawo­łała. – Czyż nie dosyć, że zwy­cię­żyli i zro­bili z nas nędza­rzy? Czy muszą jesz­cze nasy­łać na nas łaj­da­ków?

Wojna się skoń­czyła, pod­pi­sano pokój, ale Jan­kesi wciąż mogli ją obra­bo­wać, spra­wić, że będzie gło­do­wała, wyrzu­cić ją z jej domu. Jakaż była głu­pia, łudząc się przez te cięż­kie mie­siące, że jeśli tylko prze­trwa do wio­sny, wszystko będzie dobrze. Potworna wieść przy­wie­ziona przez Willa stała się kro­plą prze­peł­nia­jącą czarę gory­czy po roku cięż­kiej pracy i utra­co­nych nadziei.

– Och Will, a ja myśla­łam, że wszyst­kie nasze pro­blemy skoń­czą się, gdy tylko minie wojna!

– Nie. – Will uniósł swą sze­roką, chłop­ską twarz i obrzu­cił ją poważ­nym spoj­rze­niem. – Nasze kło­poty dopiero się zaczy­nają.

– Jak duży jest ten dodat­kowy poda­tek?

– Trzy­sta dola­rów.

Przez chwilę stała jak onie­miała. Trzy­sta dola­rów! Rów­nie dobrze mogłoby to być trzy miliony dola­rów.

– Ależ… – wymam­ro­tała – ależ… ależ… w takim razie musimy jakoś zdo­być te trzy setki…

– Rów­nie dobrze mogłaby pani marzyć o gwiazdce z nieba.

– Och, Will! Oni nie mogą sprze­dać Tary. Ależ…

W jego łagod­nych, jasnych oczach było teraz pełno gory­czy i nie­na­wi­ści.

– Nie mogą? Ależ mogą i zro­bią to z praw­dziwą rado­ścią. Pani Scar­lett, kraj dia­bli biorą, pro­szę wyba­czyć to okre­śle­nie. Ci car­pet­bag­ge­rzy i scal­la­wa­go­wie mają prawa wybor­cze, a więk­szość z nas, demo­kra­tów, nie. Nie mogą brać udziału w wybo­rach sta­no­wych ci demo­kraci, któ­rym w 1865 roku wpi­sano do reje­stru podat­ków sumę więk­szą niż dwa tysiące dola­rów. To wyłą­cza z gło­so­wa­nia takich ludzi jak pani ojciec, pan Tar­le­ton, pano­wie McRae czy mło­dzi Fon­ta­ine’owie. Nie może gło­so­wać nikt, kto miał sto­pień puł­kow­nika i brał udział w woj­nie, a założę się, że ten stan miał wię­cej puł­kow­ni­ków niż jaki­kol­wiek inny w Kon­fe­de­ra­cji. Nie wolno też gło­so­wać tym, któ­rzy peł­nili jaki­kol­wiek urząd w kon­fe­de­rac­kim rzą­dzie, a to wyklu­cza nawet wszyst­kich nota­riu­szy i sędziów. Lasy są pełne takich ludzi. Nie­wąt­pli­wie spo­sób, w jaki Jan­kesi uło­żyli tekst przy­sięgi amne­styj­nej, cał­ko­wi­cie zaka­zuje gło­so­wa­nia każ­demu, kto był kim­kol­wiek przed wojną. Nie mogą tego czy­nić ani ludzie zdolni, ani wykształ­ceni, ani bogaci. Ha! Ja mógł­bym gło­so­wać, gdy­bym zło­żył tę przy­sięgę. W sześć­dzie­sią­tym pią­tym roku nie mia­łem żad­nych pie­nię­dzy i z całą pew­no­ścią nie nadano mi stop­nia puł­kow­nika, nie byłem też nikim zna­czą­cym. Ale ja nie złożę tego ślu­bo­wa­nia. Ani mi to w gło­wie! Gdyby Jan­kesi postę­po­wali spra­wie­dli­wie, mógł­bym zło­żyć im przy­sięgę lojal­no­ści, ale nie w takiej sytu­acji. Mogli przy­łą­czyć mnie do Unii, ale nie prze­ro­bią mnie na swego oby­wa­tela. Nie złożę im tego ślu­bo­wa­nia, nawet gdy­bym już ni­gdy nie miał odzy­skać prawa wybor­czego. Za to szu­mo­winy w rodzaju Hil­tona mają prawo głosu. I takie łaj­daki jak Jonas Wil­ker­son. Będą też gło­so­wać ubo­dzy biali, tacy jak Slat­tery’owie, a także cał­kiem nie­li­czący się ludzie w rodzaju MacIn­to­shów. To od nich wła­śnie zale­żeć będą decy­zje we wszyst­kich spra­wach. I jeśli zaży­czą sobie dodat­ko­wych podat­ków choćby i tuzin razy, mogą to zro­bić. Tak samo jak Murzyn może zabić bia­łego i nie zostać za to powie­szony lub… – umilkł zakło­po­tany i oboje pomy­śleli o tym, co stało się z samotną, białą kobietą na poło­żo­nej w odlud­nym miej­scu far­mie nie­opo­dal Love­joy. – Ci Murzyni mogą zro­bić nam wszystko, a Biuro Wyzwo­leń­ców i żoł­nie­rze poprą ich zbroj­nie. My zaś, bez prawa głosu, nie będziemy mogli nic wskó­rać.

– Prawo głosu! – wykrzyk­nęła. – Co to ma do rze­czy? Mówimy o podat­kach… Will, wszy­scy wie­dzą, jak dobrą plan­ta­cją jest Tara. Jeśli będziemy musieli, weź­miemy pożyczkę na hipo­tekę. To wystar­czy na opła­ce­nie podat­ków.

– Pani Scar­lett, co też pani mówi. A któż ma pie­nią­dze, by poży­czyć je pod zastaw posia­dło­ści? Kto, poza car­pet­bag­ge­rami, któ­rzy pró­bują zabrać pani Tarę? Wszy­scy mają zie­mię. I wszy­scy są biedni. Nie może pani zasta­wić ziemi.

– Mam dia­men­towe kol­czyki, które zabra­łam Jan­ke­sowi. Mogę je sprze­dać.

– A kto tu ma pie­nią­dze na kol­czyki? Ludzie nie mają pie­nię­dzy na boczek, a cóż dopiero na bły­skotki. Jeśli pani ma dzie­sięć dola­rów w zło­cie, to i tak jest to wię­cej, niż posia­dają inni ludzie w oko­licy.

Znowu zapa­dło mil­cze­nie. Scar­lett czuła się tak, jakby waliła głową w mur. Tak wiele było tych murów przez ostatni rok.

– Co zro­bimy, pani Scar­lett?

– Nie wiem – odparła, uświa­da­mia­jąc sobie, że wszystko jej obo­jęt­nieje. Oka­zało się, że o ten jeden mur jest za dużo. Nagle poczuła ogromne zmę­cze­nie. Czemu mia­łaby pra­co­wać tak ciężko, wal­czyć, zamę­czać się? – Nie wiem – powtó­rzyła. – Ale niech tatuś się o tym nie dowie. To by go bar­dzo zmar­twiło.

– Nie powiem mu.

– Czy mówi­łeś już komuś o tym?

– Nie, przy­sze­dłem z tym pro­sto do pani.

Tak – pomy­ślała. – Wszy­scy zawsze przy­cho­dzą pro­sto do mnie ze złymi wia­do­mo­ściami. Czuła się tym już zmę­czona.

– Gdzie jest pan Wil­kes? Może on coś wymy­śli.

Obró­cił ku niej swe łagodne spoj­rze­nie i Scar­lett uświa­do­miła sobie, podob­nie jak tego pierw­szego dnia po powro­cie Ash­leya do domu, że Will wie wszystko.

– Jest w sadzie. Rąbie drewno. Sły­sza­łem sie­kierę, gdy odpro­wa­dza­łem konia. On też nie ma pie­nię­dzy.

– Ale jeśli chcę z nim o tym poroz­ma­wiać, to chyba mogę, prawda? – odburk­nęła i wstała z miej­sca, roz­ko­pu­jąc derkę, którą miała owi­nięte nogi. Will nie powie­dział na to ani słowa i dalej roz­cie­rał dło­nie, trzy­ma­jąc je w pobliżu ognia.

– Lepiej niech pani weź­mie szal. Na dwo­rze zro­biło się zimno.

Wyszła jed­nak bez szala, znaj­do­wał się on bowiem na górze, a czuła zbyt gwał­towną potrzebę zoba­cze­nia Ash­leya i podzie­le­nia się z nim swymi pro­ble­mami.

Żeby tak zastać go samego w ogro­dzie! Od powrotu Ash­leya nie zamie­niła z nim słowa na osob­no­ści. Zawsze ota­czała go rodzina. Mela­nia nie odstę­po­wała go na krok, cią­gle doty­ka­jąc rękawa męża, by upew­nić się, że naprawdę jest tutaj. Obu­dziło to w Scar­lett zazdro­sną nie­chęć, którą stłu­miła w ciągu tych mie­sięcy, kiedy sądziła, iż Ash­ley nie żyje. Tym razem nikt nie powstrzyma jej od poroz­ma­wia­nia z nim sam na sam.

*

Szła przez sad pod nagimi gałę­ziami. Od wil­got­nej trawy miała już mokre nogi. Sły­szała odgłosy sie­kiery. To Ash­ley rąbał na szta­chety przy­wle­czone z bagien bale. Odbu­dowa ogro­dzeń tak dokład­nie spa­lo­nych przez Jan­ke­sów oka­zała się zada­niem trud­nym i pra­co­chłon­nym. Wszystko tu jest ciężką, nie­koń­czącą się pracą – pomy­ślała znie­chę­cona. Czuła się zmę­czona, ogłu­piała i wyczer­pana. Gdyby Ash­ley oże­nił się z nią, a nie z Mela­nią! Jakże dobrze byłoby pójść do niego, przy­tu­lić się i z pła­czem zło­żyć cały ów cię­żar na jego bar­kach, by uczy­nił to, co uważa za sto­sowne!

Obe­szła gąszcz drzew gra­natu, któ­rych nagie gałę­zie drżały na zim­nym wie­trze, i ujrzała go pochy­lo­nego nad robotą, ocie­ra­ją­cego czoło wierz­chem dłoni. Ash­ley miał na sobie strzępy tabacz­ko­wych spodni i jedną z koszul Geralda, tę, którą w lep­szych cza­sach ojciec wkła­dał jedy­nie uda­jąc się do sądu lub na bar­be­cue – pli­so­waną koszulę, sta­now­czo zbyt kusą na Ash­leya. Mary­narkę powie­sił na gałęzi drzewa, gdyż roz­grzał się przy pracy. Gdy pode­szła, odpo­czy­wał, sto­jąc.

Na widok Ash­leya ubra­nego w łach­many, z sie­kierą w ręku, jej serce zalała fala miło­ści i obu­rze­nia na los. Nie mogła znieść widoku sub­tel­nego, wytwor­nego Ash­leya odzia­nego w szmaty i pra­cu­ją­cego fizycz­nie. Jego rąk nie stwo­rzono do pracy, zaś jego ciało winno być przy­oble­kane jedy­nie w pope­linę i naj­wy­kwint­niej­sze płótno. Bóg prze­zna­czył go do życia w wiel­kim domu, gdzie mógłby roz­ma­wiać z miłymi ludźmi, grać na for­te­pia­nie i pisać rze­czy, które pięk­nie brzmią i są zupeł­nie pozba­wione sensu.

Potra­fiła znieść widok wła­snego dziecka w far­tu­chu uszy­tym z wor­ków i dziew­cząt w sta­rych, spra­nych suk­niach z pasia­stej bawełny. Potra­fiła pogo­dzić się z tym, że Will pra­co­wał cię­żej niż kie­dyś jaki­kol­wiek robot­nik na plan­ta­cji, ale nie umiała spo­koj­nie patrzeć na to, że robi to Ash­ley. Wyda­wał się jej czło­wie­kiem zbyt wytwor­nym do takich rze­czy. I był jej zbyt drogi. Wola­łaby raczej wła­sno­ręcz­nie rąbać drewno, niż cier­pieć, patrząc, jak on to robi.

– Podobno Abe Lin­coln zaczy­nał od cio­sa­nia szta­chet – powie­dział, gdy do niego pode­szła. – Pomyśl tylko, jak wielka kariera mnie czeka!

Zmarsz­czyła brwi. Zawsze mówił tak bez­tro­sko o cięż­kich warun­kach życia. Ale miała z nim do omó­wie­nia sprawę śmier­tel­nie poważną i te jego uwagi wręcz ją iry­to­wały.

Szybko prze­ka­zała mu przy­wie­zioną przez Willa nowinę. Gdy skoń­czyła mówić, poczuła ulgę. Z pew­no­ścią będzie umiał jakoś jej pomóc. Ash­ley nic nie powie­dział, tylko widząc, że Scar­lett drży, zdjął z gałęzi mary­narkę i okrył nią jej ramiona.

– No i co? – powie­działa w końcu. – Czy nie przy­szło ci do głowy, że musimy jakoś zdo­być te pie­nią­dze?

– Tak – odparł. – Ale skąd je wziąć?

– O to wła­śnie pytam cie­bie – odparła ze zło­ścią. Uczu­cie ulgi znik­nęło. Nawet jeśli nie mógł jej pomóc, czemu nie powie­dział cze­goś pocie­sza­ją­cego, choćby tylko: „O, tak mi przy­kro”.

Uśmiech­nął się.

– Przez wszyst­kie te mie­siące, odkąd przy­by­łem do domu, sły­sza­łem tylko o jed­nym czło­wieku, który ma teraz pie­nią­dze. Jest nim Rett Butler – oświad­czył.

Ciotka Pit­ty­pat napi­sała Mela­nii tydzień wcze­śniej, że Rett jest z powro­tem w Atlan­cie, ma powóz i dwa piękne konie, w kie­szeni zaś pełno zie­lo­nych dola­rów. Suge­ro­wała, że nie wszedł w ich posia­da­nie uczciwą drogą. Ciotka miała teo­rię, podzie­laną przez więk­szość ludzi w Atlan­cie, że Ret­towi udało się uciec z mitycz­nymi milio­nami kon­fe­de­rac­kiego skarbu.

– Nie mówmy o nim – ucięła krótko Scar­lett. – To drań, jakiego świat nie widział. Co sta­nie się z nami teraz?

Ash­ley odło­żył sie­kierę i popa­trzył w dal. Jego oczy zda­wały się wędro­wać ku jakiejś odle­głej kra­inie, do któ­rej ona nie mogła udać się za nim.

– Zasta­na­wiam się – powie­dział. – Zasta­na­wiam się nie tylko nad tym, co sta­nie się z nami w Tarze, ale co sta­nie się ze wszyst­kimi ludźmi na Połu­dniu.

Poczuła się tak, jakby gwał­tow­nie ude­rzono ją w twarz. Do dia­bła ze wszyst­kimi ludźmi na Połu­dniu! Co będzie z nami? – pomy­ślała, mil­czała jed­nak, gdyż uczu­cie zmę­cze­nia owład­nęło nią znowu, i to bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Zawio­dła się na Ash­leyu.

– Dzieje się tak zawsze, ile­kroć upada cywi­li­za­cja. Zwy­cię­żają ludzie odważni i mądrzy, a inni prze­gry­wają. To nawet inte­re­su­jące na wła­sne oczy oglą­dać „Götterdämmerung”.

– Co?

– Zmierzch bogów. Na nie­szczę­ście my, połu­dniowcy, myśle­li­śmy, że jeste­śmy bogami.

– Na litość boską, Ash­leyu! Nie mów głupstw, kiedy grozi nam kata­strofa!

Wresz­cie ode­rwał się od myśli, w któ­rych był zato­piony, ujął z czu­ło­ścią jej dło­nie, przy­pa­tru­jąc się wid­nie­ją­cym na nich odci­skom.

– To naj­pięk­niej­sze ręce, jakie znam – oświad­czył, cału­jąc jej dło­nie. – Są piękne, bo są silne, każdy zaś odcisk jest jak medal. Każde zgru­bie­nie świad­czy o dziel­no­ści i braku ego­izmu. Poka­le­czy­łaś sobie ręce dla nas wszyst­kich, dla twego ojca, dla sióstr, Mela­nii, dziecka, Murzy­nów i dla mnie. Moja droga, wiem, co myślisz. Myślisz: „Oto stoi przede mną nie­prak­tyczny głu­piec, opo­wia­da­jący non­sensy o zmar­łych bogach, pod­czas gdy żywi ludzie są w nie­bez­pie­czeń­stwie”. Nie­praw­daż?

Ski­nęła głową, chcąc, by trzy­mał tak jej ręce przez całą wiecz­ność. Puścił je jed­nak.

– Przy­szłaś do mnie, mając nadzieję, że zdo­łam ci pomóc. Nie­stety, nie mogę.

Popa­trzył na sie­kierę i stertę bali, a z jego oczu wyj­rzała gorycz.

– Mojego domu już nie ma i nie sądzę, bym miał kie­dy­kol­wiek te pie­nią­dze, któ­rych posia­da­nie uwa­ża­łem za cał­ko­wi­cie oczy­wi­ste. Nie pasuję do świata, bo świat, do któ­rego nale­ża­łem, prze­mi­nął. Nie mogę ci pomóc, Scar­lett. Mogę tylko nauczyć się, jak być far­me­rem, i to kiep­skim far­me­rem. To jed­nak nie pomoże ci zacho­wać Tary. Nie myśl, że nie uświa­da­miam sobie gory­czy naszej sytu­acji. Żyję tutaj na two­jej łasce… tak, Scar­lett, na two­jej łasce. Ni­gdy nie potra­fię odpła­cić ci się za to, co z dobrego serca zro­bi­łaś dla mnie i dla moich bli­skich. Każ­dego dnia uświa­da­miam to sobie coraz wyraź­niej. I każ­dego dnia coraz jaśniej widzę, jak źle radzę sobie z poko­ny­wa­niem trud­no­ści, które na nas spa­dły. Co dzień to moje prze­klęte odwra­ca­nie się od rze­czy­wi­sto­ści spra­wia, iż coraz trud­niej jest mi sta­wić czoło nowemu porząd­kowi. Czy rozu­miesz, co mam na myśli?

Ski­nęła głową. Miała nie­zbyt jasne poję­cie o tym, o co mu cho­dzi, ale słu­chała go z zapar­tym tchem. Po raz pierw­szy Ash­ley mówił jej o rze­czach, o któ­rych myślał, gdy zda­wał się tak od niej odle­gły. Pod­nie­cało ją to tak, jakby doko­ny­wała jakie­goś odkry­cia.

– Ta nie­chęć do patrze­nia na nagą rze­czy­wi­stość jest moim prze­kleń­stwem. Aż do wojny życie nie wyda­wało mi się bar­dziej realne niż cień na zasło­nie. I wola­łem taki wła­śnie stan rze­czy. Nie lubi­łem, gdy zarysy przed­mio­tów sta­wały się zbyt wyraźne. Lubi­łem, gdy były nieco zama­zane i zamglone.

Umilkł, uśmie­cha­jąc się nie­znacz­nie. Wzdry­gnął się, bo chłodny wiatr prze­ni­kał przez jego cienką koszulę.

– Mówiąc innymi słowy, jestem tchó­rzem.

To, co mówił o uka­zu­ją­cych się cie­niach i zamglo­nych kształ­tach, nie­wiele dla niej zna­czyło, ale ostat­nie słowa wypo­wie­dział w języku, który potra­fiła zro­zu­mieć. Wie­działa, że to nie­prawda. Nie było w nim ani odro­biny tchó­rzo­stwa. Sam jego wygląd świad­czył o poko­le­niach dziel­nych przod­ków, a wojenne zasługi Ash­leya Scar­lett znała na pamięć.

– Wcale tak nie jest! Czy tchórz rzu­ciłby się na działo pod Get­tys­bur­giem, na czele oddziału? Czyż gene­rał pofa­ty­go­wałby się oso­bi­ście powia­do­mić Mela­nię o losach tchó­rza? I…

– To nie jest odwaga – oświad­czył znu­żo­nym tonem. – Walka jest jak szam­pan. Ude­rza tchó­rzom do głowy rów­nie szybko jak boha­te­rom. Każdy głu­piec potrafi być dzielny na polu bitwy, kiedy ma do wyboru: albo wyka­zać się odwagą, albo zgi­nąć. Mówię o czymś innym. Mój rodzaj tchó­rzo­stwa jest nie­skoń­cze­nie gor­szy, niż gdy­bym uciekł, usły­szaw­szy pierw­szy wystrzał z działa.

Wypo­wia­dał słowa wolno, z tru­dem, jakby sam przy­pa­tru­jąc się sobie ze ści­śnię­tym ser­cem. Gdyby jaki­kol­wiek inny męż­czy­zna mówił w ten spo­sób, Scar­lett uzna­łaby to za fał­szywą skrom­ność i doma­ga­nie się pochwał. Ale Ash­ley zda­wał się naprawdę myśleć to, co mówił. Zimowy wiatr prze­ni­kał jej ciało, zadrżała więc znowu, choć dreszcz ten miał swe źró­dło bar­dziej w jego prze­ra­ża­ją­cych sło­wach, które zapa­dały jej w serce.

– Ash­leyu, o co się wła­ści­wie mar­twisz?

– O rze­czy, któ­rych nie umiem nazwać. Takie, które brzmią bar­dzo głu­pio, gdy ubie­rze się je w słowa. Więk­szość rze­czy w życiu stała się zbyt realna. Trzeba teraz wcho­dzić w oso­bi­sty kon­takt z naj­prost­szymi spra­wami życio­wymi. Nie cho­dzi mi nawet o rąba­nie drewna w tym bło­cie. Mam na myśli raczej to, co mnie do tego zmu­sza. Myślę bar­dzo czę­sto o utra­co­nym pięk­nie daw­nego życia, które tak kocha­łem. Przed wojną, Scar­lett, życie było piękne. Miało swój urok. Było dosko­nałe i har­mo­nijne, jak w dzie­łach sztuki grec­kiej. Być może nie dla wszyst­kich tak to wyglą­dało. Teraz to wiem. Ale dla mnie życie w Dwu­na­stu Dębach było naprawdę piękne. Nale­ża­łem do niego. Byłem jego czę­ścią. Teraz wszystko prze­mi­nęło, a ja nie mogę odna­leźć się w nowej rze­czywistości. Tym wła­śnie się mar­twię. Wiem, że w daw­nych cza­sach realne życie było tylko cie­niem, któ­remu się przy­glą­da­łem. Uni­ka­łem wszyst­kiego, co było bar­dziej nama­calne, ludzi i sytu­acji, które uwa­ża­łem za zbyt praw­dziwe, zbyt żywio­łowe. Nie lubi­łem, gdy wdzie­rały się w moje życie. Cie­bie także pró­bo­wa­łem uni­kać, Scar­lett. Zda­wa­łaś mi się zbyt pełna życia, a ja do tego stop­nia byłem tchó­rzem, że wola­łem cie­nie i sny.

– Ale… ale… Mela?

– Mela­nia jest naj­mil­szym ze snów i czę­ścią moich marzeń. Gdyby nie wojna, spę­dził­bym całe życie w Dwu­na­stu Dębach, z zado­wo­le­niem patrząc na mija­jący czas. Ale kiedy wybu­chła wojna, życie w całej swej real­no­ści zaata­ko­wało mnie. Gdy po raz pierw­szy zna­la­złem się na polu walki, pod Bull Run, widzia­łem przy­ja­ciół z lat chło­pię­cych roz­ry­wa­nych na kawałki. Sły­sza­łem jęki umie­ra­ją­cych koni i pozna­łem straszne, przy­pra­wia­jące o mdło­ści uczu­cie, jakiego doznaje się na widok ludzi wyrzu­ca­nych w górę i try­ska­ją­cych krwią, gdy się do nich strzela. Ale nie to było naj­gor­szą rze­czą na woj­nie. Naj­gorsi byli ludzie, wśród któ­rych musia­łem żyć. Przez całe życie ucie­ka­łem od ludzi. Mia­łem tylko kilku sta­ran­nie wybra­nych przy­ja­ciół. A na woj­nie prze­ko­na­łem się, że stwo­rzy­łem sobie swój wła­sny świat, że umie­ści­łem w nim wyśnione przez sie­bie istoty. Prze­ko­na­łem się, że ist­nieją realni ludzie, ale nie zdo­ła­łem dowie­dzieć się, jak wśród nich żyć. I oba­wiam się, że ni­gdy tej wie­dzy nie posiądę. Wiem, że aby utrzy­mać żonę i dziecko, będę musiał odna­leźć swoją drogę w tym świe­cie, z któ­rym nie mam nic wspól­nego. Ty, Scar­lett, bie­rzesz życie za rogi i kie­ru­jesz nim zgod­nie ze swoją wolą. Ale gdzie jest w tym świe­cie moje miej­sce? Wierz mi, że się boję.

Scar­lett pró­bo­wała w jego sło­wach zna­leźć jakiś sens, ale to, co mówił, umy­kało jej jak dziki ptak. Coś gnało go, poga­niało okrut­nie, jakby batem, ona jed­nak nie rozu­miała, co to takiego.

– Nie wiem, Scar­lett, w jakim momen­cie uświa­do­mi­łem sobie tak jasno, że mój teatr cieni prze­stał ist­nieć. Może stało się to w pierw­szych minu­tach bitwy pod Bull Run, kiedy zoba­czy­łem pierw­szego mar­twego czło­wieka. Wie­dzia­łem, że nie mogę już dłu­żej być widzem. Nagle zna­la­złem się na sce­nie. Sta­łem się akto­rem, gra­ją­cym, wyko­nu­ją­cym daremne gesty. Mój mały, wewnętrzny świat prze­mi­nął, zaata­ko­wany przez ludzi, któ­rych myśli były inne od moich, a czyny tak mi obce jak dzia­ła­nie Hoten­to­tów. Wtar­gnęli do mego świata w zabło­co­nych bucio­rach i nie mam gdzie się schro­nić. Będąc w obo­zie myśla­łem: „Kiedy wojna się skoń­czy, wrócę do daw­nego życia, do daw­nych snów. Znowu będę widzem w teatrze cieni”. Ale nic już nie wróci, Scar­lett. A to, czemu wszy­scy będziemy musieli sta­wić czoło, jest gor­sze od wojny i nie­woli. A dla mnie także gor­sze od śmierci… Rozu­miesz więc, że pono­szę karę za to, że się boję.

– Ależ Ash­leyu – zaczęła oszo­ło­miona. – Jeśli oba­wiasz się, że będziemy gło­do­wać, to… to… Och, Ash­leyu, pora­dzimy sobie jakoś! Wiem, że damy sobie radę!

Przez chwilę spo­glą­dał na nią roz­sze­rzo­nymi, przej­rzy­ście sza­rymi oczyma. Malo­wał się w nich podziw. A potem nagle odwró­cił od niej wzrok. Serce zamarło w Scar­lett, gdyż uświa­do­miła sobie, że wcale nie myślał o gło­dzie. Jak zawsze mówili róż­nymi języ­kami. Kochała go jed­nak i wtedy, gdy odda­lał się od niej i zamy­kał w sobie. Było tak, jakby słońce skryło się za hory­zon­tem, pozo­sta­wia­jąc ją w chłod­nej rosie zmierz­chu. Chciała wziąć go w ramiona i przy­ci­snąć do sie­bie. Pra­gnęła, by uświa­do­mił sobie, że ona także jest istotą z krwi i ciała, nie zaś czymś, o czym czy­tał lub śnił. Gdyby tylko mogła połą­czyć się z nim, za czym tak tęsk­niła od tego tak odle­głego dnia, kiedy powró­ciw­szy z Europy, stał na scho­dach Tary i uśmie­chał się do niej.

– Głód to nic przy­jem­nego – powie­dział. – Wiem, bo przez to prze­sze­dłem. Ale nie tego się oba­wiam. Boję się sta­nąć twa­rzą w twarz z życiem pozba­wio­nym auten­tycz­nego piękna, jakie posia­dał nasz świat, który prze­mi­nął.

Scar­lett pomy­ślała z roz­pa­czą, że Mela­nia wie­dzia­łaby, co Ash­ley ma na myśli. Mela i on zawsze mówili takie głup­stwa o poezji, książ­kach, snach, pro­mie­niach księ­życa i gwiezd­nym pyle. On nie bał się tego, co ona: skur­czów pustego żołądka, podmu­chów zimo­wego wia­tru ani eks­mi­sji z Tary. Drżał za to z lęku, jakiego ona ni­gdy nie zaznała ani nie potra­fiła sobie wyobra­zić. Na Boga, cze­góż można było bać się w tych ruinach świata prócz głodu, zimna i utraty domu?

Pomy­ślała, że może gdyby słu­chała go uważ­niej, wie­dzia­łaby, co odpo­wie­dzieć.

– Och – wes­tchnęła z roz­cza­ro­wa­niem, jak dziecko, które otwiera pięk­nie zapa­ko­waną paczkę i widzi, że jest pusta. Usły­szaw­szy ten ton, Ash­ley uśmiech­nął się ze skru­chą.

– Wybacz mi, Scar­lett, że to powie­dzia­łem. Nie możesz mnie zro­zu­mieć, bo ty nie znasz uczu­cia stra­chu. Masz serce lwa i jesteś cał­ko­wi­cie pozba­wiona wyobraźni, a ja zazdrosz­czę ci obu tych rze­czy. Ni­gdy nie boisz się sta­wić czoła rze­czywistości i ni­gdy tak jak ja nie pra­gniesz od niej uciec.

– Uciec!

To jedno słowo dobrze zro­zu­miała. Ash­ley, podob­nie jak ona, czuł się zmę­czony walką i pra­gnął uciec. Zaczęła szyb­ciej oddy­chać.

– Och, Ash­leyu! – wykrzyk­nęła. – Mylisz się. Ja także chcę uciec. Jestem tak bar­dzo tym wszyst­kim zmę­czona.

Jego brwi unio­sły się z nie­do­wie­rza­niem, ona zaś gorącz­kowo poło­żyła rękę na jego ramie­niu.

– Posłu­chaj mnie – zaczęła, szybko wyrzu­ca­jąc z sie­bie słowa. – Naprawdę jestem zmę­czona tym wszyst­kim. Śmier­tel­nie zmę­czona i nie zniosę tego ani chwili dłu­żej. Wal­czy­łam o jedze­nie i o pie­nią­dze. Pie­li­łam, gra­co­wa­łam, zbie­ra­łam bawełnę i nawet ora­łam. Ale teraz nie zniosę tego ani minuty dłu­żej. Połu­dnie jest mar­twe! Mar­twe! Dostali je w swoje łapy Jan­kesi, wolni Murzyni i car­pet­bag­ge­rzy. Nic tu dla nas nie zostało. Ash­leyu, uciek­nijmy!

Popa­trzył na nią ostro, pochy­la­jąc głowę.

– Tak, uciek­nijmy… zostawmy ich wszyst­kich! Jestem zmę­czona pracą dla tych ludzi. Ktoś się nimi zaj­mie. Zawsze znaj­dzie się ktoś, kto zatrosz­czy się o ludzi, któ­rzy nie potra­fią zadbać o sie­bie. Och, Ash­leyu, uciek­nijmy. Ty i ja. Mogli­by­śmy poje­chać do Mek­syku. Armii mek­sy­kań­skiej potrzebni są ofi­ce­ro­wie. Byli­by­śmy tam tacy szczę­śliwi. Pra­co­wa­ła­bym dla cie­bie, Ash­leyu. Zro­bi­ła­bym dla cie­bie wszystko. Wiem, że nie kochasz Mela­nii…

Ash­ley zaczął coś mówić ze zbo­la­łym wyra­zem twa­rzy, ale Scar­lett zagłu­szyła go poto­kiem wła­snych słów.

– Tam­tego dnia powie­dzia­łeś mi, że kochasz mnie bar­dziej niż ją. Och, dobrze pamię­tam ten dzień! I wiem, że się nie zmie­ni­łeś! A przed chwilą powie­dzia­łeś, że ona jest niczym wię­cej jak tylko snem. Och, Ash­leyu, jedźmy stąd! Uczy­nię cię szczę­śli­wym. A poza tym – dodała jado­wi­cie – dok­tor Fon­ta­ine powie­dział, że ona nie może mieć już wię­cej dzieci, a ja mogła­bym dać ci…

Chwy­cił ją za ramiona tak mocno, że aż ją to zabo­lało. Zamil­kła, nie mogąc zła­pać tchu.

– Mie­li­śmy zapo­mnieć o tym dniu w Dwu­na­stu Dębach.

– Czy myśla­łeś, że mogę o nim kie­dy­kol­wiek zapo­mnieć? Czy ty o nim zapo­mnia­łeś? Czy możesz uczci­wie powie­dzieć, że mnie nie kochasz?

Wes­tchnął głę­boko.

– Ow­szem. Nie kocham cię – odpo­wie­dział krótko.

– To kłam­stwo.

– Nawet jeśli tak – odparł Ash­ley śmier­tel­nie spo­koj­nym gło­sem – nie jest to rzecz, o któ­rej można by dys­ku­to­wać.

– Ty uwa­żasz…

– Czy sądzisz, że mógł­bym odejść i porzu­cić Mela­nię i dziecko, nawet gdy­bym ich nie­na­wi­dził? Że zła­mał­bym Mela­nii serce? Zosta­wił­bym ich na łasce przy­ja­ciół? Scar­lett, czyś ty osza­lała? Czy nie ma w tobie ani odro­biny lojal­no­ści? Nie możesz porzu­cić swego ojca i dziew­cząt. Jesteś za nich odpo­wie­dzialna, tak jak na mnie spo­czywa odpo­wie­dzial­ność za Mela­nię i Beau. Nie ma zna­cze­nia, czy jesteś zmę­czona, czy nie. Oni są tutaj i musisz się o nich trosz­czyć.

– Och, ja potra­fi­ła­bym ich zosta­wić. Robi mi się nie­do­brze na myśl o nich. Jestem nimi zmę­czona.

Pochy­lił się ku niej i przez moment jej serce ści­snęło się na myśl, że chce wziąć ją w ramiona. Zamiast tego pokle­pał ją po ple­cach, mówiąc do niej tak, jakby pocie­szał dziecko.

– Wiem, że czu­jesz się chora i zmę­czona. To dla­tego mówisz w ten spo­sób. Dźwi­gasz cię­żar, któ­rego star­czy­łoby na trzech męż­czyzn. Ale ja chcę ci pomóc… Nie zawsze będę tak nie­zdarny…

– Jest tylko jeden spo­sób, w jaki możesz mi pomóc – odparła tępo. – Zabrać mnie daleko stąd, żeby­śmy mogli zacząć wszystko od nowa i żyć szczę­śli­wie. Nic nas tutaj nie trzyma.

– Nic – potwier­dził spo­koj­nie. – Nic poza hono­rem.

Popa­trzyła na niego z zakło­po­ta­niem i tęsk­notą i po raz pierw­szy dostrze­gła, że jego rzęsy mają głę­boki złoty kolor doj­rza­łej psze­nicy. Zauwa­żyła też, jak dum­nie trzyma głowę. W całej jego postaci było wiele god­no­ści, cho­ciaż okryty był gro­te­sko­wymi szma­tami. Jej wzrok, w któ­rym malo­wało się nieme bła­ga­nie, napo­tkał jego oczy. Wyglą­dały jak gór­skie stawy pod sza­rym nie­bem.

Nie było wąt­pli­wo­ści, że potę­pia jej dzi­kie marze­nie, jej sza­leń­cze pożą­da­nie.

Uczu­cie przy­gnę­bie­nia i sła­bo­ści ogar­nęło jej serce, ukryła twarz w dło­niach i roz­pła­kała się. Ash­ley ni­gdy dotąd nie widział jej pła­czą­cej. Ni­gdy nie sądził, że kobiety o tak sil­nym cha­rak­te­rze mogą pła­kać. Ogar­nęła go fala czu­ło­ści i skru­chy. Pod­szedł do niej szybko i już po chwili trzy­mał ją w ramio­nach, głasz­cząc pocie­sza­jąco i przy­tu­la­jąc jej ciemną głowę do piersi.

– Moje kocha­nie! – wyszep­tał. – Moje dzielne kocha­nie! Nie wolno ci pła­kać!

Gdy dotknął jej, poczuł, jak Scar­lett zmie­nia się pod wpły­wem jego uści­sku. Było coś sza­lo­nego, magicz­nego w jej szczu­płym ciele i w gorą­cym bla­sku, jaki bił z jej oczu. Zima wokół nich nagle znik­nęła. Znów wró­ciła wio­sna, na wpół zapo­mniana, bal­sa­miczna wio­sna zie­lo­nych sze­le­stów i pomru­ków, bez­tro­ski i nie­rób­stwa, rado­snych dni, kiedy to pra­gnie­nia mło­do­ści roz­le­wały się cie­płem w jego żyłach. Gorz­kie lata, jakie upły­nęły od tam­tej pory, ode­szły w nie­pa­mięć. Zoba­czył, że usta, które obró­ciły się ku niemu, są czer­wone i drżące. Poca­ło­wał ją.

Scar­lett szu­miało w uszach, jakby trzy­mała przy nich mor­ską muszlę. Poprzez ten dźwięk usły­szała pośpieszne bicie wła­snego serca. Jej ciało zda­wało się wta­piać w jego. W jed­nej chwili przy­warli mocno do sie­bie. Jego usta żar­łocz­nie błą­dziły po jej war­gach, jakby ni­gdy nie miały nasy­cić się tą piesz­czotą.

Kiedy nagle puścił ją, poczuła, że nie potrafi utrzy­mać się na nogach, i musiała wes­przeć się o ogro­dze­nie. Pod­nio­sła ku niemu lśniące miło­ścią i trium­fem oczy.

– Kochasz mnie! Naprawdę mnie kochasz! Powiedz to, powiedz!

Jego ręce wciąż spo­czy­wały na jej ramio­nach. Czuła, że drżą i kochała to drże­nie. Prze­chy­liła się ku niemu gwał­tow­nie, ale odsu­nął ją od sie­bie, patrząc wzro­kiem, w któ­rym nie było już chłod­nej obo­jęt­no­ści, oczyma roz­dar­tymi walką i roz­pa­czą.

– Nie – powie­dział. – Nie. Jeśli to zro­bię, wezmę cię tu, natych­miast.

Uśmiech­nęła się jasnym, gorą­cym uśmie­chem. Zapo­mniała o cza­sie, miej­scu i w ogóle o wszyst­kim poza jego ustami na swych war­gach.

Nagle potrzą­snął nią raz i drugi, aż czarne włosy roz­sy­pały się jej na ramiona.

Potrzą­sał nią tak, jakby był na nią sza­leń­czo wście­kły. Na nią i na sie­bie samego.

– Nie zro­bimy tego! – oświad­czył. – Nie możemy tego zro­bić!

Włosy opa­dły jej na twarz i nic nie widziała, zaś gwał­tow­ność Ash­leya oszo­ło­miła ją zupeł­nie. Wyrwała mu się i popa­trzyła nań ostro. Na jego czoło wystą­piły małe kro­pelki potu, pię­ści miał kur­czowo zaci­śnięte, jakby z bólu. Patrzył pro­sto na nią, prze­szy­wa­jąc ją sza­rymi oczyma.

– To wszystko moja wina. Ni­gdy już wię­cej nic takiego się nie powtó­rzy. Zabiorę Mela­nię i dziecko i odejdę.

– Odej­dziesz?! – wykrzyk­nęła z roz­pa­czą. – Och, nie!

– Tak, na Boga! Czy sądzisz, że zostanę tutaj po tym, co się stało? Prze­cież to mogłoby zda­rzyć się znowu…

– Ależ nie możesz odejść! Czemu miał­byś to robić? Kochasz mnie…

– Chcesz, żebym ci to powie­dział? Dobrze, powiem. Kocham cię.

Pochy­lił się ku niej z nie­ocze­ki­waną gwał­tow­no­ścią, która spra­wiła, że Scar­lett przy­warła ple­cami do ogro­dze­nia.

– Kocham cie­bie, twą odwagę i upór, twój zapał i abso­lutną bez­względ­ność. Jak bar­dzo cię kocham? Tak bar­dzo, że jesz­cze przed chwilą mogłem zapo­mnieć o gościn­no­ści domu, który dał schro­nie­nie mnie i mojej rodzi­nie, zapo­mnieć o naj­lep­szej żonie, jaką kie­dy­kol­wiek prze­zna­czono męż­czyź­nie, i wziąć cię tutaj w bło­cie, jak…

Scar­lett wal­czyła z cha­osem myśli. W sercu czuła chłodny ból, jakby zamro­ziła je tafla lodu.

– Jeśli tak to czu­jesz… i nie wzią­łeś mnie… to zna­czy, że mnie nie kochasz – powie­działa nie­na­wist­nie.

– Ni­gdy nie zdo­łasz mnie zro­zu­mieć.

Oboje zamil­kli, spo­glą­da­jąc na sie­bie. Nagle Scar­lett zadrżała i jakby wra­ca­jąc z dłu­giej podróży dostrze­gła, że jest zima i że pola są nagie i ostre od ścier­nisk. Poczuła, że jest jej bar­dzo zimno. Zauwa­żyła także dawny, nie­prze­nik­niony wyraz twa­rzy Ash­leya, ten sam, który tak dobrze znała. Jakby jego twarz była skuta lodem bólu i potę­pie­nia.

Mogłaby odwró­cić się i zosta­wić go tutaj, a sama poszu­kać schro­nie­nia w domu, czuła się jed­nak zbyt zmę­czona, by się poru­szyć. Mówie­nie także ją męczyło.

– Nic nie pozo­stało – stwier­dziła w końcu. – Nic mi nie pozo­stało. Nic, co mogła­bym kochać. Nic, o co mogła­bym wal­czyć. Tracę i cie­bie, i Tarę.

Patrzył na nią przez długą chwilę, a potem pochy­lił się i pod­niósł z ziemi małą grudkę czer­wo­nej gliny.

– Jed­nak coś pozo­stało – powie­dział, a na jego usta wró­cił cień daw­nego uśmie­chu, jakby kpił teraz z niej i z sie­bie. – Coś, co kochasz bar­dziej niż mnie, choć możesz o tym nie wie­dzieć. Wciąż masz Tarę.

Ujął jej bez­władną dłoń i wło­żył w nią wil­gotną glinę, po czym zaci­snął na niej jej palce. W ich dło­niach nie było już tego roz­go­rącz­ko­wa­nia, co przed chwilą. Patrzyła przez moment na czer­woną zie­mię, która nie miała teraz dla niej żad­nego zna­cze­nia. Zer­k­nęła na niego i uświa­do­miła sobie jak przez mgłę, że jego spo­koju nie zdo­łają zni­we­czyć ani jej, ani niczyje inne namiętne dło­nie.

Choćby miało go to zabić, ni­gdy nie zostawi Mela­nii. Choćby pożą­dał Scar­lett do końca swych dni, ni­gdy jej nie posią­dzie i będzie trzy­mał się od niej z daleka. Gościn­ność, lojal­ność i honor zna­czą dla niego wię­cej niż ona.

Glina zię­biła jej dłoń.

– Tak – powie­działa. – Wciąż ją mam.

Począt­kowo te słowa nic dla niej nie zna­czyły i glina była tylko czer­woną grudką. Ale potem poja­wiła się nie­chciana myśl o morzu czer­wo­nej ziemi, ota­cza­ją­cej dom. Uświa­do­miła sobie, jak droga jest jej sercu i jak zażar­cie wal­czyła, by ją utrzy­mać. Będzie musiała wal­czyć jesz­cze bar­dziej, jeśli na­dal chce mieć Tarę. Znowu popa­trzyła na Ash­leya, zasta­na­wia­jąc się, gdzie podziały się jej uczu­cia. Mogła myśleć, ale nic nie czuła. Ani w sto­sunku do Tary, ani do niego. Jakby zupeł­nie wysty­gły wszel­kie jej emo­cje.

– Nie musisz wyjeż­dżać – oświad­czyła spo­koj­nie. – Nie chcę, byście gło­do­wali tylko dla­tego, że ja się tobie narzu­ca­łam. To się ni­gdy wię­cej nie powtó­rzy.

Odwró­ciła się i ruszyła z powro­tem do domu przez ścier­ni­sko, zawi­ja­jąc włosy w kok na karku. Ash­ley obser­wo­wał ją, gdy odcho­dziła, i dostrzegł, jak pro­stuje swe wąskie, szczu­płe ramiona. Ten gest zapadł mu w serce bar­dziej niż wszyst­kie wypo­wie­dziane przez nią słowa.

Rozdział 32

Kiedy wcho­dziła po scho­dach na górę, wciąż ści­skała w ręku grudkę czer­wo­nej gliny. Na wszelki wypa­dek omi­nęła tylne wej­ście, gdzie ostry wzrok Mammy z pew­no­ścią odkryłby, że stało się coś bar­dzo złego. Scar­lett nie chciała widzieć Mammy ani nikogo innego. Wie­działa, że nie znie­sie niczy­jego widoku ani nie podoła roz­mo­wie z kim­kol­wiek. Nie czuła wstydu, zakło­po­ta­nia ani smutku. Była tylko tak zmę­czona, że ugi­nały się pod nią nogi. Czuła pustkę w sercu. Ści­skała tylko mocno glinę.

– Wciąż to mam. Wciąż to mam – powta­rzała cią­gle od nowa jak papuga.

Nie miała nic innego. Nic poza czer­woną zie­mią, którą jesz­cze kilka minut temu chciała porzu­cić jak podartą chu­s­teczkę do nosa. Teraz znów stała się ona dla niej ważna. Zasta­na­wiała się, co za sza­leń­stwo ją ogar­nęło, gdy tak bez­tro­sko mówiła o wyjeź­dzie. Gdyby Ash­ley na to przy­stał, ode­szłaby z nim i porzu­ciła rodzinę i przy­ja­ciół, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Ale nawet teraz wie­działa, że opusz­cze­nie tych dro­gich czer­wo­nych wzgórz, peł­nych wody kana­łów i smu­kłych czar­nych sosen zła­ma­łoby jej serce. Tęsk­nie wra­ca­łaby do nich w myślach aż do dnia swej śmierci. Nawet Ash­ley nie wypeł­niłby pustki w jej sercu, nie zająłby miej­sca, w które wra­stały korze­nie Tary. Jakże Ash­ley jest mądry i jak dobrze ją zna. Wystar­czyło jedy­nie, by wci­snął jej w dłoń wil­gotną grudkę ziemi, żeby powró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści.

Stała w holu i wła­śnie miała zamknąć drzwi, gdy posły­szała odgłos koń­skich kopyt. Tylko gości jej teraz bra­ko­wało. Pój­dzie do swego pokoju i wymówi się bólem głowy.

Kiedy jed­nak powóz pod­je­chał bli­żej, zdu­miała się. Był to nowy powóz, lśniący, lakie­ro­wany, rów­nie nowy jak poły­sku­jąca mosią­dzem uprząż. Z pew­no­ścią ktoś obcy. Nikt, kogo znała, nie był taki bogaty.

Stała w drzwiach, patrząc na powóz, pod­czas gdy chłodne powiewy wia­tru pod­no­siły jej spód­nicę powy­żej prze­mo­czo­nych kostek. Powóz zatrzy­mał się przed domem i wysiadł z niego Jonas Wil­ker­son. Scar­lett tak zdu­miała się na widok ich byłego rządcy pod­jeż­dża­ją­cego pięk­nym powo­zem i ubra­nego w ele­gancki płaszcz, że przez chwilę nie wie­rzyła wła­snym oczom. Will mówił jej, że Wil­ker­son wygląda bar­dzo zamoż­nie, odkąd dostał nową pracę w Biu­rze Wyzwo­leń­ców. Zara­biał tam podobno mnó­stwo pie­nię­dzy, oszu­ku­jąc Murzy­nów lub rząd, albo też jed­nych i dru­gich. Kon­fi­sko­wał ludziom rów­nież bawełnę, twier­dząc, że to bawełna Kon­fe­de­ra­cji. Z całą pew­no­ścią ni­gdy nie doszedłby do takich pie­nię­dzy uczciwą drogą w tak krót­kim cza­sie.

A teraz znaj­do­wał się tutaj i wysia­dał z ele­ganc­kiego powozu, poda­jąc rękę szy­kow­nie ubra­nej kobie­cie. Jed­nym rzu­tem oka Scar­lett oce­niła, że suk­nia jej miała zbyt jaskrawy kolor, tak że wyglą­dała nie­mal wul­gar­nie, ale mimo to spo­glą­dała na ten strój z nie­przy­zwo­itym pożą­da­niem. Od tak dawna nie widziała żad­nych mod­nych kre­acji! A więc kry­no­liny nie są w tym roku zbyt sze­ro­kie – pomy­ślała, przy­glą­da­jąc się czer­wo­nej kra­cia­stej sukni. Kiedy zaś zer­k­nęła na czarny aksa­mitny żakiet, zdu­miała się, że jest tak krótki. I jaki zabawny kape­lusz miała na gło­wie nie­zna­joma! Czepki musiały już wyjść z mody, ponie­waż to nakry­cie głowy było absur­dal­nie pła­skim krąż­kiem czer­wo­nego aksa­mitu, wyglą­da­ją­cym jak nale­śnik. Wstążki miała zawią­zane nie pod brodą, jak to czy­niono w wypadku czep­ków, lecz na karku, pod masą gęstych loków, opa­da­ją­cych z tyłu kape­lusza, które zarówno kolo­rem, jak i wyglą­dem róż­niły się od reszty jej wło­sów.

Kiedy kobieta sta­nęła na ziemi i popa­trzyła na dom, Scar­lett dostrze­gła coś zna­jo­mego w jej pokry­tej bia­łym pudrem kró­li­czej twa­rzy.

– Ależ to Emmie Slat­tery! – wykrzyk­nęła zdu­miona.

– Tak, pro­szę pani. To ja – odparła Emmie, przy­wo­łu­jąc na twarz przy­milny uśmiech i pod­cho­dząc do scho­dów.

Emmie Slat­tery! Ta brudna, rudo­włosa dzie­wu­cha, któ­rej nie­ślubne dziecko ochrzciła Ellen. Emmie, która zara­ziła tyfu­sem matkę Scar­lett i w ten spo­sób ją zabiła. I ten rządca, pospo­lity, obrzy­dliwy biały śmieć. Wcho­dzi teraz po stop­niach Tary, pusząc się i uśmie­cha­jąc. Scar­lett pomy­ślała o Ellen i nagle emo­cje wypeł­niły pustkę, jaka pano­wała w jej umy­śle. Owład­nęła nią tak mor­der­cza wście­kłość, że zatrzę­sła się jak czło­wiek chory na mala­rię.

– Wynoś się ty śmie­ciu, ty dziwko! – krzyk­nęła. – Wynoś się z tej ziemi! Wyno­cha!

Emmie osłu­piała. Popa­trzyła na Jonasa, który pod­szedł bli­żej, surowo marsz­cząc brwi. Mimo wście­kło­ści sta­rał się wyglą­dać god­nie.

– Nie wolno pani mówić w ten spo­sób do mojej żony – powie­dział.

– Żony? – zdzi­wiła się Scar­lett, wybu­cha­jąc śmie­chem, w któ­rym brzmiała pogarda. – W samą porę się pan z nią oże­nił. Ale powiedz­cie mi, kto chrzci teraz wasze bachory, po tym, jak zabi­li­ście moją matkę?

– Och! – wykrzyk­nęła Emmie, pośpiesz­nie wyco­fu­jąc się ze scho­dów, ale Jonas zatrzy­mał ją, nie pozwa­la­jąc umknąć do powozu. Schwy­cił ją mocno za ramię.

– Przy­je­cha­li­śmy tutaj z wizytą… przy­ja­ciel­ską wizytą – wark­nął. – Oraz po to, by omó­wić inte­res ze sta­rymi przy­ja­ciółmi…

– Przy­ja­ciółmi? – Głos Scar­lett zabrzmiał jak trzask z bata. – Czyż­by­śmy kie­dy­kol­wiek przy­jaź­nili się z takimi jak wy? Slat­tery’owie żyli na naszej łasce i odpła­cili za to, zabi­ja­jąc moją matkę… a ty… ty… tatuś zwol­nił cię za bękarta Emmie i dobrze o tym wiesz. Przy­ja­ciele? Wynoś się stąd, nim zawo­łam pana Ben­te­ena i pana Wil­kesa.

Sły­sząc te słowa, Emmie wyrwała się mężowi i ucie­kła do powozu. Wdra­pała się pośpiesz­nie do środka, poły­sku­jąc lakie­ro­wa­nymi buci­kami o jaskra­wo­czer­wo­nych noskach i czer­wo­nych sznu­ro­wa­dłach.

Jonas zatrząsł się z wście­kło­ści, rów­nie sil­nej jak gniew Scar­lett. Jego nabrzmiała twarz przy­brała czer­wony kolor, przy­po­mi­na­jący barwą grze­bień roz­złosz­czo­nego indyka.

– Wciąż patrzy pani na ludzi z wysoka i czuje się potężna, prawda? Cóż, ja wiem o was wszystko. Wiem, że nie ma pani nawet porząd­nych butów. Wiem, że ojciec pani stał się idiotą…

– Wynoś się stąd!

– Och, nie­długo już będzie pani śpie­wała w ten spo­sób. Wiem, że już po was. Wiem, że nie może­cie zapła­cić wszyst­kich podat­ków. Przy­je­cha­łem tu, chcąc zapro­po­no­wać wam kupno tej posia­dło­ści. Emmie ma wielką ochotę tu zamiesz­kać. Ale, Bóg mi świad­kiem, teraz nie dam wam ani centa! Dowie­cie się nie­długo, wy zaro­zu­miali, pyszni Irland­czycy, kto tu rzą­dzi. Dowie­cie się tego, jak tylko zosta­nie­cie zli­cy­to­wani za nie­za­pła­cone podatki. A wtedy ja kupię tę plan­ta­cję. Wszystko jak leci, włącz­nie z meblami. I zamiesz­kam tu.

A więc to Jonas Wil­ker­son pra­gnął Tary. Jonas i Emmie, która wymy­śliła sobie, że wyrówna dawne afronty, żyjąc w tym domu. Nie­na­wiść krą­żyła w żyłach Scar­lett. Ta sama nie­na­wiść, która owład­nęła nią owego dnia, gdy wymie­rzyła lufę pisto­letu w bro­datą twarz Jan­kesa i wypa­liła. Żało­wała, że teraz nie ma przy sobie broni.

– Roz­biorę ten dom, tak że nie pozo­sta­nie tu kamień na kamie­niu, albo też spalę go, a zie­mię posy­pię solą, ale nie pozwolę, by któ­re­kol­wiek z was posta­wiło nogę na progu! – wrza­snęła. – Wyno­ście się, powie­dzia­łam wam! Wyno­cha!

Jonas pró­bo­wał jesz­cze coś mówić, a potem wró­cił do powozu. Zajął miej­sce obok swej pła­czą­cej żony. Gdy odjeż­dżali, Scar­lett splu­nęła za nimi. Wie­działa, że jest to pospo­lity, dzie­cinny gest, ale dzięki niemu poczuła się lepiej. Żało­wała, że nie zro­biła tego wtedy, gdy mogli ją jesz­cze widzieć.

Ci prze­klęci wiel­bi­ciele Murzy­nów ośmie­lili się przy­je­chać tutaj i szy­dzić z jej ubó­stwa! Ten łaj­dak ni­gdy nie miał zamiaru zapro­po­no­wać jej kupna Tary. Użył tylko takiego pre­tek­stu, by przy­być tutaj i puszyć się wraz z Emmie na jej oczach. Ci brudni scal­la­wa­go­wie, obrzy­dliwe, nędzne białe śmie­cie prze­chwa­lali się, że zamiesz­kają w Tarze!

A potem nagle ogar­nęło ją prze­ra­że­nie. Do licha! Oni naprawdę spro­wa­dzą się tutaj! Nie mogła uczy­nić nic, by powstrzy­mać ich od kupna Tary, nic, co nie pozwo­li­łoby im na zabra­nie stąd wszyst­kich luster, lśnią­cych sto­łów i łóżek z maho­niu i drewna róża­nego, które nale­żały do Ellen. Wszyst­kie rze­czy w tym domu tak wiele dla Scar­lett zna­czyły, choć całe ich mnó­stwo znisz­czyła jan­ke­ska kawa­le­ria. Oni zabiorą także sre­bra Robil­lar­dów! Nie, nie pozwolę im tego zro­bić – pomy­ślała Scar­lett gwał­tow­nie. – Choć­bym miała spa­lić ten dom aż do fun­da­men­tów! Emmie Slat­tery nie postawi ni­gdy nogi na pod­ło­dze, po któ­rej stą­pała Ellen!

Zamknęła drzwi i oparła się o nie ple­cami. Była bar­dziej prze­ra­żona niż tego dnia, gdy do domu przy­byli ludzie z armii Sher­mana. Wtedy bała się, że Tara zosta­nie spa­lona. Ale to, co gro­ziło jej domowi teraz, było znacz­nie gor­sze. Te pospo­lite kre­atury żyjące w jej posia­dło­ści i chwa­lące się przed swymi rów­nie pro­stac­kimi przy­ja­ciółmi, w jaki spo­sób wyrzu­ciły stąd dum­nych O’Harów! Być może przy­pro­wa­dzi­liby do tego domu Murzy­nów, by jadali tu i spali. Will twier­dził, że Jonas wiele robił, by Murzyni zaczęli trak­to­wać go jak rów­nego sobie. Jadał z nimi, odwie­dzał ich w domach, woził ich powo­zem i osten­ta­cyj­nie obej­mo­wał.

Kiedy pomy­ślała o moż­li­wo­ści tak skraj­nej obrazy dla Tary, serce zabiło jej tak mocno, że led­wie mogła oddy­chać. Pró­bo­wała powró­cić myślami do wła­snych kło­po­tów, sta­rała się zna­leźć jakąś drogę wyj­ścia, ale za każ­dym razem, led­wie zebrała myśli, wstrzą­sał nią nowy przy­pływ wście­kło­ści i lęku. Musi ist­nieć jakieś wyj­ście, musi gdzieś być ktoś, kto ma pie­nią­dze i może je poży­czyć. Pie­nią­dze nie mogły tak po pro­stu wypa­ro­wać i roz­pu­ścić się w nicość. Ktoś musi je mieć. Przy­po­mniała sobie słowa Ash­leya.

„Tylko jeden czło­wiek, Rett Butler… ma pie­nią­dze”.

Rett Butler. Prze­szła szybko do salonu i zamknęła za sobą drzwi. Oto­czył ją ponury pół­mrok spo­wo­do­wany opusz­czo­nymi role­tami i zimo­wym zmierz­chem. Nikomu nie przyj­dzie na myśl, żeby szu­kać jej tutaj, ona zaś potrze­bo­wała czasu do namy­słu. Nie chciała, by kto­kol­wiek jej prze­szka­dzał. Pomysł, jaki przy­szedł jej do głowy, był tak pro­sty, że zasta­na­wiała się, czemu nie wpa­dła nań wcze­śniej.

Dostanę pie­nią­dze od Retta. Sprze­dam mu bry­lan­towe kol­czyki. Albo poży­czę od niego pie­nią­dze pod ich zastaw i dam mu je do czasu… gdy będę mogła wyku­pić z powro­tem.

Przez moment poczuła taką ulgę, że aż zro­biło się jej słabo. Zapłaci podatki i roze­śmieje się Jona­sowi Wil­ker­so­nowi w twarz. Ale zaraz po tej szczę­śli­wej myśli nasu­nęła jej się mniej miła.

Nie tylko w tym roku będę potrze­bo­wała pie­nię­dzy na podatki. Jest jesz­cze rok następny i wszyst­kie dal­sze lata mego życia. Jeśli zapłacę tym razem, w następ­nym roku pod­wyż­szą mi podatki i będą czy­nić to tak długo, aż mnie stąd wyrzucą. Jeśli bawełna da dobry plon, opo­dat­kują ją tak, że nic dla mnie nie zosta­nie, albo skon­fi­skują ją, mówiąc, że nale­żała do Kon­fe­de­ra­cji. Jan­kesi i trzy­ma­jące z nimi sztamę łotry zro­bią ze mną, co zechcą. Przez całe życie będę się lękać, że dopadną mnie w jakiś spo­sób. I przez całe życie towa­rzy­szyć mi będzie brak pie­nię­dzy. Będę musiała bła­gać o pożyczki i zapra­co­wy­wać się na śmierć tylko po to, by widzieć, jak moja praca idzie na marne, a moja bawełna jest roz­kra­dana… Pożyczka trzy­stu dola­rów na podatki to tylko doraźne roz­wią­za­nie. Chcę kłaść się spać, nie mar­twiąc się, co sta­nie się ze mną jutro, za mie­siąc lub za rok.

Jej umysł pra­co­wał coraz spo­koj­niej. Chłodno i logicz­nie rodził się w jej gło­wie pewien pomysł. Pomy­ślała o Ret­cie, o bły­sku bia­łych zębów w śnia­dej twa­rzy i o iro­nicz­nych czar­nych oczach przy­glą­da­ją­cych się jej uważ­nie. Przy­po­mniała sobie gorącą noc w Atlan­cie, gdy oblę­że­nie wkrótce miało się zakoń­czyć, kiedy to sie­dział na scho­dach werandy ciotki Pitty, na wpół ukryty w let­nim mroku, i gdy poczuła jego gorącą dłoń na swym ramie­niu. Powie­dział wów­czas, że pra­gnie jej bar­dziej, niż kie­dy­kol­wiek pra­gnął jakiejś kobiety i że cze­kał na nią dłu­żej, niż na jaką­kol­wiek inną dziew­czynę.

Poślu­bię go – pomy­ślała chłodno. – A potem ni­gdy już nie będę się mar­twić o pie­nią­dze.

Och, cóż to była za bło­go­sła­wiona myśl. Ni­gdy wię­cej nie trosz­czyć się o pie­nią­dze. Wie­dzieć, że Tarze nic nie grozi, a rodzina jest nakar­miona i bez­pieczna. Mieć świa­do­mość, że już ni­gdy nie trzeba będzie walić głową w mur!

Czuła się bar­dzo staro. Zda­rze­nia tego popo­łu­dnia spra­wiły, że wszyst­kie jej uczu­cia wypa­liły się. Naj­pierw prze­ra­ża­jąca wieść o podat­kach, potem Ash­ley, a potem ta mor­der­cza wście­kłość na Jonasa Wil­ker­sona. Nie było w niej już żad­nych uczuć. Nagle opu­ściła ją zdol­ność odczu­wa­nia cze­go­kol­wiek. Jakaś część jej oso­bo­wo­ści pro­te­sto­wała prze­ciw pla­nowi, który ryso­wał się w jej umy­śle, nie­na­wi­dziła bowiem Retta bar­dziej niż kogo­kol­wiek innego na świe­cie. Ale nie dozna­wała żad­nego wzru­sze­nia. Potra­fiła jedy­nie doce­nić prak­tyczną stronę swo­jego pomy­słu.

Powie­dzia­łam kilka okrop­nych rze­czy pod jego adre­sem tej nocy, gdy zosta­wił nas na dro­dze, ale mogę spra­wić, by o tym zapo­mniał – pomy­ślała z pogardą, wciąż pewna mocy swego czaru. – Sam miód będzie pły­nął z moich ust, gdy znajdę się w jego obec­no­ści. Zro­bię tak, by myślał, że zawsze go kocha­łam i że owej nocy byłam po pro­stu prze­ra­żona. Męż­czyźni są tak naiwni, że wie­rzą we wszystko, co się im wma­wia… Nie mogę pozwo­lić, by się domy­ślił, w jakim znaj­du­jemy się poło­że­niu. Nie może się o tym dowie­dzieć! Gdyby choć podej­rze­wał, jak jeste­śmy biedni, wie­działby, że pra­gnę pie­nię­dzy, a nie jego samego. Ale skąd ma się o tym dowie­dzieć? Nawet ciotka Pitty nie wie naj­gor­szego. A kiedy weź­miemy ślub, będzie nam musiał jakoś pomóc. Nie pozwoli prze­cież gło­do­wać krew­nym swo­jej żony.

Jego żona! Pani Ret­towa Butler! Poczuła nagle jakąś nie­chęć, skrytą głę­boko pod chłodną kal­ku­la­cją. Przy­po­mniała sobie wpra­wia­jące w zakło­po­ta­nie, nie­przy­jemne chwile swego krót­kiego mio­do­wego mie­siąca z Char­le­sem. Nie­pewne ręce męża, jego nie­zdar­ność i nie­po­jęte emo­cje oraz… Wade’a Hamp­tona.

Nie będę teraz o tym myśleć – uznała. – Będę się mar­twić po ślu­bie. Po wyj­ściu za niego za mąż. W pamięci roz­dzwo­niły się dzwonki alar­mowe. Ciarki prze­bie­gły jej po ple­cach. Przy­po­mniała sobie ponow­nie tę noc na weran­dzie ciotki Pitty i przed oczyma sta­nęła jej chwila, gdy zapy­tała go, czy się jej oświad­cza, a on roze­śmiał się wów­czas w spo­sób, jakiego nie­na­wi­dziła, i stwier­dził, że nie jest czło­wie­kiem nada­ją­cym się do mał­żeń­stwa.

Przy­pu­śćmy, że wciąż uważa, że nie nadaje się do mał­żeń­stwa. Przy­pu­śćmy, że mimo całego jej wdzięku i for­teli odmówi poślu­bie­nia jej. Przy­pu­śćmy… och, co za straszna myśl!… przy­pu­śćmy, że cał­ko­wi­cie o niej zapo­mniał i stara się o względy jakiejś innej dziew­czyny.

„Pra­gnę cię bar­dziej, niż kie­dy­kol­wiek pra­gną­łem jakiej­kol­wiek kobiety…”.

Scar­lett, zaci­ska­jąc pię­ści, wbiła paznok­cie w dło­nie.

Jeśli o mnie zapo­mniał, spra­wię, żeby sobie o mnie przy­po­mniał – posta­no­wiła. – Zro­bię tak, by zapra­gnął mnie znowu.

A jeśli nie chciałby jej poślu­bić, ale wciąż by jej pra­gnął, to i tak była to droga do zdo­by­cia pie­nię­dzy. Wszak już kie­dyś pro­sił ją, by została jego kochanką.

W mrocz­nym salo­nie Scar­lett sto­czyła pośpieszną bitwę z wła­snymi myślami, zasta­na­wia­jąc się nad trzema naj­więk­szymi skar­bami swej duszy: pamię­cią o Ellen, naukami jej reli­gii i miło­ścią do Ash­leya. Wie­działa, że to, o czym myśli, musia­łoby wydać się matce czymś potwor­nym. I to nawet w odle­głym, cie­płym nie­bie, w któ­rym z pew­no­ścią się znaj­do­wała. Zda­wała sobie sprawę, że zro­bie­nie cze­goś takiego jest śmier­tel­nym grze­chem. Wie­działa też, że skoro kocha Ash­leya, jej plan jest podwójną pro­sty­tu­cją.

Wszyst­kie te rze­czy ustę­po­wały jed­nak przed falą ogar­nia­ją­cej ją roz­pa­czy. Ellen nie żyła, a nie­wy­klu­czone, że śmierć pozwala wszystko zro­zu­mieć. Reli­gia karze grze­chy cie­le­sne mękami w ogniu pie­kiel­nym, ale czy Kościół wziął pod uwagę to, że Scar­lett ma zamiar poru­szyć niebo i zie­mię, żeby tylko oca­lić Tarę i uchro­nić swoją rodzinę od głodu? Niech się Kościół sam o to mar­twi, ona nie będzie się tym kło­po­tać. Przy­naj­mniej nie w tej chwili. A Ash­ley… Ash­ley jej nie chce. Ow­szem, pra­gnął jej. Mówiło o tym wspo­mnie­nie jego cie­płych ust na jej war­gach. Ale ni­gdy jej stąd nie zabie­rze. To dziwne, że ucieczka z Ash­leyem nie wyda­wała się jej grze­chem, a z Ret­tem…

W mrocz­nym zmierz­chu zimo­wego popo­łu­dnia Scar­lett dotarła do końca drogi, na którą weszła owej nocy, gdy padła Atlanta. Pierw­sze kroki na tym szlaku sta­wiała jako zepsuta, ego­istyczna i nie­do­świad­czona życiowo dziew­czyna. Pełna mło­dzień­czych uczuć, cie­pła i wzru­szeń, lekko oszo­ło­miona życiem. Teraz na końcu tej drogi z owej dziew­czyny nie pozo­stało już nic. Głód i ciężka praca, strach i cią­głe napię­cie, lęk przed wojną i rekon­struk­cja kraju ode­brały jej całe cie­pło, mło­dzień­czość, deli­kat­ność. Wokół jej wewnętrz­nej istoty ufor­mo­wała się twarda sko­rupa. W ciągu tych nie­koń­czą­cych się mie­sięcy sko­rupa ta robiła się coraz grub­sza.

Ale też do dnia dzi­siej­szego nie tra­ciła nadziei na dwie rze­czy. Po pierw­sze na to, że gdy skoń­czy się wojna, życie stop­niowo zacznie wyglą­dać tak jak w daw­nych cza­sach. Po dru­gie wie­rzyła, że powrót Ash­leya do domu nada jej życiu jakiś sens. Teraz wszystko to legło w gru­zach. Widok Jonasa Wil­ker­sona na fron­to­wym pod­jeź­dzie Tary uświa­do­mił jej, że dla niej, podob­nie jak dla całego Połu­dnia, wojna ni­gdy się nie skoń­czy. Gorzka walka i naj­bar­dziej bru­talne star­cia dopiero się zaczy­nały. Ash­ley zaś na zawsze pozo­sta­nie uwię­ziony w świe­cie słów odbie­ra­ją­cych mu wol­ność bar­dziej niż jakie­kol­wiek wię­zie­nie.

Zawio­dła się na pokoju i na Ash­leyu. Na jed­nym i dru­gim tego samego dnia. To było tak, jakby ostat­nia dziura w sko­ru­pie została zatkana. Nastą­piło to, przed czym prze­strze­gała ją bab­cia Fon­ta­ine. Scar­lett stała się kobietą, która widziała już wszystko, co naj­gor­sze, i ni­gdy nic już nie zdoła jej prze­ra­zić. Nie boi się już ani życia, ani matki, ani utraty miło­ści czy potę­pie­nia ze strony opi­nii publicz­nej. Tylko głód i jej nocny kosz­mar, który śnił się jej, gdy była głodna, budziły w niej jesz­cze lęk.

Wypeł­niło ją naraz dziwne uczu­cie lek­ko­ści i wol­no­ści. W końcu uod­por­niła serce na wszystko, co wią­zało ją z daw­nymi cza­sami i z dawną Scar­lett. Pod­jęła decy­zję i, dzię­ko­wać Bogu, nie bała się. Nie miała nic do stra­ce­nia.

Jeśli tylko zdoła ocza­ro­wać Retta tak, by zechciał się z nią oże­nić, wszystko będzie dobrze. A jeśli tego nie osią­gnie… cóż, tak czy owak, dosta­nie pie­nią­dze. Przez krótką chwilę zasta­na­wiała się, czego męż­czyźni ocze­kują od kochanki. Czy Rett będzie upie­rał się przy zatrzy­ma­niu jej w Atlan­cie, tak jak, zda­niem plot­ka­rzy, zatrzy­mał tam tę Watling? Jeśli zaży­czy sobie, by została w Atlan­cie, będzie musiał dobrze jej za to zapła­cić. Prze­cież plan­ta­cja musi jakoś bez niej funk­cjo­no­wać. Scar­lett nie wie­działa zupeł­nie nic o tam­tej stro­nie męskiego życia i nie miała spo­sob­no­ści dowie­dzieć się, jak taki zwią­zek z męż­czy­zną może wyglą­dać. Zasta­na­wiała się, co by było, gdyby miała dziecko. Wyda­wało się jej to czymś ze wszech miar potwor­nym.

Nie będę teraz o tym myślała. Zasta­no­wię się nad tym póź­niej – stwier­dziła sta­now­czo, odpy­cha­jąc od sie­bie tę nie­miłą myśl, by nie zachwiała jej posta­no­wie­niem. Powie dziś wie­czo­rem rodzi­nie, że wybiera się do Atlanty, by poży­czyć pie­nią­dze, i że spró­buje, jeśli to będzie konieczne, zacią­gnąć pożyczkę na hipo­tekę Tary. Wię­cej niczego nie potrze­bują wie­dzieć, aż do tej strasz­nej chwili, gdy odkryją, że sprawy wyglą­dają ina­czej.

Na myśl o jakimś dzia­ła­niu unio­sła głowę i wypro­sto­wała się. Wie­działa, że ma do czy­nie­nia z nie­ła­twym pro­ble­mem. Nie­gdyś to Rett dopra­szał się o jej względy i to ona miała sil­niej­szą pozy­cję. Teraz zaś jest żebraczką i nie ma moż­li­wo­ści dyk­to­wa­nia warun­ków.

Nie, nie pojadę do niego jak żebraczka – posta­no­wiła. – Udam się tam jak kró­lowa udzie­la­jąca swej łaski. Nie dowie się o mojej sytu­acji.

Pode­szła do wiel­kiego lustra i trzy­ma­jąc wysoko głowę, przej­rzała się w nim. Zoba­czyła obcą kobietę oto­czoną popę­kaną, łusz­czącą się, pozła­caną ramą. Czuła się tak, jakby zoba­czyła się po raz pierw­szy od roku. Prze­glą­dała się codzien­nie w lusterku, żeby spraw­dzić, czy jej twarz jest czy­sta, a włosy ucze­sane, ale zawsze miała na gło­wie zbyt wiele spraw, by uważ­nie na sie­bie popa­trzeć. Kim jest ta obca osoba? Prze­cież ta kobieta o wysta­ją­cych kościach policz­ko­wych nie może być Scar­lett O’Harą! Tamta miała piękną, ponętną, udu­cho­wioną twarz. A twarz, na którą patrzyła teraz, wcale nie wyglą­dała ład­nie i nie miała w sobie nic z daw­nego uroku. Miała bladą cerę i ostre rysy, a czarne brwi ponad sko­śnymi, zie­lo­nymi oczyma odci­nały się od bla­dej skóry jak skrzy­dła prze­ra­żo­nego ptaka. W twa­rzy jej malo­wał się wyraz zacię­to­ści i twar­do­ści.

Nie jestem dosta­tecz­nie piękna, by go uwieść – pomy­ślała i znów ogar­nęła ją roz­pacz. – Jestem chuda, och, jak okrop­nie chuda!

Pokle­pała się po policz­kach, nie­spo­koj­nie poma­cała oboj­czyki, czu­jąc, jak ster­czą pod sta­ni­kiem sukni. Biust miała teraz bar­dzo mały, pra­wie tak mały jak Mela­nia. Musia­łaby pod­ło­żyć sobie pod piersi zwi­nięte szmatki, by wyglą­dał na nieco więk­szy, zawsze zaś gar­dziła dziew­czę­tami, które ucie­kały się do takich wybie­gów. Zwi­nięte szmatki! To skie­ro­wało jej myśli na inny tor. Jej ubiór! Popa­trzyła na swoją suk­nię, roz­pro­sto­wu­jąc w dło­niach sze­ro­kie, poła­tane fałdy. Rett lubił dobrze ubrane kobiety, odziane w modne suk­nie. Z tęsk­notą wspo­mniała fal­ba­nia­stą zie­loną sukienkę, którą wło­żyła, gdy tylko pozbyła się żałoby. Ubrała się tak wów­czas, kiedy Rett przy­wiózł jej zie­lony kape­lusz z pió­rem. Rett powie­dział jej wtedy wiele peł­nych zachwytu kom­ple­men­tów. Z ostrym, nie­na­wist­nym ukłu­ciem zazdro­ści pomy­ślała o kra­cia­stej czer­wo­nej sukni, sznu­ro­wa­nych buci­kach z czer­wo­nymi noskami i przy­po­mi­na­ją­cym nale­śnik kape­luszu Emmie Slat­tery. Rze­czy te wyglą­dały wyzy­wa­jąco, ale były nowe i modne. I z pew­no­ścią zwra­cały uwagę. A ona, och, jak bar­dzo chciała przy­cią­gać wzrok! Szcze­gól­nie wzrok Retta Butlera! Jeśli zoba­czy ją w sta­rej sukni, zorien­tuje się natych­miast, jak źle wie­dzie się Tarze. A prze­cież nie może znać prawdy.

Jakże głu­pia była, myśląc, że może poje­chać do Atlanty i mieć go na każde ski­nie­nie. Ona, ze swoją wychu­dłą szyją, oczyma zgłod­nia­łego kota i podartą suk­nią! Jeśli nie potra­fiła zmu­sić go do oświad­czyn, kiedy wyglą­dała kwit­nąco i miała na sobie swą naj­pięk­niej­szą suk­nię, jakże mogła ocze­ki­wać, że poprosi ją o rękę teraz, gdy jest brzydka i byle jak ubrana? Jeśli to, co pisała panna Pitty, jest prawdą, Rett musi mieć wię­cej pie­nię­dzy niż kto­kol­wiek inny w Atlan­cie i z pew­no­ścią wzbu­dza zain­te­re­so­wa­nie wszyst­kich pięk­nych dam. Cóż – pomy­ślała ponuro. – Ja mam coś, czego nie ma więk­szość pięk­nych kobiet – zde­cy­do­wa­nie. I gdy­bym miała choć jedną piękną suk­nię!

W Tarze nie znaj­dzie ani jed­nej ład­nej sukienki. Nie znaj­dzie nawet takiej, która nie byłaby nico­wana i cero­wana.

Tak to jest – pomy­ślała, patrząc w przy­gnę­bie­niu na pod­łogę. Wzrok jej padł na aksa­mitny, zie­lony jak mech dywan Ellen, teraz znisz­czony, zdep­tany, podarty i popla­miony przez nie­zli­czoną liczbę ludzi, któ­rzy na nim spali. Widok ten spra­wił, że jesz­cze bar­dziej posmut­niała, uświa­do­miła sobie bowiem, że Tara jest rów­nie obdarta jak ona sama. Ciemny pokój przy­gnę­biał ją. Pode­szła do okna i roz­su­nęła zasłony, otwarła okien­nice i pozwo­liła, by ostat­nie pro­mie­nie zacho­dzą­cego, zimo­wego słońca oświe­tliły salon. Potem zamknęła okno i oparł­szy głowę o aksa­mitną zasłonę, popa­trzyła w dal, na opu­sto­szałe pastwi­sko, na ciemne cedry rosnące na rodzin­nym cmen­ta­rzyku.

Zie­lona zasłona w kolo­rze mchu była deli­katna i miękka, Scar­lett przy­tu­liła więc do niej poli­czek i zaczęła ocie­rać się o nią z roz­ko­szą. Wyglą­dała teraz jak łaszący się kot. A potem nagle świe­żym okiem spoj­rzała na zasłony.

Minutę póź­niej cią­gnęła już ciężki stół z mar­mu­ro­wym bla­tem. Usta­wiw­szy go pod oknem, zebrała fałdy spód­nicy, weszła na stół i wspięła się na palce, by dosię­gnąć cięż­kiego kar­ni­sza, na któ­rym zawie­szono zasłony. Kar­nisz wciąż jed­nak był zbyt wysoko. Szarp­nęła zasłony tak gwał­tow­nie, że wszystko z hukiem spa­dło na pod­łogę.

Jakby za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki w tym samym momen­cie otwo­rzyły się drzwi salonu i uka­zała się w nich sze­roka twarz Mammy. Spoj­rzała potę­pia­jąco na Scar­lett, która stała na stole ze spód­nicą zadartą aż po kolana, szy­ku­jąc się do zesko­cze­nia na pod­łogę. Na twa­rzy dziew­czyny malo­wał się wyraz pod­nie­ce­nia i triumfu, który obu­dził w Mammy jesz­cze więk­szą nie­uf­ność.

– Cóż to panienka robić z por­tie­rami pani Ellen? – zapy­tała.

– A cóż ty robisz, pod­słu­chu­jąc pod drzwiami? – odpo­wie­działa Scar­lett pyta­niem na pyta­nie, zeska­ku­jąc na pod­łogę i roz­kła­da­jąc przed sobą ciężki, zaku­rzony aksa­mit.

– Ja nie zna­leźć się tutaj po to, żeby pod­słu­chi­wać – zapro­te­sto­wała Mammy, zbie­ra­jąc siły do walki. – Co to panienka mieć za inte­res do por­tier pani Ellen, że panienka zrzu­cić je z kar­ni­sza i tarzać po pod­ło­dze w kurzu? Pani Ellen lubić te por­tiery i ja nie mieć zamiaru pozwo­lić panience trak­to­wać je w ten spo­sób.

Scar­lett spoj­rzała na Mammy zie­lo­nymi oczyma, w któ­rych lśniła gorącz­kowa radość. Wyglą­dała jak nie­grzeczna mała dziew­czynka, któ­rej wyczyny w daw­nych dobrych cza­sach tak nie­po­ko­iły Mammy.

– Skocz na strych i przy­nieś mi moje pudło z wykro­jami sukien, Mammy – zawo­łała Scar­lett, lekko ją popy­cha­jąc. – Mam zamiar uszyć sobie nową suk­nię.

Mammy poczuła obu­rze­nie na wieść, że jej dzie­więć­dzie­siąt kilo­gra­mów mia­łoby ska­kać dokąd­kol­wiek, a już szcze­gól­nie na strych, i zro­dziły się w niej prze­ra­ża­jące podej­rze­nia. Szybko wyrwała Scar­lett zasłonę i przy­ci­snęła ją do swych olbrzy­mich, obwi­słych piersi, jakby były świętą reli­kwią.

– Nie będzie panienka robić żad­nej nowej sukni z por­tier pani Ellen. Panienka o tym zapo­mnieć. Będę bro­nić tych zasłon, póki star­czyć mi tchu w pier­siach.

Scar­lett spoj­rzała na nią ze zło­ścią, ale już chwilę póź­niej na jej twa­rzy poja­wił się uśmiech, któ­remu Mammy ni­gdy nie mogła się oprzeć. Jed­nakże tym razem Mammy nie dała się na to nabrać. Nie miała zamiaru ustą­pić.

– Mammy, wybie­ram się do Atlanty, żeby poży­czyć tro­chę pie­nię­dzy, i muszę mieć nową suk­nię.

– Panienka nie potrze­bo­wać nowej sukni. Żadne inne damy też nie mieć nowych sukien. One nosić te stare z dumą. Czemu dziecko pani Ellen nie móc ubie­rać się w łatane stroje? Tylko dla­tego, że tego nie chcieć? Wszy­scy i tak sza­no­wać panienkę tak samo, jakby panienka nosić jedwa­bie.

Scar­lett znów spoj­rzała na nią ze zło­ścią. Mammy pomy­ślała, że jej wycho­wanka coraz bar­dziej robi się podobna do pana Geralda, a coraz mniej przy­po­mina panią Ellen!

– Och, Mammy, wiesz, że ciotka Pitty napi­sała nam, że panna Fanny Elsing wycho­dzi za mąż w sobotę. Pojadę na ślub. I dla­tego potrze­buję nowej sukni.

– Ta suk­nia, którą panienka mieć, być tak samo ładna jak ślubna suk­nia panny Fanny. Panna Pitty pisać, że Elsin­go­wie być teraz bar­dzo biedni.

– Ale ja muszę mieć nową suk­nię! Mammy, nie wiesz, jak bar­dzo potrze­bu­jemy pie­nię­dzy. Podatki…

– Tak. Ja wie­dzieć wszystko o podat­kach, ale…

– Wiesz o nich?

– Bóg dać mi uszy po to, żebym ja nimi słu­chać. Szcze­gól­nie, że pan Will ni­gdy nie zada­wać sobie trudu, by zamknąć drzwi.

Czy ist­niało coś, czego Mammy nie pod­słu­chała? Scar­lett pomy­ślała, jak to jest moż­liwe, że ocię­żała Mammy, pod którą trzę­sła się pod­łoga, może cza­sem prze­my­kać się tak nie­po­strze­że­nie.

– No cóż, jeśli wszystko sły­sza­łaś, przy­pusz­czam, że wiesz także o Jona­sie Wil­ker­so­nie i tej Emmie.

– Ow­szem – odparła Mammy z błysz­czą­cymi oczyma.

– Nie upie­raj się więc jak osioł, Mammy. Czy nie widzisz, że muszę poje­chać do Atlanty, żeby zdo­być pie­nią­dze na podatki? Muszę dostać nieco pie­nię­dzy. I dostanę je! Na Boga, Mammy, oni wyrzucą nas z Tary i gdzież się wtedy podzie­jemy? Chcesz kłó­cić się ze mną o taką bła­hostkę jak mamine zasłony, kiedy Emmie Slat­tery, ten śmieć, który zabił mi matkę, przy­mie­rza się do zaję­cia domu i sypia­nia w łóżku, w któ­rym sypiała Ellen?

Mammy prze­stę­po­wała z nogi na nogę jak uparty słoń. Czuła, że będzie musiała ustą­pić.

– Nie, ja nie chcieć widzieć śmieci w domu pani Ellen ani dożyć, jak oni wyrzu­cić nas wszyst­kich z Tary, ale… – Zmie­rzyła Scar­lett nagłym, oskar­ży­ciel­skim wzro­kiem. – Od kogóż to takiego panienka chcieć dostać pie­nią­dze, że potrze­bo­wać aż nowej sukni?

– To jest… – odparła Scar­lett, zasko­czona tym pyta­niem. – To moja sprawa.

Mammy popa­trzyła na nią prze­ni­kli­wie, jak to czy­niła w cza­sach, gdy Scar­lett była mała i pró­bo­wała bez­sku­tecz­nie zna­leźć jakieś uspra­wie­dli­wie­nie, gdy coś prze­skro­bała. Zda­wało się, że Murzynka czyta w jej myślach, i Scar­lett nie­chęt­nie opu­ściła wzrok. Po raz pierw­szy ogar­nęło ją poczu­cie winy za to, co zamie­rzała zro­bić.

– A więc panienka potrze­bo­wać szy­kow­nej, nowej, pięk­nej sukni, żeby w niej poży­czyć pie­nią­dze. To nie wyglą­dać mi dobrze. I nie chcieć panienka powie­dzieć, skąd chcieć te pie­nią­dze wziąć.

– Nic na ten temat nie powiem – oświad­czyła Scar­lett gwał­tow­nie. – To moja sprawa. Czy dasz mi tę zasłonę i pomo­żesz uszyć suk­nię?

– Zgoda – odparła Murzynka, tak nagle kapi­tu­lu­jąc, że aż było to podej­rzane. – Ja pomóc panience w szy­ciu i ja sądzić, że my móc zro­bić halkę z atła­so­wego płótna pod­szewki. I obszyć brzeg pan­ta­lo­nów skraw­kami koronki.

Oddała Scar­lett aksa­mitną zasłonę, a przez jej twarz prze­mknął prze­bie­gły uśmie­szek.

– Pani Mela wybie­rać się z panienką do Atlanty?

– Nie – odrze­kła Scar­lett ostro, zaczy­na­jąc poj­mo­wać, co się święci. – Jadę sama.

– Panience się tylko tak wyda­wać – odparła Mammy z mocą. – Ale ja poje­chać razem z panienką i tą nową suk­nią. Ja panienki pil­no­wać na każ­dym kroku.

Przez chwilę Scar­lett wyobra­ziła sobie podróż do Atlanty i kon­wer­sa­cję z Ret­tem w obec­no­ści Mammy peł­nią­cej rolę przy­zwo­itki. Uśmiech­nęła się ponow­nie i poło­żyła dłoń na ramie­niu Murzynki.

– Mammy, kocha­nie, to miło z twej strony, że chcesz ze mną jechać i mi poma­gać, ale jak, u licha, pora­dzą sobie tutaj bez cie­bie wszy­scy domow­nicy? Prze­cież to ty zarzą­dzasz Tarą.

– Ha! – wykrzyk­nęła Mammy. – Nic ci nie przyjść, panienko, z tych słod­kich słó­wek. Ja znać cię od czasu, gdy po raz pierw­szy zawi­nąć cię w pie­lu­chy. Ja powie­dzieć, że poje­chać z panienką do Atlanty, i ja to zro­bić. Pani Ellen prze­wró­cić się w gro­bie, jeśli ja puścić panienkę samą do mia­sta, które być pełne Jan­ke­sów, wol­nych Murzy­nów i takich tam.

– Ależ ja zatrzy­mam się u ciotki Pit­ty­pat – zapew­niła gorąco Scar­lett.

– Panna Pit­ty­pat być miłą kobietą, ale ona myśleć, że widzieć wszystko, pod­czas gdy wcale tak nie być – stwier­dziła Mammy, odwró­ciła się maje­sta­tycz­nie, dając tym do zro­zu­mie­nia, że zakoń­czyła dys­ku­sję, i wyszła na kory­tarz. – Prissy, dziecko! – zawo­łała tak, że aż zatrzę­sły się ściany. – Ty pod­sko­czyć na górę, zna­leźć pudło z wykro­jami panienki Scar­lett, które leżeć na stry­chu. Ty spró­bo­wać także poszu­kać noży­czek, bez gada­nia o tym przez cały wie­czór.

A to ci dopiero – pomy­ślała Scar­lett przy­gnę­biona. – Wkrótce poślą za mną psa goń­czego.

Kiedy po kola­cji sprząt­nięto ze stołu, Scar­lett i Mammy roz­ło­żyły wykroje na stole w jadalni, zaś Zuela i Karina z prze­ję­ciem wypru­wały atła­sową pod­szewkę z zasłony. Mela­nia czy­ściła aksa­mit szczotką do wło­sów, usu­wa­jąc z niego kurz. Gerald, Will i Ash­ley sie­dzieli w pokoju, paląc i z uśmie­chem przy­glą­da­jąc się bab­skiemu roz­gar­dia­szowi. Uczu­cie przy­jem­nego pod­nie­ce­nia, które zda­wało się pro­mie­nio­wać ze Scar­lett, udzie­liło się im wszyst­kim, choć nie rozu­mieli jej wzru­sze­nia. Policzki Scar­lett zaru­mie­niły się, a w jej oczach uka­zał się jasny blask. Co chwila wybu­chała śmie­chem. Jej śmiech spra­wiał przy­jem­ność wszyst­kim, upły­nęły bowiem mie­siące od dnia, gdy sły­szeli go po raz ostatni. Weso­łość Scar­lett szcze­gól­nie cie­szyła Geralda. Jego oczy wyda­wały się mniej nie­przy­tomne niż zwy­kle. Wodził wzro­kiem za krę­cącą się po pokoju córką i pokle­py­wał ją z zado­wo­le­niem, ile­kroć znaj­do­wała się na tyle bli­sko, by mógł jej dosię­gnąć. Dziew­częta czuły się tak pod­eks­cy­to­wane, jak gdyby przy­go­to­wy­wały się na bal. Pruły, kro­iły i fastry­go­wały, jakby szy­ko­wały suk­nie balowe dla sie­bie samych.

Scar­lett wybie­rała się do Atlanty, żeby poży­czyć pie­nią­dze albo, o ile będzie to konieczne, zacią­gnąć kre­dyt hipo­teczny na Tarę. Ale co to takiego hipo­teka? Scar­lett powie­działa, że łatwo spłacą to z przy­szło­rocz­nych zbio­rów, a i tak zosta­nie im jesz­cze sporo pie­nię­dzy. Oświad­czyła to tak zde­cy­do­wa­nym tonem, że nikomu nie przy­szło na myśl, by zada­wać jej jakieś pyta­nia. A kiedy spy­tano, od kogo ma zamiar poży­czyć pie­nią­dze, powie­działa, że cie­ka­wość to pierw­szy sto­pień do pie­kła. Powie­działa to tak łobu­zer­skim tonem, że wszy­scy wybuch­nęli śmie­chem i zaczęli się z nią prze­ko­ma­rzać, że naj­wi­docz­niej musi mieć jakichś przy­ja­ciół milio­ne­rów.

– To z pew­no­ścią kapi­tan Butler – rze­kła chy­trze Mela­nia i zapa­no­wała ogólna weso­łość, bo pomysł ten wszyst­kim wydał się absur­dalny. Wie­dziano bowiem, że Scar­lett nie­na­wi­dzi tego czło­wieka i ni­gdy nie traci oka­zji, by powie­dzieć o nim: „Ten łaj­dak, Rett Butler”.

Ale Scar­lett nie roze­śmiała się w tym momen­cie i Ash­ley, który śmiał się ze wszyst­kimi, nagle spo­waż­niał, dostrze­gł­szy szyb­kie jak bły­ska­wica spoj­rze­nie, jakim Mammy obrzu­ciła Scar­lett.

Zuela, zachę­cona do hoj­no­ści odświętną atmos­ferą, jaka tu zapa­no­wała, przy­nio­sła swój koł­nie­rzyk z irlandz­kiej koronki, tro­chę zno­szony, ale wciąż piękny. Karina nale­gała, by na podróż do Atlanty Scar­lett wło­żyła jej pan­to­fle, bo były one w dużo lep­szym sta­nie niż obu­wie pozo­sta­łych miesz­kań­ców Tary. Mela­nia bła­gała Mammy, żeby zosta­wiła jej tro­chę skraw­ków aksa­mitu do obszy­cia ronda znisz­czo­nego kape­lu­sza Scar­lett, i wybuch­nęła śmie­chem, oświad­cza­jąc, iż stary kogut zosta­nie pozba­wiony swych olśnie­wa­ją­cych brą­zowo-zie­lono-czar­nych piór z ogona, chyba że natych­miast uciek­nie na bagna.

Obser­wu­jąc miga­jące palce i sły­sząc śmie­chy, Scar­lett usi­ło­wała ukryć roz­go­ry­cze­nie i pogardę.