Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Pracowitą codzienność Łodzi początku ostatniej dekady XIX wieku przerywa makabryczna zbrodnia. Ktoś zamordował dwie młode kobiety, a ich ciała okrutnie okaleczył. Rozpoczyna się śledztwo, które miejscowa policja musi jednak szybko przesunąć na plan dalszy. W mieście zaczynają bowiem wybuchać strajki, które historia nazwie później „buntem łódzkim”. Jedyną nadzieją na dotarcie do prawdy bliscy ofiar widzą w prywatnym detektywie Stanisławie Bergu. Młody Polak wyrusza w pełną niebezpieczeństw drogę ku rozwiązaniu zagadki, której początku należy szukać w dzielnicy dalekiego Londynu, Whitechapel.
To drugi tom w serii o śledztwach detektywa Stanisława Berga.
Krzysztof Beśka – prozaik, twórca tekstów piosenek i słuchowisk radiowych. Autor cykl o Komisarza Podbiała oraz kilkunastu książek kryminalnych i przygodowych, w tym cyklu o przygodach dziewiętnastowiecznego detektywa Stanisława Berga oraz powieści sensacyjno-historycznych o dziennikarzu Tomaszu Hornie. Laureat Literackiej Nagrody Warmii i Mazur Wawrzyn 2009 za „Fabrykę frajerów, czyli wspomnienia ze szkoły wojskowej”. Członek Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 523
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Krzysztof Beśka
Pozdrowienia z Londynu
Tom 2Detektyw Stanisław Berg
LIND & CO
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Pozdrowienia z Londynu
Tom 2 Detektyw Stanisław Berg
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)
Wydanie II, 2025
Projekt okładki: Studio Karandasz
Grafiki na okładce:
Olga Rolencino (Wygenerowane za pomocą AI) / Adobe Stock
Bronisław Wilkoszewski, Fabryka Tow. Ak. Poznańskiego, Wikipedia, public domain
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025
ISBN 978-83-68254-89-1
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
Fabryczna syrena zakończyła kolejny dzień pracy. Zawyła krótko i ochryple, jakby ten, kto ją uruchomił, robił to bez przekonania. Bez pewności, czy jeszcze warto i jest komu ogłaszać, że już można wyłączyć maszyny, zdjąć fartuch, nacisnąć czapkę, włożyć kapotę. I w spokoju sumienia, pewnym jutra, pójść do domu.
Tak naprawdę bowiem nikt z ludzi, którzy w ten niezbyt pogodny październikowy dzień opuszczali mury zakładów włókienniczych „Lechtex” w Łodzi, nie był pewny, czy jutro nie zastanie ich bramy zamkniętej na cztery spusty. A w okienku portierni – nieznanego człowieka w garniturze i nieskazitelnie białej koszuli, z przyklejonym uśmiechem rozdającego wszystkim tak samo białe kartki, na których czyjaś ręka podpisała wyrok: na bruk! W połowie lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku nikogo już to nie dziwiło.
– Do widzenia, pani Leokadio. – Pełniący służbę strażnik uśmiechnął się do przechodzącej przez bramę kobiety, odruchowo poprawiając na ramieniu parciany pasek karabinu.
– Do widzenia, panie Kasperczak – odpowiedziała kobieta nazwana Leokadią, po czym schowała do torebki kartę, którą przed chwilą odbiła.
Ledwo uszła kilkanaście kroków, usłyszała, że ktoś ją woła. Zwolniła, ale nie odwróciła się, co mogło oznaczać, że głos był znajomy. Ulicą przejeżdżała akurat ciężarówka z krytą brezentem paką, rozbryzgując na boki fontanny wody z kałuż, co dodatkowo zmusiło kobietę do zatrzymania się i usunięcia aż pod mur fabryki.
Kiedyś osiem na dziesięć takich samochodów wjechałoby w bramę fabryki. Teraz tylko przyspieszają… – pomyślała starsza pani.
Chwilę później podeszła do niej kobieta w zielonej chustce na głowie.
– Już myślałam, że pani nie złapię… – sapnęła.
Leokadia uśmiechnęła się w odpowiedzi.
– Idziemy, pani Banasiakowa? – zapytała po krótkiej chwili.
Przez kilka chwil szły w milczeniu. Aż do rogu Gdańskiej, gdzie robotnicy w pomarańczowych kamizelkach kopali jakiś dół.
– Podej mu, Hieniek! – krzyczał jeden do drugiego, nie wyjąwszy nawet z kącika ust dymiącego ogryzka papierosa.
– Cholernie tu jest twardo. Łopatom nie idzie – dobiegło spod ziemi.
Tylko jeden z robotników tkwił w dole, reszta zaś w sile czterech z rękami splecionymi na piersiach bądź ukrytymi głęboko w kieszeniach stała na krawędzi i obserwowała jego walkę z siłami natury.
– Może trza będzie spróbować młotem pneumatycznym – spekulował ochryple jeden z tych na wierzchu, może sam majster, na co reszta „konsyliarzy” zgodziła się, kiwając głowami.
Po chwili pracownice „Lechteksu” ruszyły dalej, choć Leokadia obejrzała się za siebie.
Znów przez jakiś czas maszerowały w całkowitym milczeniu, mijane przez spieszących się dokądś ludzi, pędzące ulicą samochody, ciężarówki i tramwaje. Od strony którejś ze stacji kolejowych dobiegł gwizd lokomotywy. Miasto łapało drugi oddech.
– A co tam słychać u syna, pani Leokadio? – zapytała nagle Teresa Banasiakowa.
– Dziękuję, jakoś sobie radzi – odpowiedziała głucho Leokadia, patrząc przed siebie.
– To już będzie z rok, jak w tej Anglii siedzi, prawda?
– Tak. Dokładnie rok i dwa miesiące, odkąd wyjechał z Łodzi.
– Szmat czasu…
Pani Leokadia była wdzięczna, że jej towarzyszka nie żąda szczegółów. Musiałaby wtedy albo skłamać, albo powiedzieć szczerze prawdę, że jej syn pracuje w knajpie na zmywaku, i liczyć na zrozumienie.
Wiedziała też dobrze, że nie może się Banasiakowej zrewanżować pytaniem o jej syna. Nie było tajemnicą, że Waldek Banasiak odsiaduje w Sztumie karę dziesięciu lat za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Co z tego, że bronił swojej dziewczyny, zaczepianej przez podpitych kiboli. Ich drużyna przegrała mecz, więc trzeba było znaleźć ujście dla gniewu. Trafiło na Waldka.
Miał pecha. Nie dał się zabić i teraz za to płacił – on i jego bliscy. A najbardziej matka…
Zatrzymały się na rogu ulicy Struga. Tutaj mieszkała Banasiakowa. Obie wiedziały, że Leokadia nadrobiła drogi. Mogła przecież wrócić do siebie tramwajem. Ale nie spieszyła się.
Z drugiej strony pytanie o syna obudziło w niej nadzieję, że być może czeka na nią list. Dlatego pożegnała się szybko.
– Wie pani, co ja myślę? – powiedziała Banasiakowa na odchodne. – Że powinien znaleźć się ktoś z przedwojennych właścicieli naszej fabryki.
– A po co, pani Tereniu?
– Bo wtedy o ludzi by zadbał i o sam zakład.
– Myśli pani, że komuś by się jeszcze chciało?
– Jestem pewna. Na pewno stanęlibyśmy znów na nogi! Moja znajoma, która pracuje w magistracie, mówi, że co raz ktoś taki się odnajduje. Zwyczajny człowiek…
– Może i tak. Do widzenia, pani Tereniu. Do jutra.
Kwadrans później przekręciła klucz w zamku i znalazła się w swoim mieszkaniu na trzecim piętrze stojącego samotnie trzypiętrowego domu przy ulicy Kościuszki. Cicho zamknęła za sobą drzwi, zapaliła światło i weszła do kuchni. Ciężko usiadła na taborecie.
Kilka chwil wcześniej z bijącym sercem otwierała blaszaną skrzynkę pocztową. Między rdzewiejącymi ząbkami nie bieliła się koperta, ale jej to nie wystarczało. Musiała mieć pewność.
Listu od syna nie było. Od ponad pół roku…
Następnego dnia, a był to czwartek, Leokadia nie poszła do pracy. Wzięła wolne, by pozałatwiać kilka swoich spraw. Im była starsza, tym więcej ich się zbierało. Wróciwszy do mieszkania około piątej po południu, włączyła telewizor. Nadawano właśnie wiadomości lokalne. Przez kilka chwil oglądała program bez fonii.
W pewnym momencie jej uwagę przykuł znajomy szczegół. Pokazywali miejsce, które wraz z Teresą Banasiakową minęły wczoraj – dziurę wykopaną niedaleko fabryki, w której pracowały. Długie ujęcie w głąb otworu. Potem przed kamerą wypowiadał się jakiś mężczyzna.
Podkręciła potencjometr.
– Dostaliśmy sygnał i teraz sprawdzamy to miejsce. O postępach prac będziemy na bieżąco informować opinię publiczną – zdążyła usłyszeć, zanim puszczono następny materiał.
Leokadia poszła do kuchni. Z górnej szafki wyjęła jakiś podłużny kształt.
Było to blaszane pudełko po czekoladkach. „Baker’s” – głosił stylizowany napis na wieczku ze śladami rdzy na krawędziach.
– Nie. To przecież niemożliwe… – powiedziała cicho sama do siebie, próbując zapanować nad sapaniem, co w jej wieku nie było łatwe.
Podniosła ostrożnie wieczko i sięgnęła do wnętrza. Przez chwilę jej dłoń, pokryta tu i ówdzie brązowymi plamkami, przedzierała się przez fotografie, czarno-białe i w kolorze sepii, a także wycinki z gazet.
Wreszcie poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem: Leokadia wyprostowała na kuchennym stole pożółkły ze starości arkusz papieru. Mógł mieć lat pięćdziesiąt, ale równie dobrze i sto pięćdziesiąt.
Był to dokument wydrukowany i wykaligrafowany w dwóch językach: po polsku i rosyjsku. Największe i najwyżej położone, stylizowane litery układały się w jedno słowo i część słowa drugiego: „AKT WŁASN…”. Prawa krawędź dokumentu była postrzępiona, a czarny orzeł w herbie Imperium miał tylko jedną głowę…
Ostatni dzień kwietnia 1892 roku był w Łodzi i okolicach wyjątkowo pogodny i ciepły. W samo południe na ulicach miasta trudno było wytrzymać w pełnym słońcu, dlatego przechodnie, jeśli tylko mogli sobie na to pozwolić, wybierali zacienione strony ulic. Kobiety chroniły się przed promieniami słonecznymi pod parasolkami, panowie zaś wachlowali się zdjętymi z głów kapeluszami. Ten, kto wyszedł z domu w czarnym cylindrze, pluł sobie w brodę.
W nieco gorszej sytuacji byli fiakrzy, których obowiązywały przecież, w praktyce mniej lub bardziej respektowane, przepisy ruchu ulicznego. Pewną ulgę przynosił im pęd powietrza, dlatego gdy tylko można było, ten i ów smagał konia batem, często wstając przy tym z kozła. Powodowało to niemałe zamieszanie, choćby na skrzyżowaniach ulic, ale szczęściem do żadnych poważnych incydentów drogowych tego dnia nie doszło.
Ale był ktoś w jeszcze gorszej sytuacji od wszystkich stangretów, dorożkarzy czy jegomościów w cylindrach. To uczniowie i uczennice wszystkich łódzkich szkół, którzy tego dnia, a była to sobota, zmuszeni byli siedzieć w ciasnych ławach.
Dlatego gdy tylko wybrzmiał dzwonek oznaczający pauzę, potrząsany żylastą ręką pedla, przez główne drzwi neorenesansowego, oddanego w użytkowanie przed niespełna rokiem gmachu Miejskiego Gimnazjum Męskiego przy ulicy Dzikiej wysypało się istne mrowie rozkrzyczanych chłopaków.
Mali i duzi, grubi i szczupli, czarnowłosi i blondyni – ubrani w jednakowe granatowe mundurki zapinane na srebrne guziki i czapki z daszkiem i nazwą szkoły umieszczoną na otoku. Darli się też jednakowo głośno. Już jakaś grupa kopała włochatą zośkę, inna grała w serso, jeszcze inna wybrała najprostszą zabawę – w berka. Czeredzie przyglądał się zza szafirowych szkieł okularów dyżurujący nauczyciel, który schronił się przed gorącem w cieniu wejścia do szkoły.
– Nie chce mi się wracać, wiesz? – powiedział trzynastoletni Adolf Stein, przez kolegów zwany przyjacielsko Adkiem, do swojego kolegi z tej samej ławy, Leopolda Nałęcza.
Stali przy płocie, w cieniu kilku rachitycznych brzózek, nad którymi w tej chwili nikt z czeredy łaskawie się nie znęcał.
Leopold westchnieniem zgodził się z przyjacielem. Po czym obaj spojrzeli niechętnie na gmach szkoły i otwarte okna ich klasy. Prawda była bowiem taka, że czekały ich jeszcze trzy lekcje, w tym znienawidzona przez obu łacina.
Potrzeba było tylko odrobiny odwagi…
– Wiejemy? – rzucił półgębkiem Leopold, nie patrząc na druha, jakby w obawie, że ktoś może obserwować ich knowania.
Znali się od dawna. Na co dzień byli sąsiadami, obaj skończyli to samo naczalnoje ucziliszcze przy Zielonej, wreszcie zdali egzaminy do męskiego gimnazjum, które cieszyło się w mieście sporą renomą. Byli uczniami ostatniej już klasy, więc z tym większą niechęcią co rano przekraczali próg gmachu przy Dzikiej.
Prawdziwe życie było przecie gdzie indziej. I nie trzeba było w nim brudzić sobie rąk kredą ani atramentem!
– Pewnie, brachu, że wiejemy – odpowiedział na tę propozycję Adolf Stein, przybrawszy szelmowską minę. – Musimy tylko zabrać z klasy nasze manatki…
Po czym jęli przybliżać się ku głównemu wejściu do szkoły.
Dyżurujący nauczyciel, noszący przydomek „Tępa Piła”, wsparty przed chwilą przez pedla, zezowatego, plugawego, przegiętego w krzyżu, ale nad wyraz żywego starca, spojrzał na nich ze zdziwieniem przez ciemne szkła.
– Szybciej! – ponaglił Adek Leopolda, który był nieco gorszym od niego sportowcem.
W ciągu minuty znaleźli się w klasie, spakowali tornistry i wymknęli się do toalet, które znajdowały się w suterenie budynku. Zamknęli się w jednej kabinie na zardzewiały od ciągłego opluwania skobelek. Stamtąd słyszeli, jak pedel oddzwania koniec pauzy. Nie ruszyli się jednak na ten dźwięk, który to cichł, to znów się wzmagał, ale trwał dość długo; widać nie wszyscy chłopcy, którzy bawili się na szkolnym podwórku, chcieli go usłyszeć.
– Może jednak wrócimy, co? – wyszeptał drżącym głosem Leopold, ale Stein spiorunował go wzrokiem.
Dwie minuty później przez wąskie okienko wydostali się z ubikacji. Niezatrzymywani przez nikogo przebiegli przez podwórzec, by na koniec, przez teoretycznie zamknięte na klucz, a w praktyce służące takim właśnie wybrykom drzwi wydostać się z gmachu gimnazjum.
– Bałeś się, przyznaj! – zarechotał Adek, zdjąwszy na chwilę czapkę z głowy.
– Nie. – Nałęcz unikał wzroku równolatka.
Ruszyli niespiesznym krokiem. Mieli przecież kilka godzin wolnego czasu. Czyż nie o tym właśnie marzyli?
Problem w tym, że nie ustalili wcześniej, dokąd pójdą. W grę wchodził jakiś miejski park, tudzież okolice nasypu kolejowego czy brzeg rzeczki Ostrogi. Kilka razy chodzili też w okolice którejś z żeńskich pensji w nadziei, że uda im się porozmawiać z uczącymi się tam dziewczętami.
– Chcesz, to pokażę ci jedno miejsce – odezwał się Leopold, który najwyraźniej miał zamiar zrehabilitować się w oczach kolegi za niedawną chwilę słabości.
– Co to za miejsce? – zapytał Stein bez większego entuzjazmu. – Daleko to?
– Nie, całkiem blisko. – Chłopiec pokazał ręką kierunek, robiąc mądrą, a jednocześnie tajemniczą minę.
Stein spojrzał we wskazanym kierunku, potem splunął na ziemię. Nałęcz patrzył ze zdziwieniem, ale i strachem na przyjaciela. Czasami wydawało mu się, że zupełnie go nie poznaje.
– Bajki jakieś opowiadasz, Poldek! – skwitował Stein, mrużąc oczy. – Chodźmy lepiej od razu do Parku Helenów. Mam akurat parę kopiejek, to wejdziemy.
– Albo… – zaczął Nałęcz, ale tamten wszedł mu w słowo:
– Do domu? Na ciepłe mleczko z kożuszkiem?! Decyduj, byle szybko…
Żaden jednak nie ruszył się z miejsca. Nałęcz wzdrygnął się na wspomnienie gorącego mleka, którego nienawidził na równi z tranem. Stali na rogu Piotrkowskiej i Cegielnianej, obserwując ludzi i pojazdy, jakby oglądali je po raz pierwszy w życiu.
W pewnym momencie Stein dostrzegł, że z przeciwległego rogu przygląda im się spod daszka gorodowoj. Mógł się mylić, bo odległość była dość znaczna i policjant mógł patrzeć na kogoś lub coś zupełnie innego. Należało jednak być ostrożnym. I albo czym prędzej stąd zmykać, albo wymyślić na poczekaniu jaką wymówkę, która przekonałaby policjanta z czarnym wąsem.
Adek wybrał to pierwsze. Zdecydowanie pociągnął przyjaciela za rękaw mundurka. Po kilkunastu krokach skręcili w pierwszą bramę.
– Jesteśmy – oznajmił z dumą Leopold. – To jest właśnie miejsce, o którym ci mówiłem.
Stein rozejrzał się dookoła, ale już nie wyraził pogardy czy zniecierpliwienia splunięciem.
Na pierwszy rzut oka podwórko nie różniło się od setek innych w tym mieście, włącznie z tymi, na których mieszkali obaj chłopcy: było wąskie i długie, a na sznurach rozpiętych pomiędzy ścianami suszyły się prześcieradła i poszwy.
Tym razem jednak Leopold nie dał się zbić z pantałyku. Nie miał też wątpliwości, że decyzja o ucieczce z ostatnich lekcji była właściwa. Zdecydowanym krokiem podążył w kierunku wąskich drzwi znajdujących się w kącie między ścianami i dość nisko. Prowadziło do nich kilka kamiennych schodków.
– No, na co czekasz? – rzucił przez ramię.
W chwili gdy Adek zbliżał się do drzwi, jego druh już naciskał klamkę.
– Co tam jest? – zapytał drżącym głosem Stein.
Ale Nałęcz tylko chytrze się uśmiechnął. Wiedział doskonale, że teraz to on jest górą. I że wreszcie zaimponował przyjacielowi.
– Powiesz mi wreszcie czy nie?! – Stein udał zniecierpliwienie: ujął się pod boki i zaszurał nogami.
W odpowiedzi Leopold pchnął drzwi. Rozległo się ciche skrzypnięcie. Weszli do środka. Nałęcz sięgnął ręką do ościeżnicy, skąd wydobył pudełko zapałek. Zapalił jedną, oświetlając drogę. I wreszcie zaczął mówić:
– Odkryłem ten schowek w zeszłym tygodniu. Ktoś składował tu zużyte części fabrycznych maszyn. Koła zębate, śruby, łańcuchy jakieś…
– Coś tu śmierdzi – przerwał mu Adek, znacząco pociągając nosem.
To samo zrobił Nałęcz. Nie mógł nie zgodzić się ze zdaniem przyjaciela. Już otwierał usta, by ciągnąć swoją opowieść, gdy poczuł na lewym ramieniu kurczowy uścisk.
– Jezu – jęknął Stein. – Tam chyba ktoś leży…
Leopold potarł nową zapałkę o draskę i podniósł ją nieco wyżej. Postąpił krok do przodu, mimo że Adek wciąż trzymał go za ramię. Chwilę potem zatrząsł nim dreszcz, mięśnie nóg nagle zwiotczały, a żołądek doznał gwałtownego skurczu, a raczej całej ich serii.
– Boże miłościwy… – wyjęczał teraz on; użył bezwiednie tych samych słów, którymi posługiwała się jego mama, gdy coś ją bardzo przestraszyło albo zdziwiło.
W kącie piwnicy, oparta górną częścią pleców o ścianę, leżała jakaś kobieta. Głowę miała zwieszoną, a rozpuszczone, jasne włosy spływały kaskadą w dół. Nie sposób było ocenić, czy to młoda dziewczyna, czy jejmość w latach. Szczupłe, białe, pozbawione pończoch nogi miała szeroko rozrzucone, a suknię oraz białą halkę bezwstydnie zadarte wyżej kolan i tam skłębione. Całe ciało zaś było w nienaturalny sposób powykręcane…
Wiedziony jakimś instynktem Leopold wyciągnął w jej stronę rękę, ale szybko ją cofnął.
– Proszę pani – odezwał się przez ściśnięte gardło Adek. – Czy pani śpi?
I wstrzymał oddech w napiętym oczekiwaniu. To samo musiał uczynić też jego towarzysz, bo cisza, która ich otoczyła, była ciszą, z jaką dotąd w swoim życiu żaden z nich nie obcował. Totalną i paraliżującą. Adek, podobnie jak i Leopold, nie był zresztą w tej chwili pewny, co bardziej by go przeraziło: odpowiedź na pytanie czy jej brak.
Gwizdawki odezwały się w fabryce Fritza Ulbricha punktualnie o dziewiątej wieczorem, oznajmiając koniec kolejnego dnia pracy. Po paru chwilach wąskie fabryczne uliczki wypełniał chrzęst setek par drapoków i gwar rozmów:
– Dobrze, że jutro niedziela. Na wieś pojedziem, do swoich… – mówił jeden głos.
– My wyprawiamy się do lasu – wtórował mu inny.
– Albo nad Pilicę – wchodził im w słowo jakiś głos trzeci.
Nie wszyscy jednak robotnicy fabryki opuścili jej mury. Od chwili ogłoszenia końca dniówki minęły dobre dwa kwadranse, a w jednym z magazynów bawełny wciąż znajdowali się ludzie. Co więcej – ich liczba z każdą chwilą się zwiększała. W tłumie przeważali mężczyźni, rozmawiano w małych grupach, półgłosem, a nawet szeptano.
Pomieszczenie było licho oświetlone kilkoma elektrycznymi lampami. Zresztą nie wszyscy z obecnych chętnie pokazywali swoje oblicza innym. Słowa „socjalizm” czy „rewolucja” w wielu ludziach budziły jeszcze niepewność, jeśli nie strach. Woń potu tłoczących się mężczyzn, którzy mieli za sobą długi dzień pracy, mieszała się z zapachem drewna, z którego wykonano nowe skrzynie służące do transportu bawełny.
W pewnym momencie na jedną z takich skrzyń, stojącą na środku magazynu, wdrapał się jakiś starszy robotnik. Gwar przycichł. Spojrzenia wszystkich obecnych skupiły się w jednym punkcie. Dopiero gdy mężczyzna uniósł obie ręce, gestem podobnym nieco do tego, jaki wykonuje w kościele ksiądz w chwili przeistoczenia, zapanowała cisza zupełna.
– Towarzysze! – mężczyzna zwrócił się do obecnych niskim, mocnym głosem. – Jutro minie pięć lat, odkąd nasi bracia w Chicago wyszli na ulice, by upomnieć się o swoje prawa…
Przez tłum przebiegł pomruk. Mówca potoczył zmęczonym wzrokiem po obecnych. Ktoś wyciągnął w jego kierunku blaszany kubek wypełniony wodą, on jednak pokręcił głową.
– Wszyscy wiemy, co stało się w następnych dniach – ciągnął po chwili. – W wyniku ataku policji śmierć poniosło wielu towarzyszy. Ale ci ludzie mieli odwagę powiedzieć panom: nie! Podobnie jak to zrobili dwa lata temu nasi bracia w fabryce Kruschego w Pabianicach. I jak rok temu w Żyrardowie. Liczę na to, że i my, jutro, będziemy mieli odwagę powiedzieć to samo.
Ledwo skończył, rozległy się okrzyki, pojedyncze i niezbyt głośne, jakby nieśmiałe.
– Precz z panami! Precz z wyzyskiem!
– Chleba! Sprawiedliwości!
Po chwili na podwyższeniu znalazł się kolejny mówca, młody mężczyzna w okrągłych okularach i o smagłej cerze. Był szczupły i drobny, ale o głosie równie mocnym jak jego poprzednika. Choć czytał z kartki, musiał tekst przemowy znać bardzo dobrze, bo często spozierał na słuchaczy.
– Kto to jest? – zapytał szeptem jeden robotnik drugiego, starszego.
Obaj stali kilkanaście kroków od prowizorycznej mównicy, niemal pod ścianą magazynu.
– Finder – odpowiedział stary. – Julian. Pracował z Waryńskim aż do jego aresztowania. Dzisiaj to prawa ręka „Blondyna” – wyjaśnił szczegółowo.
– Cicho! – upomniał ich jakiś trzeci głos.
– W imieniu Socjalno-Rewolucyjnej Partii Proletariat wzywam robotników Łodzi: wyjdźcie na ulice, by głośno upomnieć się o swoje prawa! – zakończył przemówienie Finder.
Pod sufit magazynu bawełny fabryki Ulbricha uderzyła kolejna fala okrzyków poparcia dla sprawy i złorzeczeń pod adresem rządzących.
Dopiero po kilku chwilach, gdy aplauz przycichł, a na skrzynię wspiął się kolejny mówca, zorientowany w sprawie starszy robotnik się odwrócił. Za jego plecami nikogo już jednak nie było.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
