Praca bez sensu - David Graeber - ebook + książka

Praca bez sensu ebook

David Graeber

4,1

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy myślisz, że twoja praca ma znaczenie? Jeśli uważasz, że nie, to prawdopodobnie masz rację – i należysz do coraz większego grona osób wykonujących zawody, które nie mają żadnego sensu.

Antropolog David Graeber w swojej najnowszej książce zgłębia zjawisko gównowartych prac i zastanawia się, co to mówi nam o dzisiejszym systemie społeczno-gospodarczym.

Jeden z najważniejszych i najbardziej prowokujących myślicieli...

Cory Doctorow

Znakomity, naprawdę oryginalny teoretyk polityki.

Rebecca Solnit

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 561

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (67 ocen)
31
21
9
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nothingoriginal

Całkiem niezła

Początek obiecujący, jednak mam wrażenie, że od połowy autor nie napisał nic nowego. Krążenie wokół tego samego, bez ciekawych wniosków. Temat ciekawy, ale książka lekko za długa.
10
mareszym

Nie polecam

Książka bez sensu
10
bartsyn

Nie oderwiesz się od lektury

Od razu po lekturze jestem pod wrażeniem przedstawienia problemu „prac bez sensu” w sposób bardzo szeroki. W pierwszej części dowiadujemy się, na czym polegają takie prace i jakie są ich skutki psychologiczne. Następnie przechodzimy do kontekstu historycznego i kulturowego, który przyczynił się kolejno do powstania takich posad, a następnie ich utrzymania bez większych głosów sprzeciwu (ten element książki spodobał mi się szczególnie). Myślę, że jest to ciekawa lektura dla wszystkich — szczególnie dla osób, które pracowały na stanowiskach podobnych do tych przedstawionych w licznych przykładach w książce.
10
kukis

Dobrze spędzony czas

Trudna, ale bardzo wymowna książka dotycząca bezsensownych działań kapitalizmu.
00
miodowabesos95

Dobrze spędzony czas

Dobra książka pokazująca realia światowego rynku pracy.
00

Popularność




Każdemu, kto wolałby zrobić ze sobą coś użytecznego.

O fenomenie pracy bez sensu Przedmowa

Wiosną 2013 roku niechcący stałem się przyczyną maleńkiej międzynarodowej sensacji.

Wszystko zaczęło się od tego, że nowy radykalny magazyn polityczny „Strike!” zamówił u mnie esej. Redaktor chciał wiedzieć, czy nie miałbym czegoś prowokacyjnego, czego nikt inny raczej by nie wydrukował. Zwykle chodzi mi po głowie parę takich pomysłów, więc usiadłem nad jednym z nich i przedstawiłem redaktorowi krótki tekst zatytułowany On the Phenomenon of Bullshit Jobs[1].

Esej oparty był na intuicji. Każdy zna te zajęcia, które z perspektywy osoby postronnej właściwie niczego nie wnoszą – konsultanci HR, koordynatorzy komunikacyjni, analitycy PR, stratedzy finansowi, prawnicy korporacyjni, podobnie jak każdy zna ten rodzaj osób (bardzo często spotykanych w kontekście akademickim), których czas wypełniony jest zasiadaniem w komisjach obradujących nad rozwiązaniem problemu zbędnych komisji. Lista zdawała się ciągnąć w nieskończoność. A co – zadałem sobie pytanie – jeśli te zajęcia naprawdę są bezużyteczne, a osoby je wykonujące zdają sobie z tego sprawę? Przecież spotyka się od czasu do czasu osoby, których zajęcia wydają się im samym bezsensowne i niekonieczne. Czy może być coś bardziej demoralizującego nad konieczność wstawania rano przez pięć dni w tygodniu przez całe dorosłe życie, żeby wykonywać zadanie, o którym w skrytości ducha sądzi się, że wcale nie musi być wykonywane, że jest tylko marnotrawstwem czasu lub środków albo wręcz czyni świat gorszym? Czy to nie byłaby potworna psychiczna rana ziejąca w poprzek naszego społeczeństwa? Ale jakoś nikt o niej nie mówił. Przeprowadzono mnóstwo badań na temat zadowolenia ludzi z pracy. Za to, o ile mi wiadomo, nie przeprowadzono ani jednego, w którym pytano by, czy uważają, że ich zajęcia mają jakąkolwiek rację bytu.

Ta hipoteza, że w naszym społeczeństwie mamy pełno nieprzydatnych prac, o których nikt nie chce rozmawiać, nie wydawała się czymś z gruntu nieprzekonującym. Kwestia pracy jest obwarowana niezliczonymi tabu. Już sam fakt, że większość ludzi nie lubi swojej pracy i z ochotą chwyciłoby się jakiejś wymówki pozwalającej im opuścić dzień czy dwa, to coś, czego na dobrą sprawę nie można powiedzieć w telewizji – z całą pewnością nie w wiadomościach, choćby od czasu do czasu nawiązywano do tego w filmach dokumentalnych i występach stand-uperów. Miałem okazję przekonać się osobiście o sile tego tabu: kiedyś pełniłem rolę rzecznika prasowego grupy aktywistycznej, która – jak wieść gminna niosła – planowała kampanię obywatelskiego nieposłuszeństwa mającą na celu zawieszenie funkcjonowania transportu publicznego w Waszyngtonie w proteście przeciw globalnemu szczytowi gospodarczemu. W dniach poprzedzających wydarzenie, jeśli człowiek nosił się jak anarchista, to gdziekolwiek się ruszył, na każdym kroku był zaczepiany przez jakiegoś radosnego urzędnika czy urzędniczkę pytających, czy to prawda, że nie będą musieli iść w poniedziałek do pracy. A jednak równocześnie ekipy telewizyjne z całą skrupulatnością przepytywały pracowników ratusza – i wcale bym się nie zdziwił, gdyby wśród nich znajdowali się ci sami urzędnicy – którzy wygłaszali komentarze o tym, jakie to beznadziejnie tragiczne, że nie będą w stanie dostać się do pracy, ponieważ wiedzieli, że tego rodzaju wypowiedzi telewizja od nich oczekuje. Wygląda na to, że nikt nie ma poczucia, by mógł dzielić się swoją opinią w tych kwestiach – w każdym razie nie publicznie.

Moja hipoteza wydawała mi się przekonująca, ale w sumie nie wiedziałem, jak jest naprawdę. W pewnym sensie napisałem tamten tekst na zasadzie eksperymentu. Byłem ciekaw, z jakim oddźwiękiem się on spotka.

Oto, co napisałem do tamtego numeru z sierpnia 2013 roku:

O fenomenie pracy bez sensu

W roku 1930 John Maynard Keynes przewidywał, że do końca stulecia postęp technologiczny pozwoli krajom takim jak Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone zredukować długość tygodnia pracy do piętnastu godzin. Wszelkie przesłanki przemawiają za tym, że miał rację. Biorąc pod uwagę dzisiejszą technologię, moglibyśmy sobie na to pozwolić. A mimo to do tego nie doszło. Zamiast tego technologię zaprzęgnięto raczej do wymyślania sposobów mających sprawiać, że wszyscy pracujemy coraz więcej. W tym celu należało powołać do życia zajęcia, które w gruncie rzeczy niczemu nie służą. Życie zawodowe olbrzymich rzesz ludzi, przede wszystkim w Europie i Ameryce Północnej, upływa na wykonywaniu zadań, które skrycie uważają za tak naprawdę niewymagające wykonywania. Moralne i duchowe szkody, które powoduje ta sytuacja, są głębokie. To szrama przecinająca naszą zbiorową duszę. A jednak praktycznie nikt o niej nie mówi.

Dlaczego obiecana przez Keynesa utopia – której nadejścia jeszcze w latach 60. niecierpliwie wyglądano – nigdy się nie ziściła? Współcześnie dyżurnym tłumaczeniem jest to, jakoby ekonomista nie wziął pod uwagę potężnego wzrostu konsumpcjonizmu. Postawieni przed alternatywą, zgodnie z którą mieliśmy do wyboru mniej godzin pracy albo więcej zabawek i przyjemności, zbiorowo wybraliśmy opcję drugą. Byłaby to zgrabna przypowiastka umoralniająca, ale choćby przelotna refleksja uświadomi nam, że to wytłumaczenie ma się nijak do rzeczywistości. Owszem, począwszy od lat 20. XX wieku, obserwujemy powstawanie nieskończenie różnorodnych zajęć i branż, jednak bardzo niewiele z nich ma cokolwiek wspólnego z wytwarzaniem i dystrybucją sushi, iPhone’ów czy szpanerskich adidasów.

Czym zatem są właściwie te zajęcia? Niedawny raport porównujący zatrudnienie w poszczególnych branżach w Stanach Zjednoczonych między rokiem 1910 a 2000 daje nam wyraźny obraz (który, pragnę zauważyć, ma dosyć wierne odzwierciedlenie w Wielkiej Brytanii). Na przestrzeni minionego stulecia liczba pracowników wykonujących pracę służby domowej, w przemyśle i w sektorze rolniczym drastycznie spadła. W tym samym czasie potroiła się liczba „wykonujących wolne zawody, zatrudnionych na stanowiskach kierowniczych, urzędniczych, w sprzedaży i usługach”, zwiększając swój udział z „jednej czwartej do trzech czwartych ogólnego zatrudnienia”. Innymi słowy zawody produkcyjne zostały, zgodnie z prognozą, zastąpione automatami (nawet jeśli policzymy zatrudnionych w przemyśle w skali całego świata, w tym tyrające masy w Indiach i Chinach, pracownicy ci nie będą stanowić nawet w przybliżeniu tak dużego odsetka populacji globu jak w przeszłości).

Zamiast jednak dopuścić do znacznej redukcji godzin pracy, by pozwolić ludności świata zająć się własnymi projektami, przyjemnościami, wizjami i ideami, zafundowano nam rozdęcie nie tyle sektora „usług”, ile sektora administracyjnego, aż do tworzenia całych nowych branż w stylu usług finansowych czy telemarketingu i włącznie z bezprecedensową ekspansją takich sektorów jak prawo spółek, administracja w edukacji wyższej czy opiece zdrowotnej, zasoby ludzkie czy public relations. A przywołane liczby nie ujawniają jeszcze istnienia wszystkich tych ludzi, których zadaniem jest świadczenie administracyjnego, technicznego czy ochroniarskiego wsparcia dla wspomnianych branż – podobnie jak nie ujmują całego zastępu działek pomocniczych (osób myjących psy, nocnych dostawców pizzy), które istnieją wyłącznie dlatego, że wszyscy inni ludzie spędzają tyle czasu w pracy w pozostałych branżach.

Te zajęcia proponuję określać mianem prac bez sensu lub prac ściem[2].

Tak jakby ktoś wymyślał bezcelowe prace tylko po, żebyśmy wszyscy pracowali. I tu właśnie natykamy się na zagadkę. W kapitalizmie właśnie taka sytuacja nie powinna mieć racji bytu. Pewnie, w dawnych, niewydolnych krajach socjalistycznych, chociażby w Związku Radzieckim, gdzie zatrudnienie było jednocześnie prawem i uświęconym obowiązkiem, system tworzył tyle miejsc pracy, ile tylko od niego wymagano (to dlatego w radzieckich domach handlowych do sprzedaży jednego kawałka mięsa potrzeba było trzech ekspedientek). Tyle że, jak doskonale wiadomo, wolnorynkowa konkurencja ma temu właśnie problemowi zapobiegać. Przynajmniej jeśli wierzyć teorii ekonomicznej, ostatnią rzeczą, jaką zrobi kierująca się zyskiem firma, będzie bulenie na pensje pracowników, których w rzeczywistości nie ma potrzeby zatrudniać. A jednak, nie wiedzieć czemu, dzieje się odwrotnie.

O ile korporacje bezlitośnie obniżają koszty, o tyle zwolnienia i optymalizacje nieodmiennie dotykają klasę osób, której zadania polegają na faktycznym wytwarzaniu, przemieszczaniu, naprawianiu i utrzymywaniu. Za sprawą jakiejś przedziwnej alchemii, której zasady działania nikt właściwie nie jest w stanie objaśnić, liczba gryzipiórków na posadach wydaje się powiększać, a coraz więcej pracowników spędza w pracy – nie różniąc się znowu tak bardzo od radzieckich robotników – po czterdzieści, a nawet pięćdziesiąt godzin tygodniowo na papierze, ale w praktyce wykonując zadania przez piętnaście godzin, tak jak to przepowiadał Keynes, resztę czasu bowiem poświęcają sprawom organizacyjnym czy uczęszczaniu na seminaria motywacyjne, uaktualnianiu swojego profilu na Facebooku albo ściąganiu sezonów seriali.

Wytłumaczenie wyraźnie nie ma charakteru ekonomicznego – jest natury moralnej i politycznej. Klasa rządząca doszła do wniosku, że szczęśliwa i produktywna populacja dysponująca czasem wolnym to dla niej śmiertelne zagrożenie (wystarczy sobie przypomnieć, co się działo, kiedy zaczęto się zbliżać do tego stanu w latach 60.). Przekonanie zaś, że praca to wartość moralna sama w sobie i że każdy, kto nie chce się podporządkowywać jakiejś intensywnej dyscyplinie pracowniczej przez większość dnia, na nic nie zasługuje, jest dla nich niezmiernie wygodne.

Swego czasu, gdy zastanawiałem się nad – można by pomyśleć – niemającym końca mnożeniem się obowiązków administracyjnych na wydziałach brytyjskich uczelni, przyszła mi do głowy wizja piekła. Piekło to zbiór jednostek, które poświęcają lwią część własnego czasu zadaniu, którego nie lubią i którego wykonywanie nie wychodzi im najlepiej. Powiedzmy, że ludzi tych zatrudniono, ponieważ są świetnymi twórcami mebli artystycznych, po czym już w pracy dowiadują się, że mają spędzać ogromne ilości czasu na smażeniu ryb. A samo zadanie tak naprawdę wcale nie musi być wykonywane – a przynajmniej istnieje tylko bardzo ograniczona liczba ryb, które wymagają usmażenia. A jednak wszystkich ich ogarnia tak obsesyjny resentyment na myśl, że niektórzy z ich współpracowników mogliby spędzać więcej czasu na wytwarzaniu inkrustowanych szafek zamiast na wyrabianiu solidnej normy obowiązków smażalniczych, że już wkrótce w całym warsztacie piętrzą się stosy niepotrzebnej, marnie usmażonej ryby, której przyrządzanie to jedyna rzecz, jaką ktokolwiek się zajmuje.

Myślę, że to właściwie dość dokładny opis moralnej dynamiki naszej gospodarki.

Prawda, zdaję sobie sprawę, że argument tego typu natychmiast spotka się ze sprzeciwem: „Kim ty jesteś, żeby oceniać, które zajęcia są naprawdę niezbędne? Co jest na dobrą sprawę «niezbędne»? Jesteś wykładowcą antropologii. Na ile «potrzebne» jest to zajęcie?”. (I faktycznie, wielu czytelników tabloidów uznałoby istnienie mojego zawodu za kwintesencję marnotrawnego wydatku na cele społeczne). I na jakimś poziomie jest w tym oczywiście racja. Nie ma obiektywnej miary wartości społecznej.

Nie przyszłoby mi do głowy, że wolno mi mówić komuś, kto jest przekonany, iż daje światu coś sensownego swoją pracą, że nie ma racji. Ale co z tymi osobami, które same z siebie są przekonane, że wykonywane przez nie zajęcia są bez znaczenia? Nie tak dawno temu ponownie nawiązałem kontakt ze szkolnym znajomym, którego ostatni raz widziałem, gdy miałem piętnaście lat. Słuchałem oniemiały, że przez ten czas był poetą, a potem także frontmanem zespołu indie-rockowego. Niektóre z jego piosenek słyszałem w radiu, nie mając pojęcia, że wokalista to ktoś, kogo znam. Był błyskotliwy, nowatorski, a jego działalność bez wątpienia uczyniła życie ludzi na całym świecie przyjemniejszym i lepszym. Mimo to po kilku albumach, które nie odniosły sukcesu, stracił kontrakt z wytwórnią i, mając na głowie długi i nowo narodzoną córeczkę, skończył, jak to ujął, „decydując się na to, na co tak wielu innych gości bez perspektyw – studia prawnicze”. Dziś jest prawnikiem korporacyjnym, pracującym dla liczącej się nowojorskiej firmy. Jako pierwszy przyznał, że jego praca jest pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia, niczego światu nie daje i z jego punktu widzenia nie powinna w ogóle istnieć.

Tutaj ciśnie się na usta wiele pytań, z których pierwsze mogłoby brzmieć: „Co o naszym społeczeństwie mówi nam to, że generuje, jak się zdaje, niesamowicie ograniczony popyt na utalentowanych poetów-muzyków, za to najwyraźniej nieskończone zapotrzebowanie na specjalistów od prawa spółek?”. (Odpowiedź: jeżeli 1 procent populacji kontroluje większość dostępnych bogactw, wówczas byt nazywany przez nas rynkiem odzwierciedla to, co one uznają za ważne, nie ktoś inny). Ale ponadto widać przy tym, że większość ludzi wykonujących bezsensowne zajęcia koniec końców zdaje sobie z tego sprawę. Właściwie nie wiem, czy spotkałem kiedyś prawnika korporacyjnego, który nie uważał, że jego praca jest bez sensu. To samo tyczy się niemal wszystkich nowych branż opisanych powyżej. Istnieje cała klasa specjalistów zatrudnionych gdzieś na stałe, którzy spotkani na przyjęciu, dowiedziawszy się od was, że zajmujecie się czymś, co można uznać za interesujące (na przykład antropologią), będą starali się unikać jakiejkolwiek rozmowy o swojej działce. Poczekajcie, aż wypiją kilka drinków, a będą perorować o tym, jak bezsensowna i głupia jest w rzeczywistości ich praca.

Mamy tu do czynienia z głęboką psychiczną przemocą. Jak można choćby zacząć mówić o poczuciu godności czerpanym z pracy, kiedy w duchu czuje się, że wykonywane zajęcie nie powinno istnieć? Czy możliwe jest, by nie wzbudzało głębokiego gniewu i niezadowolenia? A jednak za sprawą osobliwego geniuszu naszego społeczeństwa rządzący nim wykombinowali sposób – na podobieństwo sytuacji z rybami – by zagwarantować sobie, że wściekłość będzie kierowana właśnie w tych, którzy wykonują istotną pracę. Przykład: wydaje się, że w naszym społeczeństwie panuje ogólna zasada, zgodnie z którą im bardziej jawnie czyjaś praca służy innym ludziom, tym mniej pieniędzy można się spodziewać za jej świadczenie. W tym przypadku także trudno o obiektywną miarę, ale sposobem na łatwe rozeznanie się może być zadanie sobie pytania: „Co by się stało, gdyby cała klasa takich ludzi zwyczajnie zniknęła?”. Cokolwiek by mówić o pielęgniarkach, śmieciarzach czy mechanikach, jasne jest, że gdyby rozpłynęli się w powietrzu, skutki byłyby natychmiastowe i katastrofalne. Świat bez nauczycieli czy pracowników portowych szybko znalazłby się w tarapatach, a nawet ten bez pisarzy science fiction czy muzyków ska byłby gorszym miejscem. Nie jest do końca jasne, jak ucierpiałaby ludzkość, gdyby w podobnych okolicznościach zniknęli dyrektorowie generalni firm rynku kapitałowego, lobbyści, analitycy PR, aktuariusze, telemarketerzy, komornicy czy konsultanci prawni[3] (wiele osób jest zdania, że żyłoby im się na skutek tego znacznie lepiej). Jednak, poza garstką profesji, które cieszą się poważaniem (jak lekarze), zasada sprawdza się zaskakująco dobrze.

Jakby nie dość było perwersji, wygląda na to, że istnieje szeroko podzielane poczucie, że tak właśnie wszystko powinno sięodbywać. To jedno z tajemnych źródeł siły prawicowego populizmu. Jego działanie można dostrzec, kiedy brukowce nakręcają niechęć wobec pracowników metra, winiąc ich za paraliżowanie Londynu w trakcie rokowań w sprawie umów; już sam fakt, że pracownicy metra są w stanie sparaliżować Londyn, pokazuje, że ich praca jest nieodzowna, ale właśnie to wydaje się ludzi irytować. Jeszcze wyraźniej widać to w Stanach Zjednoczonych, gdzie republikanom udało się nad wyraz skutecznie podburzyć ludzi przeciw nauczycielom czy pracownikom przemysłu samochodowego (a nie – rzecz godna uwagi – przeciw administratorom szkół czy szefom przemysłu, którzy to w rzeczywistości są źródłem problemów), obarczając ich winą za ich rzekomo nadmierne płace i dodatki. To tak, jak gdyby im powiedzieć: „Ale przecież uczycie dzieci! Przecież robicie auta! Macie prawdziwe zajęcia! A do tego wszystkiego macie jeszcze czelność oczekiwać płac na poziomie klasy średniej i ochrony zdrowia!”.

Jeżeli ktoś wymyślił kiedyś reżim pracy w sposób idealny służący utrzymaniu władzy kapitału finansowego, trudno o lepiej wykonane zadanie. Autentyczni, produktywni pracownicy są bezlitośnie wyzyskiwani i poddawani presji. Reszta dzieli się na sterroryzowaną warstwę powszechnie wytykanych palcami bezrobotnych i większą liczebnie warstwę, której płaci się w zasadzie za nicnierobienie na stanowiskach tak zaprojektowanych, by utożsamiała się z poglądami i uczuciami klasy rządzącej (menadżerów, administratorów i tak dalej) – a w szczególności jej finansowych awatarów – ale równocześnie pielęgnowała piekącą urazę wobec każdego, kto wykonuje pracę o wyraźnej i niezaprzeczalnej wartości społecznej. Rzecz jasna system ten nie jest wytworem świadomego planu. Powstał w konsekwencji niemal stulecia prób i błędów. Stanowi natomiast jedyne wytłumaczenie sytuacji, w której mimo możliwości technologicznych nie mamy wszyscy trzy-, czterogodzinnego dnia pracy.

Jeśli kiedykolwiek tezę eseju potwierdził jego odbiór, to na pewno w tym przypadku. O fenomenie pracy bez sensu wywołało burzę.

Jak na ironię, przez dwa tygodnie od ukazania się eseju ja i moja partnerka przebywaliśmy w chacie na prowincji, w Quebeku, tylko my dwoje i kosz książek. Postaraliśmy się o miejsce, w którym nie będzie dostępu do sieci bezprzewodowej. W związku z tym stanąłem wobec niewygodnej konieczności śledzenia reakcji na ekranie komórki. Tekst niemal z miejsca podbił internet. W ciągu paru tygodni przetłumaczono go na kilkanaście języków, w tym niemiecki, norweski, szwedzki, francuski, czeski, rumuński, rosyjski, turecki, łotewski, polski, grecki, estoński, kataloński i koreański, i przedrukowano w gazetach ukazujących się od Szwajcarii po Australię. Strona „Strike!”, na której rzecz ukazała się pierwotnie, zanotowała ponad milion odsłon i wielokrotnie się zawieszała z powodu nadmiernego ruchu. Na blogach zaroiło się od odpowiedzi. Sekcje komentarzy zapełniały się wyznaniami pracowników biurowych; ludzie pisali do mnie z prośbą o poradę albo żeby mi powiedzieć, że zainspirowałem ich do rzucenia aktualnej pracy i znalezienia czegoś, co ma więcej sensu. Poniżej cytuję jedną z entuzjastycznych reakcji (zebrałem ich setki) z sekcji komentarzy australijskiego „Canberra Times”:

Łał! Prosto w sedno! Jestem prawnikiem korporacyjnym (a ściślej: zajmuję się reprezentacją przedsiębiorstw w postępowaniach z urzędem podatkowym). Niczego nie daję temu światu i przez cały czas jestem dogłębnie nieszczęśliwy. Nie podoba mi się, kiedy ktoś ośmiela się powiedzieć: „To dlaczego w ogóle to robisz?”, bo to przecież nie takie proste. Tak się składa, że to jedyny sposób, w jaki w tej chwili mogę przysłużyć się temu 1 procentowi w stopniu wystarczająco dużym, by w zamian wynagrodził mnie domem w Sydney, w którym wychowam swoje przyszłe dzieci […]. Dzięki technologii pewnie możemy dziś osiągać w dwa dni tę samą produktywność, co kiedyś w pięć. Ale z powodu chciwości i jakiegoś syndromu nadgorliwości wciąż musimy harować, przedkładając profity innych nad nasze ambicje, za które się nam nie płaci. Czy ktoś wierzy w rozumną kreację, czy w ewolucję, celem człowieka nie jest praca – tak że dla mnie to wszystko z chciwości i zawyżonych cen podstawowych artykułów[4].

W pewnej chwili otrzymałem wiadomość od anonimowego fana, który przedstawiał się jako członek spontanicznie zainicjowanej grupy osób rozprowadzających artykuł wśród społeczności pracowników usług finansowych; tamtego dnia dostał pięć e-maili z moim esejem (już choćby to uwiarygodniałoby przypuszczenie, że liczne osoby z branży finansów nie mają za wiele do roboty). To wszystko nie przynosiło jeszcze odpowiedzi na pytanie, jak wielu ludzi myśli w podobny sposób o własnej pracy – bo mogli przecież podawać artykuł dalej na zasadzie przekazywania innym dobrej rady w zawoalowany sposób – jednak wkrótce pojawiły się dane statystyczne na poparcie mojej tezy.

Niewiele ponad rok po publikacji tekstu, 5 stycznia 2015 roku, w pierwszy poniedziałek po Nowym Roku, a więc tego dnia, kiedy większość londyńczyków powracała do pracy po przerwie świątecznej – ktoś usunął z wagonów metra kilkaset reklam i przykleił w ich miejsce partyzanckie plakaty z cytatami z eseju. Autorzy akcji wybrali następujące zdania:

Życie

zawodowe

olbrzymich rzesz ludzi, przede wszystkim w Europie i Ameryce Północnej, upływa na wykonywaniu zadań, które skrycie uważają za tak naprawdę niewymagające wykonywania.

Tak

jakby ktoś wymyślał bezcelowe prace tylko po, żebyśmy wszyscy pracowali.

Moralne

i duchowe szkody, które powoduje ta sytuacja, są głębokie. To szrama przecinająca naszą zbiorową duszę. A jednak praktycznie nikt o niej nie mówi.

Jak

można choćby zacząć mówić o poczuciu godności czerpanym z pracy, kiedy w duchu czuje się, że wykonywane zajęcie nie powinno istnieć?

Reakcja na kampanię plakatową przyniosła kolejną falę dyskusji w mediach (pojawiłem się przez chwilę na antenie Russia Today), w następstwie której agencja sondażowa YouGov podjęła się skonfrontowania hipotezy z rzeczywistością. Przeprowadziła wśród Brytyjczyków ankietę, której język zaczerpnięto bezpośrednio z eseju – na przykład: „Czy twoja praca «daje światu coś sensownego»?”. Co zdumiewające, ponad jedna trzecia respondentów, 37 procent, odpowiedziała, że nie daje (twierdząco odpowiedziało 50 procent, a 13 nie miało pewności).

Było to prawie dwa razy więcej niż oczekiwałem – wyobrażałem sobie początkowo, że odsetek prac bez sensu wynosi może około 20 procent. Co więcej, późniejsze badanie przeprowadzone w Holandii przyniosło niemal identyczne wyniki – a nawet gorsze, bo aż 40 procent holenderskich pracowników donosiło, że za istnieniem ich zajęcia nie przemawia nic.

Zatem nie tylko publiczna reakcja potwierdzała słuszność hipotezy – teraz także badania statystyczne bardzo wyraźnie wskazywały, że ma ona odzwierciedlenie w rzeczywistości.

Tym samym mamy, jak widać, do czynienia z ważnym zjawiskiem społecznym, któremu do tej pory prawie nie poświęcano uwagi[5]. Już samo utorowanie drogi do mówienia o nim okazało się dla wielu oczyszczające. Stało się jasne, że istnieje potrzeba, by dalej je zgłębiać.

To, czym pragnę się tu zająć, jest czymś nieco bardziej systematycznym niż początkowy esej. Tekst z 2013 roku powstał na potrzeby magazynu poświęconego polityce rewolucyjnej i koncentrował się na politycznych implikacjach problemu. Tamten esej był w istocie tylko jednym z serii argumentów, które ówcześnie opracowywałem, mających pokazywać, że neoliberalna („wolnorynkowa”) ideologia, która dominuje na świecie od czasów Thatcher i Reagana, jest w rzeczywistości odwrotnością tego, za co się podaje; to tak naprawdę projekt polityczny w przebraniu ekonomicznego.

Doszedłem do podobnego wniosku, ponieważ tylko taka perspektywa wydawała się wyjaśniać prawdziwy mechanizm postępowania tych, którzy mają władzę. Podczas gdy retoryka neoliberalizmu głosiła uwolnienie magicznego potencjału rynku i sławiła wydajność gospodarczą przed wszystkimi innymi wartościami, sumaryczną konsekwencją stosowania wolnorynkowych polityk było spowolnienie wzrostu gospodarczego praktycznie wszędzie poza Indiami i Chinami; nastąpiła stagnacja postępu w nauce i technice; a w większości bogatych krajów młodsze pokolenia, po raz pierwszy od stuleci, spodziewają się wieść mniej dostatnie życie niż ich rodzice. Mimo to, gdy wskaże się na te efekty, orędownicy ideologii rynkowej w odpowiedzi zawsze nawołują do zastosowania jeszcze większych dawek tego samego specyfiku, a politycy wprowadzają ich wizję w życie. To wydało mi się dziwne. Gdyby prywatna firma zatrudniła konsultanta do stworzenia planu biznesowego, a ten przyniósłby gwałtowny spadek wpływów, takiego konsultanta by zwolniono. Lub przynajmniej kazano by mu opracować nowy plan. W przypadku reform wolnorynkowych taka sytuacja jakoś nigdy nie miała miejsca. Im bardziej zawodziły, z tym większym uporem je wprowadzano. Jedynym logicznym wnioskiem jest, że tak naprawdę to nie imperatywy gospodarcze stały za danym przedsięwzięciem.

Co w takim razie? Wyglądało mi na to, że odpowiedź musi tkwić w sposobie myślenia klasy politycznej. Niemal wszyscy podejmujący kluczowe decyzje studiowali w latach 60., kiedy kampusy znajdowały się w epicentrum fermentu politycznego, i wyszli z nich z przekonaniem, że nie wolno powtórnie dopuścić do takich wydarzeń. W efekcie, mimo że mogło im zależeć na dobrych wskaźnikach gospodarki, ze sporą satysfakcją zauważali, że globalizacja, odebranie siły związkom zawodowym i utrzymywanie pracowników w stanie niepewności i przepracowania – przy agresywnym, czysto retorycznym odwoływaniu się do hedonistycznego jednostkowego wyzwolenia (model definiowany hasłem „liberalizm obyczajowy, konserwatyzm fiskalny”) – spowodowały jednocześnie przechodzenie coraz większych zasobów bogactw i władzy w ręce bogatych i destrukcję podstawy zorganizowanych form oporu wobec ich władzy. Skutki ekonomiczne mogły nie być najlepsze, za to politycznie rzecz działała jak marzenie. Fakt, że w tej sytuacji nic szczególnie nie motywowało ich do zarzucenia takich praktyk, wystarczył. W swoim eseju ograniczyłem się po prostu do pójścia za tym spostrzeżeniem – ilekroć widzisz, że ktoś w imię wydajności ekonomicznej robi coś, co pod względem ekonomicznym wydaje się najzupełniej irracjonalne (powiedzmy płacenie ludziom sporych pieniędzy za siedzenie przez cały dzień w pracy, w której nic nie robią), najlepiej zacząć, na modłę starożytnych Rzymian, od postawienia pytania „Cui bono?” – „Kto na tym korzysta?”. I w jaki sposób?

To nie tyle wietrzenie spisku, ile raczej teoria antyspiskowa. Pytałem, dlaczego nie podjęto żadnych działań. Trendy ekonomiczne powstają z najrozmaitszych przyczyn, ale jeśli oznaczają problemy dla bogatych i wpływowych, ci bogaci i wpływowi nakłonią instytucje, by interweniowały i jakoś zaradziły sytuacji. To dlatego po kryzysie finansowym z lat 2008 – 2009 wielkie banki inwestycyjne otrzymały rządową pomoc, ale zwykli kredytobiorcy nie. Do rozpowszechnienia się zajęć bez sensu doszło, jak zobaczymy, z rozmaitych powodów. Tak naprawdę pytałem o to, dlaczego nikt nie interweniował (nie „spiskował”, a niech wam będzie) przeciwko temu stanowi rzeczy.

W tej książce zamierzam zrobić znacznie więcej. Uważam, że przyjrzenie się zjawisku załganego zatrudnienia może otworzyć nam perspektywę na dużo głębsze problemy społeczne. Musimy zadać sobie pytanie nie tylko o to, jak to się stało, że tak wielka część naszych zatrudnionych pracuje przy wykonywaniu zadań, które sami uważają za bezsensowne, ale też o to, dlaczego tak wielu ludzi uznaje ten stan rzeczy za normalny, nieunikniony, a nawet pożądany. Dlaczego – co jeszcze dziwniejsze – mimo że w abstrakcyjnych dyskusjach deklarują, a nawet rzeczywiście wierzą, że to jak najbardziej właściwe, by ci wykonujący niepotrzebne zajęcia otrzymywali wyższe płace i cieszyli się większym prestiżem od tych, którzy robią coś w ich opinii użytecznego, to gdy sami znajdą się na stanowisku, na którym płaci się im za nicnierobienie albo za coś, co w ich przekonaniu nie służy innym, sami czują się przygnębieni i nieszczęśliwi? Jak widać, mamy do czynienia z plątaniną sprzecznych wyobrażeń i impulsów. W tej książce chcę między innymi zacząć ją rozwikływać. Będzie to polegało na zadawaniu praktycznych pytań w rodzaju: „Jak to się dzieje, że powstaje etat ściema?”. Będzie to oznaczało także stawianie pytań sięgających głęboko w historię, na przykład: „Kiedy i dlaczego zaczęliśmy wierzyć, że twórczość musi być bolesna?” czy „Kiedy i jak przyszło nam do głowy, że można sprzedawać własny czas?”. A wreszcie postawimy także fundamentalne pytania o ludzką naturę.

Pisanie tej książki ma również cel polityczny.

Życzyłbym sobie, żeby stała się ona strzałą godzącą w serce naszej cywilizacji. Jest coś bardzo niewłaściwego w tym, kogo z siebie zrobiliśmy. Staliśmy się cywilizacją opartą na pracy – nawet nie na „produktywnej pracy”, ale pracy, która sama w sobie jest celem i sensem. Uwierzyliśmy, że mężczyźni i kobiety, którzy nie pracują ciężej niż by chcieli w zawodach, które nieszczególnie lubią, są złymi ludźmi, niezasługującymi na miłość, troskę czy pomoc ze strony swoich społeczności. Jest tak, jak gdybyśmy przystali na własne zniewolenie. Najpowszechniejszą polityczną reakcją wobec świadomości, że przez połowę czasu uczestniczymy w najzupełniej bezwartościowych czy wręcz szkodliwych działaniach – zwykle wykonując polecenia kogoś, kogo nie lubimy – jest złość wobec faktu, że na świecie są zapewne inni, którzy nie tkwią w tej pułapce, co my. I tym sposobem nienawiść, uraza i podejrzliwość stały się klejem, który spaja społeczeństwo. Ten stan rzeczy jest katastrofalny. Chcę, żeby się skończył.

Jeśli ta książka w jakikolwiek sposób przyczyni się do osiągnięcia tego celu, to znaczy, że warto było ją pisać.

[1] Z polskim przekładem autorstwa Michała Michalskiego można się zapoznać na stronie „Nowego Obywatela” pod adresem <www.nowyobywatel.pl/2013/09/23/fenomen-gowno-wartych-prac/>, gdzie opatrzono go tytułem Fenomen gówno wartych prac [przyp. tłum.].

[2] W oryginale „bullshit jobs”. W przekładzie określeniem pracy bez sensu i prac ściem posługuję się zamiennie z uwagi na niuanse znaczeniowe oryginalnego terminu. Zob. też refleksje autora w rozdz. 1, przyp. 14 i 15 [przyp. tłum.].

[3] Miałem silne obiekcje wobec aktuariuszy, a obecnie myślę, że byłem w stosunku do nich niesprawiedliwy. Niektóre dziedziny pracy aktuarialnej faktycznie coś zmieniają. Co do reszty – wciąż jestem zdania, że mogłyby zniknąć bez żadnych negatywnych konsekwencji.

[4] David Graeber, The Modern Phenomenon of Bullshit Jobs, „Canberra Times”, wydanie online, ostatnia modyfikacja 3 września 2013 [artykuł niedostępny – przyp. red.].

[5] O ile mi wiadomo, na temat prac ściem napisano jak na razie tylko jedną książkę, Boulots de Merde! (Paris 2015), której autorami są paryscy dziennikarze Julien Brygo i Olivier Cyran; oni sami powiedzieli mi, że do jej napisania zainspirował ich bezpośrednio mój artykuł. To dobra książka, ale porusza inne kwestie niż moja.

1 Czym jest praca bez sensu?

Zacznijmy od tego, co można uznać za modelowy przykład pracy bez sensu.

Kurt pracuje dla podwykonawcy świadczącego usługi wobec niemieckiej armii. A raczej… tak naprawdę zatrudnia go podwykonawca podwykonawcy podwykonawcy niemieckiej armii. Oto, jak opisuje swoją pracę:

Bundeswera ma umowę z podwykonawcą, który obsługuje ich IT.

Ta firma od IT zatrudnia podwykonawcę, który zajmuje się jej logistyką.

Firma logistyczna zatrudnia podwykonawcę od ich spraw personalnych, który zatrudnia mnie.

Powiedzmy, że żołnierz A przenosi się o dwa pokoje dalej w tym samym korytarzu. Zamiast po prostu przenieść komputer, musi wypełnić formularz.

Podwykonawca odpowiedzialny za IT otrzymuje formularz, jej pracownicy go czytają i zatwierdzają, po czym przekazują go do firmy logistycznej.

Firma logistyczna musi następnie zatwierdzić przeprowadzkę w obrębie korytarza, a do realizacji wezwie nasz personel.

Pracownicy biurowi mojej firmy robią następnie, co do nich należy, po czym kolej na mnie.

Dostaję e-maila: „Bądź w koszarach B o godzinie C”. Zwykle te koszary są oddalone o sto do pięciuset kilometrów od mojego domu, więc wynajmuję samochód. Biorę samochód z wypożyczalni, jadę do koszar, zgłaszam dyspozytorom, że dotarłem na miejsce, wypełniam formularz, odłączam komputer, pakuję go do pudła, zapieczętowuję pudło, potem facet z firmy logistycznej przenosi pudło do pokoju obok, gdzie ja odpieczętowuję pudło, wypełniam kolejny formularz, podłączam maszynę, dzwonię na dyspozytornię, żeby zgłosić im, ile czasu zajęło mi zadanie, zbieram kilka podpisów, jadę moim wynajętym wozem z powrotem, wysyłam dyspozytorowi list z całą papierkową robotą, po czym inkasuję zapłatę.

Tak więc po to, żeby jeden żołnierz nie musiał pokonywać pięciu metrów z komputerem, dwóch ludzi przez w sumie sześć do dziesięciu godzin musi wypełnić około piętnastu stron makulatury i zmarnować dobrych pięćset euro z kieszeni podatników[6].

Brzmi to może trochę jak klasyczny przykład niedorzecznej wojskowej biurokracji w stylu tej, której niezapomniany obraz nakreślił w Paragrafie 22 Joseph Heller, ale brak tu jednego kluczowego elementu – prawie nikt z tej anegdoty nie pracuje dla wojska. Praktycznie rzecz biorąc, podmioty te stanowią część sektora prywatnego. Oczywiście był taki czas, kiedy wszystkie siły zbrojne dysponowały własnymi działami komunikacji, logistyki i kadr, ale dzisiaj wszystkie te usługi muszą być nabywane za pośrednictwem wielu pięter prywatnego outsourcingu.

Pracę Kurta można uznać za modelowy przykład pracy bez sensu z jednego prostego powodu – gdyby zlikwidować jego stanowisko, świat w żaden sposób by tego nie odczuł. Pewnie zmieniłby się na lepsze, bo w takim wypadku niemieckie bazy wojskowe przypuszczalnie musiałyby wprowadzić sensowniejszy sposób przemieszczania sprzętu. Najistotniejsze w tej sytuacji jest nawet nie to, że praca Kurta jest absurdalna, ale że sam Kurt doskonale zdaje sobie z tego sprawę (na blogu, gdzie zamieścił tę historię, ostatecznie musiał bronić stwierdzenia, że jego posada niczemu nie służy, przed armią entuzjastów wolnego rynku, którzy natychmiast się uaktywnili – jak to mają w zwyczaju robić na forach internetowych – upierając się, że skoro jego stanowisko powstało w obrębie sektora prywatnego, to z definicji musi służyć uzasadnionemu celowi).

Uważam to za cechę definiującą pracy bez sensu: jest do tego stopnia bezużyteczna, że nawet osoba, która musi ją codziennie wykonywać, nie jest w stanie wmówić sobie, że istnieje powód, dla którego powinna to robić. Może nie być w stanie przyznać tego przed swoimi współpracownikami; zwykle ma po temu zasadne powody. Niemniej –jest przekonana, że zajęcie to jest bezsensowne.

Przyjmijmy zatem następującą prowizoryczną definicję:

Definicja prowizoryczna: praca bez sensu to forma zatrudnienia, której kompletna bezcelowość, zbędność bądź szkodliwość są tak rażące, że nawet zatrudniony nie jest w stanie uzasadnić jej istnienia.

Niektóre prace są na tyle bezcelowe, że nikt nawet nie zauważa, kiedy osoby mające je wykonywać znikają. Zdarza się to zwykle w sektorze publicznym:

Hiszpański urzędnik przez sześć lat, zamiast stawiać się w pracy, studiował Spinozę.

„Jewish Times”, 26 lutego 2016

Jak donoszą hiszpańskie media, urzędnik, który przez co najmniej sześć lat pobierał pensję, nie przychodząc do pracy, zdołał zostać w tym czasie ekspertem od pism żydowskiego filozofa Barucha Spinozy.

Sąd w Kadyksie na południu Hiszpanii nakazał szećdziesięciodziewięcioletniemu Joaquinowi Garcii zapłacić około trzydziestu tysięcy dolarów kary za niestawianie się w pracy w administracji wodociągów, Agua de Cádiz, gdzie García pracował jako inżynier od 1996 roku – podał w zeszłym tygodniu serwis euronews.com.

Jego nieobecność po raz pierwszy zauważono w 2010 roku, kiedy García miał otrzymać medal za długoletnią służbę. Wiceburmistrz Jorge Blas Fernandez wszczął dochodzenie, w toku którego ustalił, że Garcíi nie widziano w biurze od sześciu lat.

Według anonimowych źródeł z bliskiego otoczenia Garcíi, do których udało się dotrzeć dziennikowi „El Mundo”, mężczyzna w poprzedzających latach poświęcił się studiom nad dziełami Spinozy, XVII-wiecznego heretyckiego Żyda z Amsterdamu. Jedna z osób, z którymi rozmawiał dziennikarz „El Mundo”, powiedziała, że García stał się ekspertem od Spinozy, jednak dementowała oskarżenia, jakoby urzędnik nigdy nie pojawiał się w pracy, stwierdzając, że przychodził do niej nieregularnie[7].

Tą historią żyły hiszpańskie media. W czasie, kiedy w kraju trwało zaciskanie pasa i panowało ogromne bezrobocie, wydawało się czymś oburzającym, że urzędnik może nie przychodzić do pracy i nikt nie zwraca na to uwagi. Jednak obrona Garcíi nie jest całkiem bezzasadna. Tłumaczył bowiem, że chociaż przez wiele lat pracował, skrzętnie wykonując swoje obowiązki przy nadzorowaniu pracy miejskiego zakładu uzdatniania wody, zarząd wodociągów miejskich w końcu objęli zwierzchnicy, którym nie podobały się jego socjalistyczne zapatrywania, w związku z czym nie przydzielili mu żadnych obowiązków. Mężczyzna uznał tę sytuację za demoralizującą na tyle, że ostatecznie zaczął leczyć się na depresję. Wreszcie, po uzgodnieniu z terapeutą, postanowił, że zamiast nadal siedzieć bezproduktywnie przez cały dzień i udawać, że jest zajęty, przekona zarząd wodociągów, że nadzoruje go miasto, a miasto, że nadzoruje go zarząd wodociągów, stawi się w pracy, jeśli wystąpią jakieś problemy, ale w innych wypadkach będzie zostawał w domu i robił coś użytecznego ze swoim życiem[8].

Raz po raz w mediach pojawiają się podobne historie z sektora publicznego. Dużą popularnością cieszą się te o listonoszach, którzy zamiast dostarczać przesyłki, porzucają je w szafkach, szopach albo pojemnikach na śmieci, co skutkuje gromadzeniem się przez całe lata ton listów i paczek, o których nikt nie wie[9]. Powieść Davida Fostera Wallace’a Blady Król, opowiadająca o życiu pracowników oddziału Służby Rozliczeń Skarbowych w Peorii w stanie Illinois, idzie jeszcze dalej – w jednym z jej najbardziej brawurowych fragmentów kontroler podatkowy umiera na siedząco przy biurku i mija kilka dni, nim ktoś to zauważa. Brzmi to jak absurdystyczna karykatura, a jednak w 2002 roku coś niemal identycznego stało się w Helsinkach. Fiński kontroler podatkowy pracujący w zamkniętym biurze zmarł przy biurku i pozostał niezauważony przez czterdzieści osiem godzin, podczas gdy w jego sąsiedztwie pracowało trzydzieści osób. „Wszyscy myśleli, że chciał popracować w spokoju, więc nikt mu nie przeszkadzał”[10] – komentował jego przełożony – „Jeśli się nad tym zastanowić, był to z ich strony właściwie przejaw troski”.

Oczywiście to właśnie tego rodzaju anegdoty popychają polityków na całym świecie do apeli o większy udział sektora prywatnego, w którym – jak twierdzą – do podobnych nieprawidłowości by nie doszło. A chociaż rzeczywiście jak dotąd nie znamy podobnych historii o pracownikach FedExu czy UPS, którzy upychaliby paczki w altanach ogrodowych, to prywatyzacja generuje własne, często znacznie mniej nobliwe odmiany obłędu – przykładem tego chociażby historia Kurta. Obędę się chyba bez podkreślania ironii faktu, że Kurt pracował ostatecznie dla niemieckiej armii. Tę na przestrzeni lat oskarżano o wiele rzeczy, ale rzadko kiedy wśród zarzutów znajdowała się niska wydajność. Wzbierający przypływ bezsensu podmywa jednak wszystkie brzegi. W XXI wieku nawet dywizje pancerne znalazły się w okrążeniu rozległych połaci zagospodarowywanych przez podwykonawców, podpodwykonawców i podpodpodwykonawców; dowódcy czołgów zmuszeni są odprawiać złożone i egzotyczne biurokratyczne rytuały, żeby przenieść sprzęt z jednego pomieszczenia do drugiego, a ci, którzy stoją za tą papierkową robotą, w tajemnicy rozpisują się na blogach o tym, jak bardzo cała rzecz jest idiotyczna.

Jeśli uznamy te przypadki za w jakiś sposób miarodajne, zwróćmy uwagę, że główną różnicą między sektorem publicznym a prywatnym nie jest to, że któryś z nich ma tendencję do tworzenia większej liczby bezsensownych zadań. Niekoniecznie nawet polega ona na rodzaju bezsensownych zadań, jakie każdy z nich generuje. Zasadniczą różnicą jest to, że bezsensowna robota w sektorze prywatnym znajduje się na ogół pod dużo pilniejszym nadzorem. Nie jest to bezwzględną regułą. Jak się przekonamy, liczba pracowników banków, firm farmaceutycznych i inżynierskich, którzy przez większość czasu mogą się zajmować aktualizowaniem swoich profili na Facebooku, jest zaskakująco wysoka. Mimo to w sektorze prywatnym istnieją limity. Gdyby Kurt po prostu przestał przychodzić do pracy, żeby zająć się studiami nad swoim ulubionym XVII-wiecznym żydowskim filozofem, zostałby szybko pozbawiony stanowiska. Gdyby wodociągi miejskie w Kadyksie sprywatyzowano, Joaquin García nadal mógłby nie mieć przydzielonych żadnych obowiązków przez nielubiące go kierownictwo, ale oczekiwano by od niego siedzenia przy biurku i markowania pracy lub po prostu zmiany pracodawcy.

Kwestię, czy taki stan rzeczy można uznać za zmianę na lepsze, pozostawię do rozstrzygnięcia czytelnikom.

Dlaczego mafijny płatny zabójca nie jest przykładem pracy bez sensu

Rekapitulując, pracami bez sensu nazywam zajęcia polegające w głównej mierze lub wyłącznie na zadaniach, które osoby trudniące się nimi uważają za bezcelowe, zbędne czy wręcz szkodliwe. Prace, których zniknięcie niczego by nie zmieniło. Przede wszystkim są to prace, których rację bytu kwestionują sami ich wykonawcy.

Współczesny kapitalizm sprawia wrażenie naszpikowanego takimi właśnie pracami. Jak wspominałem we wstępie, ankieta przeprowadzona przez YouGov wykazała, że w Wielkiej Brytanii tylko 50 procent zatrudnionych na etatach było całkowicie pewnych, że ich praca daje coś sensownego światu, podczas gdy 37 procent było pewnych, że nie. W badaniu opinii przeprowadzonym przez firmę Schouten & Nelissen w Holandii ten drugi odsetek wynosił aż 40 procent[11]. Jeśli się nad tym zastanowić, są to przytłaczające statystyki. W końcu bardzo duża część prac wiąże się z robieniem rzeczy, których raczej nikt nie uznałby za bezsensowne. Należałoby przyjąć, że odsetek pielęgniarek, kierowców autobusów, dentystów, sprzątaczy ulic, rolników, nauczycieli muzyki, mechaników, ogrodników, strażaków, scenografek, hydraulików, dziennikarek, behapowców, muzyków, krawcowych i osób strzegących przejść dla pieszych przed szkołami, którzy odpowiedzieli: „nie” na pytanie: „Czy twoja praca daje światu coś sensownego?”, oscylował w granicach zera. W toku własnych badań ustaliłem, że ekspedienci w sklepach, pracownicy restauracji i inny personel usług niskiego szczebla również rzadko myśli o swojej pracy w kategoriach bezsensu. Wielu pracowników usług nienawidzi swojej pracy; ale nawet oni mają świadomość, że to, co robią, daje światu coś, co można uznać za przydatny wkład[12].

Tak więc jeżeli od 37 do 40 procent populacji jakiegoś kraju obstaje przy tym, że ich praca zupełnie niczego nie wnosi, a kolejna spora część podejrzewa, że jest tak być może i w ich przypadku, można jedynie dojść do wniosku, że każdy pracownik biurowy, co do którego stanowiska ma się podejrzenia, że może być pracą bez sensu, wierzy, że właśnie tak jest.

W tym rozdziale najbardziej zależy mi na zdefiniowaniu, co rozumiem pod pojęciem prac bez sensu, prac ściem; w kolejnym przedstawię typologię ich głównych, według mnie, odmian. Dzięki temu w kolejnych rozdziałach możliwe będzie przyjrzenie się genezie prac bez sensu i powodom, dla których tak się rozpowszechniły, oraz rozważenie ich skutków psychologicznych, społecznych i politycznych. Jestem przekonany, że skutki te mają głęboko podstępną naturę. Stworzyliśmy społeczeństwa, w których znaczna część populacji, schwytana w potrzask bezużytecznego zatrudnienia, nauczyła się żywić urazę i pogardę zarówno wobec tych, którzy wykonują najbardziej użyteczną pracę w społeczeństwie, jak i tych, którzy w ogóle nie zarabiają pracą. Ale zanim przeanalizujemy tę sytuację, konieczne będzie zajęcie się kilkoma możliwymi obiekcjami.

Czytelnik być może zwrócił uwagę na pewną niejednoznaczność mojej wstępnej definicji. Przedstawiam w niej prace bez sensu jako te polegające na zadaniach, które wykonujący je uważa za „bezcelowe, zbędne bądź szkodliwe”. Ale, co oczywiste, trudno uznać zajęcia, które nie mają znaczącego wpływu na świat, i te, które mają nań szkodliwy wpływ, za jedno i to samo. Większość z nas zgodzi się, że żołnierz mafii robi na świecie więcej złego niż dobrego; ale czy faktycznie można by powiedzieć, że mafijny płatny zabójca to zawód bez sensu? To jakoś nie bardzo pasuje.

Jak poucza nas Sokrates, ilekroć doświadczamy czegoś podobnego – ilekroć nasze własne definicje doprowadzają nas do rezultatów, które intuicyjnie wydają się nam podejrzane – to dlatego, że nie jesteśmy świadomi, co naprawdę myślimy (z tego też powodu roli filozofów upatruje się w mówieniu ludziom tego, co ci już wiedzą, tylko nie zdają sobie z tego sprawy. Można by się pokusić o stwierdzenie, że antropolodzy, jak ja, robią coś podobnego). Fraza „prace bez sensu” czy „prace ściemy” z miejsca przemawia do wielu osób. Jest dla nich w jakiś sposób przekonująca. A to oznacza, że w swoich umysłach posługują się – co najmniej na pewnym intuicyjnym poziomie – kryteriami, które pozwalają im stwierdzić: „Ta robota to taki pic na wodę” albo „Tamta robota była słaba, ale nie powiedziałbym, że to było całkiem bez sensu”. Wiele osób wykonujących szkodliwe zajęcia czuje, że to określenie charakteryzuje ich pracę; inne nie. By wydobyć na światło dzienne kryteria, które pozwalają im rozstrzygnąć, najlepiej jest przyjrzeć się przypadkom wzbudzającym wątpliwości.

A zatem: dlaczego czujemy, że płatny zabójca nie wykonuje pracy ściemy?[13]

Podejrzewam, że istnieją wielorakie powody, ale jednym z nich jest to, że członek mafii (w odróżnieniu od, powiedzmy, spekulanta walutowego czy brand marketing researchera) raczej nie będzie składał fałszywych deklaracji. Zgoda, mafioso zwykle twierdzi, że jest po prostu „biznesmanem”. Ale jeśli już zdecyduje się zdradzić, czym naprawdę się zajmuje, należy się spodziewać, że to, co robi, przedstawi całkiem szczerze. Raczej nie będzie udawał, że jego praca daje społeczeństwu coś dobrego, ani silił się na wmawianie ludziom, że przyczynia się do sukcesu zespołu stojącego za jakimś pożytecznym produktem czy usługą (narkotykami, prostytucją i tak dalej). A jeśli nawet, to tego typu udawanie będzie tylko bardzo powierzchowne.

To pozwala nam dopracować naszą definicję. Prace ściemy nie są wyłącznie zajęciami bezużytecznymi lub szkodliwymi; zwykle muszą się wiązać także w jakimś stopniu z udawaniem lub oszustwem. Wykonujący taką pracę musi czuć się zobowiązany do udawania, że w rzeczywistości jego zajęcie ma jak najlepszą rację bytu, nawet jeśli prywatnie uznaje takie deklaracje za niedorzeczne. Musi istnieć jakiś rozziew między obstawaniem przy pozorach a rzeczywistością (byłoby to spójne etymologicznie[14] – „ściemnianie” jest w końcu formą nieuczciwości[15]).

Możemy zatem zaryzykować drugie podejście:

Definicja prowizoryczna nr 2: praca bez sensu to forma zatrudnienia, której kompletna bezcelowość, zbędność bądź szkodliwość jest tak rażąca, że nawet zatrudniony nie jest w stanie uzasadnić jej istnienia, mimo że czuje się zobowiązany udawać, że jest inaczej.

Oczywiście jest jeszcze jeden powód, dla którego pracy płatnego zabójcy nie da się uznać za pracę bez sensu. Taki ktoś wcale nie myśli sobie, że jego zajęcie nie ma racji bytu. Większość mafiosów wierzy, że są częścią starodawnej i zaszczytnej tradycji, która stanowi wartość samą w sobie, bez względu na to, czy przyczynia się do większego dobra społecznego, czy też nie. Tak się składa, że z tego samego powodu „pan feudalny” również nie jest pracą bez sensu. Królowie, hrabiowie, cesarze, paszowie, emirowie, dziedzice, zamindarowie, właściciele nieruchomości i tym podobni mogliby być uznani za niepotrzebnych; wielu z nas obstawałoby przy tym (a ja skłonny byłbym się zgodzić), że odgrywają szkodliwą rolę w świecie ludzkich spraw. Tyle że oni sami tak nie uważają. Tak więc jeżeli jakiś król nie jest ukrytym marksistą albo republikaninem, można o nim powiedzieć z pełnym przekonaniem, że jego praca nie jest bez sensu.

Warto mieć w pamięci to zastrzeżenie, ponieważ większość ludzi, którzy wyrządzają światu znaczną krzywdę, chroni się przed wiedzą o tym. Albo też pozwalają się przekonać nieprzebranym rzeszom płatnych lokajów i lizusów, którzy siłą rzeczy gromadzą się wokół nich i wymyślają dowody mające świadczyć, że tak naprawdę postępują oni dobrze (współcześnie ludzi takich określa się czasami kolektywnym mianem think tanków). Ma to zastosowanie zarówno do spekulujących kapitałem szefów banków inwestycyjnych, jak i do dyktatorów krajów, takich jak Korea Północna czy Azerbejdżan. Rodziny mafijne są nietypowe być może dlatego, że zachowują niewiele pozorów tego rodzaju – jednak ostatecznie są tylko działającymi poza prawem miniaturowymi wcieleniami tej samej feudalnej tradycji, jako że wywodzą się z wykonawców woli lokalnych elit na Sycylii, którzy z czasem zaczęli działać na własny rachunek[16].

Istnieje jeszcze jeden, ostatni powód, dla którego zajęcie płatnego zabójcy na usługach mafii nie jest pracą bez sensu – przede wszystkim nie jest całkowicie pewne, czy cyngiel mafii to „praca”. Zgoda, płatny zakapior może być zatrudniany przez lokalnego bossa w tej czy innej roli. Być może szef wymyśla mu jakąś pracę niby-ochroniarza w kasynie. W takim wypadku to tę właśnie pracę przykrywkę możemy nazwać pracą ściemą. Ale za swoje usługi płatnego zabójcy nie otrzymuje regularnej wypłaty.

Ten punkt pozwala nam jeszcze lepiej doprecyzować naszą definicję. Kiedy ludzie mówią o pracach, które są bez sensu, mają zwykle na myśli zatrudnienie w oparciu o pracę wykonywaną na rzecz kogoś innego, z tytułu której co tydzień lub co miesiąc otrzymują pieniądze (większość zaliczyłaby tu także stanowiska konsultantów zewnętrznych). Naturalnie wśród prowadzących własną działalność jest wiele takich, którym udaje się wydobywać od innych pieniądze pod pozorem oferowania im jakiejś korzyści czy usługi (zwykle nazywamy ich naciągaczami, hochsztaplerami, szarlatanami albo oszustami), podobnie jak istnieją samozatrudnieni utrzymujący się z krzywdzenia innych lub grożenia im krzywdą (zwykle określamy ich mianem opryszków, włamywaczy, szantażystów bądź złodziei). Przynajmniej w tym pierwszym przypadku z całą pewnością możemy mówić o ściemie, ale nie o pracach ściemach, ponieważ te zajęcia to nie „prace” w ścisłym znaczeniu tego słowa. Kantowanie to czynność, nie zawód. „Na robotę” idzie się w innym celu niż „do roboty”. Mówi się wprawdzie czasami o profesjonalnych włamywaczach, ale w tym przypadku chodzi tylko o zaznaczenie, że kradzież jest ich głównym źródłem przychodów[17]. Włamywaczowi nikt nie płaci regularnej tygodniówki ani miesięcznej pensji za włamania do cudzych domów. Ze względu na to nie można powiedzieć, by jego zajęcie było, ściśle rzecz biorąc, pracą[18].

Te rozważania pozwalają nam na sformułowanie, jak sądzę, ostatecznej definicji roboczej:

Ostateczna definicja robocza: praca bez sensu to forma regularnie płatnego zatrudnienia, której kompletna bezcelowość, zbędność bądź szkodliwość jest tak rażąca, że nawet zatrudniony nie jest w stanie uzasadnić jej istnienia, mimo że – w związku z warunkami swojego zatrudnienia – czuje się zobowiązany udawać, że jest inaczej.

O tym, jak ważny jest czynnik subiektywny, a także dlaczego można przyjąć, że ci, którzy uważają, że wykonują pracę bez sensu, na ogół mają rację

Myślę że powyższa definicja jest przydatna, a w każdym razie wystarczająca na potrzeby niniejszej książki.

Uważni czytelnicy mogli dostrzec, że w dalszym ciągu stoimy wobec pewnej niejednoznaczności. Sformułowana tak definicja jest zasadniczo subiektywna. Definiuję pracę bez sensu jako taką, którą jej wykonawca uważa za bezcelową, zbędną bądź szkodliwą; ale sugeruję jednocześnie, że pracownik ma rację[19]. Zakładam, że jego przekonanie ma podstawę w rzeczywistości. Przyjęcie tego założenia jest konieczne, ponieważ w przeciwnym wypadku utknęlibyśmy w martwym punkcie z przyzwoleniem na to, by jedna i ta sama praca była bez sensu jednego dnia, a innego nie, w zależności od widzimisię kapryśnego pracownika. Mówię tu tylko tyle, że skoro istnieje coś takiego jak wartość społeczna, będąca czymś innym niż prosta wartość rynkowa, dla której wyznaczania nikt nie ustalił nigdy odpowiedniej miary, to perspektywa pracownika daje nam bodaj najbliższy prawdzie szacunkowy ogląd sytuacji[20].

Często widać dość jasno, skąd to założenie. Jeżeli pracownica biurowa poświęca 80 procent czasu pracy na tworzenie memów z kotami, jej współpracownicy w sąsiednim boksie mogą, aczkolwiek nie muszą być tego świadomi, ale nie ma szans, by ona sama miała jakiekolwiek złudzenia na temat tego, co robi. Ale nawet w bardziej skomplikowanych przypadkach, gdy chodzi o to, ile pracownica daje organizacji, uważam, iż można przyjąć, że to ona wie to najlepiej. Zdaję sobie sprawę, że to stanowisko zostanie w pewnych kręgach uznane za kontrowersyjne. Dyrektorzy i inne szychy często upierają się, że większość osób pracujących dla dużych korporacji nie w pełni rozumie swój wkład w działanie firmy, albowiem całościowy ogląd mają tylko ci na górze. Nie twierdzę, że to zupełna nieprawda – nierzadko istnieją pewne elementy większego kontekstu, których pracownicy niższego szczebla nie dostrzegają lub o których po prostu nie są informowani. Ma to miejsce szczególnie, kiedy firma prowadzi jakąkolwiek nielegalną działalność[21]. Jednak doświadczenie uczy mnie, że każda płotka, która pracuje dla jednej firmy przez jakiś czas (powiedzmy rok, dwa), zwykle zostaje wzięta na stronę i wtajemniczona w sekrety przedsiębiorstwa.

Owszem, bywają wyjątki. Zdarza się, że menadżerowie celowo dzielą obowiązki w taki sposób, by pracownicy właściwie nie rozumieli, co ich wysiłki przynoszą przedsiębiorstwu. Często postępują tak banki. A słyszałem nawet historie o fabrykach w Stanach Zjednoczonych, gdzie liniowi pracownicy nie zdawali sobie sprawy z tego, co właściwie produkuje ich zakład; aczkolwiek w takich przypadkach niemal zawsze okazywało się, że wynika to stąd, że właściciele celowo zatrudniali osoby niemówiące po angielsku. Tak czy inaczej pracownicy na ogół zakładają, że ich praca jest użyteczna; nie wiedzą tylko, w jaki sposób. Ogólnie rzecz biorąc, myślę, że po pracownikach można spodziewać się wiedzy o tym, co dzieje się w biurze czy w zakładzie, a z całą pewnością tego, że rozumieją, jak ich praca przyczynia się – lub nie – do funkcjonowania przedsiębiorstwa; w każdym razie rozumieją to lepiej niż ktokolwiek inny[22]. W przypadku osób wyżej postawionych to nie zawsze jest już tak jasne. W swoich badaniach dość często spotykałem się z przypakiem, kiedy pracownicy niższego szczebla zastanawiali się: „Czy mój zwierzchnik wie, że spędzam 80 procent czasu na wymyślaniu memów z kotami? Po prostu udaje, że nie zauważa, czy faktycznie nie zdaje sobie z tego sprawy?”. A ponieważ im wyżej w hierarchii dowodzenia ktoś się znajduje, tym więcej inni mają powodów ukrywać przed nim prawdę, i sytuacja tylko się pogarsza.

Naprawdę niewygodny problem pojawia się, kiedy próbujemy określić, czy pewne rodzaje pracy (powiedzmy telemarketing, badania rynku, consulting) są bez sensu, a więc czy można o nich powiedzieć, że nie przynoszą żadnej wartości społeczeństwu. W tej kwestii ograniczę się do stwierdzenia, że najlepiej będzie oddać głos tym, którzy wykonują dany rodzaj pracy. Wartość społeczna jest w końcu przede wszystkim tym, co ludzie są skłonni za nią uznać. W takim wypadku kto lepiej od nich to oceni? Dlatego, moim zdaniem, jeżeli większość wykonujących jakieś zajęcie uważa, że nie jest ono społecznie przydatne, należy przyjąć założenie, że mają rację[23].

Czepialscy zapewne zgłoszą zastrzeżenia i tutaj. Mogą zapytać: niby jakim sposobem moglibyśmy się dowiedzieć, co w głębi duszy myśli sobie większość osób pracujących w jakiejś branży? Odpowiedź brzmi: oczywiście nie ma na to sposobu. Nawet gdyby możliwym było przeprowadzenie ankiety wśród lobbystów lub konsultantów finansowych, nie ma jasności co do tego, ilu udzieliłoby szczerych odpowiedzi. Kiedy w przytoczonym na początku tej książki eseju wyrażałem się skrótowo o bezużytecznych branżach, zakładałem, że lobbyści i konsultanci finansowi zdają sobie na ogół sprawę z własnej bezużyteczności, a wręcz, że wielu z nich, o ile nie wszystkich, prześladuje świadomość, że światu nie ubyłoby nic cennego, gdyby ich miejsca pracy po prostu zniknęły.

Mogłem się mylić. Możliwe, że korporacyjni lobbyści i konsultanci finansowi autentycznie wyznają teorię wartości społecznej, zgodnie z którą ich praca jest nieodzowna dla zdrowia i bogactwa narodu. Możliwe, że w związku z tym śpią spokojnie, pewni, że ich praca jest błogosławieństwem dla wszystkich dookoła. Nie wiem, ale przypuszczam, że prawdopodobieństwo takiego myślenia jest proporcjonalne do wysokości miejsca zajmowanego w łańcuchu pokarmowym, ponieważ jest jakiś pozór prawdy ogólnej w tym, że im więcej szkód dana kategoria obdarzonych władzą ludzi wyrządza światu, tym więcej potakiwaczy i propagandzistów zbiera się wokół nich i dostarcza im dowodów na obronę ich postępowania. Tym większe również prawdopodobieństwo, że przynajmniej część tych u władzy im uwierzy[24]. Wydaje się, że korporacyjni lobbyści i konsultanci finansowi odpowiadają za nieproporcjonalnie dużą część krzywd na świecie (a przynajmniej krzywd wyrządzanych w wyniku wykonywania obowiązków zawodowych). Być może naprawdę muszą się zmuszać do wiary w to, co robią.

Jeśliby tak było, finanse i lobbing nie byłyby pracami ściemami; byłyby bliższe robocie płatnych zabójców. Wydaje się, że tak właśnie jest ze stanowiskami na samym szczycie łańcucha pokarmowego. W przytoczonym artykule z 2013 roku zwracałem na przykład uwagę na to, że nie poznałem nigdy prawnika korporacyjnego, który by nie uważał, że jego praca jest ściemą. Ale jest to oczywiście refleksja na temat prawników korporacyjnych, jakich mam możliwość poznać – takich, którzy byli kiedyś poetami i muzykami. A co ważniejsze – takich, którzy nie są szczególnie wysoko w hierarchii. Mam wrażenie, że naprawdę potężni prawnicy korporacyjni myślą o swoich rolach jako całkowicie uprawnionych. Albo zwyczajnie nie obchodzi ich, czy ich postępowanie jest dobre, czy szkodliwe.

Na samym szczycie łańcucha pokarmowego z pewnością tak właśnie jest. W kwietniu 2013 roku osobliwym zbiegiem okoliczności zdarzyło mi się znaleźć na konferencji poświęconej „naprawie systemu bankowego na dobre” („Fixing the Banking System for Good”), organizowanej przez filadelfijski oddział Systemu Rezerwy Federalnej. Podczas swojego wideowystąpienia na żywo Jeffrey Sachs, ekonomista z Uniwersytetu Columbia znany przede wszystkim jako inżynier „terapii szokowej” wolnorynkowych reform zaaplikowanych krajom dawnego obozu socjalistycznego, wprawił wszystkich w osłupienie, przedstawiając „niespotykanie szczerą” – jak określiliby to co powściągliwsi dziennikarze – ocenę tych, którzy dzierżą ster amerykańskich instytucji finansowych. Świadectwo Sachsa jest szczególnie cenne ze względu na to, że – jak podkreślał – wielu z tych ludzi mówiło z nim całkiem bez skrępowania, ponieważ zakładali (nie bez racji), że mają go po swojej stronie:

Słuchajcie, spotykam ostatnimi czasy mnóstwo tych ludzi na Wall Street […] Znam ich. To z nimi jadam lunch. I chcę to powiedzieć bardzo jasno: uważam panujące tam morale za patologiczne. [Ci ludzie] nie poczuwają się do tego, by płacić podatki; nie poczuwają się do odpowiedzialności wobec swoich klientów ani wobec pozostałych stron w transakcjach. Są twardzi, pazerni, agresywni i czują się absolutnie poza jakąkolwiek kontrolą w sensie najzupełniej dosłownym, a systemem manipulują w niesamowitym stopniu. Autentycznie wierzą, że mają dane od Boga prawo zarabiać tyle pieniędzy, ile tylko są w stanie, na wszelkie możliwe sposoby, legalne i nie tylko.

Jeśli sprawdzicie źródła wpłat na kampanie, okaże się, że rynki finansowe to obecnie donatorzy numer jeden w Stanach Zjednoczonych. Nasza polityka jest skorumpowana do cna […] obie partie tkwią w tym po uszy.

Doprowadziło to do wprost oszałamiającego poczucia bezkarności, które czuje się obecnie u konkretnych osób. To bardzo, bardzo niezdrowe; czekałem cztery, teraz już pięć lat, aż jakaś persona Wall Street przemówi językiem moralności. I nie doczekałem się choćby jednego przykładu[25].

Otóż to. Jeżeli Sachs miał rację (a kto miałby wiedzieć lepiej od niego, szczerze powiedziawszy), to wygląda na to, że kiedy mówimy o szczytach systemu finansowego, znika pojęcie pracy ściemy. Nie mówimy już nawet o ludziach, którzy uwierzyli własnym propagandzistom, tylko po prostu o bandzie oszustów.

Kolejnym rozróżnieniem, które warto mieć w pamięci, jest to między zajęciami bezużytecznymi i zajęciami, które są po prostu kiepskie. Te drugie będę nazywał „gównianymi”, bo tak często wyrażają się o nich ludzie.

Poruszam tę kwestię tylko dlatego, że te dwa rodzaje zatrudnienia są często mylone – co dziwi, bo nie są do siebie pod żadnym względem podobne. Właściwie niemal można by je uznać za przeciwieństwa. Prace bez sensu są często naprawdę dobrze płatne i zwykle wiążą się z doskonałymi warunkami pracy. Są po prostu bezcelowe. Gówniane prace zazwyczaj nie mają w sobie nic z bezsensu; najczęściej wiążą się z zadaniami, które ktoś musi wykonywać, i przynoszą wyraźne korzyści społeczeństwu; po prostu ich wykonawcy są marnie opłacani i źle traktowani.

Niektóre zajęcia są, rzecz jasna, z samej swojej natury nieprzyjemne, za to pod innymi względami dają spełnienie. (Jest taki stary dowcip o człowieku, który zajmował się sprzątaniem odchodów słonia po występach cyrkowych. Jak bardzo by się nie starał, nie był w stanie pozbyć się woni, jaką przesiąkał. Zmieniał ubrania, mył włosy, szorował się bez końca, a mimo to nadal cuchnął i kobiety go unikały. Stary przyjaciel w końcu zadał mu pytanie: „Dlaczego to sobie robisz? Jest tyle innych robót, które mógłbyś wykonywać”. Mężczyzna odparł: „Że niby jak? Miałbym się pozbawić pracy w show-biznesie?”). Tego rodzaju zajęć nie da się określić ani mianem gównianych, ani załganych, niezależnie od ich przedmiotu. Inne zajęcia – na przykład zwykłe sprzątanie – same w sobie nie są poniżające, ale łatwo je takimi uczynić.

Sprzątacze i sprzątaczki na mojej uczelni są na przykład traktowani bardzo źle. Jak na większości dzisiejszych uniwersytetów, ich praca odbywa się na zasadzie outsourcingu. Nie zatrudnia ich bezpośrednio uniwersytet, lecz agencja, której nazwę noszą na fioletowych uniformach. Otrzymują niskie wynagrodzenie i muszą pracować z niebezpiecznymi chemikaliami, które nierzadko uszkadzają im dłonie lub zmuszają ich do brania wolnego, by się podleczyć (za czas na zwolnieniu nie otrzymują wynagrodzenia). Ponadto pracownicy ci generalnie spotykają się z dyrygowaniem i brakiem szacunku. Nie ma jakiegoś szczególnego powodu, dla którego sprzątaczy należałoby traktować w tak obraźliwy sposób. Ale mogą przynajmniej czerpać pewną dumę ze świadomości, że budynki wymagają sprzątania i wobec tego bez nich działalność uniwersytetu nie mogłaby się odbywać (i w rzeczy samej mogę poświadczyć, że większość z nich to robi)[26].

Gówniane prace to na ogół zajęcia fizyczne, w których pracownikowi płaci się od godziny, podczas gdy prace bez sensu to zazwyczaj domena biurowa i w grę wchodzi tu pensja. Osoby wykonujące gówniane zajęcia często doznają upokorzeń; nie dość, że ciężko pracują, to jeszcze właśnie z tego powodu nie cieszą się szacunkiem. Ale przynajmniej robią coś użytecznego. Wykonujących prace bez sensu często otaczają zaszczyty i prestiż; są poważani jako profesjonaliści, dobrze opłacani i traktowani jak ludzie, którzy dużo osiągnęli – tacy, którzy mogą czuć słuszną dumę z tego, co robią. A jednak w duchu zdają sobie sprawę, że nie osiągnęli niczego; czują, że nie zrobili nic, czym zasłużyliby sobie na zabawki, którymi wypełniają życie; czują, że wszystko to opiera się na kłamstwie – bo też tak właśnie jest.

Mówię tu o dwóch całkowicie odmiennych formach opresji. Zdecydowanie nie chciałbym, byśmy stawiali między nimi znak równości; niewiele osób, które znam, zamieniłoby bezsensowne stanowisko menadżera średniego szczebla na pracę grabarza, choć wiedzą, że kopanie grobów jest faktycznie potrzebne (znam jednak przykłady osób, które zamieniły tego typu posady na pracę sprzątaczy i czują się w pełni zadowolone ze swojej decyzji). Chcę tylko podkreślić, że każda z nich jest opresyjna w sobie tylko właściwy sposób[27].

Teoretycznie istnieje również możliwość wykonywania pracy, która jest jednocześnie gówniana i bezsensowna. Można powiedzieć, że gdyby próbować sobie wyobrazić najgorszy rodzaj pracy, jaką ktoś mógłby wykonywać, byłoby to połączenie tych dwu cech. Dostojewski w trakcie odbywania katorgi na Syberii wysunął teorię, że najgorszą torturą, jaką można by wymyślić, byłoby zmuszenie kogoś do wykonywania bez końca jawnie bezużytecznego zadania. Mimo iż skazańcom zsyłanym na Syberię wyznaczano teoretycznie „ciężkie roboty”, pisarz zwracał uwagę, że praca nie była w zasadzie aż tak ciężka. Wielu chłopów pracowało znacznie ciężej. Ale chłopi pracowali przynajmniej częściowo dla siebie. W kolonii więziennej „ciężar” polegał na tym, że robotnik nic z tej pracy nie miał:

Przyszło mi raz na myśl, że gdyby kto chciał kompletnie zmiażdżyć, zniweczyć człowieka, ukarać go karą najokropniejszą, taką, że najgorszy morderca wzdrygnąłby się przed tą karą i z góry by się jej przeraził, to wystarczyłoby tylko nadać tej robocie cechę zupełnej, całkowitej bezużyteczności i bezsensowności.

Jeżeli obecna robota katorżnicza jest dla więźnia nieciekawa i nudna, to sama w sobie, jako praca, jest sensowna; więzień robi cegły, kopie ziemię, tynkuje, buduje; praca ta ma sens i cel. Czasem katorżnik nawet się do niej zapala, chce ją wykonać zręczniej, sprawniej, lepiej. Ale gdyby mu kazać, na przykład, przelewać wodę z jednego kubła do drugiego, a z drugiego do pierwszego, tłuc piasek, przenosić kupę ziemi z jednego miejsca na drugie i z powrotem – sądzę, że więzień by się powiesił po kilku dniach alboby popełnił tysiące zbrodni, żeby się bodaj przez śmierć wyzwolić z takiego poniżenia, wstydu i męki[28].

O powszechnym błędnym przekonaniu, że prace bez sensu w przeważającej mierze ograniczają się do sektora publicznego

Jak na razie ustanowiliśmy trzy szerokie kategorie zajęć: zajęcia przydatne (które mogą być jednocześnie gównianymi pracami), prace bez sensu i niewielkie cieniste terytorium zajęć, takich jak gangsterzy, królowie slumsów, prawnicy korporacyjni operujący na szczytach czy dyrektorzy funduszy hedgingowych, które zaludniają osoby będące zasadniczo samolubnymi draniami i nawet nie starające się stwarzać pozorów, że jest inaczej[29]. Myślę, że w każdym przypadku ci, którzy wykonują te zajęcia, wiedzą najlepiej, do której kategorii należą. Nim zajmę się tą typologią, chciałbym wpierw rozprawić się z kilkoma powszechnymi błędnymi wyobrażeniami. Jeśli rzucicie pojęciem prac bez sensu w kogoś, kto nie spotkał się wcześniej z tym terminem, osoba taka może dojść do wniosku, że tak naprawdę chodzi wam o gówniane prace. Ale kiedy doprecyzujecie, co macie na myśli, może z kolei automatycznie odwołać się do jednego z dwu powszechnych stereotypów – może przyjąć, że mówicie o urzędnikach państwowych. A jeśli jest fanem cyklu Autostopem przez Galaktykę Douglasa Adamsa, może uznać, że mówicie o fryzjerkach.

Pozwolę sobie najpierw omówić przypadek urzędników, jako że jest prostszy. Wątpię, by ktokolwiek zaprzeczał, że na świecie jest mnóstwo niepotrzebnych biurokratów. Jednak dla mnie istotne jest to, że współcześnie zbędni biurokraci są w sektorze prywatnym spotykani równie często jak w sektorze publicznym. To, że spotkacie uprzykrzonego małego człowieka w garniturze cytującego wam niezrozumiałe zasady i regulaminy w banku czy u operatora sieci komórkowej, jest równie prawdopodobne jak to, że spotkacie go w biurze paszportowym czy biurze ds. urbanistyki i planowania przestrzennego urzędu miasta. Co więcej, biurokracje publiczna i prywatna są tak silnie ze sobą splątane, że często bardzo trudno je od siebie odróżnić. To między innymi z tego powodu rozpocząłem rozdział od historii człowieka zatrudnianego przez prywatną firmę będącą kontrahentem niemieckiej armii. Przykład ten nie tylko obrazuje, jak mylne bywa zakładanie, że prace bez sensu to w przeważającej mierze domena biurokracji państwowej, ale także ilustruje sposób, w jaki „reformy rynkowe”, zamiast ją ograniczać, niemal nieodmiennie prowadzą do jej rozrostu[30]. Jak zauważyłem w swojej poprzedniej książce, Utopii regulaminów, jeśli poskarżycie się swojemu bankowi, że utrudnia wam życie jakimiś biurokratycznymi zapisami, pewnie usłyszycie od jego pracowników, że to wszystko wina rządowych regulacji; ale jeśli przeprowadzicie śledztwo, skąd te regulacje tak naprawdę się biorą, zapewne przekonacie się, że większość z nich napisał bank.

A mimo to pogląd, jakoby struktury państwa były niewątpliwie przeładowane ciepłymi posadkami i niepotrzebnymi warstwami hierarchii administracyjnej, podczas gdy sektor prywatny jest optymalnie szczupły i wydajny, na tyle silnie ugruntował się w ludzkich umysłach, że niezależnie od liczby dowodów na inny stan rzeczy, nie da się go wyplenić.

Bez wątpienia to błędne przekonanie wynika po części ze wspomnień o krajach w rodzaju Związku Radzieckiego, gdzie obowiązywała polityka stuprocentowego zatrudnienia, co wymagało tworzenia etatów dla wszystkich, niezależnie od tego, czy faktycznie dana praca była potrzebna. To tym sposobem ZSRR dorobił się sklepów, w których klienci mieli do czynienia z trzema sprzedawczyniami, nim kupili bochenek chleba, czy ekip drogowych, w których przez cały czas dwie trzecie robotników piło, grało w karty albo drzemało. Tego typu obrazy przywołuje się zawsze, ilekroć chce się pokazać, do czego kapitalizm nigdy by nie dopuścił. Ostatnią rzeczą, jaką zrobiłaby prywatna firma konkurująca z innymi prywatnymi firmami, miałoby być zatrudnianie ludzi, których naprawdę nie potrzebuje. Typowi przeciwnicy kapitalizmu zarzucają mu raczej, że jest zbyt wydajny, a prywatnym firmom, że bez przerwy nękają swoich pracowników kolejnymi przyśpieszeniami, normami i nadzorem.

Oczywiście nie zamierzam twierdzić, że ta druga sytuacja nie jest częsta. W istocie presja na korporacje wymuszająca downsizing i zwiększanie wydajności urosła w dwójnasób od czasu fuzji i przejęć w latach 80. Tyle że ta presja wywierana jest niemal wyłącznie na ludzi znajdujących się na niskich poziomach piramidy, tych, którzy naprawdę zajmują się utrzymaniem, naprawianiem czy transportem. Przykładowo – każdy, dla kogo wykonywanie codziennych obowiązków łączy się z koniecznością noszenia uniformu, z dużym prawdopodobieństwem pracuje pod znaczną presją[31]. Kurierzy FedExu i UPS mają karkołomne dzienne rozkłady, ułożone „naukowo” pod kątem jak największej wydajności. Na najwyższych stanowiskach tych samych firm sprawy wyglądają inaczej. Przyczynę możemy odnaleźć, jeśli tylko zechcemy, gdy przeanalizujemy zasadniczą słabość menadżerskiego kultu wydajności, którą można by nazwać jego piętą Achillesa. Kiedy menadżerowie jęli powoływać się na naukowe analizy, mające wskazać najbardziej efektywne rozwiązania z punktu widzenia czasu i wydatkowanej energii, nigdy nie stosowali postulowanych technik wobec siebie samych – a jeśli nawet, to wygląda na to, że efekt okazał się odwrotny do zamierzonego. Tym samym w okresie, kiedy z największą bezwzględnością wymuszano szybszą pracę i zwolnienia wśród pracowników fizycznych w niemal wszystkich wielkich firmach, jednocześnie intensywnie mnożono niepotrzebne stanowiska menadżerskie i administracyjne. To tak, jak gdyby biznes obcinał wydatki na zakładzie, a za uzyskane w ten sposób oszczędności zatrudniał jeszcze więcej niepotrzebnych pracowników w biurach na piętrze (jak się przekonamy, w niektórych przedsiębiorstwach dosłownie tak się działo). W rezultacie, o ile wcześniej reżimy socjalistyczne stworzyły miliony fikcyjnych proletariackich posad, reżimy kapitalistyczne sprawują władzę nad milionami fikcyjnych etatów białych kołnierzyków.

W dalszej części książki przyjrzymy się szczegółowo drodze do tego stanu rzeczy. Na razie pozwolę sobie tylko zaznaczyć, że prawie wszystkie zjawiska, które będziemy tu opisywać, są charakterystyczne zarówno dla sektora publicznego, jak i prywatnego – i trudno się dziwić, skoro współcześnie prawie nie sposób dokonać rozgraniczenia tych dwu sektorów.

Dlaczego fryzjerstwo to niedobry przykład pracy bez sensu

Podczas