CHRISTINE - Stephen King - ebook + audiobook + książka

CHRISTINE ebook i audiobook

Stephen King

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

To była miłość od pierwszego wejrzenia. Siedemnastoletni Arnie Cunningham zobaczył CHRISTINE i zdecydował, że musi ona należeć do niego. Zafascynowany, nie słuchał ostrzeżeń najlepszego przyjaciela ani swojej dziewczyny, która go w końcu opuściła, pokonana przez rywalkę. Rodzice, nauczyciele i wrogowie Arniego przekonali się, co znaczy stanąć na drodze mściwej i bezlitosnej CHRISTINE. Bo CHRISTINE to nie kobieta. To siejący zło i śmierć Plymouth fury rocznik 1958, samochód widmo. 

CHRISTINE”, jedna z bardziej popularnych powieści Kinga, została zekranizowana niemal od razu po ukazaniu się książki. Film w reżyserii Johna Carpentera wszedł na ekrany kin w 1983 roku.

Stephen King (ur. 21.09.1947, Portland)   Autor powieści, zbiorów opowiadań, komiksów i scenariuszy filmowych. Sławę przyniosły mu już pierwsze książki: „Carrie”, „Miasteczko Salem” i „Lśnienie”. King zręcznie wiąże w swoich historiach elementy grozy, literatury science fiction, baśni i sensacji. Prawie każda z jego ponad 60 książek została zekranizowana, a łącznie uzyskały one jeden z największych nakładów na świecie. Autor uchodzi dziś za niekoronowanego króla literatury z gatunku horroru. Mieszka wraz żoną Tabithą w Bangor, w stanie Maine.

Strony internetowe autora:

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 861

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 59 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
4,4 (99 ocen)
56
30
12
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SylRostkowska

Nie oderwiesz się od lektury

King, jak zawsze super!
00
jerbor56

Dobrze spędzony czas

Jak zwykle książka jest lepsza od filmu
00
Ania870629

Dobrze spędzony czas

Troche przydluga ale i tak dobra historia. Stephen King nigdy nie zawiedzie.
00
karolcia_super

Dobrze spędzony czas

dobra lektura
01

Popularność



Kolekcje



StephenKing

Christine

Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawnictwo Prószyński i S-ka

Dedykacja

Dedykuję tę książkę

George’owi Romero,

Chris Forrest Romero,

a także Burgowi

Od autora

Cytowane w powieści słowa piosenek przypisuję wykonawcy (lub wykonawcom) najczęściej z nimi kojarzonym. Może to urazić purystów wyznających zasadę, że słowa piosenki należą bardziej do autora niż piosenkarza. Mógłbym od nich usłyszeć, że postąpiłem tak, jakbym uznał Hala Holbrooka za autora dzieł Marka Twaina. Nie zgadzam się z nimi. W świecie muzyki rozrywkowej jest tak, jak powiedzieli Rolling Stonesi: ważny jest nie utwór, lecz jego wykonawca. Ale dziękuję im wszystkim, zarówno autorom, jak piosenkarzom – szczególnie Chuckowi Berry’emu, Bruce’owi Springsteenowi, Brianowi Wilsonowi... a także Janowi Berry’emu z duetu Jan i Dean. On naprawdę wrócił z zakrętu śmierci.

Uzyskanie koniecznych zezwoleń na wykorzystanie tekstów piosenek to bardzo ciężka praca i dlatego chciałbym podziękować niektórym spośród osób, które pomogły mi przypomnieć sobie te utwory, a następnie zatroszczyły się o to, żebym mógł z nich skorzystać. Są wśród nich: Dave Marsh, krytyk muzyczny i historyk rocka; James Feury alias Mighty John Marshall, który ma w moim małym mieście stację radiową i nadaje głównie rocka; jego brat Pat Feury, prowadzący w Portland dyskotekę ze starymi przebojami; Debbie Geller; Patricia Dunning oraz Pete Batchelder. Dziękuję im wszystkim i życzę, aby ich stare płyty nigdy się aż tak nie powyginały, żeby nie można było ich odtwarzać.

S. K.

Prolog

Mogłoby się wydawać, że jest to opowieść o trójkącie miłosnym – Arnie Cunningham, Leigh Cabot i, oczywiście, Christine. Musicie jednak wiedzieć, że Christine była pierwsza. Ona była jego pierwszą miłością, a wydaje mi się (choć nie podjąłbym się stwierdzić tego z całą pewnością, a w każdym razie na pewno nie teraz, spoglądając na świat z wyżyn mądrości, na jakie udało mi się wspiąć podczas dwudziestu dwóch lat mojego życia), że także jedyną. Dlatego, moim zdaniem, to, co się stało, należy uważać za tragedię.

Arnie i ja wychowywaliśmy się w tej samej dzielnicy, chodziliśmy do tej samej szkoły podstawowej, a potem razem poszliśmy do szkoły średniej w Libertyville. Przypuszczam, że udało mu się tam przeżyć głównie dzięki mnie. Byłem w szkole ważnym facetem – tak, wiem, że to w sumie gówno znaczy, bo pięć lat po zdaniu matury nikt nawet nie postawi ci piwa za to, że byłeś kapitanem drużyny futbolowej i brałeś udział w międzystanowych zawodach pływackich – ale Arniego nie zabili właśnie dzięki temu. Owszem, musiał znieść mnóstwo upokorzeń, ale przynajmniej go nie zabili.

Był kozłem ofiarnym. W każdej szkole średniej musi być przynajmniej dwoje takich, to ogólnokrajowe prawo. Jeden chłopak i jedna dziewczyna. Okazja do wyżycia się dla każdego. Masz zły dzień? Zawaliłeś ważną klasówkę? Pokłóciłeś się ze starymi i uziemili cię na weekend? Nie ma sprawy. Po prostu znajdź któregoś z tych biednych, ponurych łapciuchów, którzy jak przestępcy przemykają korytarzami w oczekiwaniu na ostatni dzwonek, i odbij to sobie na nim. Czasem rzeczywiście giną pod każdym ważnym względem z wyjątkiem fizycznego, a czasem udaje im się czegoś uchwycić i przeżyć. Arnie miał mnie, a potem Christine. Leigh pojawiła się później.

Po prostu zależy mi na tym, żebyście dobrze to zrozumieli.

Arnie był urodzonym nieudacznikiem. Miał przechlapane u szkolnych osiłków ze względu na warunki fizyczne – ledwie metr siedemdziesiąt wzrostu i siedemdziesiąt kilogramów spoconego ciała w ubraniu i turystycznych buciorach. Miał przechlapane u szkolnych intelektualistów (którzy w takim miasteczku jak Libertyville sami nie mieli zbyt łatwego życia), ponieważ w niczym się nie wyróżniał. Arnie był bystry, ale nie wykazywał naturalnych zdolności w żadnym kierunku... z wyjątkiem mechaniki samochodowej. Chłopak miał nieprawdopodobną smykałkę do wozów. Jednak jego rodzice, oboje pracujący jako wykładowcy na Uniwersytecie Horlicks, z pewnością nie zgodziliby się, żeby ich syn, który w teście Stanforda-Bineta zmieścił się w górnych pięciu procentach wyników, kształcił się w tym kierunku. Miał szczęście, że pozwolili mu w ogóle chodzić na zajęcia warsztatowe podczas pierwszych trzech lat nauki. Musiał to sobie wywalczyć. Miał przechlapane u ćpunów, bo niczego nie brał, i u wszystkich tankujących ile wlezie supersamców, bo nie pił, a jak dostał mocniej w zęby, to płakał.

A w dodatku miał totalnie przechlapane u dziewczyn, bo jego maszyneria hormonalna była kompletnie rozregulowana. Arnie miał pryszcze. Mył twarz co najmniej pięć razy dziennie, brał dwadzieścia pryszniców tygodniowo i wypróbowywał wszystkie kremy i mleczka znane współczesnej nauce, ale nic mu nie pomagało. Jego twarz wyglądała jak przyprawiona pizza i taka miała już na zawsze pozostać.

Mimo to bardzo go lubiłem. Odznaczał się inteligentnym poczuciem humoru i wygimnastykowanym, bystrym umysłem; bez przerwy zadawał pytania. Kiedy miałem siedem lat, to właśnie Arnie pokazał mi, jak założyć hodowlę mrówek, i spędziliśmy prawie całe lato, obserwując te małe dranie, zafascynowani ich organizacją i śmiertelną powagą, z jaką wszystko robiły. To on, kiedy mieliśmy dziesięć lat, wpadł na pomysł, żeby pewnej nocy wymknąć się z domu, zakraść do stajni przy szosie numer siedemnaście, zabrać stamtąd stertę wyschniętego końskiego nawozu i ułożyć ją pod ogonem plastikowego konia stojącego na trawniku przed motelem w Monroeville. On pierwszy odkrył szachy. On pierwszy odkrył pokera. Nauczył mnie, jak najłatwiej wygrywać w scrabble. We wszystkie deszczowe dni, aż do chwili, kiedy się zakochałem (to znaczy, w pewnym sensie; była jedną z czirliderek naszej drużyny i miała fantastyczne ciało, w którym rzeczywiście zakochałem się bez reszty, ale kiedy Arnie zwrócił mi uwagę, że jej umysł swą głębią i stopniem skomplikowania przypomina piosenki Shauna Cassidy’ego, nie mogłem powiedzieć mu, że jest zafajdanym kłamcą, bo nim nie był), on pierwszy przychodził mi na myśl, gdyż wiedział, jak te dni najlepiej wykorzystać, podobnie jak wiedział, co zrobić, żeby wygrać w scrabble. Chyba właśnie po tym można poznać ludzi naprawdę samotnych... Zawsze wiedzą, co robić w deszczowe dni. Zawsze można do nich zadzwonić. Zawsze są w domu. Pieprzone „zawsze”.

Z kolei ja nauczyłem Arniego pływać. Przekonałem go, żeby jadł warzywa, to może uda mu się trochę rozbudować mizerne ciało. W przedostatniej klasie załatwiłem mu pracę przy budowie drogi, ale musieliśmy przy okazji stoczyć cholerną bitwę z jego rodzicami, którzy uważali się za wielkich przyjaciół kalifornijskich robotników rolnych i hutników z Pittsburgha, ale nie mieściło im się w głowach, żeby ich nadzwyczajnie utalentowany syn (pamiętajcie: górne pięć procent w teście Stanforda-Bineta) mógł pobrudzić sobie ręce i trochę popracować fizycznie.

A potem, pod koniec wakacji, Arnie zobaczył po raz pierwszy Christine i od razu się w niej zakochał. Byłem z nim tego dnia – wracaliśmy po pracy do domu – i mógłbym zeznawać w tej sprawie nawet przed tronem Boga Wszechmogącego, gdyby zaszła taka potrzeba. Zakochał się na amen. Mogłoby to być nawet zabawne, gdyby nie było takie smutne i gdyby tak szybko nie stało się okropne. Byłoby śmiesznie, gdyby nie było tak źle.

A jak źle było?

Od samego początku bardzo źle. A zaraz potem zrobiło się jeszcze gorzej.

CZĘŚĆ PIERWSZA Dennis - piosenki o samochodach

1 Pierwsze spotkanie

Hej, spójrz no tam!

Po drugiej stronie!

To wóz dla mnie w sam raz,

Taki wóz to luksus...

Nieźle wygląda, nie ma co,

Ale to nie jest zwykły samochód.

Eddie Cochran

– O, mój Boże! – wykrzyknął nagle mój przyjaciel Arnie Cunningham.

– Co się stało? – zapytałem.

Oczy skryte za okularami w drucianej oprawie wyszły mu z orbit, przycisnął dłoń do twarzy tak, że częściowo zasłaniała mu usta, i odwrócił głowę w taki sposób, jakby zamiast karku miał łożyska kulkowe.

– Zatrzymaj się, Dennis! Wróć!

– O czym ty...

– Wróć. Chcę jeszcze raz na nią spojrzeć.

Nagle zrozumiałem.

– Człowieku, daj sobie spokój – powiedziałem. – Jeśli myślisz o tym... o tym czymś, co właśnie minęliśmy...

– Wróć! – prawie krzyknął.

Cofnąłem wóz, myśląc, że to może jeden z jego żartów, ale nie miałem racji. Arnie wpadł po uszy. Zakochał się.

Wyglądała paskudnie i nigdy nie zrozumiem, co on wtedy w niej zobaczył. Lewą stronę przedniej szyby pokrywała siatka pęknięć. Prawy tylny błotnik został kiedyś wgnieciony, a w obdartej z lakieru wnęce zagnieździły się ogniska rdzy. Tylny zderzak był przekrzywiony, klapa bagażnika otwarta, przez długie rozdarcia w obiciach przednich i tylnych foteli wyłaziły kłaki jakiegoś materiału, jakby ktoś pociął całą tapicerkę nożem. Z jednej z opon uszło powietrze, pozostałe zaś były tak zdarte, że wyłaził kord. Co najgorsze, pod blokiem silnika widniała czarna kałuża oleju.

Arnie pokochał plymoutha fury z 1958 roku, jednego z tych długich, z wielkimi tylnymi płetwami. Po prawej stronie przedniej szyby – tam, gdzie nie sięgały pęknięcia – była przyklejona stara kartka z wyblakłym od słońca napisem DO SPRZEDANIA.

– Spójrz na jej linię, Dennis! – wyszeptał Arnie. Od początku o tej gablocie mówił „ona”. Biegał dookoła samochodu jak opętany. Mokre od potu włosy podskakiwały mu nad czołem. Pociągnął za klamkę prawych tylnych drzwi; otworzyły się z przeraźliwym piskiem.

– Nabierasz mnie, prawda? – zapytałem. – Dostałeś udaru słonecznego, zgadza się? Arnie, powiedz mi, że to udar. Zawiozę cię do domu, posadzę przy klimatyzatorze i zapomnimy o tym, zgoda?

Jednak powiedziałem to bez większej nadziei. Arnie potrafił żartować, ale tym razem na jego twarzy nie było uśmiechu, tylko jakieś bezmyślne szaleństwo, które zupełnie mi się nie podobało.

Nawet nie pofatygował się, żeby mi odpowiedzieć. Z wnętrza samochodu buchnęło gorące, stęchłe powietrze, przesycone wonią starości, oleju i zaawansowanego rozkładu. Arnie nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, tylko wsiadł do samochodu i rozparł się na pociętej, wypłowiałej tylnej kanapie. Kiedyś, dwadzieścia lat temu, była czerwona; teraz miała sprany, różowy kolor.

Wyciągnąłem rękę, wyszarpnąłem strzęp sterczącego włosia, spojrzałem na nie i zdmuchnąłem je z dłoni.

– Ten wóz wygląda tak, jakby w drodze do Berlina przeszła przez niego cała Armia Czerwona – mruknąłem.

Wreszcie zauważył, że wciąż jestem obok.

– Tak... Tak. Ale można ją naprawić. Może jeszcze być... może być niezła. Ona może jeździć, Dennis. Prawdziwa...

– Hej! Czego tam chcecie, dzieciaki?

Był to stary facet, który wyglądał tak, jakby rozkoszował się właśnie siedemdziesiątym latem w swoim życiu. Może sześćdziesiątym którymś. Szczerze mówiąc, od razu zrobił na mnie wrażenie kogoś, komu nieczęsto w życiu zdarzało się rozkoszować czymkolwiek. Miał długie, nierówno obcięte włosy, w dodatku mocno przerzedzone. Łysą część jego czaszki opanowała łuszczyca.

Był w zielonych spodniach, butach z krótką cholewką i bez koszuli; jego tułów opinało coś, co przypominało kobiecy gorset. Kiedy podszedł bliżej, przekonałem się, że to pas ortopedyczny. Sądząc po jego wyglądzie, ostatni raz prał go mniej więcej wtedy, kiedy zmarł Lyndon B. Johnson.

– Czego chcecie? – Głos miał piskliwy i ostry.

– Czy to pana samochód? – zapytał Arnie. Trudno było mieć co do tego jakieś wątpliwości. Plymouth stał na trawniku przed wzniesionym krótko po wojnie domem, z którego wyszedł mężczyzna. Trawnik był okropny, choć w porównaniu z plymouthem i tak robił znakomite wrażenie.

– A jeśli tak, to co z tego?

– Ja... – Arnie przełknął ślinę. – Chcę go kupić.

Oczy starego eleganta zabłysły, a gniewny grymas twarzy ustąpił miejsca przebiegłemu spojrzeniu i chciwemu uśmieszkowi, który następnie zamienił się w szeroki, przebiegły uśmiech. Zdaje się, że właśnie wtedy – dokładnie wtedy – przeniknęło mnie jakieś zimne i ponure przeczucie. W tej samej chwili przemknęło mi przez myśl, żeby walnąć Arniego w głowę i odciągnąć go stamtąd. Coś pojawiło się w oczach starego mężczyzny. Nie błysk, tylko coś, co kryło się za tym błyskiem.

– Trzeba było od razu tak gadać – powiedział, wyciągając rękę. Arnie podał mu swoją. – Jestem LeBay. Roland D. LeBay, Armia Stanów Zjednoczonych, obecnie na emeryturze.

– Arnie Cunningham.

Stary cwaniak uścisnął mu dłoń, a w moim kierunku wykonał jakiś nieokreślony gest. Ja się nie liczyłem; miał już swojego frajera. Równie dobrze Arnie mógłby mu dać swój portfel.

– Ile? – zapytał Arnie, po czym dodał: – Bez względu na to, ile pan powie, to i tak to będzie za mało.

Chciałem westchnąć, ale aż jęknąłem. Oprócz portfela facet miał też książeczkę czekową Arniego.

Uśmiech LeBaya na moment przygasł, a jego oczy zwęziły się podejrzliwie. Na pewno zastanawiał się, czy to nie jakiś kawał. Przez chwilę szukał na szczerej, spragnionej twarzy Arniego oznak przebiegłości, a następnie zadał zabójczo trafne pytanie:

– Synu, miałeś już kiedyś wóz?

– Ma mustanga mach II – wtrąciłem się szybko. – Dostał go od starych. Ze skrzynią biegów Hursta, turbodoładowaniem i takim przyśpieszeniem, że asfalt marszczy się pod kołami. Oprócz tego...

– Nie – powiedział spokojnie Arnie. – Niedawno zrobiłem prawo jazdy.

LeBay rzucił mi krótkie, ale mocne spojrzenie, po czym skoncentrował uwagę na podstawowym celu. Położył obie dłonie w okolicach krzyża i wyprostował się. Poczułem kwaśny odór potu.

– W wojsku dorobiłem się kłopotów z kręgosłupem – wyjaśnił. – Całkowita niezdolność do służby. Lekarze nic nie mogli poradzić. Jak was ktoś kiedyś zapyta, chłopcy, co jest złego na świecie, powiedzcie mu, że trzy rzeczy: lekarze, komuchy i czarni radykałowie. Komuchy są najgorsze, a zaraz za nimi lekarze. A jeśli zapyta, skąd o tym wiecie, to powiedzcie mu, że od Rolanda D. LeBaya, tak jest... – Delikatnie musnął ręką starą, obdrapaną maskę plymoutha. – To najlepszy wóz, jaki miałem w życiu. Kupiłem ją we wrześniu 1957. Wtedy właśnie we wrześniu wypuszczali na rynek nowe modele. Przez całe lato pokazywali zdjęcia samochodów pod plandekami, aż wreszcie nie mogłeś wytrzymać z ciekawości, jak one naprawdę wyglądają. Nie tak jak teraz. – Jego głos był przesycony pogardą dla podłych czasów, jakich dożył. – Była prosto z taśmy i pachniała właśnie jak wóz prosto z taśmy, a to jest najwspanialszy zapach na świecie. – On też mówił o samochodzie „ona”.

Zastanowił się przez chwilę.

– Może z wyjątkiem cipki – dodał.

Spojrzałem na Arniego, zagryzając z całej siły wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. Odpowiedział mi zdumionym spojrzeniem. Stary człowiek w ogóle nie zwracał na nas uwagi; przebywał na swojej własnej planecie.

– Byłem w wojsku trzydzieści cztery lata – ciągnął LeBay, wciąż dotykając maski samochodu. – Zaciągnąłem się w dwudziestym trzecim. Żarłem kurz w Teksasie i widziałem w burdelach w Nogales skorpiony wielkości homarów. Widziałem też podczas drugiej światowej, jak bebechy wyłaziły ludziom uszami. To było we Francji. Flaki wyłaziły im uszami. Uwierzyłbyś w to, synu?

– Tak, proszę pana – odparł Arnie. Nie wydaje mi się, żeby dotarło do niego choćby słowo z tego, co mówił LeBay. Cały czas przestępował z nogi na nogę, jakby koniecznie musiał pójść do łazienki. – Jednak wracając do samochodu...

– Chodzisz na uniwersytet? – szczeknął nagle LeBay. – Tam, w Horlicks?

– Nie, proszę pana. Do szkoły średniej w Libertyville.

– To dobrze – mruknął ponuro LeBay. – Trzymaj się z dala od college’ów. Pełno w nich wielbicieli czarnuchów, którzy chcą oddać Kanał Panamski. Mówią o nich „giganci rozumu”, a ja o nich mówię „gigantyczne sukinsyny”. – Obrzucił pełnym uczucia spojrzeniem swój samochód stojący na trzech napompowanych oponach, z lakierem połyskującym rdzawo w promieniach popołudniowego słońca. – Kręgosłup nawalił mi na wiosnę pięćdziesiątego siódmego. Armia już wtedy szła w rozsypkę, więc zwolniłem się w samą porę. Wróciłem tutaj, do Libertyville, i zacząłem się rozglądać za jakąś gablotą. Nie śpieszyłem się. W końcu poszedłem do salonu plymoutha przy Main Street – prowadził go Norman Cobb, a teraz jest tam kręgielnia – i zamówiłem ten wóz. Chciałem, żeby sprowadzili mi przyszłoroczny model, czerwono-biały. Czerwony jak wóz strażacki od środka. I sprowadzili. Kiedy do niego wsiadłem, miał wszystkiego sześć mil na liczniku, tak jest...

Splunął na ziemię.

Zerknąłem nad ramieniem Arniego na licznik. Szybka była porysowana, ale mimo to udało mi się dostrzec wstrząsającą prawdę: 97 432. I sześć dziesiątych. Słodki Jezu.

– Jeżeli pan tak lubi ten samochód, to dlaczego go pan sprzedaje? – zapytałem.

LeBay skierował na mnie zamglone, niepokojące spojrzenie swoich oczu.

– Starasz się rżnąć mądralę, synu?

Nie odpowiedziałem, ale też nie odwróciłem wzroku.

Po trwającym kilka chwil pojedynku na spojrzenia (który Arnie całkowicie zignorował, głaszcząc z zachwytem jedną z tylnych płetw), LeBay powiedział:

– Nie mogę prowadzić. Grzbiet mam już do niczego. Oczy zresztą też.

Nagle zrozumiałem – a przynajmniej wydawało mi się, że zrozumiałem. Jeśli podał nam prawdziwe daty, miał teraz siedemdziesiąt jeden lat, a w naszym stanie po przekroczeniu siedemdziesiątki trzeba co roku przechodzić badanie wzroku, żeby przedłużyć ważność prawa jazdy. LeBay albo był już po badaniu, które go zdyskwalifikowało, albo bał się na nie zgłosić, co w istocie sprowadzało się do tego samego. Nie chcąc doświadczyć upokorzenia, przestał jeździć swoim plymouthem i samochód szybko się zestarzał.

– Ile pan za niego chce? – zapytał jeszcze raz Arnie. Nie mógł się doczekać egzekucji.

LeBay podniósł twarz ku niebu, jakby zastanawiając się, kiedy spadnie deszcz, a następnie spojrzał ponownie na Arniego z tym samym co przedtem szerokim, przebiegłym uśmiechem.

– Wołałem trzysta – powiedział – ale ty mi wyglądasz na porządnego faceta. Opuszczę na dwieście pięćdziesiąt.

– O mój Boże... – jęknąłem.

Ale on doskonale wiedział, z kim powinien rozmawiać, i natychmiast znalazł sposób, żeby wbić między nas ostrze niezgody. Na pewno nie spadł z wozu z sianem wczoraj, żeby użyć określenia mojego dziadka.

– Dobra – warknął. – Skoro tego chcecie. O czwartej trzydzieści mam serial w telewizji. „Krawędź nocy”. Zawsze go oglądam, jak tylko mogę. Miło się z wami gadało, chłopcy. No to na razie.

Arnie zmiażdżył mnie spojrzeniem przepełnionym takim bólem i wściekłością, że aż cofnąłem się o krok. Ruszył za starym mężczyzną i złapał go za łokieć, po czym pogrążyli się w rozmowie. Niewiele z niej słyszałem, ale widziałem więcej, niż było trzeba. Staruszek poczuł się urażony, więc Arnie zaczął go przepraszać. Staruszek miał nadzieję, że Arnie rozumie, iż on, LeBay, nie może spokojnie słuchać, jak obraża się samochód, który służył mu wiernie przez tyle lat. Arnie całkowicie się z nim zgodził. Staruszek łaskawie pozwolił się zawrócić, a ja ponownie wyczułem w nim coś przerażającego... zupełnie jakby był zimnym listopadowym wiatrem. Nie potrafię tego lepiej wyrazić.

– Jeśli on powie jeszcze jedno słowo, umywam ręce od tej sprawy – ostrzegł LeBay, wskazując mnie zrogowaciałym kciukiem.

– Nie powie, nie powie! – zapewnił go pośpiesznie Arnie. – Mówił pan trzysta?...

– Tak, chyba tak...

– Opuścił pan do dwustu pięćdziesięciu – odezwałem się głośno.

Arnie zbladł jak ściana, bojąc się, że właściciel plymoutha znowu się obrazi, ale LeBay postanowił nie kusić losu. I tak miał już rybę prawie na brzegu.

– Może być dwieście pięćdziesiąt – zgodził się łaskawie. Zerknął jeszcze raz w moją stronę, ja zaś zrozumiałem, że doszliśmy do porozumienia: on nie lubił mnie, a ja jego.

Ku mojemu wzrastającemu z każdą minutą przerażeniu Arnie wyjął portfel i zaczął w nim grzebać. Zapadło milczenie. LeBay patrzył przed siebie, a ja gapiłem się na jakiegoś dzieciaka, który właśnie postanowił popełnić samobójstwo na deskorolce. Gdzieś w oddali zaszczekał pies. Ulicą przeszły dwie dziewczyny wyglądające na ósmo- lub dziewiątoklasistki, chichocząc i przyciskając do rozkwitających piersi naręcza książek. Pozostała mi tylko jedna nadzieja na uratowanie Arniego: byliśmy dzień przed wypłatą. Może w ciągu dwudziestu czterech godzin ta dzika gorączka minie. Arnie coraz bardziej przypominał mi Ropucha z „O czym szumią wierzby”.

Kiedy odwróciłem się z powrotem, Arnie i LeBay wpatrywali się w dwie pięcio- i sześć jednodolarówek. Najwidoczniej było to wszystko, co udało mu się znaleźć w portfelu.

– Przyjmie pan czek? – zapytał Arnie.

LeBay uśmiechnął się sucho i nic nie odpowiedział.

– Ma pokrycie – zapewnił Arnie.

Mówił prawdę. Przez całe lato pracowaliśmy w firmie Bracia Carson przy budowie odgałęzienia I-376, o którym wszyscy mieszkańcy okolic Pittsburgha myślą, że na pewno nigdy nie zostanie ukończone. Arnie twierdził nawet, że bukmacherzy zaczęli przyjmować zakłady w tej sprawie wkrótce po zakończeniu wojny secesyjnej. Nie oznacza to wcale, że mieliśmy powody do narzekań; tego lata mnóstwo chłopaków pracowało za głodowe stawki albo w ogóle nie miało pracy, my natomiast zarabialiśmy całkiem nieźle, czasem nawet zostając po godzinach. Brad Jeffries, kierownik budowy, miał poważne wątpliwości, czy przyjąć takiego cherlaka jak Arnie, ale wreszcie doszedł do wniosku, że potrzebuje kogoś do oznaczania chorągiewkami terenu niebezpiecznych prac. Dziewczyna, którą chciał zatrudnić, zaszła w ciążę i czym prędzej postanowiła wyjść za mąż. Tak więc Arnie zaczął w czerwcu od biegania z chorągiewkami, lecz stopniowo brał się do coraz cięższych robót, radząc sobie głównie dzięki odwadze i determinacji. Była to jego pierwsza prawdziwa praca w życiu i nie chciał jej spieprzyć. Wywarł dzięki temu na Bradzie jak najlepsze wrażenie, a letnie słońce pomogło nieco jego cerze. Być może chodziło o promienie ultrafioletowe.

– Wierzę ci, synu, ale to ma być transakcja za gotówkę – powiedział LeBay. – Sam rozumiesz.

Nie wiedziałem, czy Arnie to zrozumiał, ale ja tak. Wystawiwszy czek, mógłby wstrzymać wypłatę, gdyby w drodze do domu w tym przerdzewiałym wraku pękła oś albo rozsadziło któryś z cylindrów.

– Może pan zadzwonić do banku – zaproponował Arnie z desperacją w głosie.

– Nie da rady – odparł LeBay, drapiąc się pod pachą nad swoim wyświechtanym pasem ortopedycznym. – Dochodzi wpół do szóstej. Już dawno zamknęli.

– W takim razie proszę przyjąć zadatek – powiedział Arnie, podając mu szesnaście dolarów. Wyglądał jak ogarnięty szałem. Może nie uwierzycie, że chłopak prawie wystarczająco dorosły, żeby głosować, mógł w ciągu piętnastu minut do tego stopnia zadurzyć się w jakimś anonimowym starym rupieciu. Ja sam nie bardzo mogłem w to uwierzyć. Tylko Roland D. LeBay zdawał się nie mieć z tym żadnych kłopotów – miało to chyba związek z jego wiekiem oraz faktem, że widział w życiu już niejedno. Dopiero później przyszło mi do głowy, iż jego dziwna pewność siebie brała się z zupełnie innych źródeł. Tak czy inaczej, nawet jeżeli w jego żyłach płynęło kiedykolwiek mleko zwykłej ludzkiej dobroci, to już dawno zdążyło się zamienić w kwaśną śmietanę.

– Musiałbym wziąć co najmniej dziesięć procent – oświadczył. Ryba była już wyciągnięta z wody; jeszcze chwila i trafi do worka. – Gdybym dostał dziesięć procent, mógłbym zatrzymać wóz przez dwadzieścia cztery godziny.

– Dennis, możesz pożyczyć mi do jutra dziewięć baksów? – zapytał mnie Arnie.

Miałem w portfelu dwanaście dolarów i żadnych planów na wieczór. Kolejne dni wypełnione rozsypywaniem piasku i kopaniem rowów czyniły cuda, jeśli chodzi o przygotowania kondycyjne do sezonu futbolowego, lecz jednocześnie sprawiły, że w ogóle nie miałem życia towarzyskiego. Ostatnio nawet przestałem atakować fortecę ciała mojej dziewczyny od kibicowania w taki sposób, do jakiego zdążyłem ją już przyzwyczaić. Byłem bogaty, ale samotny.

– Chodź, to zobaczymy – powiedziałem.

LeBay zmarszczył brwi, ale zrozumiał, że nic nie może poradzić, czy mu się to podoba, czy nie. Jego postrzępione siwe włosy powiewały w łagodnym wietrze. Cały czas dotykał dłonią maski plymoutha, podkreślając swoje prawo własności.

Skierowaliśmy się w stronę mojego stojącego przy krawężniku samochodu, dustera z 1975 roku. Objąłem Arniego ramieniem. Nie wiedzieć czemu przypomniałem sobie, jak pewnego deszczowego jesiennego dnia, kiedy obaj mieliśmy po siedem lat, siedzieliśmy w jego pokoju; w starym czarno-białym telewizorze migały kreskówki, a my malowaliśmy coś kredkami trzymanymi w powyginanej puszce po kawie. To wspomnienie napełniło mnie melancholią i niepokojem. Czasem wydaje mi się, że sześć lat to najlepszy wiek, i być może właśnie dlatego w rzeczywistości trwa to nie dłużej niż 7,2 sekundy.

– Masz dziewięć baksów, Dennis? Oddam ci jutro po południu.

– Mam – odparłem. – Ale na litość boską, co ty robisz, Arnie? Przecież ten stary pierdziel ma rentę za całkowitą utratę zdrowia. Nie potrzebuje tych pieniędzy, a ty nie jesteś instytucją charytatywną.

– Nie rozumiem, o czym mówisz.

– On cię nabiera. Nabiera cię dla samej przyjemności nabierania. Gdyby zaprowadził ten wóz do Darnella, nie dostałby za niego nawet pięćdziesięciu dolarów. To kupa gówna.

– Wcale nie.

Gdyby nie ta nieszczęsna cera, mój przyjaciel Arnie wyglądałby zupełnie zwyczajnie. Jednak Bóg daje każdemu przynajmniej jedną rzecz dobrej jakości, a w wypadku Arniego to były oczy – szare i inteligentne, koloru chmur na jesiennym niebie, tyle tylko, że zawsze skryte za okularami. Kiedy coś go zainteresowało, ich spojrzenie mogło być nieprawdopodobnie ostre i przenikliwe, ale teraz było rozmarzone i nieobecne.

– To nie jest kupa gówna.

Właśnie wtedy zacząłem podejrzewać, iż chodzi o coś więcej niż tylko o prosty fakt, że Arnie nagle postanowił mieć samochód. Do tej pory nigdy nie przejawiał takiego pragnienia; w zupełności wystarczało mu, że jeździł ze mną, składając się na benzynę, albo wsiadał na swój rower z trzystopniową przerzutką. Nie potrzebował też samochodu w celach reprezentacyjnych – według posiadanych przeze mnie wiadomości, Arnie jeszcze nigdy w życiu nie umówił się z dziewczyną. Tutaj chodziło o coś innego: na przykład o miłość, albo o coś w tym rodzaju.

– Przynajmniej każ mu go uruchomić – powiedziałem. – I podnieś maskę. Pod silnikiem jest kałuża oleju. Wygląda to tak, jakby pękł blok silnika. Wydaje mi się, że...

– Możesz pożyczyć mi dziewięć dolarów? – powtórzył, wpatrując się we mnie nieruchomym wzrokiem.

Poddałem się. Wyjąłem portfel i wręczyłem Arniemu dziewięć dolarów.

– Dziękuję ci, Dennnis.

– To na twój pogrzeb, chłopie.

Nie zareagował. Dołożył moje dziewięć do swoich szesnastu i wrócił do LeBaya. Podał mu pieniądze, a starzec przeliczył je uważnie, pośliniwszy uprzednio kciuk.

– Pamiętaj, że zatrzymam ją tylko na dwadzieścia cztery godziny – ostrzegł LeBay.

– Dobrze, proszę pana. To wystarczy.

– Pójdę do domu i napiszę ci pokwitowanie – oznajmił właściciel plymoutha. – Powiedz mi jeszcze raz, jak się nazywasz, żołnierzu.

Arnie uśmiechnął się lekko.

– Cunningham. Arnold Cunningham.

LeBay odchrząknął i ruszył przez niechlujny trawnik w kierunku tylnych drzwi domu. Były wykonane z aluminium i mały wypisaną ozdobnymi zawijasami dużą literę L.

Zamknęły się za nim z trzaskiem.

– Arnie, ten facet jest szurnięty. Ma cholernego pieprzonego świ...

Ale Arniego przy mnie nie było. Siedział za kierownicą samochodu, cały czas z tym samym otępiałym wyrazem twarzy.

Zaszedłem od przodu, namacałem zaczep zwalniający klapę i pociągnąłem; klapa podniosła się z przerdzewiałym piskiem, przywodzącym na myśl efekty dźwiękowe z filmów grozy. Na ziemię posypał się metalowy pył. Akumulator był przeraźliwie stary, a bieguny do tego stopnia pokryte zielonym nalotem, że nie sposób było odróżnić plusa od minusa. Wyjąłem filtr powietrza i spojrzałem ponuro w czarną niczym kopalniany szyb otchłań czterokomorowego gaźnika.

Opuściłem klapę i wróciłem do Arniego, który siedział w fotelu kierowcy, gładząc dłonią krawędź tablicy przyrządów tuż nad prędkościomierzem, wyskalowanym do całkowicie absurdalnych stu dwudziestu mil na godzinę. Czy samochody kiedykolwiek jeździły z taką prędkością?

– Arnie, wydaje mi się, że blok silnika jest pęknięty. Właściwie jestem tego pewien. Ten samochód to kupa złomu, przyjacielu. Jeśli chcesz kupić sobie wóz, za dwieście pięćdziesiąt papierów znajdziemy ci coś dużo lepszego. Bez porównania lepszego.

– Ma dwadzieścia lat – powiedział. – Czy wiesz o tym, że oficjalnie dwudziestoletni samochód to już zabytek?

– Owszem. Na złomowisku u Darnella jest pełno takich oficjalnych zabytków. Wiesz, co mam na myśli.

– Dennis...

Drzwi domu otworzyły się z trzaskiem. LeBay wracał. I dobrze, bo dalsza dyskusja i tak nie miałaby żadnego sensu. Może nie jestem najbardziej przenikliwym człowiekiem na świecie, ale nawet ja potrafię odebrać pewne sygnały, jeżeli są wystarczająco silne. To było coś, co Arnie postanowił zdobyć za wszelką cenę i nie miałem najmniejszych szans, żeby go od tego odwieść. Podejrzewam, że nikt nie miałby najmniejszej szansy.

Rozpromieniony LeBay wręczył mu pokwitowanie. Na zwykłej kartce papieru widniały następujące słowa, napisane koślawymi literami lekko drżącą ręką starego człowieka: „Kwituję 25 dolarów otrzymanych od Arnolda Cunninghama jako 24-godzinną zaliczkę za Christine, plymoutha rocznik 1958”. U dołu widniał jego podpis.

– Co za „Christine”? – zapytałem, sądząc, że źle przeczytałem albo on pomylił się przy pisaniu.

LeBay zacisnął usta i zgarbił się nieco, jakby oczekując, że zostanie wyśmiany... lub prowokując mnie do parsknięcia śmiechem.

– Zawsze ją tak nazywałem – wyjaśnił. – Christine.

– Christine – powtórzył Arnie. – Podoba mi się. A tobie, Dennis?

W dodatku postanowił ochrzcić tego przeklętego grata. Powoli zaczynałem mieć tego dość.

– Co o tym sądzisz, Dennis? Podoba ci się?

– Nie – odparłem. – Jeżeli już musisz go jakoś ochrzcić, to czemu nie Wpadka?

Zrobiło mu się przykro, ale mnie to już nic nie obchodziło. Poszedłem do samochodu, by tam zaczekać na przyjaciela, żałując, że nie pojechałem do domu inną drogą.

2 Pierwsze nieporozumienie

Powiedz tym swoim kumplom podejrzanym,

Że nigdzie nie jedziesz, zostajesz z nami!

(Eeej-jeee!)

I zamknij się!

The Coasters

Odwiozłem Arniego do domu i wszedłem z nim, żeby zjeść kawałek ciasta i wypić szklankę mleka. Bardzo szybko tego pożałowałem.

Arnie mieszkał na Laurel Street, w spokojnej dzielnicy willowej w zachodniej części Libertyville. W gruncie rzeczy prawie całe Libertyville jest spokojne i willowe. Nie ocieka przepychem, jak niedalekie Fox Chapel, składające się przeważnie z posiadłości podobnych do tych, jakie można oglądać co tydzień w kolejnych odcinkach serialu „Columbo”, ale też nie przypomina Monroeville z ciągnącymi się bez końca chodnikami, sklepami sprzedającymi przecenione opony i stoiskami pełnymi używanych książek. Nie ma tu żadnego przemysłu, tylko domy ludzi pracujących w większości na pobliskim uniwersytecie. Może nie jest bogato, ale za to przynajmniej mądrze.

Przez całą drogę do domu Arnie był milczący i zamknięty w sobie. Próbowałem go rozruszać, ale nic mi z tego nie wyszło. Zapytałem, co ma zamiar zrobić z samochodem.

– Naprawić go – odparł lakonicznie i znowu umilkł.

Cóż, na pewno dysponował odpowiednimi umiejętnościami, nie mogłem temu zaprzeczyć. Potrafił posługiwać się narzędziami, potrafił słuchać i zlokalizować uszkodzone miejsce. Miał zręczne dłonie, radzące sobie ze wszystkimi urządzeniami; stawały się niezgrabne i niespokojne tylko w towarzystwie innych ludzi, szczególnie dziewcząt. Przejawiały wtedy skłonności do zacierania, znikania w kieszeniach, lub, co było najgorsze, do wędrówki w okolice twarzy i nerwowego dotykania nierównego krajobrazu pokrytych pryszczami policzków, brody i czoła, a to natychmiast zwracało na te pryszcze uwagę.

Owszem, Arnie był w stanie naprawić ten samochód, ale pieniądze, które zarobił podczas wakacji, były przeznaczone na studia. Nigdy do tej pory nie miał własnego wozu i chyba nawet nie potrafił sobie wyobrazić, w jak bezwzględny sposób stare auta potrafią wysysać z kieszeni pieniądze. Robią to tak, jak ssące krew wampiry. Mógł ograniczyć wydatki na naprawę, wykonując własnoręcznie większość czynności, ale same koszty nowych części zgniotłyby go na placek, zanim dobrnąłby do końca swego dzieła.

Powiedziałem mu o tym, lecz moje słowa w ogóle do niego nie dotarły. W dalszym ciągu miał rozmarzone, nieobecne oczy. Nie byłem w stanie odgadnąć, o czym myśli.

Zarówno Michael, jak i Regina Cunningham byli w domu – ona układała kolejnego debilnego puzzla (składał się z sześciu tysięcy różnych części i wpędziłby mnie w obłęd najdalej po piętnastu minutach), on zaś słuchał w salonie muzyki z magnetofonu.

Już wkrótce zacząłem żałować, że nie zrezygnowałem z ciasta i mleka. Arnie powiedział im, co zrobił, pokazał pokwitowanie, a oni o mało nie wyleźli ze skóry.

Musicie zrozumieć, że Michael i Regina byli do szpiku kości ludźmi nauki. Pragnęli czynić w życiu dobro, co według nich oznaczało, że muszą protestować przeciwko wszystkiemu, przeciwko czemu tylko się da. Zaczęli na początku lat sześćdziesiątych od protestów przeciwko segregacji rasowej, potem przeskoczyli na Wietnam, a kiedy ten problem się wyczerpał, wzięli na celownik Nixona, proporcje rasowe w szkołach (mogli recytować do znudzenia kolejne wyroki sądowe w tej sprawie), brutalność policji i znęcanie się rodziców nad dziećmi. Oprócz tego istniało także mówienie. Kochali mówić prawie tak samo jak protestować. Byli gotowi w każdej chwili wziąć udział w całonocnej dyskusji na temat programu badań kosmosu, panelu dotyczącym ustawy o równouprawnieniu płci lub seminarium na temat alternatywnych źródeł energii. Uczestniczyli w Bóg wie ilu „gorących liniach” – chodziło o gwałty, narkotyki, dzieci uciekające z domu – a także w starych, dobrych „telefonach zaufania”, gdzie mógł zadzwonić każdy, kto miał zamiar popełnić samobójstwo, i wysłuchać współczującego głosu, perswadującego mu: „Słuchaj, stary, nie rób tego, masz pewne zobowiązania wobec pozostałych członków załogi statku kosmicznego „Ziemia”. Po dwudziestu lub trzydziestu latach nauczania na uniwersytecie człowiek nabiera odruchu psa Pawłowa i zaczyna się ślinić na dźwięk dzwonka. Przypuszczam, że można to nawet polubić.

Regina (uparli się, żebym mówił do nich po imieniu) miała czterdzieści pięć lat i była przystojna w dość chłodny, półarystokratyczny sposób, to znaczy udawało jej się sprawiać arystokratyczne wrażenie nawet wtedy, kiedy miała na sobie dżinsy, czyli prawie zawsze. Wykładała na anglistyce, ale to oczywiście nic nie mówi, kiedy uczy się na poziomie uniwersyteckim – to tak samo, jakby na pytanie: „Skąd jesteś?” odpowiedzieć: „Z Ameryki”. Dokonała selekcji i powiększenia niczym na ekranie precyzyjnego radaru. Specjalizowała się w staroangielskich poetach, pracę doktorską zaś napisała o Robercie Herricku.

Michael poświęcił się historii. Wyglądał ponuro i melancholijnie, czyli tak, jak go nastrajała muzyka, której słuchał z magnetofonu, choć zwykle nie sprawiał takiego wrażenia. Czasem patrząc na niego przypominałem sobie, co podobno powiedział Ringo Starr na konferencji prasowej jakiemuś dziennikarzowi, kiedy The Beatles po raz pierwszy przyjechali do Ameryki. Dziennikarz zapytał go wtedy, czy naprawdę jest taki smutny, na jakiego wygląda. „Nie – odparł Ringo. – To tylko moja twarz”. Michael był właśnie taki. Poza tym jego szczupła twarz i grube okulary upodabniały go do najczęściej spotykanych, niezbyt pochlebnych karykatur uczonych. Miał mocno przerzedzone włosy i małą kozią bródkę.

– Cześć, Arnie – powitała nas Regina, kiedy weszliśmy do domu. – Jak się masz, Dennis.

Były to chyba ostatnie przyjazne słowa, jakie usłyszeliśmy od niej tego popołudnia.

Przywitaliśmy się, wzięliśmy po kawałku ciasta i szklance mleka i usiedliśmy przy stole. Na kuchence gotował się obiad – przykro mi o tym mówić, ale pachniało paskudnie. Regina i Michael jakiś czas temu zaczęli flirt z wegetarianizmem; sądząc po zapachu, główne danie miało się składać ze starej kapusty morskiej albo czegoś w tym rodzaju. Modliłem się w duchu, żeby mnie nie poczęstowali.

Dźwięki muzyki umilkły i do kuchni wszedł Michael. Był w obszarpanych dżinsach i wyglądał tak, jakby przed chwilą umarł jego najlepszy przyjaciel.

– Spóźniliście się, chłopcy – powiedział. – Zdarzyło się coś ciekawego?

Otworzył lodówkę i zaczął w niej grzebać. Może jemu także nie podobał się zapach kapusty morskiej.

– Kupiłem samochód – oznajmił Arnie, biorąc jeszcze jeden kawałek ciasta.

– Co zrobiłeś? – wykrzyknęła natychmiast jego matka. Chyba zbyt szybko poderwała się z miejsca, bo usłyszałem głuchy łoskot, z jakim potrąciła duży arkusz tektury, na którym układała puzzle, a następnie stukot spadających na podłogę fragmentów układanki. Właśnie wtedy zacząłem żałować, że nie pojechałem prosto do domu.

Stojący w otwartych drzwiach lodówki Michael Cunningham odwrócił się, by spojrzeć na syna, trzymając w jednej ręce jabłko, w drugiej zaś pudełko naturalnego jogurtu.

– Żartujesz – powiedział, a ja z jakiegoś bezsensownego powodu zauważyłem po raz pierwszy, że jego kozia bródka, którą nosił mniej więcej od 1970 roku, zaczęła wyraźnie siwieć. – Żartujesz, prawda? Arnie, powiedz, że to był tylko żart.

Do kuchni weszła Regina – wysoka, półarystokratyczna i cholernie wściekła. Wystarczyło jej jedno spojrzenie, jakim obrzuciła twarz Arniego, by się przekonać, że on nie żartuje.

– Nie możesz kupić samochodu – oświadczyła. – Co ty w ogóle wygadujesz? Przecież masz dopiero siedemnaście lat.

Arnie przeniósł powoli wzrok z ojca znieruchomiałego przy lodówce na matkę stojącą w przejściu do salonu. Jego twarz zastygła w twardym, zawziętym grymasie, jakiego jeszcze nigdy u niego nie widziałem. Przemknęło mi przez myśl, że gdyby częściej robił taką minę w szkole, chłopaki z warsztatów przestaliby robić z niego popychadło.

– Mylicie się – powiedział. – Mogę go kupić bez żadnych problemów. Nie dostałbym kredytu, ale kupno za gotówkę to zupełnie inna sprawa. Oczywiście, zarejestrowanie samochodu, kiedy ma się siedemnaście lat, to całkowicie odrębny problem. Do tego potrzebuję waszej zgody.

Wpatrywali się w niego z zaskoczeniem, niepewnością, a także – kiedy to dostrzegłem, poczułem nagle ogromną dziurę w żołądku – z rosnącym gniewiem. Oprócz tego, że mieli liberalne przekonania, kochali robotników rolnych, maltretowane żony, samotne matki i całą resztę, sprawowali nad Arniem całkowitą kontrolę. A on im na to pozwalał.

– Nie powinieneś mówić do matki w ten sposób – oznajmił Michael. Odstawił jogurt, zatrzymując jabłko, i powoli zamknął drzwi lodówki. – Jesteś za młody na to, żeby mieć samochód.

– Dennis ma – zripostował Arnie.

– Ojej! – wykrzyknąłem. – Popatrzcie, jak się zrobiło późno! Powinienem już jechać do domu. Właściwie powinienem już tam dawno być. Ja...

– To, co robią rodzice Dennisa, a co uznają za stosowne robić twoi rodzice, to dwie zupełnie różne sprawy – powiedziała Regina Cunningham. Nigdy nie słyszałem u niej równie lodowatego tonu. Nigdy. – Nie masz prawa podejmować takiej decyzji, nie pytając o zdanie twojego ojca i mnie...

– Pytać was o zdanie! – ryknął nagle Arnie, rozlewając mleko. Mięśnie i żyły na jego szyi napięły się jak postronki.

Regina ze zdumienia otworzyła usta i cofnęła się o krok. Gotów jestem przyjąć zakład, że jej brzydkie kaczątko wrzasnęło na nią po raz pierwszy w życiu. Michael był równie oszołomiony. Zasmakowali tego, czego ja doświadczyłem nieco wcześniej: z niewiadomych przyczyn Arnie znalazł wreszcie coś, na czym mu naprawdę zależało, i niech Bóg ma w opiece tych, którzy chcieliby stanąć mu na drodze.

– Pytać o zdanie! Pytałem was o każdą cholerną rzecz, jaką robiłem. Każda decyzja była podejmowana na walnym zebraniu, a nawet jeżeli było to coś, na co nie miałem żadnej ochoty, to i tak przegrywałem stosunkiem głosów jeden do dwóch! Ale tym razem to nie jest żadne cholerne zebranie. Kupiłem sobie samochód, i koniec!

– Zapewniam cię, że się mylisz – odparła Regina.

Z zaciśniętymi ustami, w dziwny sposób (a może wcale nie był dziwny) przestała wyglądać tylko w połowie arystokratycznie; teraz przypominała samą królową Anglii, pomimo dżinsów i całej reszty. Michael chwilowo przestał się liczyć. Wyglądał dokładnie tak, jak ja się czułem, to znaczy beznadziejnie, i na chwilę wzbudził we mnie ogromne współczucie. Nawet nie mógł uciec do domu na obiad, bo już był w domu. Doszło do ostrej próby sił między starą a nową gwardią i rozstrzygnięcie miało nastąpić w identyczny sposób, w jaki zwykle następują rozstrzygnięcia w takich konfliktach, to znaczy przy użyciu nieproporcjonalnie silnych ładunków goryczy i zjadliwości. Regina, w przeciwieństwie do Michaela, była na to przygotowana, ale ja nie miałem najmniejszego zamiaru brać w tym udziału. Wstałem i ruszyłem w kierunku drzwi.

– Pozwoliłeś mu to zrobić? – zapytała Regina, spoglądając na mnie wyniośle, jakbyśmy nigdy nie zaśmiewali się razem z dowcipów, nie piekli gruszek w popiele ani nie jeździli wspólnie na weekendy. – Bardzo ci się dziwię, Dennis.

Zabolało mnie to. Zawsze lubiłem matkę Arniego, ale nigdy jej do końca nie ufałem, a przynajmniej nie od wydarzenia, które nastąpiło, kiedy miałem jakieś osiem lat.

Pojechaliśmy z Arniem na rowerach do centrum, na popołudniowy seans w kinie. W drodze powrotnej Arnie przewrócił się, próbując ominąć psa, i solidnie rozharatał sobie nogę. Odwiozłem go do domu na ramie, a Regina zabrała go natychmiast do ambulatorium, gdzie lekarz założył mu kilka szwów. Potem, kiedy już było jasne, że nie stało się nic wielkiego i że Arnie prędko się z tego wyliże, nie wiedzieć czemu zaatakowała mnie, nie przebierając w słowach. Obsztorcowała mnie niczym zawodowy sierżant. Kiedy skończyła, trząsłem się jak galareta i z trudem się powstrzymywałem od płaczu; cóż w tym dziwnego, miałem zaledwie osiem lat, a Arnie po wypadku bardzo krwawił. Nie potrafiłbym teraz przypomnieć sobie szczegółów tej awantury, ale jestem pewien, że wywarła na mnie ogromne wrażenie. Zdaje się, że Regina zaczęła od oskarżenia mnie o to, że źle opiekowałem się jej synem – jakby Arnie był dużo młodszy ode mnie, a nie dokładnie w tym samym wieku – skończyła zaś na oświadczeniu (lub dając mi wyraźnie do zrozumienia), że to powinno spotkać nie jego, lecz mnie.

Teraz wszystko wyglądało dokładnie tak samo („Dennis, nie uważałeś na niego!”), w związku z czym udzieliło mi się jej zdenerwowanie. Na pewno przyczyniała się do tego nieufność, jaką odczuwałem wobec niej, ale jeśli mam być zupełnie uczciwy, to muszę przyznać, że chyba w niezbyt wielkim stopniu. Kiedy jesteś dzieckiem (a czymże jest wiek siedemnastu lat, jeśli nie najdalszą granicą dzieciństwa?), przejawiasz naturalną tendencję do brania strony innych dzieci. Głęboko zakorzeniony instynkt podpowiada ci, że jeśli nie rozwalisz paru płotów i nie wyważysz kilku bram, twoi rodzice – oczywiście kierując się jak najlepszymi intencjami – zamkną cię na zawsze w kojcu dla niemowląt.

Zdenerwowałem się, ale zrobiłem wszystko, żeby nad sobą zapanować.

– Na nic mu nie pozwalałem – odparłem. – Chciał go kupić, więc kupił. – Jeszcze parę minut temu powiedziałbym im, że przecież Arnie tylko dał zadatek, ale teraz nie miałem najmniejszego zamiaru tego robić. – Prawdę mówiąc, próbowałem mu to wyperswadować.

– Wątpię, czy bardzo się starałeś – odparowała Regina. Równie dobrze mogłaby powiedzieć: „Nie pieprz, Dennis, dobrze wiem, że razem to uknuliście”. Jej policzki pokryły się intensywnym rumieńcem, a oczy miotały groźne błyski. Usiłowała zmusić mnie, bym poczuł się znowu jak ośmioletni szczeniak, i prawie jej się to udało. Postanowiłem jednak walczyć.

– Gdybyście poznali wszystkie fakty, przekonalibyście się, że w gruncie rzeczy nie ma się o co wściekać. Zapłacił za niego dwieście pięćdziesiąt dolarów i...

– Dwieście pięćdziesiąt dolarów! – przerwał mi Michael. – Jaki samochód można kupić za dwieście pięćdziesiąt dolarów?

Jego niepewny dystans wobec głównego nurtu wydarzeń – jeśli to rzeczywiście było to, a nie szok wywołany podniesionym głosem zwykle spokojnego syna – zniknął bez śladu. Spowodowała to cena samochodu. Spojrzał na swą latorośl z nie ukrywaną odrazą, która aż mnie trochę przestraszyła. Chciałbym kiedyś mieć dzieci, i kiedy już je będę miał, postaram się, żeby ten wyraz twarzy zniknął na zawsze z mego repertuaru.

Powtarzałem sobie w kółko, że muszę się opanować, że to nie moja sprawa, że nie ma się czym podniecać... ale zjedzony kawałek ciasta tkwił mi w żołądku niczym duża oślizgła kula, a skóra piekła mnie żywym ogniem. Od wczesnego dzieciństwa traktowałem Cunnighamów jak drugą rodzinę i czułem w sobie wszystkie fizyczne objawy towarzyszące zwykle każdej rodzinnej kłótni.

– Reperując stary samochód, można się mnóstwo nauczyć – powiedziałem, lecz moje własne słowa zabrzmiały mi w uszach niczym jakaś szalona parodia LeBaya. – A w ten trzeba będzie włożyć mnóstwo pracy, zanim dopuszczą go do ruchu. (O ile w ogóle go dopuszczą, dodałem w myśli). Możecie to uważać za... za rodzaj hobby...

– Ja osobiście uważam to za szaleństwo – odparła Regina.

Nagle zapragnąłem po prostu stamtąd wyjść. Przypuszczam, że gdyby nie wyraźnie wyczuwalne, ogromne napięcie emocjonalne, uznałbym sytuację za dość zabawną; oto broniłem samochodu Arniego, choć sam byłem zdania, że od początku cała ta historia nie ma ani odrobiny sensu.

– Skoro tak myślisz... – mruknąłem. – Tylko mnie do tego nie mieszajcie. Muszę już iść do domu.

– To dobrze – parsknęła Regina.

– Dobra – odezwał się Arnie bezbarwnym głosem i wstał z miejsca. – Spierdalam stąd.

Regina nabrała raptownie powietrza w płuca, a Michael zamrugał, jakby ktoś go uderzył w twarz.

– Co powiedziałeś? – wykrztusiła wreszcie Regina. – Co...

– Nie rozumiem, o co wam obojgu chodzi – przerwał jej Arnie opanowanym, niesamowitym tonem – ale nie mam zamiaru siedzieć i wysłuchiwać tego steku bzdur. – Spojrzał na matkę. – Chcieliście, żebym poszedł na kurs przygotowawczy na uniwersytecie – poszedłem. Chcieliście, żebym zamiast do szkolnego zespołu muzycznego zapisał się do kółka szachowego – zapisałem się. Udało mi się przeżyć siedemnaście lat, nie robiąc wam wstydu przed przyjaciółmi z klubu brydżowego ani nie lądując w więzieniu.

Wpatrywali się w niego wybałuszonymi oczami, jakby był jedną z kuchennych ścian, która nagle przemówiła ludzkim głosem.

Arnie odpowiedział im dziwnym, groźnym spojrzeniem.

– Powtarzam wam: muszę ją mieć. Tę jedną jedyną rzecz.

– Arnie, towarzystwo ubezpieczeniowe... – zaczął Michael.

– Przestań! – wrzasnęła Regina. Nie chciała dopuścić do rozmowy o konkretnych sprawach, ponieważ stanowiłoby to pierwszy krok na drodze do ewentualnej zgody. Postanowiła szybko i całkowicie zmiażdżyć bunt pod obcasem. Są takie chwile, kiedy dorośli budzą w człowieku odrazę, jakiej nawet nie potrafiliby sobie wyobrazić. To była właśnie jedna z takich chwil, w związku z czym poczułem się jeszcze bardziej paskudnie. Kiedy Regina rozdarła się na męża, dostrzegłem zarówno jej chamstwo, jak i przerażenie, a ponieważ ją kochałem, nigdy nie chciałem jej takiej widzieć.

Stałem bez ruchu w drzwiach, pragnąc jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz, ale jednocześnie doświadczając niezdrowej fascynacji tym, co widziałem – pierwszą poważną kłótnią w rodzinie Cunninghamów, jakiej byłem świadkiem, a całkiem możliwe, że pierwszą w ogóle. Było to prawdziwe trzęsienie ziemi, może nawet o sile dziesięciu stopni w skali Richtera.

– Dennis, chyba będzie lepiej, jeśli pójdziesz, zanim tego nie wyjaśnimy – powiedziała ponuro Regina.

– Chyba tak – odparłem. – Ale zrozumcie, że robicie z igły widły. Ten samochód... Gdybyście go zobaczyli... Wątpię, czy przyśpiesza od zera do trzydziestu w dwadzieścia minut, o ile w ogóle jeździ...

– Dennis, idź już!

Poszedłem.

Kiedy wsiadałem do mego dustera, zobaczyłem, jak przez tylne drzwi wychodzi Arnie, zapewne zamierzając wprowadzić w życie swoją groźbę opuszczenia domu. Jego staruszkowie wybiegli za nim, sprawiając wrażenie nie tylko zaniepokojonych, ale wręcz przerażonych. Mogłem ich częściowo zrozumieć; wydarzenia spadły na nich niespodziewanie niby cyklon uderzający z pogodnego, bezchmurnego nieba.

Uruchomiłem silnik i wyjechałem tyłem na spokojną ulicę. Sporo się zdarzyło od chwili, kiedy dwie godziny temu skończyliśmy pracę. Byłem wtedy tak głodny, że zjadłbym dosłownie wszystko (może z wyjątkiem kapusty morskiej); teraz żołądek skurczył mi się do tego stopnia, że natychmiast zwróciłbym to, co bym połknął.

Odjeżdżając, widziałem ich stojących na podjeździe przed podwójnym garażem (w środku znajdowały się porsche Michaela i volvo kombi Reginy; oni mają swoje samochody, przemknęła mi przez głowę złośliwa myśl), nadal pogrążonych w kłótni.

Tak to wygląda, stwierdziłem z odrobiną smutku i przygnębienia. Wybiją mu to z głowy, LeBay zarobi dwadzieścia pięć dolarów, a jego plymouth będzie tam stał jeszcze przez co najmniej tysiąc lat. Tak samo działo się w przeszłości, ponieważ Arnie zawsze przegrywał. Był inteligentny, pod zewnętrzną warstwą nieśmiałości i rezerwy kryło się poczucie humoru i bystry umysł, i ogólnie rzecz biorąc, był... „słodki”, to chyba najlepsze słowo.

Słodki chłopak, który zawsze przegrywał.

Wiedzieli o tym zarówno jego rodzice, jak i gogusie z warsztatów, którzy wrzeszczeli na niego przy lada okazji i nabijali się z jego okularów.

Wiedzieli o tym, że nie ma żadnych szans; wybiją mu to z głowy.

Tak wówczas myślałem, ale tym razem bardzo się pomyliłem.

3 Nazajutrz

Mój tata rzekł: „Synu,

Przez ciebie zacznę pić,

Jeśli nie przestaniesz się tłuc

Tym cholernym lincolnem”.

Charlie Ryan

Następnego dnia przyjechałem pod dom Arniego o wpół do siódmej rano. Zatrzymałem samochód przy krawężniku, nie mając najmniejszej ochoty wchodzić do środka, mimo że jego rodzice na pewno jeszcze nie wstali z łóżka; poprzedniego wieczoru w tej kuchni wyczułem zbyt wiele nieprzyjemnych myśli, żeby jak zwykle skusić się przed pracą na kawę i pączka.

Arnie nie pojawiał się przez prawie pięć minut i zacząłem się już zastanawiać, czy przypadkiem nie wprowadził w życie swojej pogróżki na temat wyprowadzenia się z domu, ale właśnie wtedy otworzyły się boczne drzwi i mój przyjaciel wyszedł na podjazd, wlokąc za sobą torbę z drugim śniadaniem.

Wsiadł do samochodu, zatrzasnął drzwi i powiedział:

– Jedziemy, Jeeves.

Mówił tak zawsze, kiedy był w dobrym humorze.

Ruszyłem, zerkając na niego ostrożnie. Chciałem go zagadnąć, ale doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jeśli on sam zacznie... jeśli w ogóle ma coś do powiedzenia.

Przez długi czas wydawało się, że nie ma. Przebyliśmy prawie całą drogę, nie zamieniwszy ani słowa, słuchając WMDY, miejscowej stacji nadającej muzykę rockową i soulową. Arnie wystukiwał w zamyśleniu rytm.

Wreszcie przemówił:

– Przykro mi, że musiałeś wczoraj przy tym być.

– Nie ma sprawy, Arnie.

– Czy przyszło ci kiedyś na myśl – dodał niespodziewanie – że rodzice są tylko przerośniętymi dziećmi, dopóki ich własne dzieci nie wykopią ich w dorosłość, najczęściej wbrew ich woli? – Pokręciłem głową. – Powiem ci, co myślę. – Dojeżdżaliśmy już do placu budowy; od przyczepy Carsonów dzieliły nas tylko dwa pagórki. O tej porze ruch na drodze był niewielki i senny. Niebo miało kolor dojrzałej brzoskwini. – Otóż myślę, że bycie rodzicem polega częściowo na tym, że starasz się zabić swoje dziecko.

– To brzmi bardzo sensownie – przyznałem. – Moi staruszkowie ciągle usiłują mnie zabić. Dziś w nocy mama zakradła się do mojego pokoju i próbowała udusić mnie poduszką, a dzień wcześniej ojciec gonił mnie i siostrę ze śrubokrętem w ręce.

Żartowałem, ale jednocześnie zastanawiałem się, co by pomyśleli Michael i Regina, gdyby usłyszeli te bzdury.

– Wiem, że w pierwszej chwili to się wydaje zupełnie bez sensu – przyznał niezrażony Arnie – ale tak jest z całą masą rzeczy, dopóki im się bliżej nie przyjrzysz. Zazdrość o członek. Kompleks Edypa. Całun turyński.

– Dla mnie to stek bzdur – oznajmiłem. – Pokłóciłeś się ze starymi, i tyle.

– Ja w to wierzę – mruknął zamyślony Arnie. – Ma się rozumieć, oni nie zdają sobie z niczego sprawy. A wiesz dlaczego?

– Ty mi powiedz.

– Dlatego, że jak tylko urodzi ci się dziecko, wiesz na pewno, że kiedyś umrzesz. Patrząc na nie, widzisz swój własny grób.

– Wiesz co, Arnie?

– Co?

– Myślę, że to cholernie makabryczne – powiedziałem i obaj parsknęliśmy śmiechem.

– Wcale nie o to mi chodziło.

Skręciłem na parking i wyłączyłem silnik. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.

– Zagroziłem im, że zrezygnuję z kursu przygotowawczego i zacznę ITN.

ITN oznaczało indywidualny tok nauki – coś takiego, co mają dzieciaki w szkołach eksperymentalnych, tylko że one oczywiście nie wracają na noc do domów. Można to chyba określić jako program kształcenia obejmujący dokładnie wszystkie aspekty życia.

– Arnie... – zacząłem niepewnie, nie bardzo wiedząc, jak powinienem zareagować. Wciąż trochę przerażała mnie gwałtowność, z jaką wybuchła ta sprawa. – Arnie, jesteś jeszcze nieletni. Będą musieli zaakceptować twój program...

– Jasne – przerwał mi z uśmiechem, w którym nie było ani odrobiny wesołości; w chłodnym świetle poranka wyglądał dużo poważniej i jednocześnie jakby znacznie młodziej. Jak cyniczny niemowlak. – Mogą nawet ułożyć własny i kazać mi go przerabiać przez cały rok. Mogą zapisać mnie na kurs mody i lekcje planowania budżetu domowego. Według przepisów mają do tego prawo, ale nigdzie nie jest powiedziane, że ja muszę zaliczyć to, co oni dla mnie wybiorą.

Dopiero wtedy do mnie dotarło, jak ogromną przebył drogę. W jaki sposób zwykła kupa złomu mogła w tak krótkim czasie zacząć dla niego znaczyć aż tak wiele? Przez następne dni pytanie to powracało do mnie na wiele sposobów, tak jak pewnie powraca rozpacz po utracie kogoś bliskiego. Arnie najwyraźniej nie żartował, kiedy oświadczył Michaelowi i Reginie, że musi mieć ten samochód. Odkrył ich najsłabsze miejsce i wykorzystał je ze zdumiewającą bezwzględnością. Nie jestem pewien, czy poradziłby sobie z Reginą przy użyciu łagodniejszej taktyki, ale mimo wszystko nie spodziewałem się, że będzie zdolny do czegoś takiego. Szczerze mówiąc, byłem wręcz zaszokowany. Gdyby Arnie zrealizował swoją groźbę, musiałby się pożegnać z marzeniami o wyższej uczelni, a tego ani Michael, ani Regina z pewnością nie potrafili sobie wyobrazić.

– I tak po prostu... ustąpili? – Zbliżała się godzina, o której powinniśmy podbić nasze karty, ale najpierw musiałem się wszystkiego dowiedzieć.

– Nie, nie tak po prostu. Obiecałem im, że znajdę jakiś garaż i że nie będę próbował go zarejestrować bez ich zgody.

– Myślisz, że to ci się uda?

Obdarzył mnie smutnym uśmiechem, jednocześnie pewnym siebie i wystraszonym. Był to uśmiech kierowcy buldożera opuszczającego spych przed szczególnie opornym pniakiem.

– Uda mi się – odparł. – Jak tylko będę gotowy.

I wiecie co? Uwierzyłem mu.

4 Arnie się żeni

Pamiętam ten dzień,

Kiedy wybrałem ją spośród sterty złomowanych śmieci,

Bo byłem pewien,

Że pod warstwą rdzy jasne złoto świeci...

The Beach Boys

W to piątkowe popołudnie mogliśmy mieć dwie nadgodziny, ale zrezygnowaliśmy z nich. Odebraliśmy w biurze czeki i pojechaliśmy do mieszczącego się w Libertyville oddziału Pittsburgh Savings and Loan, żeby je zrealizować. Większość swojej forsy wpłaciłem na konto długoterminowe, pięćdziesiąt dolarów na rachunek bieżący (w związku z jego posiadaniem wydawałem się sobie niepokojąco dorosły, ale to uczucie chyba z czasem mija), dwadzieścia dolarów natomiast zatrzymałem w gotówce.

Arnie wziął wszystko w gotówce.

– Masz – powiedział, podając mi banknot dziesięciodolarowy.

– Zostaw go sobie – odparłem. – Będziesz potrzebował każdego centa, dopóki nie skończysz z tym złomem.

– Weź to. Ja zawsze oddaję długi.

– Nie trzeba, naprawdę.

– Weź – powtórzył z uporem.

Wziąłem, ale wepchnąłem mu z powrotem dolara reszty, którego z kolei on nie chciał przyjąć.

W miarę jak zbliżaliśmy się do domu LeBaya, Arnie stawał się coraz bardziej spięty. Nastawił radio głośniej niż zwykle i wystukiwał rytm najpierw na swoich kolanach, a potem na desce rozdzielczej. Foreigner grali „Dirty White Boy”.

– To historia mego życia, chłopie – powiedziałem, a on wybuchnął zbyt donośnym i za długim śmiechem.

Zachowywał się jak ojciec oczekujący narodzin dziecka. Wreszcie zrozumiałem dlaczego: bał się, że LeBay sprzedał komuś jego samochód.

– Uspokój się, Arnie. Na pewno tam będzie.

– Jestem spokojny – odparł i wykrzywił twarz w szerokim sztucznym uśmiechu. Jego cera wyglądała fatalnie, jeszcze nigdy dotąd nie była aż tak zła. Przez głowę przemknęła mi myśl (nie po raz pierwszy ani ostatni), jak to jest być Arniem Cunninghamem, zamkniętym bez chwili przerwy w pułapce za tą kwitnącą twarzą...

– To przestań się trząść. Zachowujesz się tak, jakbyś miał zamiar naszczać w portki, zanim tam dojedziemy.

– Wcale nie – mruknął i wystukał szybki, nerwowy rytm na desce rozdzielczej, aby udowodnić mi, jak bardzo jest opanowany. „Dirty White Boy” Foreignerów ustąpił miejsca „Jukebox Heroes” tej samej grupy. Było piątkowe popołudnie i na UKF-104 zaczął się Muzyczny Blok Weekendowy. Kiedy teraz przypominam sobie ten rok, mój ostatni rok w szkole, wydaje mi się, że mógłbym go odmierzać kolejnymi blokami muzyki... i narastającym, przypominającym senny koszmar przerażeniem.

– O co właściwie chodzi? – zapytałem. – Co takiego jest w tym samochodzie?

Siedział przez długi czas bez słowa, spoglądając na Libertyville Avenue, po czym gwałtownym ruchem ręki wyłączył radio, przerywając wokaliście w pół słowa.

– Nie wiem dokładnie – powiedział. – Może to dlatego, że po raz pierwszy od chwili, kiedy skończyłem jedenaście lat i dostałem pierwszych pryszczy, zobaczyłem coś jeszcze brzydszego ode mnie? Czy to właśnie chciałeś usłyszeć? Czy teraz możesz już zaszeregować mnie do jakiejś kategorii?

– Daj spokój, Arnie! To przecież ja, Dennis... Pamiętasz mnie jeszcze?

– Pamiętam. Nadal jesteśmy przyjaciółmi, prawda?

– Jasne. Ale co to ma wspólnego z...

– To znaczy, że nie musimy się okłamywać, a przynajmniej ja uważam, że to właśnie na tym polega. Więc powiem ci prawdę. Wiem, kim jestem. Wiem, że jestem brzydki. Nie potrafię zawierać przyjaźni, bo... w jakiś sposób odstręczam od siebie ludzi. Nie chcę tego robić, ale tak jakoś mi wychodzi. Rozumiesz?

Skinąłem niechętnie głową. Jak sam zauważył, byliśmy przyjaciółmi, a to oznaczało także ograniczanie takiego pieprzenia do niezbędnego minimum.

Powtórzył mój gest, jakby potwierdzając diagnozę.

– Ludzie... – Umilkł, po czym dodał ostożnie: – Na przykład ty, Dennis... Nie zawsze rozumieją, co to znaczy. Kiedy jesteś brzydki i każdy się z ciebie nabija, patrzysz na świat zupełnie inaczej niż wszyscy. Bardzo trudno wtedy zachować poczucie humoru. Czasem nawet trudno nie zwariować.

– Chyba rozumiem, ale...

– Nie – przerwał mi spokojnie. – Nic nie rozumiesz. Może ci się wydawać, że rozumiesz, ale to nieprawda. Ty mnie jednak lubisz, Dennis...

– Kocham cię, człowieku. Przecież wiesz o tym.

– Być może. W każdym razie na pewno to doceniam. Jeśli tak jest naprawdę, to dlatego, że wiesz, że pod tymi pryszczami i głupią gębą jest coś więcej...

– Wcale nie masz głupiej gęby, Arnie – zaprotestowałem. – Może pedalską, ale nie głupią.

– Pieprz się! – parsknął z uśmiechem.

– Zostałeś w siodle, Jeźdźcu Znikąd.

– Z tym samochodem jest tak samo. W nim coś jest. Coś więcej, coś lepszego. Ja to po prostu widzę, i tyle.

– Widzisz?

– Tak, Dennis – powiedział cicho. – Widzę.

Skręciłem w Main Street. Byliśmy już blisko domu LeBaya. Nagle przyszła mi do głowy paskudna myśl: a co, jeśli ojciec Arniego przysłał z samego rana któregoś ze swoich przyjaciół albo studentów, żeby podkupił jego syna? Może powiecie, że trochę za bardzo trąci to makiawelizmem, ale Michael Cunningham miał ku temu odpowiednie kwalifikacje, gdyż specjalizował się w historii wojskowości.

– Kiedy tylko zobaczyłem ten samochód, poczułem, jak... jak coś mnie do niego przyciąga... Nie potrafię tego wytłumaczyć nawet samemu sobie, ale... – Umilkł, wpatrując się przed siebie rozmarzonymi szarymi oczami. – Ale od razu nabrałem pewności, że uda mi się mu pomóc – dokończył wreszcie.

– Chciałeś powiedzieć: naprawić go?

– Tak... To znaczy nie. To brzmi za bardzo bezosobowo. Naprawia się stoły, krzesła i inne takie rzeczy. Kosiarkę, jeśli nie daje się uruchomić. No i zwyczajne samochody.

Być może zauważył moje uniesione brwi, bo roześmiał się niepewnie.

– Tak, wiem, jak to brzmi – powiedział. – Dlatego niechętnie o tym mówię. Ale ty jesteś moim przyjacielem, Dennis, co oznacza ograniczenie pieprzenia do niezbędnego minimum. Według mnie, to nie jest zwyczajny samochód. Nie wiem, dlaczego tak uważam... ale właśnie tak myślę.

Otworzyłem usta, żeby powiedzieć coś, czego później mógłbym żałować – coś o konieczności spoglądania na świat z odpowiedniej perspektywy albo nawet o potrzebie niepoddawania się obsesjom – lecz właśnie w tej chwili skręciliśmy w ulicę, przy której stał dom LeBaya.

Arnie głośno wciągnął powietrze.

Na trawniku widniał żółty prostokąt trawy jeszcze brzydszej i rzadszej niż rosnąca dookoła. Przy jednej z krótszych krawędzi można było dostrzec wyraźną, czarną plamę oleju, który wsiąkł w ziemię, zabijając wszystko, co kiedyś rosło w tym miejscu. Żółty prostokąt był tak ogromny, iż prawie uwierzyłem, że mógłbym oślepnąć, gdybym patrzył na niego zbyt długo.

W tym miejscu jeszcze wczoraj stał czerwony plymouth z 1958 roku.

Miejsce zostało, ale plymouth zniknął.

– Arnie – powiedziałem, podjeżdżając do krawężnika – tylko się nie denerwuj. Nie rób głupstw, na litość boską.

Nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Wątpię, czy w ogóle mnie słyszał. Zbladł jak kartka papieru, tak że zdobiące jego twarz wykwity i pryszcze stały się wyraźniejsze niż zazwyczaj. Otworzył drzwi, zanim jeszcze zatrzymałem samochód.

– Arnie...

– To mój ojciec – wycedził z gniewem i odrazą. – Czuję, że to robota tego sukinsyna.

Wyskoczył z wozu i pognał przez trawnik do drzwi domu LeBaya.

Pobiegłem za nim, myśląc, że to szaleństwo chyba nigdy się nie skończy. Nie mogłem uwierzyć, że przed chwilą Arnie Cunningham nazwał swego ojca sukinsynem.

W chwili gdy Arnie wziął zamach, by załomotać pięścią, drzwi otworzyły się i stanął w nich Roland D. LeBay we własnej osobie. Dzisiaj oprócz pasa ortopedycznego miał na sobie także koszulę. Uśmiechnął się skąpo i spojrzał wprost w rozwścieczoną twarz Arniego.

– Witaj, synu.

– Gdzie jest wóz?! – ryknął Arnie. – Przecież się umówiliśmy! Do cholery, zostawiłem panu zaliczkę! Mam pokwitowanie!

– Zmniejsz trochę ogień, chłopcze – doradził mu LeBay. – Co się stało twojemu przyjacielowi, synu? – zapytał, zobaczywszy mnie stojącego przed schodkami z rękami wbitymi w kieszenie.

– Zniknął jego samochód – odparłem. – To mu się stało.

– Kto go kupił?! – wrzasnął Arnie. Jeszcze nigdy nie widziałem swego przyjaciela tak wściekłego. Przypuszczam, że gdyby miał wtedy pistolet, przyłożyłby go LeBayowi do skroni. Byłem tym zafascynowany, częściowo wbrew samemu sobie, gdyż wyglądało to tak, jakby królik nagle zamienił się w drapieżnika. Przemknęła mi nawet myśl, czy Arnie przypadkiem nie ma guza mózgu albo czegoś w tym rodzaju.

– Kto go kupił? – powtórzył spokojnie LeBay. – Na razie nikt, synu. Jesteś pierwszy w kolejce. Po prostu wstawiłem wóz do garażu. Zmieniłem koło i wymieniłem olej.

Nastroszył się, po czym niespodziewanie obdarzył nas absurdalnie wielkodusznym uśmiechem.

– Cholerny z pana żartowniś – powiedziałem.

Arnie spojrzał na niego niepewnie, po czym odwrócił głowę i skierował wzrok na niewielki garaż, połączony z domem wysypaną żużlem ścieżką. Ścieżka, podobnie jak cała posiadłość LeBaya, najlepsze czasy miała dawno za sobą.

– Poza tym nie chciałem, żeby stał na zewnątrz, skoro wyłożyłeś już na niego trochę forsy – dodał. – Pożarłem się trochę z paroma facetami z tej ulicy, a kiedyś jakiś szczeniak rzucił kamieniem w mój wóz. Tak, mam tu paru sąsiadów prosto z BD.

– Co to takiego? – zapytałem.

– Brygada Dupków, synu.

Omiótł drugą stronę ulicy złowieszczym spojrzeniem snajpera, obejmując nim schludne, ekonomiczne samochody, dzieci bawiące się w berka i skaczące przez skakanki, ludzi siedzących na werandach i popijających pierwsze przedwieczorne drinki.

– Chciałbym wiedzieć, który z nich rzucił tym kamieniem – powiedział cicho. – Tak jest, cholernie chciałbym wiedzieć...

Arnie odchrząknął.

– Przepraszam, że na pana nakrzyczałem.

– Nie przejmuj się – odparł dziarsko LeBay. – Lubię facetów, którzy upominają się o swoje... albo o prawie swoje. Przyniosłeś forsę, synu?

– Tak.

– W takim razie chodź do domu. Twój kumpel też. Spiszemy umowę i wychylimy po szklaneczce piwa.

– Dziękuję, ale wolę zostać tutaj – powiedziałem.

– Rób, jak chcesz, synu – odrzekł LeBay i... mrugnął do mnie.

Po dziś dzień nie wiem, co właściwie miało oznaczać to mrugnięcie. Weszli do domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Ryba znalazła się już w saku i teraz należało przystąpić do jej patroszenia.

Czując ogromne przygnębienie, ruszyłem żużlową ścieżką do garażu i spróbowałem unieść drzwi; powędrowały w górę bez żadnych problemów, uwalniając te same zapachy, które poczułem poprzedniego dnia, otworzywszy drzwi plymoutha: oleju, starej tapicerki i ciepła nagromadzonego podczas długiego lata.

Pod jedną ścianą stały grabie i inne narzędzia, pod drugą leżał bardzo stary wąż ogrodniczy, pompka rowerowa i stara torba z pokrytymi rdzawym nalotem kijami golfowymi, pośrodku zaś, przodem do drzwi, rozpierał się samochód Arniego, Christine, która zdawała się mieć milę długości, szczególnie teraz, kiedy nawet cadillaki robią wrażenie ściśniętych ze wszystkich stron. Pajęcza sieć pęknięć z boku przedniej szyby załamywała światło, przybierając kolor matowej rtęci. Kamień ciśnięty przez jakiegoś dzieciaka, jak powiedział LeBay, a może mały wypadek w drodze powrotnej z klubu VFW* po wieczorze spędzonym na piciu whisky z piwem i opowiadaniu o dawnych bitwach. Stare dobre czasy, kiedy można było oglądać przez celownik bazooki Europę, Pacyfik i tajemniczy Daleki Wschód. Kto wie... A zresztą jakie to miało znaczenie? Tak czy inaczej, na pewno nie będzie łatwo znaleźć taką nową szybę.

Ani tanio.

Och, Arnie, pomyślałem. Człowieku, pogrążasz się po uszy.

Zdjęte przez LeBaya uszkodzone koło stało oparte o ścianę. Uklękłem na posadzce, oparłem się na rękach i zajrzałem pod samochód. Zaczęła się tam już tworzyć świeża plama oleju, odcinająca się wyraźnie od starej, znacznie większej, która przez lata zdążyła wsiąknąć głęboko w beton. Ten widok ani trochę nie poprawił mojego nastroju; nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że blok silnika był pęknięty.

Wstałem i podszedłem do wozu od strony kierowcy. W chwili kiedy dotknąłem klamki, w kącie garażu dostrzegłem kosz na śmieci, z którego sterczała duża plastikowa butelka. Bez trudu odczytałem widoczną część napisu: SAPPH.