Później - Stephen King - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Później ebook i audiobook

Stephen King

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Tylko umarli nie mają sekretów. Jamie od najmłodszych lat widuje zmarłych. I nie przypomina to tego, co znamy ze słynnego filmu z Bruce’em Willisem. Jamie może zobaczyć to, czego nikt inny nie widzi, i poznać sekrety, których nikt inny nie zna. Ale cena, jaką musi płacić za swoje nadnaturalne zdolności, jest bardzo wysoka. O czym doskonale wie matka Jamiego, która namawiała go, aby nikomu nie mówił, co potrafi. Taki dar nie może długo jednak pozostać niezauważony. I Jamie wkrótce będzie musiał pomagać nowojorskiej policji w śledztwie w sprawie, w której pewien morderca groził uderzeniem zza grobu. Czasami dorastać znaczy stanąć twarzą w twarz z prześladującymi cię demonami. Później, najnowsza powieść Stephena Kinga, to horror w najlepszym wydaniu – przerażający i poruszający. To także historia o straconej niewinności i konieczności wyborów między dobrem a złem. Uważny czytelnik znajdzie w niej echa jednej z najsławniejszych powieści Kinga – TO – i odpowiedź na pytanie, co trzeba zrobić, aby stawić czoło złu we wszystkich jego postaciach. Masz ochotę na dreszcz emocji, ale nie masz czasu na czytanie 1000-stronicowej powieści? To idealna lektura przed snem. Tylko nie myśl, że Później zaśniesz… Kirkus Reviews Zabawna i świeża lektura ze znakomitą historią, która udowadnia, że King słusznie jest nazywany literacką legendą. „AARP Magazine“

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 33 min

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
4,1 (3728 ocen)
1580
1278
636
202
32
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AndrzejLeja

Z braku laku…

Słabiutki ten najnowszy King… Oj słabiutki… Takie wakacyjne czytadło. Tak na marginesie - momentami zastanawiałem się czy to nie któryś z ghostwriterów spłodził to „dzieło”. A może jednak sam Mistrz? Bo chyba kasy mu nie brakuje… Choć z drugiej strony - może wtopił na inwestycjach u Madoffa? Nieważne. Słabe to i mam ochotę zapomnieć, że to czytałem. Amen.
113
Fellow4

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest wciągająca, lekko się ją czyta, a jednocześnie, potrawi w jakiś dziwny sposób przerazić. Stephen King, jak to zazwyczaj bywa, nie zawiódł fanów
51
tretenmerth88848

Dobrze spędzony czas

Pierwsza książka tego autora jaka przeczytałem. Na pewno nie ostatnia. Polecam choć niestety mocno nostalgiczna, jest wątek przemijania. Spodziewalem się też czegoś bardziej przerażającego, a tutaj z tym niestety słabo.
nsleczek

Dobrze spędzony czas

Horror to raczej nie jest ale przyjemnie się czyta.
31
monikawisla

Dobrze spędzony czas

Szału nie ma. Jak na Kinga to słaba. Rozczarowałam się totalnie.
10

Popularność




NAJNOWSZA POWIEŚĆ KRÓLA HORRORU – I POPKULTURY.ZAWIERAJĄCA WSZYSTKIE TE ELEMENTY, KTÓRE SPRAWIŁY, ŻE STEPHEN KING STAŁ SIĘ LEGENDĄ…I JESZCZE KILKA NOWYCH.

Dar, który jest przekleństwem, ale może ocalić dziesiątki istnień ludzkich.

Matka, która próbuje ukryć przed światem niezwykłe zdolności syna, ale nie waha się z nich skorzystać, gdy życie przypiera ją do muru.

Chłopiec, który wolałby być zwyczajny, ale los chce inaczej.

Dojrzewanie to stawanie twarzą w twarz z własnymi demonami. Niektórym nie udaje się to nigdy. Inni muszą przejść przyśpieszony kurs dorosłości – jak Jamie Conklin.

Najpierw zobaczył rowerzystę stojącego obok miejsca wypadku… w którym zginął. Potem sąsiadkę, która choć od kilku godzin nie żyła, udzielała mu wskazówek artystycznych i zdradziła, gdzie ukryła kosztowności. Później są inni. Nie tylko ich widzi – rozmawiają z nim; co więcej, muszą mówić prawdę, o cokolwiek by spytał. Jamie jakoś sobie z tym radzi, czasem nawet udaje mu się czerpać korzyści ze swego daru. Dopóki nie spotka zmarłego, który za życia był potworem. Jamie będzie musiał stoczyć z nim pojedynek na śmierć i życie. I nawet jeśli uda mu się wyjść zwycięsko z tego starcia, może nie zdołać ochronić swej niewinności.

STEPHEN KING

Wybitny amerykański pisarz, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book, a w 2015 r. odebrał z rąk prezydenta USA National Medal of Arts. Światową sławę przyniosła mu powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, opowiada­nia i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzem­p­larzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Dolores Claiborne, Komórka, Uciekinier, Czarna bezgwiezdna noc, Cujo i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża, na podstawie którego powstał film z Matthew McConaug­heyem i Idrisem Elbą w rolach głównych. W 2017 r. swoją premierę miała pierwsza część ekranizacji jednej z kultowych książek Kinga, To, a w 2019 r. druga część tego świetnie przyjętego przez widzów filmu, pt. To: Rozdział 2.

Pod pseudonimem Richard Bachman King opublikował siedem powieści.

Stephen King wciąż szuka nowych wyzwań – w ostatnich latach napisał trylogię kryminalną z detektywem Billem Hodgesem, do której należą książki: Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i Koniec warty.

stephenking.com

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

ROSE MADDER

DOLORES CLAIBORNE

GRA GERALDA

DESPERACJA

REGULATORZY

SKLEPIK Z MARZENIAMI

BEZSENNOŚĆ

ZIELONA MILA

MARZENIA I KOSZMARY

KOMÓRKA

CZTERY PO PÓŁNOCY

CHUDSZY

TO

BASTION

OCZY SMOKA

PO ZACHODZIE SŁOŃCA

CZTERY PORY ROKU

UCIEKINIER

CZARNA BEZGWIEZDNA NOC

CUJO

PODPALACZKA

ROK WILKOŁAKA

MROCZNA POŁOWA

WOREK KOŚCI

DZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA TOMA GORDONA

NOCNA ZMIANA

ŁOWCA SNÓW

OSTATNI BASTION BARTA DAWESA

UNIESIENIE

INSTYTUT

PÓŹNIEJ

Stephen King, Richard Chizmar

PUDEŁKO Z GUZIKAMI GWENDY

Trylogia PAN MERCEDES

PAN MERCEDES

ZNALEZIONE NIE KRADZIONE

KONIEC WARTY

MROCZNA WIEŻA

ROLAND

(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)

POWOŁANIE TRÓJKI

ZIEMIE JAŁOWE

CZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁ

WIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA

WILKI Z CALLA

PIEŚŃ SUSANNAH

MROCZNA WIEŻA

Powieści graficzne MROCZNA WIEŻA

NARODZINY REWOLWEROWCA

DŁUGA DROGA DO DOMU

ZDRADA

UPADEK GILEAD

BITWA O JERICHO HILL

POCZĄTEK PODRÓŻY

SIOSTRZYCZKI Z ELURII

BITWA O TULL

PRZYDROŻNY ZAJAZD

CZŁOWIEK W CZERNI

Wyłącznie jako audiobook i e-book

Stephen King, Joe Hill

W WYSOKIEJ TRAWIE

Stephen King, Stewart O’Nan

TWARZ W TŁUMIE

Tytuł oryginału:

LATER

Copyright © Stephen King 2021All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Rafał Lisowski 2021

Redakcja: Marzena Wasilewska

Projekt graficzny okładki oryginalnej i ilustracja na okładce: © artwork & design: Hauptmann & Kompanie Werbeagentur, Zurich, Switzerland

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-482-5

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dla Chrisa Lottsa

Kiedyś będzie to ostatnie jutro.

Michael Landon

NIE LUBIĘ ZACZYNAĆ OD przeprosin – jest na to pewnie nawet jakaś zasada w stylu tej, że nie zaczyna się zdania od „więc” – ale po przeczytaniu prawie trzydziestu stron, które już napisałem, mam wrażenie, że muszę to zrobić. Chodzi o pewne słowo, którego stale używam. Od matki nauczyłem się wielu brzydkich wyrazów i (jak się wkrótce przekonacie) używałem ich od wczesnej młodości, ale to słowo do nich nie należy. Chodzi o „później”, w wyrażeniach takich jak „nieco później” albo „później dowiedziałem się”, albo „dopiero później zrozumiałem”. Wiem, że się powtarzam, nie mam jednak wyboru, ponieważ ta historia zaczyna się w czasach, kiedy jeszcze wierzyłem w Świętego Mikołaja i Wróżkę Zębuszkę (choć jako sześciolatek miałem już pewne wątpliwości). Dzisiaj mam dwadzieścia dwa lata, czyli jest później, prawda? Pewnie po czterdziestce – oczywiście pod warunkiem, że dożyję – wspomnę coś, co wydawało mi się zrozumiałe, kiedy byłem dwudziestodwulatkiem, i dotrze do mnie, że wielu rzeczy nie rozumiałem w ogóle. Zawsze jest jakieś później, teraz to wiem. Przynajmniej do śmierci. Bo wtedy wszystko inne jest już wcześniej.

Nazywam się Jamie Conklin i kiedyś wydawało mi się, że na Święto Dziękczynienia narysowałem tak pięknego indyka, że mucha nie siada. Później – zresztą niewiele później – okazało się, że było to raczej gówno, na którym muchy siadają. Czasami prawda jest do dupy.

Myślę, że ta historia to horror. Posłuchajcie.

1

WRACAŁEM Z MATKĄ ZE szkoły do domu. Trzymała mnie za rękę. W drugiej dłoni ściskałem swojego indyka, jednego z tych, które zrobiliśmy w pierwszej klasie tydzień przed Świętem Dziękczynienia. Byłem z niego taki dumny, że z radości prawie waliłem w gacie. Bo wiecie, kładło się rękę na kawałku brystolu i obrysowywało świecówką. Tak powstawał ogon i tułów. Z głową każdy musiał radzić sobie sam.

Pokazałem rysunek mamie, a ona na to, że tak, tak, tak, jasne, jasne, naprawdę super, ale właściwie to chyba nawet go nie widziała. Pewnie myślała o jednej z książek, które próbowała sprzedać. „Opchnąć produkt” – tak o tym mówiła. Bo musicie wiedzieć, że mama była agentką literacką. Dawniej zajmował się tym jej brat, wujek Harry, ale przejęła od niego interes na rok przed tym momentem, o którym wam teraz opowiadam. To długa historia i trochę dołująca.

– Użyłem zieleni leśnej, bo to moja ulubiona kredka. Wiedziałaś o tym, prawda? – zapytałem.

Prawie doszliśmy do naszego budynku. Znajdował się tylko trzy przecznice od szkoły.

Ona na to, że jasne, jasne. I jeszcze:

– Młody, jak wrócimy, to pójdziesz się pobawić albo pooglądasz Barneya, albo Magiczny autobus, bo ja muszę obdzwonić milion osób.

Wtedy to z kolei ja odpowiedziałem, że jasne, jasne, a ona szturchnęła mnie łokciem i uśmiechnęła się. Uwielbiałem wywoływać uśmiech u matki, bo nawet jako sześciolatek rozumiałem, że traktuje świat bardzo poważnie. Później dowiedziałem się, że było tak między innymi z mojego powodu. Podejrzewała, że wychowuje wariata. Dzień, o którym wam opowiadam, to ten, kiedy uznała, że jednak nim nie jestem. Czyli w pewnym sensie musiała poczuć ulgę, a w pewnym sensie wcale nie.

– Nie rozmawiaj o tym z nikim, młody – powiedziała mi później tamtego dnia. – Tylko ze mną. Albo nawet ze mną nie. Dobra?

Odparłem, że dobra. Kiedy jesteś mały i chodzi o twoją mamę, na wszystko mówisz, że dobra. Chyba że chodzi o pójście spać, ma się rozumieć. Albo o dojedzenie brokułu.

Doszliśmy do naszego budynku. Winda dalej była zepsuta. Można by mówić, że gdyby działała, sprawy potoczyłyby się inaczej, ale ja tak nie uważam. Uważam, że ci wszyscy, którzy twierdzą, że o życiu decydują nasze wybory i drogi, jakimi idziemy, pieprzą bzdury. No bo słuchajcie: czy windą, czy schodami, i tak dotarlibyśmy na drugie piętro. Kiedy kapryśny los wskazuje cię palcem, wszystkie drogi prowadzą w to samo miejsce, tak właśnie uważam. Może zmienię zdanie, gdy będę starszy, ale wątpię.

– Pieprzona winda – rzuciła matka. A potem: – Nie słyszałeś tego, młody.

– Czego nie słyszałem? – zapytałem, na co znów odpowiedziała uśmiechem.

To był jej ostatni uśmiech tego popołudnia, na sto procent. Zapytałem, czy chce, żebym poniósł jej siatkę, w której jak zwykle miała maszynopis, tego dnia bardzo gruby, taki pięćsetstronicowy. (Kiedy była ładna pogoda, mama zawsze czytała na ławce przed szkołą, czekając, aż wyjdę).

– Urocza propozycja – odparła. – Ale co ja ci zawsze powtarzam?

– Że każdy musi dźwigać swoje brzemię.

– Dokładniusio.

– To Regis Thomas? – zapytałem.

– Zgadza się. Stary dobry Regis, który płaci za nasz czynsz.

– Coś o kolonii Roanoke?

– Jamie, naprawdę musisz pytać?

Zachichotałem. Wszystko, co pisał stary dobry Regis, było o Roanoke. Właśnie takie brzemię dźwigał.

Weszliśmy schodami na drugie piętro, gdzie znajdowały się dwa mieszkania plus nasze, trzecie, na końcu korytarza. Nasze było najelegantsze. Przed mieszkaniem 3A stali państwo Burkettowie i od razu wiedziałem, że coś jest nie tak, bo pan Burkett palił papierosa, co widziałem po raz pierwszy, zresztą w naszym budynku był zakaz palenia. Oczy miał przekrwione, a siwe włosy sterczały mu na wszystkie strony. Zawsze mówiłem do niego „proszę pana”, choć tak naprawdę był panem profesorem Burkettem i wykładał coś bardzo mądrego na Uniwersytecie Nowojorskim. Literaturę angielską i europejską, jak się później dowiedziałem. Jego żona stała boso i miała na sobie koszulę nocną. Ta koszula była bardzo cienka i było przez nią widać to i owo.

– Co się stało, Marty? – zapytała moja matka.

Zanim pan Burkett zdążył odpowiedzieć, pokazałem mu swojego indyka. Zrobiłem to, bo wyglądał smutno, więc chciałem go pocieszyć, ale także dlatego, że byłem bardzo dumny.

– Niech pan popatrzy! Narysowałem indyka! Niech pani popatrzy!

Pokazując rysunek pani Burkett, zasłoniłem nim sobie twarz, bo nie chciałem, by myślała, że patrzę na jej to i owo.

Pan Burkett w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Chyba mnie nawet nie słyszał.

– Mam okropną wiadomość, Tio. Dziś rano zmarła Mona.

Matka upuściła między stopy siatkę z maszynopisem i przyłożyła rękę do ust.

– O nie! To nie może być prawda!

Nasz sąsiad zaczął płakać.

– Wstała w nocy i powiedziała, że chce się napić wody. Z powrotem położyłem się spać, a rano leżała na kanapie z kołdrą podciągniętą pod brodę, więc poszedłem do kuchni na palcach i nastawiłem kawę, bo pomyślałem, że ten ładny zapach ją o… o… obudzi…

Wtedy na dobre się rozsypał. Mama chwyciła go za ramiona, tak jak chwytała mnie, kiedy coś sobie zrobiłem, mimo że pan Burkett miał już ze sto lat (siedemdziesiąt cztery, jak się później dowiedziałem).

Właśnie w tym momencie odezwała się do mnie jego żona. Trudno ją było usłyszeć, ale nie tak trudno jak niektórych, bo była jeszcze w miarę świeża.

– James, indyki nie są zielone – powiedziała.

– No ale mój jest – odparłem.

Moja matka wciąż trzymała pana Burketta i tak jakby nim kołysała. Nie słyszeli pani Burkett, bo nie mogli, i nie słyszeli mnie, bo robili dorosłe rzeczy: ona go pocieszała, a on ryczał.

– Wezwałem doktora Allena – ciągnął. – Przyjechał i stwierdził, że chyba miała wyziew. – A przynajmniej coś takiego usłyszałem, bo tak bardzo płakał, że trudno go było zrozumieć. – Zadzwonił do zakładu pogrzebowego. Przyjechali i ją zabrali. Nie wiem, co ja bez niej zrobię.

– Jeżeli mój mąż nie będzie uważał, sfajczy twojej matce włosy papierosem – stwierdziła pani Burkett.

I rzeczywiście to zrobił. Poczułem swąd przypalanych włosów, taki kojarzący się z salonem kosmetycznym. Mama była zbyt uprzejma, żeby coś powiedzieć, ale zmusiła go, żeby ją puścił, a potem wyjęła mu z ręki papierosa, rzuciła go na podłogę i zdeptała. Pomyślałem, że brzydko zrobiła, bo nie wolno tak śmiecić, ale się nie odezwałem. Rozumiałem, że to wyjątkowa sytuacja.

Wiedziałem też, że mógłby się przerazić, gdybym dalej rozmawiał z jego żoną. Mama zresztą też. Nawet małe dziecko wie parę podstawowych rzeczy, jeśli tylko nie ma nierówno pod sufitem. Mówi się „proszę”, mówi się „dziękuję”, nie wymachuje się ptaszkiem przy ludziach, nie żuje się jedzenia z otwartą buzią i nie rozmawia z martwymi ludźmi, kiedy stoją tuż obok żywych, którzy właśnie zaczynają tęsknić. Na swoją obronę chcę powiedzieć tylko tyle, że kiedy ją zobaczyłem, nie wiedziałem, że nie żyje. Później nauczyłem się lepiej dostrzegać różnicę, ale wtedy dopiero się tego uczyłem. To jej koszula nocna prześwitywała, nie ona. Martwi wyglądają tak samo jak żywi, tylko że zawsze mają na sobie ubranie, w którym umarli.

Tymczasem pan Burkett opisywał wszystko po kolei. Powiedział mojej matce, że siedział na podłodze przy kanapie i trzymał żonę za rękę, dopóki nie przyjechał doktor, a po nim ktoś z zakładu pogrzebowego, żeby ją zabrać. „Odtransportować” – tak konkretnie powiedział, a ja nie rozumiałem, co to znaczy, dopóki mama mi nie wytłumaczyła. Najpierw, może z powodu zapachu jej przypalanych włosów, myślałem, że powiedział „z zakładu pięknościowego”. Jego płacz zdążył się już trochę uspokoić, ale teraz znowu się nasilił.

– Nie ma jej biżuterii. Ani obrączki, ani pierścionka zaręczynowego, tego z dużym brylantem. Szukałem na szafce po jej stronie łóżka, tam gdzie zawsze je kładzie, kiedy wciera sobie w dłonie tę śmierdzącą maść na artretyzm…

– Faktycznie cuchnie – przyznała pani Burkett. – Lanolina to w zasadzie płyn do odkażania owiec, ale naprawdę pomaga.

Kiwnąłem głową na znak, że zrozumiałem, ale nic nie mówiłem.

– …i na umywalce w łazience, bo tam je czasami zostawia… Szukałem wszędzie!

– Na pewno się znajdą – pocieszyła pana Burketta moja matka. Teraz, gdy jej włosy były bezpieczne, znowu wzięła go w ramiona. – Znajdą się, Marty, nie martw się.

– Tak strasznie za nią tęsknię! Tęsknię już teraz!

Pani Burkett pomachała sobie ręką przed twarzą.

– Daję mu sześć tygodni, zanim zaprosi Dolores Magowan na lunch.

Jej mąż ryczał, a mama uspokajała go po swojemu, tak jak zawsze uspokajała mnie, kiedy obtarłem kolano albo gdy pewnego razu chciałem jej zrobić herbatę i wylałem sobie na rękę wrzątek. Innymi słowy, robiła dużo hałasu, dlatego zaryzykowałem, chociaż cicho:

– Gdzie jest pani biżuteria? Wie pani?

Oni po śmierci muszą mówić prawdę. Jako sześciolatek nie wiedziałem o tym; sądziłem po prostu, że wszyscy dorośli mówią prawdę, i żywi, i martwi. Oczywiście wtedy wydawało mi się również, że Złotowłosa z bajki o trzech misiach była prawdziwą dziewczynką. Możecie sobie mówić, że byłem głupi. Przynajmniej nie wierzyłem, że tamte misie naprawdę umiały mówić.

– Na górnej półce szafy w przedpokoju – odpowiedziała. – Bardzo głęboko, za albumami.

– Dlaczego tam? – zapytałem, a matka dziwnie na mnie spojrzała.

Z jej perspektywy rozmawiałem z pustymi drzwiami… chociaż już wtedy wiedziała, że nie jestem taki jak inne dzieci. Po tym, co wydarzyło się w Central Parku, a nie było to przyjemne – opowiem później – usłyszałem, jak któremuś ze znajomych redaktorów mówi przez telefon, że jestem „jasnowidzący”; wystraszyłem się jak cholera, bo myślałem, że to znaczy, że mam coś z oczami.

– Nie mam zielonego pojęcia – odparła pani Burkett. – Pewnie już wtedy miałam wylew. Moje myśli tonęły we krwi.

„Moje myśli tonęły we krwi”. Nigdy tego nie zapomniałem.

Mama zaproponowała, żeby pan Burkett przyszedł do nas na herbatę („albo coś mocniejszego”), ale odmówił, bo chciał jeszcze raz poszukać zaginionej biżuterii żony. Zapytała, czy chce trochę chińszczyzny, którą zamierzała zamówić na kolację, a on na to, że bardzo chętnie, dziękuję, Tio.

Matka powiedziała de nada (co powtarzała prawie tak często jak „tak, tak, tak” i „jasne, jasne”), a potem obiecała, że przyniesiemy mu jedzenie koło szóstej, chyba że woli zjeść u nas, bo jeśli tak, to zapraszamy. Odpowiedział, że nie, woli u siebie, ale chciałby, żebyśmy zjedli razem z nim. Tylko że tak naprawdę powiedział „u nas”, jakby pani Burkett ciągle żyła. A nie żyła, chociaż była obecna przy tej rozmowie.

– Wtedy już na pewno znajdziesz jej biżuterię – dodała mama. Wzięła mnie za rękę. – Chodź, Jamie. Z panem Burkettem spotkamy się później, ale teraz zostawmy go samego.

– Indyki nie są zielone, Jamie – powtórzyła pani Burkett. – A zresztą to w ogóle nie wygląda jak indyk. Wygląda jak kleks, z którego sterczą palce. Rembrandtem to ty nie będziesz.

Martwi muszą mówić prawdę, co jest dobre, kiedy chce się poznać odpowiedź na jakieś pytanie, ale jak już mówiłem, czasami prawda jest do dupy. Zaczynałem być zły na panią Burkett, potem jednak się rozpłakała, więc mi przeszło. Odwróciła się do męża i spytała:

– Kto teraz będzie pilnował, żebyś trafił paskiem w szlufkę z tyłu spodni? Dolores Magowan? Już to widzę! – Pocałowała go w policzek… albo raczej pocałowała okolicę jego policzka, nie umiałem tego odróżnić. – Kochałam cię, Marty. Dalej cię kocham.

Uniósł rękę i podrapał się w miejscu, którego dotknęła ustami, jakby go zaswędziało. Pewnie tak o tym pomyślał.

2

NO WIĘC OWSZEM, WIDZĘ martwych ludzi. O ile pamiętam, to od zawsze. Ale to nie tak jak w tym filmie z Bruce’em Willisem. Czasami to jest ciekawe, czasami przerażające (jak tamten gość w Central Parku), czasami wkurzające, natomiast zwykle po prostu… jest. To coś jak leworęczność, umiejętność gry na klasycznym instrumencie w wieku trzech lat albo wczesny początek alzheimera, zupełnie jak u wujka Harry’ego w wieku zaledwie czterdziestu dwóch lat. Ja miałem dopiero sześć, więc ktoś czterdziestodwuletni wydawał mi się stary, ale nawet wtedy rozumiałem, że to bardzo wcześnie, żeby zapomnieć, kim się jest. Albo jak się nazywają różne rzeczy – z niewiadomego powodu właśnie to przerażało mnie najbardziej, kiedy odwiedzaliśmy wujka Harry’ego. Jego myśli nie tonęły we krwi z pękniętego naczynka, lecz mimo wszystko tonęły.

Poczłapaliśmy do mieszkania 3C i mama otworzyła drzwi. Trochę to trwało, ponieważ były w nich trzy zamki. Mówiła, że taka jest cena życia w dobrym stylu. Mieliśmy sześciopokojowe mieszkanie z widokiem na aleję. Mama nazywała je Pałacem przy Parku. Dwa razy w tygodniu przychodziła sprzątaczka. Mama trzymała range rovera w garażu przy Drugiej Alei i czasami jeździliśmy do wujka Harry’ego do Speonk. Dzięki Regisowi Thomasowi i paru innym pisarzom (ale głównie staremu dobremu Regisowi) żyliśmy pełną gębą… do czasu. Ale ten przygnębiający rozwój wydarzeń omówię już niedługo. Z perspektywy lat mam wrażenie, że moje życie było jak powieść Dickensa, tylko że z bluzgami.

Mama rzuciła na kanapę siatkę z maszynopisem i torebkę, a potem usiadła. Z kanapy dobiegło pierdnięcie, które zazwyczaj nas bawiło, natomiast tego dnia nie.

– Jezu kurwa Chryste – powiedziała mama i zaraz podniosła rękę, jakby chciała powstrzymać te słowa. – Nie…

– Nie słyszałem tego, oczywiście.

– Dobrze. Powinnam mieć taką elektryczną obrożę, która porażałaby mnie prądem za każdym razem, kiedy przy tobie zaklnę. Może to by mnie czegoś nauczyło. – Wysunęła dolną wargę i zdmuchnęła grzywkę. – Mam do przeczytania jeszcze dwieście stron nowego Regisa…

– Jaki tytuł? – zapytałem, dobrze wiedząc, że w tytule będzie Roanoke. Jak zawsze.

– Widmowa panna z Roanoke. To jedna z jego lepszych książek, jest w niej dużo se… dużo przytulania i całowania.

Zmarszczyłem nos.

– Sorry, młody, panie uwielbiają te bijące serca i rozgrzane uda. – Spojrzała na siatkę z maszynopisem Widmowej panny z Roanoke, jak zwykle spiętym kilkoma gumkami recepturkami, z których jedna zawsze pękała, a wtedy mama rzucała najlepszymi bluzgami. Niektórych używam do dziś. – W tej chwili mam ochotę tylko na kieliszek wina. Albo może całą butelkę. Mona Burkett była wkurzająca jak cholera, może bez niej Marty’emu będzie nawet lepiej, ale w tej chwili jest załamany. Boże, mam nadzieję, że ma jakichś krewnych, bo bycie Naczelną Pocieszycielką średnio mi się uśmiecha.

– Ona też go kochała – powiedziałem.

Mama popatrzyła na mnie dziwnie.

– Tak myślisz?

– Wiem to. Powiedziała coś wrednego o moim indyku, ale potem się rozpłakała i pocałowała pana Burketta w policzek.

– James, ty to sobie wyobraziłeś – rzuciła, lecz bez przekonania.

Wtedy musiała już rozumieć coś więcej, jestem tego pewien, ale dorosłym jest trudno uwierzyć i zaraz wam powiem dlaczego. Kiedy w dzieciństwie dowiadują się, że Święty Mikołaj nie istnieje, Złotowłosa nie jest prawdziwa, a zając wielkanocny to ściema – podaję tylko trzy przykłady, choć mógłbym więcej – tworzy się pewien kompleks i przestają wierzyć w cokolwiek, czego nie mogą zobaczyć na własne oczy.

– Wcale sobie tego nie wyobraziłem. Powiedziała, że nie będę Rembrandtem. Kto to jest?

– Taki artysta – wyjaśniła mama i znowu zdmuchnęła grzywkę.

Nie wiem, dlaczego po prostu jej nie ścięła albo nie czesała się inaczej. Choć mogła, bo była bardzo ładna.

– Kiedy pójdziemy do pana Burketta, ani mi się waż mówić o tym, co ci się wydaje, że widziałeś.

– Nie powiem. Ale ona miała rację, mój indyk jest do kitu. – Było mi z tego powodu przykro.

Mama chyba to zauważyła, bo wyciągnęła ramiona.

– Chodź tu, młody.

Podszedłem i przytuliłem się do niej.

– Twój indyk jest piękny. To najpiękniejszy indyk, jakiego w życiu widziałam. Powieszę go na lodówce i zostanie tam na zawsze.

Uścisnąłem ją jak najmocniej i przywarłem twarzą do zagłębienia w jej ramieniu, tak żeby poczuć jej perfumy.

– Kocham cię, mamo.

– Ja też cię kocham, Jamie, na milion procent. A teraz idź się pobaw albo coś pooglądaj. Muszę trochę podzwonić, zanim zamówię chińszczyznę.

– Dobra. – Ruszyłem do swojego pokoju, lecz się zatrzymałem. – Położyła biżuterię na górnej półce szafy w przedpokoju, za jakimiś albumami.

Matka patrzyła na mnie z rozdziawionymi ustami.

– Dlaczego miałaby je tam schować?

– Zapytałem, ale powiedziała, że nie wie. Mówiła, że wtedy jej myśli tonęły już we krwi.

– O Boże – szepnęła mama i dotknęła ręką szyi.

– Kiedy pójdziemy do niego z chińszczyzną, powinnaś mu to jakoś powiedzieć. Przestanie się martwić. Mogę zamówić kurczaka generała Tso?

– Tak. I brązowy ryż zamiast białego.

– Jasne, jasne – rzuciłem i poszedłem bawić się klockami Lego.

Budowałem robota.

3

MIESZKANIE BURKETTÓW BYŁO MNIEJSZE od naszego, ale ładne. Po kolacji, kiedy jedliśmy ciasteczka z wróżbą (w moim było napisane: Pióro w dłoni jest lepsze od ptaka w powietrzu, co zupełnie nie miało sensu), mama zapytała:

– Marty, szukałeś może w szafach? Tej biżuterii Mony.

– Po co miałaby chować biżuterię w szafie? – Całkiem sensowne pytanie.

– No, skoro miała wylew, mogła nie myśleć przytomnie.

Jedliśmy przy okrągłym stoliku we wnęce kuchennej. Pani Burkett siedziała na jednym ze stołków przy blacie i kiedy mama to powiedziała, zaczęła żywiołowo kiwać głową.

– Może sprawdzę – powiedział pan Burkett. Zabrzmiało to dość nieprecyzyjnie. – Teraz jestem zbyt zmęczony i roztrzęsiony.

– Szafę w sypialni sprawdź przy okazji. Ja sprawdzę teraz tę w przedpokoju. Po wieprzowinie w sosie słodko-kwaśnym dobrze mi zrobi trochę ruchu.

– Sama to wszystko wymyśliła? – odezwała się pani Burkett. – Nie wiedziałam, że jest taka mądra.

Zaczynałem ją słyszeć coraz słabiej. Wkrótce miałem nie słyszeć jej już w ogóle i tylko widzieć, że porusza ustami, jakby znajdowała się za grubą szybą. Niedługo potem miała zniknąć zupełnie.

– Moja mama jest bardzo mądra – powiedziałem.

– Nigdy nie twierdziłem, że nie – odparł pan Burkett. – Ale jeśli znajdzie tę biżuterię w przedpokoju, to mi kaktus wyrośnie.

W tej samej chwili moja matka zawołała: „Bingo!” i weszła do kuchni z biżuterią na wyciągniętej dłoni. Obrączka wyglądała dość zwyczajnie, za to pierścionek zaręczynowy był wielki jak gałka oczna. Mocno się świecił.

– O mój Boże! – zawołał pan Burkett. – Jakim cudem…?

– Pomodliłam się do świętego Antoniego – wyjaśniła mama, zerkając przy tym na mnie. I uśmiechając się. – „Święty Antku, spójrz tu z nieba, zgubę szybko znaleźć trzeba!” I jak widzisz, podziałało.

Miałem ochotę przypomnieć panu Burkettowi, żeby czasem podlewał tego kaktusa, ale się powstrzymałem. To nie był dobry czas na żarty, a poza tym mama zawsze powtarza, że nikt nie lubi przemądrzalców.

4

POGRZEB ODBYŁ SIĘ TRZY dni później. To był mój pierwszy – było ciekawie, choć nie powiedziałbym, że fajnie. Przynajmniej matka nie musiała zostać Naczelną Pocieszycielką, bo od tego pan Burkett miał siostrę i brata. Byli starzy, ale nie tacy starzy jak on. Pan Burkett płakał przez całe nabożeństwo, a siostra ciągle podawała mu chusteczki. W torebce musiała mieć ich pełno. Aż dziwne, że mieściło się tam coś jeszcze.

Wieczorem zamówiliśmy z mamą pizzę z Domino’s. Ona piła wino, a ja kool-aid w nagrodę za to, że byłem grzeczny na pogrzebie. Kiedy został nam już tylko ostatni kawałek, zapytała, czy wydaje mi się, że pani Burkett tam była.

– Tak. Siedziała na schodkach prowadzących do tego miejsca, z którego mówili pastor i jej przyjaciele.

– Do ambony. Czy… – Podniosła ostatni kawałek pizzy, spojrzała na niego, a potem go odłożyła i popatrzyła na mnie. – Czy widziałeś przez nią na wylot?

– To znaczy jak przez duchy na filmach?

– Tak. Chyba właśnie to mam na myśli.

– Nie. Była tam cała, ale ciągle w koszuli nocnej. Zdziwiłem się, bo przecież umarła trzy dni temu. Normalnie tyle nie wytrzymują.

– Po prostu znikają?

Chyba próbowała to sobie poukładać. Widziałem, że nie lubi o tym mówić, lecz cieszyłem się, że jednak się zdecydowała. Ulżyło mi.

– Tak.

– Jamie, co ona robiła?

– Po prostu siedziała. Parę razy popatrzyła na trumnę, ale głównie patrzyła na niego.

– Na pana Burketta? Marty’ego?

– Właśnie. Raz coś powiedziała, ale nie słyszałem. Niedługo po śmierci ich głos zaczyna znikać, jakby ktoś ściszał radio w samochodzie. Po jakimś czasie nie słychać ich już w ogóle.

– A potem znikają.

– Tak. – Poczułem gulę w gardle, więc wypiłem resztę kool-aid, żeby je przepłukać. – Znikają.

– Pomóż mi posprzątać – poprosiła mama. – Jak chcesz, możemy potem obejrzeć odcinek Torchwood.

– Super!

Moim zdaniem Torchwood wcale nie było fajne, bardzo fajne było natomiast to, że mogłem nie iść do łóżka o tak późnej porze.

– W porządku. Tylko pamiętaj, że nie może nam to wejść w nawyk. Ale najpierw muszę ci coś powiedzieć. To bardzo poważna sprawa, więc posłuchaj uważnie. Bardzo uważnie.

– Dobra.

Przyklęknęła na jedno kolano, tak żeby nasze twarze znalazły się mniej więcej na jednym poziomie, a potem chwyciła mnie za ramiona, łagodnie, lecz mocno.

– James, nigdy nikomu nie mów o tych martwych ludziach. Nigdy.

– I tak by mi nie uwierzyli. Ty też nie wierzyłaś.

– W coś wierzyłam. Od tamtego razu w Central Parku. Pamiętasz? – Zdmuchnęła grzywkę. – Jasne, że pamiętasz. Jak mógłbyś zapomnieć?

– Pamiętam. – Choć wolałbym nie.

Nadal klęczała i patrzyła mi w oczy.

– No więc posłuchaj. To dobrze, że ci nie wierzą. Ale któregoś dnia może ktoś uwierzy. A wtedy ludzie zaczną mówić złe rzeczy i będziesz w niebezpieczeństwie.

– Dlaczego?

– Jamie, jest takie stare powiedzenie, że martwi nie gadają. Z tobą jednak gadają, prawda? Martwi mężczyźni i kobiety. Twierdzisz, że muszą odpowiadać na pytania i mówić prawdę. Jakby śmierć była tiopentalem czy czymś takim.

Nie miałem pojęcia, co to takiego, a mama musiała to poznać po mojej twarzy, bo powiedziała, że to nieważne, ale muszę pamiętać, co mówiła pani Burkett, kiedy zapytałem o biżuterię.

– No i? – Lubiłem być bardzo blisko mamy, lecz nie lubiłem, kiedy tak mocno się we mnie wpatrywała.

– Ta biżuteria była cenna, zwłaszcza pierścionek zaręczynowy. Jamie, ludzie umierają z sekretami i zawsze znajdą się tacy, którzy będą chcieli je poznać. Nie mam ochoty cię straszyć, tylko że czasami strach to jedyna skuteczna nauka.

Zupełnie jak widok człowieka w Central Parku był nauką, żeby uważać na ulicy, a na rowerze zawsze jeździć w kasku, pomyślałem… ale tego nie powiedziałem.

– Nie będę o tym mówił.

– Nigdy. Tylko mnie. Jeśli już musisz.

– Dobrze.

– Świetnie. To się rozumiemy.

Wstała i poszliśmy do salonu oglądać telewizję. Kiedy serial się skończył, wyszorowałem zęby, zrobiłem siku i umyłem ręce. Mama położyła mnie do łóżka, pocałowała na dobranoc i powiedziała to, co zawsze: „Słodkich snów, dobrego spania, śpi łóżeczko i ubrania”.

W zwykłe wieczory właśnie wtedy widywałem ją po raz ostatni aż do rana. Słyszałem brzęk szkła, kiedy nalewała sobie drugi kieliszek wina (albo trzeci), a potem cichutko puszczony jazz, gdy siadała do lektury maszynopisu. Tylko że mamy mają chyba dodatkowy zmysł, bo tamtego wieczoru wróciła i usiadła na moim łóżku. A może po prostu usłyszała, że płaczę, choć starałem się, żeby nie było słychać. Bo zawsze mówiła również: Lepiej być częścią rozwiązania niż częścią problemu.

– Co jest, Jamie? – zapytała, odgarniając mi włosy z czoła. – Myślisz o pogrzebie? Czy o tym, że była na nim pani Burkett?

– Mamo, co by się ze mną stało, gdybyś umarła? Poszedłbym do sierocińca? – Bo za cholerę nie chciałbym mieszkać z wujkiem Harrym.

– Oczywiście, że nie. – Nadal głaskała mnie po głowie. – Zresztą to tak zwany temat bez znaczenia, bo ja nie umrę jeszcze długo. Mam trzydzieści pięć lat, a to oznacza, że przede mną jeszcze ponad połowa życia.

– A co będzie, jak zachorujesz na to samo co wujek Harry i będziesz musiała mieszkać tam gdzie on? – Łzy lały mi się po twarzy. Kiedy gładziła mnie po czole, było mi lepiej, ale też bardziej się rozpłakałem, właściwie nie wiem dlaczego. – Tam brzydko pachnie. Tam pachnie siuśkami!

– Prawdopodobieństwo, że tak się stanie, jest tak maleńkie, że gdybyś położył je obok mrówki, ta mrówka wyglądałaby jak Godzilla – powiedziała mama.

Wtedy się uśmiechnąłem i rzeczywiście poczułem się lepiej. Teraz, kiedy jestem starszy, wiem, że albo kłamała, albo dysponowała niedostateczną wiedzą, ale gen wywołujący to, co miał wujek Harry – chorobę Alzheimera o wczesnym początku – dzięki Bogu ją ominął.

– Ja nie umrę, ty też nie umrzesz, no i myślę, że jest spora szansa, że z wiekiem ta twoja dziwna zdolność zaniknie. To co… mamy umowę?

– Mamy.

– Nie płacz już, Jamie. A teraz słodkich snów…

– …dobrego spania, śpi łóżeczko i ubrania – dokończyłem.

– Tak, tak, tak.

Pocałowała mnie w czoło i wyszła. Drzwi zostawiła odrobinę uchylone, tak jak zawsze.

Nie chciałem jej mówić, że nie płakałem z powodu pogrzebu ani z powodu pani Burkett, bo ona wcale nie była straszna. Większość z nich nie jest. Ale ten rowerzysta w Central Parku przeraził mnie jak cholera. On był makabryczny.

5

BYLIŚMY WŁAŚNIE W TUNELU pod Central Parkiem na Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy, jechaliśmy do Wave Hill na Bronxie na wielką imprezę urodzinową mojej koleżanki z przedszkola. („To się nazywa rozpuścić dziecko jak dziadowski bicz”, powiedziała mama). Na kolanach trzymałem prezent dla Lily. Wyjechaliśmy zza zakrętu i zobaczyliśmy grupę ludzi na ulicy. Do wypadku musiało dojść przed chwilą. Jakiś człowiek leżał częściowo na asfalcie, częściowo na chodniku, a obok znajdował się powykręcany rower. Od góry ktoś nakrył mężczyznę kurtką. Od dołu miał na sobie czarne spodenki rowerowe z czerwonymi paskami po bokach, usztywniacz na kolano oraz adidasy pochlapane krwią. Krew była także na jego skarpetkach i nogach. Słyszeliśmy wycie zbliżających się syren.

Obok stał ten sam mężczyzna w tych samych spodenkach rowerowych i usztywniaczu. Miał siwe włosy umazane krwią. Jego twarz była wgnieciona w samym środku, pewnie od uderzenia o krawężnik. Nos miał jakby w dwóch kawałkach, usta też.

Samochody stawały, a mama powiedziała: „Zamknij oczy”. Oczywiście patrzyła na mężczyznę leżącego na ziemi.

– On nie żyje! – Rozpłakałem się. – Ten pan nie żyje!

Zatrzymaliśmy się. Musieliśmy, bo zatrzymywały się auta przed nami.

– Nieprawda – rzuciła. – Tylko sobie śpi. Tak czasem bywa, kiedy ktoś mocno się uderzy. Nic mu nie będzie. A teraz zamknij oczy.

Nie zamknąłem. Pokaleczony mężczyzna podniósł rękę i pomachał do mnie. Oni wiedzą, kiedy ich widzę. Zawsze wiedzą.

– Ma buzię w dwóch kawałkach!

Mama raz jeszcze spojrzała w tamtą stronę, by upewnić się, że mężczyzna jest przykryty od pasa w górę.

– Przestań się nakręcać, Jamie. Po prostu zamknij…

– On tam jest! – Pokazałem palcem. Drżała mi ręka. Cały drżałem. – O tam, stoi obok siebie!

To ją przestraszyło. Poznałem po tym, jak zacisnęła usta. Jedną ręką zatrąbiła. Drugą nacisnęła guzik opuszczający szybę i zaczęła machać do stojących przed nią samochodów.

– Jazda! – krzyknęła. – Ruszcie się! Na litość boską, przestańcie się na niego gapić, kurwa, nie jesteście na filmie!

Wszyscy ruszyli z wyjątkiem kierowcy tuż przed nami. Facet wychylał się z auta i robił zdjęcia telefonem. Mama podjechała do przodu i stuknęła go w zderzak. Pokazał jej faka. Trochę się cofnęła, a potem zjechała na drugi pas, żeby go ominąć. Żałuję, że ja też nie pokazałem mu faka, ale byłem zbyt przerażony.

Mama o mały włos nie zderzyła się z radiowozem nadjeżdżającym z naprzeciwka, po czym pojechała na drugi koniec parku najszybciej, jak mogła. Już tam prawie byliśmy, kiedy odpiąłem pas. Krzyknęła, żebym tego nie robił, ale i tak zrobiłem, a potem opuściłem szybę, uklęknąłem na siedzeniu i zacząłem haftować po całym boku karoserii. Nie mogłem tego powstrzymać. Kiedy dojechaliśmy na zachodnią stronę Central Parku, mama zatrzymała się i wytarła mi twarz rękawem bluzki. Może jeszcze potem tę bluzkę nosiła, nigdy jednak tego nie widziałem.

– Boże, Jamie, jesteś blady jak ściana.

– Nie mogłem się powstrzymać. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak wyglądał. Jemu kości sterczały z no… nosa…

Wtedy znowu rzygnąłem, ale tym razem mi się udało i większość wylądowała na ulicy, a nie na naszym samochodzie. Poza tym nie było już tego dużo.

Pogłaskała mnie po karku, nie zważając na to, że ktoś (może tamten człowiek, który pokazał nam środkowy palec) trąbi, wymijając nasz samochód.

– Skarbie, to tylko twoja wyobraźnia. On był przykryty.

– Nie ten na ziemi, tylko ten, który stał obok. Machał do mnie!

Długo mi się przyglądała, chyba chciała coś powiedzieć, lecz tylko zapięła mi pas.

– Chyba powinniśmy odpuścić sobie imprezę. Co ty na to?

– Dobrze. I tak nie lubię Lily. Szczypie mnie w czasie czytania bajek.

Pojechaliśmy do domu. Mama zapytała, czy dam radę wypić kubek kakao i nie zwymiotować, a ja powiedziałem, że tak. Razem piliśmy kakao w salonie. Ciągle miałem prezent urodzinowy. To była mała lalka w stroju marynarza. Kiedy w następnym tygodniu dałem ją Lily, zamiast mnie uszczypnąć, pocałowała mnie prosto w usta. Potem się ze mnie z tego powodu naśmiewali, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało.

Kiedy piliśmy kakao (możliwe, że do swojego coś dolała), mama powiedziała:

– W ciąży obiecałam sobie, że nigdy nie będę okłamywać swojego dziecka, więc posłuchaj. Tak, ten facet pewnie był martwy. – Przerwała. – Nie, na pewno był martwy. Myślę, że nie uratowałby go nawet kask, a chyba go nie miał.

Nie, nie miał kasku. Bo gdyby miał go w chwili uderzenia (okazało się, że potrąciła go taksówka), stałby w nim obok swojego ciała. Oni zawsze są ubrani w to, w czym umarli.

– Ale tylko ci się wydawało, że widziałeś jego twarz. Nie mogłeś jej widzieć, bo ktoś przykrył go kurtką. Ktoś bardzo miły.

– Miał na sobie koszulkę z latarnią morską – powiedziałem. Potem przyszło mi do głowy coś jeszcze. Było tylko trochę pocieszające, jednak po takim przeżyciu chwytamy się wszystkiego. – Przynajmniej był dosyć stary.

– Dlaczego tak mówisz? – Patrzyła na mnie dziwnie.

Z perspektywy czasu wydaje mi się, że właśnie wtedy uwierzyła, przynajmniej częściowo.

– Bo miał białe włosy. To znaczy nie tam, gdzie była krew.

Znowu się rozpłakałem. Matka przytuliła mnie i kołysała, a ja zasnąłem. Mówię wam, nie ma jak bliskość matki, kiedy człowiek myśli o strasznych rzeczach.