Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To książka dla ludzi, którzy pragną wreszcie stać się dojrzali – książka adresowana do kultury, której grozi samozagłada, jeśli ludzie, którzy ją kształtują, nie zechcą dorosnąć. To książka idealna dla naszych niedojrzałych, zagmatwanych, złożonych, ale wyjątkowo obiecujących czasów. Mam nadzieję, że zawarta w niej mądrość pomoże wielu niespokojnym duszom w znalezieniu i kroczeniu prostą i wąską ścieżką naprzód i pod górę. Wszystko, co zbudowaliśmy – wszystko, co obecnie mamy w ramach naszego wspaniałego dobrobytu – zależy bardziej, niż możemy sobie wyobrazić, od tego, czy każdemu z nas uda się to zrobić.JORDAN PETERSON
W 2016 roku autor bestsellerów New York Timesa Ben Shapiro przemawiał na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Setki funkcjonariuszy policji zostało wezwanych do obstawy jego wykładu. Co wzbudziło taki strach wokół jego postaci? Argumentował on, że zachodnia cywilizacja znajduje się w ideologicznym kryzysie i brak jej wyraźnego celu; że pozwoliliśmy, aby poczucie wspólnoty zostało zastąpione przez emocjonalne spory, a polityczny oportunizm ograniczył nasze indywidualne prawa; że uczymy nasze dzieci, że ich uczucia liczą się bardziej niż racjonalna argumentacja; oraz że sens życia jest jedynie arbitralny i subiektywny.
Jako społeczeństwo zapominamy, że prawie każde wielkie wydarzenie w historii spowodowane było działalnością ludzi, którzy wierzyli zarówno w wartości judeochrześcijańskie, jak i w grecką siłę rozumu. W książce Prawa strona historii Shapiro przebrnął przez ponad 3500 lat, kilkudziesięciu filozofów i gęstwinę współczesnej polityki, aby pokazać, w jaki sposób nasze wolności zostały zbudowane na bliźniaczych koncepcjach, że każda istota ludzka jest stworzona na obraz Boga i że istoty ludzkie zostały stworzone z rozumem zdolnym do odkrywania Bożego świata.
Możemy podziękować tym wartościom za powstanie nauki, marzenia o rozwoju, prawa człowieka, dobrobyt, pokój i artystyczne piękno. Jerozolima i Ateny zbudowały Amerykę, położyły kres niewolnictwu, pokonały nazistów i komunistów, wydźwignęły miliardy ludzi z ubóstwa i dały kolejnym miliardom duchowy cel.
Jesteśmy jednak w trakcie procesu odchodzenia od judeochrześcijańskich wartości i greckiego prawa naturalnego, obserwując upadek naszej cywilizacji w kierunku starej jak świat kultury plemiennej, indywidualistycznego hedonizmu i moralnego subiektywizmu. Wierzymy, że możemy zadowolić się intersekcjonalizmem, naukowym materializmem, postępową polityką, autorytarnymi rządami lub nacjonalistyczną solidarnością.
Tak się nie da.
Świat Zachodu jest wyjątkowy, a w książce Prawa strona historii Ben Shapiro brawurowo pokazuje, jak straciliśmy z oczu moralny cel, który napędza każdego z nas do stawania się coraz lepszym, święty obowiązek współdziałania dla większego dobra.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydanie pierwsze
Tytuł oryginału: The Right Side of History. How Reason and Moral Purpose Made the West Great
Copyright © 2019 by Ben Shapiro. All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania lub przekazywana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób elektroniczny, mechaniczny, fotokopiujący, nagrywający lub inny, bez uprzedniej pisemnej zgody za wyjątkiem przypadku krótkich cytatów zawartych w artykułach krytycznych i recenzjach
tłumaczenie: Hubert Maciejewiczredakcja: Renata Nowakkorekta: Anna Śleszyńska, Marta Roelsprojekt i skład: Michał Banaśe-book: Robert Waszkiewicz
Fundacja Warsaw Enterprise Institute
Al. Jerozolimskie 30
00-024 Warszawa
ISBN: 978-83-67272-45-2
Moim rodzicom, którzy nauczyli mnie, że życie ma znaczenie.
Mojej żonie, która nauczyła mnie, że życie ma sens.
Moim dzieciom, które nauczyły mnie, że życie ma cel.
Ta książka opowiada o dwóch tajemnicach.
Tajemnica pierwsza: Dlaczego jest tak dobrze?
Tajemnica druga: Dlaczego to psujemy?
Ludzie dziesiątki tysięcy lat żyli w skrajnym ubóstwie, ledwie wiążąc koniec z końcem. Nieustannie odczuwali zagrożenie zarówno ze strony natury, jak i innych ludzi. Przez prawie całą historię ludzkości życie było okropne, brutalne i krótkie. W 1900 roku w Stanach Zjednoczonych około 10 procent wszystkich niemowląt umierało przed ukończeniem pierwszego roku życia. W innych krajach liczba ta była znacznie wyższa. Mniej więcej jedna na sto matek mogła umrzeć podczas porodu.
Jednak obecnie matki mogą być niemal pewne, że przeżyją ciążę i poród (wartość wskaźnika umieralności kobiet w ciąży zmniejszyła się o 99 procent)1. Możemy założyć, że dzieci przeżyją okres niemowlęcy, a następnie kolejne osiem dekad. Żyjemy w czasach, w których zdecydowana większość amerykańskiej populacji przebywa w klimatyzowanych pomieszczeniach, ma dostęp do dużych zapasów jedzenia, a do dyspozycji samochód i co najmniej jeden telewizor. Możemy rozmawiać ze sobą na odległości tysięcy kilometrów, wyszukiwać i zestawiać informacje po kliknięciu zaledwie kilku klawiszy, przesyłać pieniądze w różne zakątki świata i kupować produkty wytwarzane w dziesiątkach różnych miejsc bez wychodzenia z domu.
Mamy też wiele praw. Możemy się spodziewać, że dziecko urodzone w Stanach Zjednoczonych nigdy nie zostanie zniewolone, zamordowane ani nie będzie torturowane. Dorosły mieszkaniec Stanów Zjednoczonych może wypełniać swoje codzienne obowiązki bez obaw, że zostanie aresztowany za głoszenie niepopularnych poglądów lub oddawanie czci niewłaściwemu bogu czy brak wiary w jakiegokolwiek boga. Nie ma żadnych ograniczeń uniemożliwiających ludziom określonej rasy lub płci wykonywanie pewnych zawodów, nie ma rządowych przepisów mających na celu uprzywilejowanie jednej konkretnej grupy etnicznej lub religijnej kosztem jakiejkolwiek innej. Możemy żyć, z kim chcemy, mieć tyle dzieci, ile chcemy i otworzyć dowolny biznes, który uznamy za stosowny. Mamy prawo się spodziewać, że umrzemy bogatsi, niż się urodziliśmy.
Nie żyjemy w idealnym świecie, ale w najlepszym, jaki kiedykolwiek istniał. Pierwsze pytanie brzmi więc następująco: Jak do tego wszystkiego doszło? Co się zmieniło? Jest też inne, ważniejsze pytanie: Dlaczego z tego rezygnujemy?
W ostatnich dziesięcioleciach dochodzi do największej liczby zabójstw. Wskaźniki depresji gwałtownie wzrosły. Przedawkowanie narkotyków jest obecnie przyczyną większej liczby zgonów niż wypadki samochodowe. Liczba zawieranych małżeństw spadła podobnie jak wskaźniki dzietności. Wydajemy coraz więcej pieniędzy na to, by czuć się dobrze, a cieszymy się dobrym samopoczuciem coraz mniej. Teorie spiskowe zastąpiły nam poczucie celu, a subiektywne postrzeganie – obiektywną obserwację. Fakty zostały odrzucone, by ustąpić miejsca uczuciom. Społeczeństwo skupione na konsumpcjonizmie, samorealizacji i poczuciu własnej wartości zajęło miejsce społeczeństwa korzystającego z logiki.
Jesteśmy bardziej podzieleni niż kiedykolwiek. Sondaże exit poll pokazują, że w dniu wyborów w 2016 roku tylko 43 procent wyborców miało pozytywną opinię o Hillary Clinton, a 38 procent – dobre zdanie na temat Donalda Trumpa. Tylko 36 procent głosujących uznało Hillary za osobę uczciwą i godną zaufania, a 33 procent przypisało te cechy Trumpowi. Około 53 procent Amerykanów stwierdziło, że odczułoby niepokój lub strach, gdyby wygrała Clinton, a 57 procent żywiłoby takie uczucia, gdyby zwyciężył Trump. Nigdy wcześniej nie startowało przeciwko sobie dwóch mniej popularnych kandydatów2.
A jednak oboje zdobyli miliony głosów poparcia. Wyborcy, którzy nie byli pewni swojego kandydata, z wściekłością atakowali każdego, kto mógłby oddać głos na kogoś innego. Zrywali przyjaźnie z tymi, którzy głosowali inaczej. W lipcu 2017 roku badanie Pew Research wykazało, że 47 procent liberalnych demokratów miałoby trudności, aby dalej przyjaźnić się z tymi, którzy głosowali na Trumpa, do tych samych wniosków doszło 13 procent konserwatystów, ale trudno powiedzieć, czy liczba ta mogłaby się zmienić, gdyby Trump przegrał. Warto również zauważyć, że 47 procent wyborców Clinton stwierdziło, że nie ma ani jednego bliskiego przyjaciela, który głosowałby na Trumpa. Jeszcze jedna wymowna statystyka: 68 procent demokratów zadeklarowało, że rozmowy z przeciwnikami politycznymi są „stresujące i frustrujące”, podobnego zdania było 52 procent republikanów3.
Chodzi o coś poważniejszego niż różnice polityczne. Straciliśmy praktycznie całe nasze zaufanie do kluczowych instytucji. Sondaże Gallupa pokazują, że przeciętnie zaufanie do czternastu kluczowych instytucji wynosi zaledwie 32 procent. Tylko 27 procent Amerykanów ufa bankom, zaledwie 20 procent z nich darzy zaufaniem gazety, jedynie 41 procent Amerykanów twierdzi, że wierzy zorganizowanej religii. W przypadku rządu federalnego liczba ta wynosi 19 procent i 39 procent dla systemu opieki zdrowotnej4. Tylko 30 procent Amerykanów ufa szkołom publicznym, 18 procent – dużym firmom, a 9 procent – Kongresowi5. Darzymy zaufaniem policję, ale liczba ta spadła w ciągu ostatniej dekady, szczególnie wśród demokratów6. Wciąż zdajemy się wierzyć jedynie wojsku – co ma sens, ponieważ zapewnia nam wszystkim obronę7.
Sobie nawzajem również nie ufamy. W 2015 roku tylko 52 procent Amerykanów stwierdziło, że ufa wszystkim lub większości swoich sąsiadów, 31 procent osób czarnoskórych i 27 procent Latynosów twierdzi, że może zaufać swoim sąsiadom. Jedynie 46 procent Amerykanów przyznaje, że spędza wieczór z sąsiadami choćby raz w miesiącu, w stosunku do 61 procent Amerykanów, którzy robili to w 1974 roku8. Inne badanie z 2016 roku wykazało, że zaledwie 31 procent Amerykanów uważa, że „można ufać większości ludzi”.
Jeśli chodzi o naszą demokrację, pozytywnie postrzega ją coraz mniej osób. Sondaż przeprowadzony w październiku 2016 roku wykazał, że 40 procent Amerykanów „straciło wiarę w amerykańską demokrację”, a kolejne 6 procent nigdy jej nie miało. Nic dziwnego, że tylko 31 procent ankietowanych przyznało, że „zdecydowanie” zaakceptowałoby wyniki wyborów, gdyby ich kandydat przegrał. Aż 80 procent obywateli stwierdziło, że Ameryka jest dziś bardziej podzielona niż kiedykolwiek9. Dla przypomnienia: mieliśmy w kraju ogólnonarodową wojnę domową, a także Jima Crowa i krajowy terroryzm w latach sześćdziesiątych.
Brutalny podział przeniknął każdy aspekt naszej tkanki społecznej: nie możemy wspólnie oglądać meczu futbolu amerykańskiego bez debatowania na temat zasadności protestowania podczas hymnu narodowego, oglądać programu telewizyjnego bez wdawania się w debaty na temat reprezentacji kobiet lub chodzić do kościoła bez kłótni o nasz głos. Walczymy mocniej i zacieklej o coraz mniej istotne sprawy – im bardziej błahy temat, tym zacieklejsze bitwy.
Co się stało? Jest na to kilka odpowiedzi.
Niektórzy o zwiększone podziały gospodarcze obwiniają naszą obecną polityczną i społeczną dezintegrację. Wielu komentatorów i polityków twierdzi, że ten konflikt w amerykańskim społeczeństwie wywołała bezprecedensowa różnica w dochodach najbiedniejszych i najbogatszych. Twierdzą oni, że zbyt wielu Amerykanów czuje się pominiętych przez nową, zglobalizowaną gospodarkę i łagodny protekcjonizm albo redystrybucja pomogą rozwiązać ten problem. Twierdzą, że 1 procent najbogatszych zyskał przewagę nad pozostałymi 99 procentami społeczeństwa, że mieszkańcy miast wyprzedzili Amerykanów z obszarów wiejskich oraz że praca umysłowa jest wyżej ceniona niż praca fizyczna.
Jednak taki ekonomiczny redukcjonizm wydaje się niewłaściwy. Wyższa klasa średnia w Stanach Zjednoczonych zwiększyła się z 12 procent Amerykanów w 1979 roku do 30 procent w 2014 roku10. Przepływ dochodów nie zmienił się znacząco w USA od lat siedemdziesiątych XX wieku11. Ameryka widziała znacznie gorsze czasy gospodarcze – w chwili pisania tego tekstu mamy 4-procentowe bezrobocie i rekordowe wzrosty na giełdzie. Wielki Kryzys nie rozerwał nas na strzępy, tak jak robi to dzisiaj – a nasza gospodarka rzeczywiście stale wzrasta od 2009 roku. Zmiany gospodarcze to stała siła w życiu Amerykanów, z długoterminowym trendem wzrostowym dla wszystkich grup demograficznych. Różnica dotyczy naszych podziałów społecznych, a nie portfeli.
A co z rasą? Z tego punktu widzenia nasze konflikty polityczne są nośnikiem dla głębszych konfliktów rasowych, które ponownie nasiliły się w ostatnich latach. Argument ten został przedstawiony przez Ta-Nehisi Coatesa, który zasugerował, że Barack Obama był najlepszą i ostatnią nadzieją czarnej Ameryki („mistrzem czarnej wyobraźni, czarnych marzeń i czarnych możliwości”12), a prezydentura Donalda Trumpa reprezentuje zemstę białej Ameryki. „Dla Trumpa bycie białym nie jest ani fikcją, ani symboliką, ale stanowi rdzeń jego władzy” – napisał Coates. „Pod tym względem Trump nie jest osamotniony. Jednak podczas gdy jego przodkowie celebrowali bycie białym jak rodowy talizman, Trump roztrzaskał świecący amulet, uwalniając jego eldritchową energię”13. Coates argumentował, że czarni Amerykanie „zostali zakwalifikowani do rasy, w której wiatr zawsze wieje ci w twarz, a psy gończe nieustannie depczą ci po piętach… Świadomość, że na życiu osób czarnoskórych ciąży brzemię paru wieków rabunku, została wpojona temu krajowi w czasie jego narodzin i wzmocniona w całej jego historii, tak że stała się dziedzictwem, inteligencją, świadomością, domyślnym ustawieniem, do którego prawdopodobnie do końca naszych dni musimy niezmiennie powracać”14.
Fotograficzny negatyw przedstawiający perspektywę Coatesa pochodzi z rasistowskiego ruchu alt-right, który akceptuje charakterystykę amerykańskiej polityki Coatesa, ale widzi rzeczy odwrotnie: Amerykę opanowaną przez politykę tożsamości mniejszości rasowych. Ruch alt-right uwielbia charakterystykę białej Ameryki Coatesa jako wszechmocnej. Richard Spencer powiedział Thomasowi Chattertonowi Williamsowi, współpracownikowi „New York Times Magazine”: „Właśnie dlatego jestem bardzo pewny siebie, ponieważ być może ci lewicowcy będą najłatwiejsi do eliminacji z życia społecznego”15. Co więcej, ruch alt-right postrzega również świat w kategoriach wojny rasowej – takiej, którą mają nadzieję pewnego dnia w końcu wygrać.
Jednak podziały rasowe nie tłumaczą naszego obecnego kryzysu. Podżegacze konfliktów rasowych zawsze istnieli w Stanach Zjednoczonych. Ale to przecież wciąż jest kraj, w którym niewolnictwo i prawa Jima Crowa były powszechne. Czy od tego czasu sytuacja pod względem rasowym naprawdę się pogorszyła?
W rzeczywistości jesteśmy bardziej równi rasowo niż kiedykolwiek wcześniej w naszej historii – bardziej niż jakiekolwiek inne społeczeństwo w historii ludzkości. W 1958 roku zaledwie 4 procent Amerykanów akceptowało małżeństwa międzyrasowe, w 2013 roku statystyki te wynosiły 87 procent16. W tym samym roku 72 procent białych Amerykanów uważało, że stosunki rasowe są dobre, podobnie jak 66 procent czarnoskórych Amerykanów. Statystyki pozostawały względnie stabilne od 2001 do 2013 roku. A jednak nasze bitwy rasowe są obecnie krwawe i brutalne, z odnowionym myśleniem w kategoriach plemiennych szalejącym po każdej ze stron. W lipcu 2016 roku tylko 53 procent Amerykanów twierdziło, że stosunki rasowe są dobre, podczas gdy 46 procent było zdania, że są złe17. Coś rzeczywiście się rozpada, ale trudno przypisać to odrodzeniu się rasistowskich nastrojów.
Inny popularny argument wyjaśniający naszą narodową dezintegrację to ten, że winowajcą jest technologia. Słyszymy, że media społecznościowe wprowadzają głębsze podziały niż kiedykolwiek. Zamykamy się w naszych bańkach i rozmawiamy tylko z tymi, którzy się z nami zgadzają. Śledzimy w mediach społecznościowych tylko tych, których lubimy, coraz rzadziej angażujemy się w sprawy społeczne. Jeśli wszyscy zamykamy się w naszych domach i unikamy siebie nawzajem, wchodząc w interakcje tylko po to, by wspierać nasze z góry przyjęte poglądy, jest mniej prawdopodobne, że będziemy postrzegać jako braci i siostry tych, którzy się z nami nie zgadzają. Mostafa El-Bermawy z portalu Wired.com sugeruje: „od Twojego konta na Facebooku po wyszukiwarkę Google, w miarę jak Twoje doświadczenia online stają się bardziej spersonalizowane, wyspy internetowe są coraz bardziej oddzielone od siebie i dźwiękoszczelne… Nie zdając sobie z tego sprawy, rozwijamy widzenie tunelowe”18.
Trzeba przyznać, że jest to atrakcyjna teoria. Jednak zdaniem naukowców nie ma na to zbyt wielu dowodów. Według profesorów ekonomii z Uniwersytetów Stanforda i Browna polaryzacja polityczna ma miejsce w „grupach demograficznych, które najrzadziej korzystają z internetu i mediów społecznościowych”19. Wydaje się, że przekracza ona granice demograficzne, bez odniesienia do poziomu wykorzystania technologii20.
Wreszcie istnieje najważniejszy argument ze wszystkich: niezależnie od powodu ludzka natura znów dała o sobie znać. Jesteśmy z natury plemienni, zaborczy i źli. Na jakiś czas stłumiliśmy te instynkty i nazwaliśmy to „oświeceniem”. Jonah Goldberg w swoim mistrzowskim dziele Suicide of the West (Samobójstwo Zachodu) nazywa to obalenie ludzkiego instynktu „cudem”21. Steven Pinker, autor książki Nowe Oświecenie, przytacza podobny argument, gdy mówi, że oświecenie zmieniło wszystko – przyniosło naukę i humanizm, rozum i postęp. Myślenie oświeceniowe zastąpiło irracjonalność racjonalnością, a efektem było stworzenie nowoczesnego świata22. Goldberg, argumentując, że oświeceniowe ideały są nienaturalne, twierdzi, że nasz obecny rozpad wygląda jak powrót do plemiennej, reakcyjnej natury. Pinker zgadza się z tym stwierdzeniem.
Jednak ta odpowiedź nie wyjaśnia, dlaczego nasza nowoczesność miała się zamanifestować – jeśli ludzka natura sprzeciwia się liberalizmowi, kapitalizmowi, humanizmowi i nauce, to co spowodowało ich rozkwit? Co ważniejsze, odpowiedź ta nie wyjaśnia, dlaczego teraz niszczymy te potężne siły, w przeciwieństwie do innych okresów z ostatnich dwóch stuleci.
Uważam, że te dwa pytania są ze sobą ściśle powiązane. Ta książka dowodzi, że cywilizacja Zachodu, obejmująca nasze współczesne pojęcia wartości, rozumu i nauki, została zbudowana na głębokich fundamentach. Pokazuje, że wyrzucamy to, co najlepsze w naszej cywilizacji, ponieważ zapomnieliśmy, że te fundamenty w ogóle istnieją.
Skąd więc wzięła się ta książka? Z mojego poczucia – szeroko odzwierciedlonego, jak sądzę – że zwalczamy się nawzajem. Zdałem sobie z tego sprawę 25 lutego 2016 roku.
Pod koniec 2015 roku rozpocząłem wykłady na kampusach uniwersyteckich, najpierw na Uniwersytecie Missouri. Kampus ten wielokrotnie pojawiał się w krajowych wiadomościach po protestach Black Lives Matter przeciwko administracji uczelni. Drużyna futbolowa podjęła decyzję, aby nie wychodzić na boisko w zaplanowanym meczu, pomimo nadgorliwych reakcji administracji na niejasne doniesienia o pojedynczych rasistowskich incydentach, z których niektóre były całkowicie bezpodstawne. Protestujący studenci ogłosili strajk głodowy, utworzyli obozowisko i odmówili dziennikarzom wstępu. Jedna z profesorek, Melissa Click, okryła się złą sławą, gdy poprosiła kogoś o fizyczne obezwładnienie studenta, który chciał relacjonować to wydarzenie jako reporter.
Wygłosiłem wtedy przemówienie do studentów znajdujących się na kampusie, które w ciągu tygodnia obejrzano w internecie pół miliona razy. Twierdziłem, że wszyscy ludzie dobrego serca chcą walczyć z rasizmem, ale niejasne oskarżenia o rasizm instytucjonalny i białe uprzywilejowanie przyćmiły zło jednostek, a w szerszym zakresie szkodziły całemu krajowi. Wygłaszałem to przemówienie bez ochrony. Wszystko poszło dobrze, pomimo próby włączenia alarmu przeciwpożarowego, a studenci ustawili się w kolejce na długą sesję pytań i odpowiedzi.
Zaledwie trzy miesiące później nastąpiło brutalne przebudzenie. Miałem wygłosić przemówienie dla grupy Young America’s Foundation na Kalifornijskim Uniwersytecie Stanowym w Los Angeles. Dwa tygodnie przed moim wystąpieniem zaczęły się pojawiać pogłoski o protestach, a tydzień przed nim rektor uniwersytetu ogłosił, że wydarzenie zostało odwołane. Nie zgodziłem się na to wyraźne naruszenie moich praw wynikających z Pierwszej Poprawki do Konstytucji USA – w końcu pieniądze z moich podatków poszły na system Kalifornijskiego Uniwersytetu Stanowego – i ogłosiłem, że i tak się na nim pojawię.
Mój partner biznesowy Jeremy Boreing nalegał na sprowadzenie ochrony, ale byłem dość sceptycznie nastawiony do tego pomysłu. W końcu nigdy wcześniej tego nie potrzebowałem na żadnym podobnym wydarzeniu. To nie była przecież Faludża, tylko duży kampus uniwersytecki w środku mojego rodzinnego miasta.
Dla bezpieczeństwa Jeremy jednak i tak wynajął ochronę. Dzięki Bogu, że tak się stało.
W dniu zaplanowanego wydarzenia do naszego zespołu ds. bezpieczeństwa zaczęły docierać pogłoski o zagrożeniu użycia przemocy. Na godzinę przed moim wystąpieniem rektor uniwersytetu ogłosił, że się wycofa, a policja zadba o bezpieczeństwo w czasie wydarzenia. Gdy zbliżaliśmy się do kampusu, widzieliśmy helikoptery latające nad naszymi głowami.
Wjechaliśmy na parking za audytorium, a dziesiątki uzbrojonych, umundurowanych policjantów szybko utworzyły kordon i zaprowadziły mnie na miejsce tylnymi drzwiami. Byłem bardzo zaskoczony. Jednak na tym środki ostrożności się nie zakończyły. Z tyłu znajdowała się kolejna grupa policjantów. Setki protestujących studentów wypełniły korytarz przed audytorium i zablokowały wszystkie wejścia.
Kilku uczestników zamieszek fizycznie zaatakowało studentów, którzy chcieli wejść do środka. Policja wyznaczyła wejście tylnymi drzwiami, ale mogła wpuszczać tylko po dwóch studentów naraz. Przyłożyłem ucho do drzwi audytorium: brzmiało to tak, jakby na zewnątrz była apokalipsa zombie. Policjanci powiedzieli, że administracja nakazała im ustąpić i pozwolić protestującym robić, co im się podoba.
Policja dała nam wybór: możemy poczekać dwie godziny, aż sala się zapełni, albo kontynuować przemówienie. Zdecydowaliśmy się kontynuować, pomimo prawie pustego audytorium i zamieszek, które miały miejsce tuż za drzwiami.
W trakcie przemówienia ktoś włączył alarm przeciwpożarowy, więc słychać było głośny dźwięk, a światła zgasły. Studenci nadal walili w drzwi od zewnątrz. Przemawiałem pomimo przeszkód, twierdząc, że nie powstrzymają nas przed korzystaniem z naszych praw do wolności słowa.
Kiedy skończyłem, zwróciłem się do publiczności. Byłem wyraźnie podekscytowany. Zapytałem, czy chcą wyjść na zewnątrz i dołączyć do protestujących. Odpowiedzieli twierdząco – wtedy mój zespół ochrony i policja odciągnęli mnie za bok. „Jeśli wyjdziesz na zewnątrz – ostrzegł mnie jeden z funkcjonariuszy – możemy obronić cię przed pierwszym i drugim ciosem, który poleci w twoją stronę, ale nie przed kolejnymi. Nie będziemy też w stanie chronić wszystkich studentów, jeśli wyjdą razem z tobą. Powinieneś opuścić kampus, a my zatrzymamy studentów w środku, dopóki tłum się nie rozproszy”.
Należycie skarcony przystałem na sugestię eskorty z kampusu. Kordon policjantów wyprowadził mnie z audytorium przez korytarze i kuchnie, zaprowadził do czarnej furgonetki z przyciemnianymi szybami i wywiózł z kampusu w otoczeniu wozów policyjnych.
Co poszło nie tak?
Później dowiedziałem się, że profesor na kampusie mówił swoim studentom, że jestem białym suprematystą, że jestem podobny do członka Ku Klux Klanu, że jestem nazistą (najwyraźniej noszę jarmułkę dla niepoznaki). Studenci uwierzyli swoim profesorom i zareagowali w odpowiedni sposób. Wartość słowa została obalona na rzecz subiektywnej wściekłości, która nie miała nic wspólnego z faktami.
To oczywiście był dopiero początek. Na Uniwersytecie Wisconsin moje przemówienie zostało niemalże przerwane przez protestujących, którzy zajęli obszar przed sceną. W Penn State protestujący zebrali się przed moim przemówieniem i walili w drzwi. Na Uniwersytecie DePaula administracja zagroziła, że mnie aresztuje, jeśli przyjadę na kampus i wezwała szeryfa hrabstwa Cook, aby zajął się tą sprawą. W Berkeley administracja ściągnęła setki funkcjonariuszy policji, aby chronić obywateli przestrzegających prawa przed gniewem agresywnych uczestników zamieszek.
Nie był to jednak koniec tego cyrku w 2016 roku.
Podczas cyklu wyborczego byłem bardzo krytyczny wobec obojga kandydatów. Jako konserwatysta przez całe życie krytykowałem Hillary Clinton. Byłem jednak również nieprzychylny wobec Donalda Trumpa. Dzięki mojej krytyce Trumpa i publicznemu zerwaniu z Breitbart News, które moim zdaniem stało się narzędziem propagandowym kampanii Trumpa – szybko znalazłem się na celowniku nowej grupy radykałów. Pod koniec marca Milo Yiannopoulos napisał artykuł dla Breitbart, w którym otwarcie wychwalał ruch alt-right i rasistowskich wariatów, takich jak Richard Spencer. Zachęcając swoich zwolenników ruchu alt-right do „wesołego trollowania”, Milo wysłał mi zdjęcie czarnoskórego dziecka w dniu urodzin mojego syna – chodziło o to, że jestem rogaczem.
W trakcie kampanii w 2016 roku stałem się głównym celem ataków antysemickich spośród wszystkich żydowskich dziennikarzy publikujących w internecie. I to z ogromną przewagą nad kolejną osobą w tej wątpliwej klasyfikacji. Według Ligi Antydefamacyjnej w okresie od sierpnia 2015 roku do lipca 2016 roku wysłano do dziennikarzy około 19 253 antysemickich tweetów. Otrzymałem 7 400 z nich, czyli 38 procent wszystkich23.
Przez większość mojego dorosłego życia uczestniczyłem w publicznych rozmowach politycznych z innymi osobami i nigdy nie spotkałem się z groźbami przemocy lub rasistowskimi obelgami. Teraz potrzebowałem setek policjantów do ochrony podczas przemawiania na różnych kampusach, a mój kanał na Twitterze został zalany obrazami prosto ze stron „Der Stürmer”.
Najwyraźniej coś się zmieniło. Coś straciliśmy. Ta książka jest moją próbą określenia, co utraciliśmy i jak możemy to odzyskać.
Aby odnaleźć to, czego już nie mamy, będziemy musieli odtworzyć nasze kroki po kolei. Ta książka jest pełna dawnych idei ludzi, których możemy niezbyt dobrze pamiętać z czasów liceum, studiów i szkółki niedzielnej, o których decydującym znaczeniu w zasadzie zapomnieliśmy.
Idee te, jak twierdzę, są kluczowe. Musimy nauczyć się ich na nowo.
Nie uważam, że filozofowie sami zmienili historię. Nie sądzę, by Adam Smith wymyślił kapitalizm, tak samo jak nie uważam, że Immanuel Kant stworzył moralność. Ale ci filozofowie i myśliciele pozwalają spojrzeć na najważniejsze idee swoich czasów. Tołstoj pyta w Wojnie i pokoju, co wprawia historię w ruch i dochodzi do wniosku, że historia jest jedynie postępem wszystkich sił działających we wszechświecie, uruchomionych w określonym momencie. Oczywiście jest w tym trochę prawdy. Ale idee mają znaczenie, a te ważne – najlepiej wyartykułowane przez wielkich myślicieli – reprezentują motywacyjną drogę, którą podąża ludzkość. Działamy, ponieważ wierzymy.
Aby dokonać pozytywnej zmiany, musimy ponownie przeanalizować to, w co wierzymy. A wierzymy, że wolność opiera się na założeniach, że Bóg stworzył każdego człowieka na swój obraz i istoty ludzkie są zdolne do badania i odkrywania Bożego świata. Pojęcia te narodziły się odpowiednio w Jerozolimie i Atenach.
Te bliźniacze terminy – diamenty duchowego geniuszu – zbudowały naszą cywilizację i nas jako jednostki. Jeśli wierzysz, że życie to coś więcej niż materialistyczne przyjemności i unikanie bólu, jesteś wytworem myśli z Jerozolimy i Aten. Jeśli wierzysz, że rząd nie ma prawa ingerować w twoją wolę i jesteś związany moralnym obowiązkiem dążenia do cnoty, jesteś wytworem myśli z Jerozolimy i Aten. Jeśli wierzysz, że ludzie mogą ulepszyć świat, korzystając z rozumu i są do tego zobowiązani wyższym celem, jesteś wytworem myśli z Jerozolimy i Aten.
Jerozolima i Ateny zbudowały naukę. Bliźniacze ideały wartości judeochrześcijańskich i greckiego rozumowania prawa naturalnego stworzyły prawa człowieka. Wprowadziły dobrobyt, pokój i artystyczne piękno. Jerozolima i Ateny zbudowały Amerykę, położyły kres niewolnictwu, pokonały nazistów i komunistów, wyciągnęły miliardy z ubóstwa i dały miliardom duchowy cel. Stanowiły podstawę Magna Carta i pokoju westfalskiego, były fundamentami Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych, Proklamacji emancypacji Abrahama Lincolna i Listu z więzienia w Birmingham Martina Luthera Kinga Jr.
Cywilizacje, które porzuciły myśli z Jerozolimy i Aten oraz napięcie między nimi, zamieniły się w pył. ZSRR odrzucił wartości judeochrześcijańskie i greckie prawo naturalne, zastępując je wartościami kolektywu i nową utopijną wizją „sprawiedliwości społecznej”, co doprowadziło do zagłodzenia i wymordowania dziesiątek milionów ludzi. Naziści odrzucili wartości judeochrześcijańskie oraz greckie prawo naturalne i wpychali dzieci do komór gazowych. Wenezuela neguje wartości judeochrześcijańskie i greckie prawo naturalne, przez co obywatele tego kraju bogatego w ropę zostali zmuszeni do jedzenia psów.
Zwłaszcza w Ameryce, z naszą wyjątkową historią i sukcesem, od dawna postrzegamy postęp i dobrobyt jako należne nam prawa. Konflikty, które rozdzierają inne narody, nie są dla nas, z pewnością nie musimy martwić się rewolucją czy upadkiem. Jesteśmy Ameryką. Jesteśmy inni.
Ten optymistyczny pogląd jest całkowicie błędny. Walka z entropią się nie kończy. Nigdy nie znajdujemy się dalej od przepaści o więcej niż jedno pokolenie. Już zaczęliśmy obserwować, jak ogromna liczba naszych obywateli traci wiarę w wolność słowa, w demokrację, w wolność gospodarczą, w ideę wspólnej moralności lub sprawy. To odwrócenie się od naszych wartości się zaczęło, gdy przestaliśmy wierzyć w ścieżkę, która nas tu przywiodła.
Jesteśmy w trakcie porzucania judeochrześcijańskich wartości oraz greckiego prawa naturalnego i faworyzowania moralnego subiektywizmu oraz rządów namiętności. Obserwujemy, jak nasza cywilizacja przeradza się w odwieczną walkę plemienną, indywidualistyczny hedonizm i moralny subiektywizm. Nie popełnijmy błędu: wciąż żyjemy w dobrobycie świata zbudowanego przez Jerozolimę i Ateny. Wierzymy, że możemy odrzucić judeochrześcijańskie wartości oraz greckie prawo naturalne i zadowolić się intersekcjonalizmem, naukowym materializmem, postępową polityką, autorytarnymi rządami lub nacjonalistyczną solidarnością. Nie możemy. Przez ostatnie dwa stulecia odcinaliśmy się od korzeni naszej cywilizacji, a ta mogła przetrwać i prosperować tylko przez pewien czas. Potem zaczęła umierać od środka. Nasza cywilizacja jest pełna wewnętrznych sprzeczności, społeczności są pozbawione wartości, a jednostki – sensu życia.
Gospodarki Zachodu nie upadną z dnia na dzień. Układanie programów socjalistycznych na kapitalistycznej infrastrukturze nie spowoduje natychmiastowego obumarcia Zachodu. Ale schlebiamy sobie, wierząc, że możemy porzucić wartości z przeszłości i jakoś trwać w nieskończoność. Pod względem filozoficznym Zachód od pokoleń funkcjonuje na oparach. Obserwujemy gwałtowny spadek liczby urodzeń i niezwykle szybki wzrost wydatków rządowych na całym Zachodzie – i jesteśmy świadkami tego, jak duże rzesze imigrantów, którzy nie znają zachodnich wartości, zasiedlają teren, aby wypełnić tę lukę, co powoduje polaryzującą reakcję. Obserwujemy, jak polityka europejska przekształca się w bitwę między skrajnie lewicowymi socjalistami, którzy obiecują utopię, a skrajnie prawicowymi nacjonalistami, którzy deklarują odbudowę narodową. Oba podejścia są skazane na porażkę. I choć Ameryka pozostaje w tyle, podąża ścieżką wyznaczoną przez Europę. Więzi, które nas łączą, zanikają.
Te więzi zostały stworzone przez ogień i wodę, rozum i modlitwę. Droga do nowoczesności była długa. I nie zawsze piękna – często brutalna. Napięcie między Jerozolimą a Atenami jest prawdziwe. Jednak usunięcie go poprzez porzucenie Jerozolimy lub Aten niszczy most między nimi.
Aby ugruntować naszą cywilizację, musimy zbadać, w jaki sposób ten most został zbudowany. Cywilizacja Zachodu potrzebowała trzech tysięcy lat, by się tu znaleźć – możemy stracić to wszystko w ciągu jednego pokolenia, jeśli nie zaczniemy wzmacniać naszych fundamentów. Musimy przestać burzyć te podstawy i zacząć je modernizować. To zadanie wymaga od nas ponownego zbadania tych fundamentów, cegła po cegle.
W tej książce ponownie przyjrzymy się tym podstawom. Przemierzymy tysiące lat filozofii i historii, co oznacza, że nieuchronnie będziemy traktować poglądy wielkich filozofów w sposób bardziej uproszczony, niż na to zasługują, i spłycać pewne kwestie, by zachować zwięzłość. Ta książka nie powie ci wszystkiego, co musisz wiedzieć na temat którejkolwiek z przedstawionych w niej idei i filozofów – wręcz przeciwnie. Powinieneś dalej zajmować się konkretnymi ideami, które cię interesują, z ludźmi bardziej doświadczonymi niż ja, bardziej szczegółowo (ja ze swojej strony starałem się ograniczyć moje filozoficzne rozważania do punktów, co do których wydaje się, że istnieje ogólna zgoda). Ta książka to moja próba zanurzenia się w tych ideach w sposób najbardziej przyjazny dla czytelnika w poszukiwaniu mądrości na temat zasadniczych kwestii dotyczących naszej cywilizacji.
Zacznijmy więc od początku.
„Czy jesteś szczęśliwy?”
Pewnego dnia kilka lat temu to pytanie zadała mi moja żona. Mieliśmy wtedy dużo stresujących sytuacji – moja żona jest lekarzem i dużo pracowała. Nasze młodsze dziecko, Gabriel, budziło nas o różnych godzinach w nocy, a nasza starsza córka, Leeya, przechodziła przez okres, w którym wybuchała płaczem przy najmniejszej okazji. Nie brakowało też przygód w pracy: moi partnerzy biznesowi i ja pracowaliśmy nad tym, by nasza strona internetowa, The Daily Wire, działała na najwyższym poziomie, tworzyliśmy mój podcast, jeździłem na różne kampusy, z których każdy był wyzwaniem dla bezpieczeństwa i testem woli z czasami agresywnymi studentami i utrudniającymi pracę administratorami.
„Jasne”, powiedziałem. „Oczywiście, że tak”.
Podobnie jak wiele innych osób, które odpowiadają na to pytanie od współmałżonka, wiedziałem, że jest na nie tylko jedna poprawna odpowiedź. Nigdy nie chcesz powiedzieć „nie”, aby twój współmałżonek nie pomyślał, że to jego lub jej wina.
Jednak to pytanie jest najważniejsze.
Czy byłem szczęśliwy? A dokładniej: Kiedy byłem najbardziej szczęśliwy?
Odpowiedź okazała się prosta: w czasie szabatu.
Co tydzień porzucam wszystko na dwadzieścia pięć godzin. Jako ortodoksyjny Żyd obchodzę szabat, co oznacza, że mój telefon i telewizor są wtedy poza zasięgiem. Zero pracy. Zero komputera. Zero wiadomości. Zero polityki. Cały dzień plus dodatkowa godzina z żoną, dziećmi i rodzicami, z moją społecznością. Świat zewnętrzny nie ma wtedy znaczenia. To najlepsze chwile w moim życiu. Nic nie daje więcej szczęścia niż czas spędzony żoną, patrzenie jak dzieci się bawią (a czasami nawet walczą) ze sobą, podczas gdy ja siedzę sobie z książką na kolanach.
Nie jestem sam. Szabat jest punktem kulminacyjnym wielu żydowskich tygodni. W społeczności żydowskiej istnieje stare powiedzenie: „To nie szabat istniał dzięki Żydom, to Żydzi istnieli dzięki szabatowi”. Z pewnością dzięki temu zachowałem zdrowy rozsądek.
Teraz zajmuję się polityką. I cieszę się, że to robię – ma to swój cel i jest ważne, a praca nad zrozumieniem i przekazaniem idei może być ekscytująca. Jednak polityka nie jest dla mnie źródłem szczęścia. Polega na budowaniu ram dla dążenia do szczęścia, a nie na jego osiąganiu. Pomaga nam ustanowić warunki wstępne niezbędne do odnalezienia szczęścia, ale sama w sobie nie może go zapewnić. Wiedzieli o tym ojcowie założyciele. Dlatego Thomas Jefferson nie napisał, że rząd otrzymał władzę, by dać ci szczęście: miał chronić twoje dążenie do niego. Rząd istnieje, by bronić twoich praw i zapobiegać ich naruszaniu. Rząd był po to, by powstrzymać kogoś przed kradzieżą konia, zabiciem cię podczas snu, wypasaniem czyjejś krowy na twojej ziemi.
W żadnym momencie Jefferson nie sugerował, że rząd pomoże komuś osiągnąć szczęście. Żaden z założycieli nie sądził, że to możliwe.
Jednak coraz więcej Amerykanów upatruje swoje szczęście w polityce. Zamiast spojrzeć w głąb siebie, by znaleźć sposoby na poprawę swojego życia, zdecydowaliśmy, że główną przeszkodą na drodze do naszego szczęścia są siły zewnętrzne, nawet w tym najbardziej wolnym i najbogatszym kraju w historii świata. Pragnienie uciszenia – lub podporządkowania sobie – tych, którzy się z nami nie zgadzają, osiąga nowe, przerażające wyżyny.
Dla przykładu we wrześniu 2017 roku republikanie i demokraci zaciekle walczyli ze sobą o dokładnie tę samą kwestię polityczną. Prezydent Obama wydał amnestię wykonawczą dla niektórych dzieci nielegalnych imigrantów, tzw. DREAMersów*. Prezydent Trump odwołał tę amnestię, ale wezwał Kongres do przyjęcia wersji legislacyjnej, która chroniłaby DREAMersów. Demokraci nazwali republikanów okrutnymi, nieludzkimi. Jeden z kongresmenów określił Trumpa mianem „Poncjusza Piłata”. Tymczasem republikanie mówili, że demokraci działają niezgodnie z prawem i są nieodpowiedzialni. Chodziło dokładnie o tę samą kwestię polityczną.
A ta rywalizacja robi się coraz brzydsza. Wydaje się, że jesteśmy oddani tezie, że jeśli tylko uda nam się zmienić krajobraz polityczny – lub przynajmniej przypisać złe motywy naszym przeciwnikom politycznym – to możemy osiągnąć upragnione szczęście. Zamiast dać innym spokój, staramy się kontrolować siebie nawzajem – gdyby tylko Bob robił to, co ja chcę, byłbym szczęśliwy! A jeśli wybiorę właściwego człowieka, sprawi on, że Bob zrobi to, czego od niego oczekuję!
Nasi politycy wiedzą, że szukamy szczęścia za ich pośrednictwem i wykorzystują to błędne dążenie. W 2008 roku Michelle Obama powiedziała, że Amerykanie powinni poprzeć jej męża, ponieważ może on pomóc „naprawić nasze dusze”. Jak miałby to zrobić? Wyjaśniła: „Barack Obama… będzie wymagał, abyśmy porzucili swój cynizm. Żebyśmy zostawili swoje podziały… Żebyśmy starali się być lepsi. Żebyśmy się zaangażowali. Barack nigdy nie pozwoli wam wrócić do waszego zwykłego życia, niezaangażowanych, niedoinformowanych”1. W maju 2016 roku Trump, ówczesny kandydat na prezydenta, otwarcie stwierdził: „Dam ci wszystko. Dam ci to, czego szukałeś przez pięćdziesiąt lat. Jestem jedyny, który może to zrobić”2.
Jesteśmy głupcami, że im wierzymy. Co więcej, wiemy, że jesteśmy głupcami, wierząc im. Sondaże pokazują, że nie ufamy naszym politykom. Uważamy, że nas okłamują i mamy rację. Oni się do nas przymilają. Oni nas mamią. Składają nam obietnice, aby zdobyć nasze poparcie, a następnie wymyślają wymówki, aby nie dotrzymać danego słowa. A jednak walczymy z tymi, którzy sprzeciwiają się naszym ulubionym kandydatom.
Dlaczego zainwestowaliśmy tak wiele czasu i wysiłku w brutalne walki polityczne o pozornie drobne sprawy, skoro nic z tego nie przybliża nas do szczęścia? Dlaczego, ogólnie rzecz biorąc, Amerykanie wydają się coraz mniej optymistycznie nastawieni? Dlaczego, według danych sondażowych, prawie trzy czwarte Amerykanów twierdzi, nie ma pewności, czy „życie dla pokolenia naszych dzieci będzie lepsze niż dla nas” – co jest najniższym wynikiem od dziesięcioleci?3 Dlaczego ogromna większość młodych Amerykanów bardziej obawia się przyszłości, niż wyczekuje jej z niecierpliwością?4 Dlaczego wskaźniki samobójstw dramatycznie rosną wśród niektórych z najbardziej zamożnych materialnie grup społecznych do poziomów niespotykanych od trzydziestu lat?5
Być może problem polega na tym, że to, do czego dążymy, już nas nie uszczęśliwia. Zamiast tego kierujemy się innymi priorytetami: fizyczną przyjemnością, emocjonalnym katharsis, stabilnością finansową. Wszystkie te rzeczy są oczywiście ważne, ale nie dają trwałego szczęścia. W najlepszym razie są to środki niezbędne do jego osiągnięcia. Pomyliliśmy jednak środki z celem. Robiąc to, pozostawiliśmy nasze dusze w rozpaczliwym stanie.
Przyjemność można czerpać z różnych aktywności: golfa, wędkowania, zabawy z dziećmi, seksu. Niemoralne działania także mogą sprawić nam przyjemność – ta chwilowa euforia to uczucie zapomnienia o troskach. Jednak nigdy nie jest wystarczająca. Trwałe szczęście można osiągnąć jedynie poprzez dbałość o duszę i umysł. Troska o nasze dusze i umysły wymaga od nas życia z moralnym celem.
Było to oczywiste od zarania zachodniej cywilizacji. Sama terminologia dotycząca szczęścia jest nasycona takim znaczeniem zarówno w kontekście judeochrześcijańskim, jak i greckim. Hebrajska Biblia definiuje szczęście terminem simcha. Arystoteles nazywał szczęście określeniem eudaimonia. Co Biblia rozumie przez słowo simcha? To właściwe działanie, zgodne z wolą Bożą. W Księdze Kaznodziei Salomon ubolewa: „Następnie pomyślałem: Dobrze! Spróbuję przyjemności. Przekonam się, czy jest coś warta! Ale i to okazało się marnością”6. Biblia nie wydaje się zbytnio przejmować tym, czego pragniemy. Zamiast tego Bóg nakazuje nam żyć w simcha. Dlaczego On może dyktować, jakie emocje mają nam towarzyszyć? Nie może – może jedynie nakazać nam entuzjastyczne dążenie do ideału, który wyznaczył. Jeśli nie zmierzamy do tego celu, płacimy za to cenę: służymy obcym bogom, którzy nie zapewnią nam prawdziwego spełnienia.
Za to, że nie służyłeś PANU, twojemu Bogu, z radością i z dobrej woli, mając obfitość wszystkiego, będziesz służył swym wrogom, których PAN pośle na ciebie, w głodzie i pragnieniu, nago i bez niczego prócz żelaznego jarzma włożonego na kark – aż On cię zniszczy7.
Być może nie myślimy o oglądaniu Stranger Things jako o żelaznym jarzmie na naszych karkach, ale jeśli telewizja jest naszym najlepszym powodem, aby żyć, to tak naprawdę nie żyjemy. Raduj się z celu, który dał ci Bóg. Kolejny cytat z Księgi Salomona: „Zauważyłem więc, że nie ma nic lepszego niż to, by człowiek cieszył się ze swoich dzieł – taka jest jego nagroda”8. Nie mówi on o znalezieniu sensu życia w start-upie programistycznym. Salomon ma na myśli dzieło służenia Bogu i podążania za Nim. Jak mówi rabin Tarfon w swoim traktacie Etyka Ojców: „Dzień jest krótki, a pracy dużo. Robotnicy są leniwi, mimo że zapłata jest niemała, a gospodarz nalega. A co jeśli nie chcesz pracować? Cóż, trudno: sam nie musisz wykonać do końca całej roboty, ale też nie wolno ci jej porzucić”9.
Arystotelesowska eudaimonia też opiera się na życiu zgodnym z celem moralnym. Sam Arystoteles nie definiował szczęścia jako tymczasowej radości. Widział je w dobrze przeżytym życiu. Jak moglibyśmy wieść dobre życie? Po pierwsze poprzez określenie, co oznacza „dobro”; po drugie poprzez dążenie do niego. Dla Arystotelesa dobro nie było terminem subiektywnym, czymś, co każdy z nas może zdefiniować dla siebie. Dobro to według niego stwierdzenie obiektywnego faktu.
Coś jest dobre, jeśli spełnia swój cel. Dobry zegarek wskazuje czas, dobry pies broni swojego pana. Co robi dobry człowiek? Działa zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. To, co czyni istoty ludzkie wyjątkowymi, jak twierdzi Arystoteles, to nasza zdolność do rozumowania i używania tego rozumu do badania natury świata i naszego celu w nim.
Cóż więc stoi na przeszkodzie w nazwaniu szczęśliwym tego, kto działa w sposób zgodny z najdoskonalszą formą dzielności i jest dostatecznie wyposażony w dobra zewnętrzne, i to nie w dowolnym okresie, lecz przez całe długie życie?10
Postępuj dobrze i zgodnie ze swoją wartością jako istoty rozumnej, a będziesz szczęśliwy. Odnajdujemy moralny cel w pielęgnowaniu naszego rozumu i używaniu go do cnotliwego działania. Dążenie do moralnego celu czyni nas „szlachetnymi”.
Ostatecznie więc Biblia i filozofia dochodzą do tego samego wniosku z przeciwnych kierunków: Biblia nakazuje nam służyć Bogu w szczęściu i utożsamia ten moralny cel ze szczęściem. Arystoteles sugeruje, że niemożliwe jest osiągnięcie szczęścia bez cnoty, co oznacza działanie zgodne z moralnym celem, który racjonalnie myślące istoty ludzkie mogą dostrzec w naturze wszechświata, a który Arystoteles przypisał Pierwszemu Poruszycielowi. George Washington dobrze ujął tę syntezę w swoim liście z 19 sierpnia 1789 roku, skierowanym do przedstawicieli protestanckiego Kościoła Episkopalnego: „Wzgląd na to, że ludzkie szczęście i moralny obowiązek są ze sobą nierozerwalnie związane, zawsze będzie skłaniał mnie do promowania postępu tego pierwszego poprzez wpajanie praktyki tego drugiego”11.
Jeśli to wszystko brzmi jak bardziej restrykcyjna wersja szczęścia niż ta, do której jesteśmy przyzwyczajeni, to dlatego, że tak właśnie jest. Szczęście to nie tarzanie się w błocie na Woodstocku ani gra w golfa po ciężkim tygodniu w pracy. Szczęście to dążenie do celu w naszym życiu. Jeśli żyjemy z moralnym celem, nawet śmierć wydaje się mniej bolesna. Kiedy felietonista „Washington Post” Charles Krauthammer wiedział, że jego śmierć jest blisko, w oczekiwaniu na swój koniec napisał list. Oto, co zanotował ten szlachetny człowiek: „Wierzę, że dążenie do prawdy i słusznych idei poprzez uczciwą debatę i rygorystyczne argumenty jest szlachetnym przedsięwzięciem… Odchodzę z tego życia bez żalu”. Tylko życie z moralnym celem może zapewnić prawdziwe szczęście12.
Jak napisał austriacki psychiatra Viktor Frankl w swoim poruszającym pamiętniku o przetrwaniu Holokaustu Człowiek w poszukiwaniu sensu (Man’s Search for Meaning): „Biada temu, kto nie widział już sensu w swoim życiu, żadnego celu, żadnego powodu, by je kontynuować. Wkrótce był zgubiony… Musieliśmy nauczyć się sami, a co więcej, nauczyć zrozpaczonych ludzi, że tak naprawdę nie ma znaczenia, czego oczekujemy od życia, ale raczej to, czego życie oczekuje od nas”13.
Przeczucie Frankla nie jest odosobnione. Jak wynika z badania prowadzonego przez czternaście lat przez University of Carleton w Kanadzie, osoby, które zadeklarowały silny cel w życiu na początku badania, miały o 15 procent większe szanse na przeżycie niż te, które tego nie zgłosiły. Statystyki te są prawdziwe dla każdej grupy wiekowej. Inne, podobne badanie przeprowadzone przez University College London wykazało, że w przypadku osób powyżej wieku emerytalnego poczucie celu korelowało z 30-procentowym spadkiem ryzyka śmierci w okresie ośmiu i pół roku. Steve Taylor z Leeds Beckett University stwierdził, że „osoby, które zadeklarowały najwyższy poziom spełnienia, żyły średnio o dwa lata dłużej”14
