Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powrót na Bliski Wschód to wspomnienia z misji pokojowych ONZ oraz operacji stabilizacyjnych w ramach NATO. To relacja pełna emocjonujących przeżyć, osadzonych w klimacie krainy będącej kolebką cywilizacji (Irak), chrześcijaństwa (Izrael, Palestyna, Syria,) i kultury fenickiej (Liban). Autor przedstawia ze swojej perspektywy dramatyczne wydarzenia rozgrywające się na Bliskim Wschodzie w latach 2001-2009, ze szczególnym uwzględnieniem konfliktu irackiego oraz stosunków arabsko-żydowskich. W ich tle pozostają ludzkie sprawy zbudowane z cierpienia i chwil triumfu, z męstwa i strachu, zwątpienia i nadziei.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Rok wydania: 2017
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Po ukończeniu w 1986 roku szkoły oficerskiej na kierunku logistycznym (Rachunkowość i Finanse Wojska) otrzymałem skierowanie do sztabu 8 Dywizji Obrony Wybrzeża w Koszalinie. Po krótkiej praktyce zostałem oddelegowany z innymi młodymi oficerami do cieszącego się najgorszą sławą – położonego na Pomorzu Zachodnim – pułku zmechanizowanego w Trzebiatowie. Dowódca Pomorskiego Okręgu Wojskowego zdecydował, że zastrzyk świeżej krwi dobrze zrobi jednostce splamionej niskim poziomem wyszkolenia oraz głośną w owym czasie w Wojsku Polskim aferą związaną z nadużyciami finansowymi. Wobec zaistniałej sytuacji, dowodzenie pułkiem powierzono budzącemu powszechny respekt, charyzmatycznemu oficerowi, który miał przywrócić jednostce utraconą chwałę. Połączenie młodzieńczej energii z niekwestionowanym autorytetem nowego dowódcy w krótkim czasie przyniosło efekty, które przerosły oczekiwania największych optymistów. Już w 1990 roku 36 Łużycki Pułk Zmechanizowany w Trzebiatowie uznano za najlepiej wyszkolony oddział liniowy, nie tylko w ramach Dywizji, ale również w skali całego Okręgu Wojskowego. To był wielki sukces, który jednostka w dużej mierze zawdzięczała młodym, nieopierzonym podporucznikom. Również pozytywne oceny poziomu gospodarki finansowej, potwierdzane przez kolejne kontrole, na tyle wzmocniły moją zawodową pozycję, że mogłem z optymizmem wyznaczać sobie nowe cele i walczyć skutecznie o ich realizację. Kilkunastoletnie doświadczenie w zarządzaniu finansami dużej jednostki wojskowej spowodowało, że o swojej robocie wiedziałem już wszystko i niczego nowego nauczyć się nie mogłem. Coraz bardziej odczuwałem zgubny wpływ rutyny i monotonii szarej garnizonowej rzeczywistości. Nadszedł czas, w którym pragnąłem zmian i nowych wyzwań jak powietrza.
Postanowiłem powalczyć o wyjazd na misję zagraniczną. Marzył mi się etat w Polskim Kontyngencie Wojskowym w Libanie. Były to o tyle ambitne plany, że potencjalnych kandydatów na jedno miejsce w ramach tej ONZ-owskiej misji, uznawanej powszechnie za najbardziej atrakcyjną, było wielu. Nie miałem nic do stracenia, postanowiłem spróbować. Wiedziałem, że będę miał poparcie przełożonych, co było bardzo istotne, ale ostatecznie decydować miały rozmowy kwalifikacyjne prowadzone w Bydgoszczy przez przedstawicieli Sztabu Generalnego. Termin przesłuchania wyznaczono na 9 stycznia 2001 roku. Tego dnia potwierdziła się teza, że jeśli czegoś naprawdę mocno pragniesz, możesz to osiągnąć. Należało jeszcze tylko zdać teoretyczne egzaminy branżowe w Departamencie Finansów MON, zaliczyć szczegółowe badania lekarskie i odbyć dwumiesięczne szkolenie w ośrodku przygotowawczym w Kielcach.
Wreszcie 5 kwietnia wszystkie etapy w wyścigu o bilet na lot do Bejrutu miałem ostatecznie za sobą. Powoli zacząłem oswajać się ze świadomością, że naprawdę się udało. Poczucie zadowolenia mieszało się jednak z lękiem. Czy sobie poradzę ze skrajnie odmienną od polskiej specyfiką pracy, w dodatku w międzynarodowym towarzystwie? Jak zniosę roczne rozstanie z rodziną? Ponad wszystko dominowała jednak radość i satysfakcja z osiągniętego celu.
Zaczynała się moja misyjna przygoda. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że potrwa z przerwami trzy lata. A wszystko zaczęło się od kolebki cywilizacji fenickiej – egzotycznego Libanu.
Do dzisiaj pamiętam, choć minęło od tego czasu prawie czterdzieści lat, pierwsze telewizyjne relacje korespondentów wojennych z oblężonego Bejrutu. Trwała wojna domowa pomiędzy chrześcijańską a muzułmańską mniejszością wyznaniową w Libanie. Z czasem konflikt nabrał charakteru międzynarodowego (Syria, Izrael) i przeniósł się na południe kraju, kontrolowane przez Organizację Wyzwolenia Palestyny, która koncentrowała swoją agresję głównie na terytorium państwa żydowskiego. W odpowiedzi armia izraelska rozpoczęła okupację obszarów zajętych przez OWP. Aby zapewnić bezpieczeństwo i płynne wycofywanie się wojsk izraelskich z okupowanych terenów, Rada Bezpieczeństwa ONZ podjęła w 1978 r. decyzję o powstaniu UNIFIL (ang. UnitedNations Interim Force in Lebanon, Tymczasowe Siły Zbrojne ONZ w Libanie).
Walki izraelsko-libańskie na chwilę spisywania tych wspomnień prowadzone są z przerwami od pierwszej wojny izraelsko-arabskiej (1948-1949) z różnym nasileniem. Izrael i Liban nigdy nie podpisały traktatu pokojowego, który de facto oznaczałby uznanie istnienia Izraela przez północnego sąsiada. Nie zgadza się na to także wiele innych państw arabskich, więc formalnie są one w stanie wojny z państwem żydowskim nieprzerwanie od niemal siedemdziesięciu lat.
Wiosna 2001 roku rozkwitała radosnymi barwami wschodzącej do życia przyrody i zachwycała soczystą zielenią. Ten sielski, rodzimy pejzaż miałem już wkrótce zamienić na suchy klimat podzwrotnikowy.
W słoneczne popołudnie 11.04.2001 r. rozpoczęliśmy przegrupowanie z ośrodka szkoleniowego w Kielcach do bazy Polskiego Kontyngentu Wojskowego w mieście En Naqoura, na południu Libanu. Z Kielc do Katowic, skąd miał nastąpić wylot, wyjechaliśmy kolumną czterech autokarów. Pamiętam, jak intensywnie podczas tej podróży chłonąłem każdy skrawek polskiego krajobrazu. Właśnie teraz, kiedy na rok miałem opuścić ojczysty azyl, zrozumiałem, jak bardzo oddziałuje na człowieka wszystko, co wiąże się z rodzinnością jego pochodzenia. Szum drzew, zapach kwiatów, czy nawet grzybów, zapakowałbym ze sobą, gdybym tylko mógł. Podświadomie czułem, jak bardzo będę tęsknił za domem, za Polską.
Na lotnisko w Pyrzowicach dotarliśmy po trzech godzinach. Oczekiwanie na wylot wypełniała odprawa paszportowa i zakupy w sklepach strefy wolnocłowej. Największym popytem cieszyła się polska żubrówka – ostatnia ostoja polskości, swoisty symbol wolności narodowej, którego nie mogło zabraknąć na obcej ziemi.
Potężny Airbus egipskich linii lotniczych zatoczył koło na płycie lotniska i leniwie skierował dziób w kierunku pasa startowego. Zająłem miejsce przy oknie, żeby jeszcze raz, tym razem z lotu ptaka nacieszyć oko obrazami, do których miałem wrócić dopiero po dwunastu miesiącach. Po kilkunastu minutach od startu, kiedy skrzydlaty kolos znalazł się na wysokości przelotowej, kapitan przywitał pasażerów i jednocześnie poinformował, że za kwadrans dolecimy do granicy z Ukrainą:
– Można odpiąć pasy i zachęcam do założenia słuchawek. Krótka dedykacja muzyczna od załogi na okoliczność pożegnania z Ojczyzną – kontynuował przez intercom.
Andrea Bocelli w duecie z Sarah Brightman i ich przejmujące Time to say goodbye musiało poruszyć chyba nawet tę bezduszną maszynę, która unosiła nas ku południowym brzegom Morza Śródziemnego. Moje myśli były przy Marysi i dzieciach. Marek w grudniu skończył czternaście lat. Podobnie jak ojciec w jego wieku, uwagę koncentrował głównie na piłce nożnej. W podstawówce nie marnował czasu na naukę. Futbol był jego życiem, ale i tak z edukacją nie było najgorzej. Dwukrotnie przyniósł nawet świadectwo z czerwonym paskiem. Poza tym intensywnie rozwijał motoryzacyjną pasję, systematycznie wykradając auto z garażu, co być może spowodowało, że wkrótce został czempionem olimpiad z wiedzy o ruchu drogowym. Bez wątpienia w osiąganiu pierwszych życiowych sukcesów pomagał mu urok lubianego przez wszystkich urwisa. Już bardzo za nim tęskniłem. Przytulałem w myślach niespełna dziesięcioletnią Madzie – moją słodką rezolutną córeczkę, której jeszcze nie tak dawno śpiewałem na dobranoc kołysanki-wymyślanki. Teraz już sama chwytała w ręce wszystko, co przypominało mikrofon, i najchętniej wcielała się w rolę Natalii Oreiro. Byłem pełen podziwu, jak szybko przyswaja zasłyszane teksty piosenek i prezentuje je z wielkim wdziękiem.
It’s time to say goodbye… – subtelny sopran Sarah Brightman przywoływał najpiękniejsze chwile przeżyte z Marylą – moją ukochaną, kobietą o niezwykłej wrażliwości, ujmującą ciepłem i tym zanikającym we współczesnym damskim świecie stylem bycia, który decydował o tym, że kroczyłem przez życie u boku kobiety z klasą. Boże dary… ja otrzymałem największy z nich, piękną i mądrą żonę.
– Już się boję. – Z sentymentalnego letargu wyrwał mnie Andrzej, siedzący obok oficer łączności, który zanurzył spojrzenie w dekolcie stewardessy rozdającej napoje.
– Czego? – zapytałem, domyślając się odpowiedzi.
– Widziałeś to? Personel pokładowy do schrupania, ta egzotyczna uroda… Myślisz, że Libanki są równie atrakcyjne? To będzie największe zagrożenie tej misji.
Andrzej, inteligentny młody kapitan, o nienagannych manierach przedwojennego oficera, z zasłużoną opinią pogromcy damskich serc, miał jedną zasadniczą wadę. Nie był stały w uczuciach. Twierdził, że jest zmuszony ewakuować się na pustynię, ponieważ „kobiety ze swym instynktem dręczenia są i będą zawsze zgubą mężczyzny”. Najwyraźniej instynkt rasowego myśliwego nie dawał o sobie zapomnieć i nasz sympatyczny łącznościowiec już teraz planował swoje kolejne safari.
W Bejrucie wylądowaliśmy około godziny drugiej czasu lokalnego. Potężne, nowoczesne lotnisko w niczym nie przypominało całkowicie zniszczonego ostatnimi działaniami wojennymi portu lotniczego. Liban powitał nas blaskiem księżycowej nocy oraz bardzo ciepłym i suchym powietrzem.
En Naqoura, Tibnin i Jwayya – miejscowości położone na południu kraju stanowiły ostateczny cel naszej podróży. W Jwayya stacjonowało zgrupowanie pododdziałów inżynieryjnych z zadaniem odbudowania i rozminowania terenu. Tibnin stanowił bazę dla kompanii remontowej, naprawiającej wszelkiego rodzaju sprzęt mechaniczny używany przez wojska ONZ. Moim miejscem przeznaczenia był batalion logistyczny (kompania dowodzenia, transportowa oraz zaopatrzenia) położony w nadmorskim miasteczku En Naqoura.
Wstawał dzień, kiedy dotarliśmy na miejsce. Nawoływanie muezzina do modlitwy ostatecznie zdefiniowało miejsce naszego pobytu. Wychodząc z autokaru, starałem się rejestrować każdy szczegół otaczającego krajobrazu, w którym oprócz palm, kaktusów i zakwitających drzew cytrusowych dominowała niska zabudowa o charakterystycznej dla ONZ-owskich baz błękitno-białej kolorystyce.
Zbliżaliśmy się do placu apelowego, kiedy z radiowęzła popłynął komunikat z kolejną tej nocy dedykacją muzyczną, równie adekwatną do sytuacji, jak ta w samolocie. Miałem wrażenie, że tekst popularnego przeboju „Elektrycznych Gitar” został napisany specjalnie na tę okoliczność:
…I co ja robię tu, co ty tutaj robisz?
dwanaście ciężkich szczerozłotych koron moją głowę zdobi,
Jest tyle różnych dróg,
Co ty tutaj robisz?…
Zmęczenie kilkunastogodzinną podróżą i zmianą klimatu coraz bardziej dawało o sobie znać. Liczyłem na krótki odpoczynek, który pozwoliłby zregenerować siły i przywrócić utraconą koncentrację. Jednak kiedy na powitalnym apelu dowódca zmiany, której misja dobiegała końca, przedstawił plan zamierzeń na nadchodzący dzień i najbliższy tydzień, wiedziałem, że trzeba będzie przypomnieć sobie wyćwiczoną w czasach podchorążackich umiejętność drzemania na stojąco.
Zdawałem sobie sprawę, że z uwagi na charakter zadań, jakie miałem wykonywać podczas tej misji, skupionych wokół problematyki finansowo-gospodarczej PKW, każdy potencjalny błąd obarczony był osobistą odpowiedzialnością, przeliczaną na straty liczone w dewizach. Czułem zatem od początku dużą presję, która mobilizowała do sprawnego przejęcia obowiązków i opanowania w jak najkrótszym czasie zupełnie dla mnie nowych, specyficznych jedynie dla tego rodzaju misji procedur działania. Niestety, w tym zakresie nie mogłem liczyć, przynajmniej w ciągu pierwszego tygodnia, na wsparcie ze strony mojego poprzednika, który w tym właśnie czasie zaplanował w ramach przysługującego mu urlopu wyjazd z małżonką do Jordanii.
Wysiłek skoncentrowany w pierwszych godzinach na intensywnym rekonesansie bazy oraz na najdrobniejszych niuansach, mogących mieć wpływ na jakość realizowanych w przyszłości zadań, przechodził stopniowo w coraz większe znużenie. Reszty dopełniał dokuczliwy upał, którego skutki próbowała łagodzić nadmorska bryza, niesiona przez wiatr z sąsiadującego z bazą skalistego wybrzeża. Tego dnia czekała nas jeszcze oficjalna uroczystość przyjęcia w poczet członków misji ONZ.
O godzinie siedemnastej wkroczyliśmy na plac apelowy w kolumnach pododdziałowych, frontem do pomnika upamiętniającego śmierć żołnierzy UNIFIL poległych w Libanie. Meldunek szefa sztabu, powitanie z dowódcą, hymn narodowy. Klata wypięta, wzrok skierowany na wprost, lekko uniesiony w górę, w kierunku flagi biało-czerwonej, w kierunku Ojczyzny, której utrata – choćby chwilowa, czyniła ją szczególnie bliską sercu.
– Panie majorze, w imieniu sekretarza generalnego Narodów Zjednoczonych wręczam panu insygnia peacekeepera sił pokojowych ONZ na Bliskim Wschodzie. Powodzenia!
– Ku chwale Ojczyzny, panie pułkowniku! – wykrzyczałem rutynowy żołnierski odzew, przyjmując od dowódcy PKW błękitny beret z apaszką i odznaką ONZ.
Uroczystość dobiegła końca niemalże równolegle z zachodem słońca, które początkowo wolno wtapiało się w horyzont, by w ostatniej fazie przyspieszyć tak energicznie, iż odniosłem wrażenie, że jeśli nie zwolni, to za chwilę wzejdzie ponownie. Czułem, jak ostatnie krople potu tego dnia ściekają mi po plecach, a w raz z nimi odpływają resztki energii.
Właściwie można by było już odpocząć, gdyby nie pewien rodzaj wyćwiczonego przez lata żołnierskiego nawyku, który sprowokował również naszego dowódcę, aby przed odtrąbieniem ciszy nocnej zakończyć dzień mocnym akcentem. Kończąc wieczorną odprawę, zaordynował na godzinę dwudziestą kolację powitalną na patio przy kasynie oficerskim.
Na imprezę dotarłem „na resztkach paliwa”, z żubrówką pod pachą. Byłem nieco zaskoczony rozmachem przyjęcia. Stoły uginały się pod ciężarem sytości, a smirnoffy cierpliwie wyczekiwały, okopane lodem w coolerach, na sygnał do ataku. Dowódca w krótkich żołnierskich słowach określił zadania na najbliższe dni i wzniósł toast za powodzenie misji. Już pierwszy łyk zmrożonego płynu skutecznie rozładował narosłe w ciągu dnia napięcie. Kolejne dźwięczne stuknięcia kieliszków, akompaniujące serenadzie śródziemnomorskich świerszczy szybko przywracały utraconą energię, przedłużając zakrapiany wieczór w nieskończoność. W końcu wykorzystując stan powszechnego rozkojarzenia, wymknąłem się cicho, bezszelestnie, tak żeby nikt nie zauważył mojej dezercji. Na szczęście bez większego trudu, zważywszy na okoliczności, odnalazłem drogę do campu.
Resztkami sił wyciągnąłem butelkę wody z lodówki i postawiłem na stoliku nocnym obok łóżka, zdając sobie sprawę, jak wielkie może mieć to znaczenie w perspektywie nadciągającego niechybnie poranka. Ustawiłem budzik na szóstą piętnaście i niemal natychmiast zasnąłem snem niemowlaka.
Spis treści - fragment
Strona tytułowa
Wstęp
Część I LIBAN 2001
UNIFIL
En Naqoura
