Porwana. Porwana - Karolina Rudak - ebook

Porwana. Porwana ebook

Rudak Karolina

4,2

Opis

Kiedy przypadkowo zagubisz się w mroku, prędko poznajesz prawdziwe oblicze strachu.

Gdy w zwykły, letni wieczór szesnastoletnia Cassandra Donne staje się przypadkowym świadkiem morderstwa, jej dotychczasowe życie zmienia się w jednej chwili. Zostaje porwana przez amerykańskiego kryminalistę, który sądzi, że nastolatka jest szpiegiem japońskiej mafii. Jeden błąd porywacza sprawia, że Cassandra trafia do świata najgorszych przestępców, budzących grozę pomieszczeń i złowieszczych szeptów. Otacza ją okrucieństwo i niedający nadziei lęk. Tkwiąc w samym sercu brutalnego zła, nie zdaje sobie sprawy, że człowiek winny jej uprowadzenia zaczyna powoli odkopywać głęboko skrywane dobro i zaskakującą prawdę.

Czy żyjąc w ciemności, można powrócić do światła? Czy mroczne serce odnajdzie możliwość powrotu do bieli? Przejmująca, nieszablonowa historia walki młodej dziewczyny, zagubionej kilka tysięcy kilometrów od domu, o swoje życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (9 ocen)
5
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justynawetson

Nie oderwiesz się od lektury

Opowieść mocno wciaga ze chce się od razu odpowiedzi co się stało z Alexem , i co będzie dalej z cassie.
10
Patrycja0905

Całkiem niezła

Na początku zaintrygowała mnie okładka. Opis też wydawał mi się ciekawy. Zaczęłam czytać. I było.... dość słabo. Jak na jeden wieczór to okey. Krótka książka, przeczytam żeby zająć czas. Ale jeśli oczekujcie czegoś co zawładnie wami w całości to myślę że możecie się rozczarować. Przynajmniej ja tak miałam. Pomysł ciekawy. Ale wykonanie.mogłoby być lepsze. Raczej nie sięgnę po kolejny tom. Przeczytałam to , wiem co i jak i na tym chyba zakończę historię z "Porwaną" .
10
Ewa0801

Z braku laku…

Nudna i przerażająco przewidująca. Zachowania bohaterów nie mają sensu, tak jak ich reakcje. Nie polecam
11
aleksandramrorers

Nie oderwiesz się od lektury

To była szalenie emocjonująca i tak inna historia. Bardzo polecam!
00
muckers

Całkiem niezła

Motywy porwania są mocno zadziwiające ,okrucieństwo porywaczy nie ma żadnego uzasadnienia ,może dalszy ciąg coś wyjaśni .
00

Popularność




Re­dak­cja i ko­rekta: Mag­da­lena Gonta-Bier­nat
Pro­jekt okładki i skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by Ka­ro­lina Ru­dak 2023
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2023
ISBN 978-83-964187-7-7
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Tych, któ­rzy wie­lo­krot­nie stra­cili na­dzieję.

Ni­gdy nie wia­domo,

co czyha tuż za ro­giem.

Na­ta­sha Pre­ston

ROZ­DZIAŁ 1

Po ko­lej­nych dzie­się­ciu mie­sią­cach, spę­dzo­nych gdzieś mię­dzy szkol­nymi mu­rami wśród na­sto­lat­ków oraz lep­szych bądź gor­szych na­uczy­cieli, czło­wiek do­sta­wał dwa mie­siące prze­rwy. Dwa mie­siące od­cię­cia się od gwaru prze­peł­nio­nych ko­ry­ta­rzy, od za­ku­wa­nia rze­czy, które ni­gdy i ni­g­dzie mu się nie przy­da­dzą, od wsta­wa­nia o wcze­snych po­rach i sie­dze­nia nie­rzadko do późna, by skoń­czyć za­da­nia z przed­miotu, któ­rego za cho­lerę nie mógł zro­zu­mieć.

Na­uczy­ciele uwa­żali bar­dzo czę­sto, na­wet zbyt czę­sto, że ucznio­wie to ro­boty nie­po­trze­bu­jące od­po­czynku. Ma­szyny umie­jące ro­bić rze­czy nie­moż­liwe, i to naj­le­piej w krót­kim cza­sie. Ro­bo­tem ide­al­nym był ten, kto trak­to­wał swo­ich wy­cho­waw­ców jak bo­gów, mimo iż czę­sto nie za­słu­gi­wali na ża­den „ty­tuł”. Byli opry­skliwi, nar­cy­styczni, znie­chę­ca­jący uczniów do swo­ich lek­cji i nie­cier­pliwi – po pro­stu nie­stwo­rzeni do swo­jego za­wodu. Ocze­ki­wali od uczniów tego, czego sami nie po­tra­fili im dać.

Swój dwu­mie­sięczny czas wy­tchnie­nia od szkoły po­sta­no­wi­łam spę­dzić, sku­pia­jąc się na so­bie. Bra­ko­wało mi od po­czątku wrze­śnia tego do­brego wy­po­czynku, jaki w tej chwili znaj­do­wa­łam, le­żąc na kocu w ogro­dzie dziad­ków pod spo­koj­nie za­cho­dzą­cym słoń­cem. Nie in­te­re­so­wało mnie kom­plet­nie nic, chcia­łam, aby ta chwila trwała. Wy­goda w końcu do­pro­wa­dziła mnie do przy­mknię­cia po­wiek. Przy­snę­łam na krótki czas, ale zbu­dził mnie de­li­kat­nie po­wie­wa­jący wiatr. Spoj­rza­łam w górę i za­uwa­ży­łam nad­cią­ga­jące po­je­dyn­cze chmury, przy­sła­nia­jące ostat­nie resztki po­ma­rań­czo­wo­czer­wo­nego słońca. To był do­bry mo­ment na prze­nie­sie­nie się do domu, bo i tak już sporo czasu spę­dzi­łam na kocu, a ro­dzice wiele razy po­wta­rzali, że przed słoń­cem naj­le­piej ucie­kać.

Mój pies le­żący pod drze­wem nie miał naj­mniej­szej ochoty, by ru­szać się ze swo­jego miej­sca i, co gor­sza, zo­sta­wiać na dwo­rze swo­jej piłki. Na szczę­ście Sara szybko się pod­nio­sła i po­dą­żyła w ryt­mie mo­ich po­wol­nych kro­ków. Prze­szłam obok za­sa­dzo­nych przez bab­cię i do­sko­nale pie­lę­gno­wa­nych przez dziadka kwia­tów, a na­stęp­nie we­szłam na po­dwórko, by stam­tąd skie­ro­wać się w stronę sta­rego, po­nie­miec­kiego domu.

W gru­bych mu­rach było o wiele chłod­niej niż na dwo­rze. Było też zde­cy­do­wa­nie gło­śniej, gdyż w sa­lo­nie prze­sia­dy­wało pię­ciu człon­ków mo­jej ro­dziny. Do­sko­nale się ba­wili, gra­jąc w ty­siąca. Mój do­ro­sły kot, Bą­be­lek, wy­le­gu­jący się na po­bli­skim pa­ra­pe­cie, nic so­bie nie ro­bił z cią­głych śmie­chów, bo jemu ża­den ha­łas nie prze­szka­dzał w co­dzien­nej, wie­czor­nej drzemce.

Było do­piero po dwu­dzie­stej, a moją pry­watną tra­dy­cją była sa­motna prze­chadzka po po­bli­skim le­sie oraz wo­kół stawu, który znaj­do­wał się nie­da­leko po­se­sji. Za każ­dym ra­zem sia­da­łam w tym sa­mym miej­scu i pró­bo­wa­łam od­wzo­ro­wać ołów­kiem nad­cho­dzący za­chód słońca. Za­wsze za­bie­ra­łam ze sobą swój stary od­twa­rzacz MP4, bo był on nie­od­łącz­nym ele­men­tem pod­czas ry­so­wa­nia przeze mnie ja­kiej­kol­wiek rze­czy.

Po po­in­for­mo­wa­niu ro­dzi­ców o swo­ich pla­nach do­sta­łam po­zwo­le­nie i wy­szłam z domu z ple­ca­kiem na ra­mio­nach. Skie­ro­wa­łam się na tył domu, gdzie po chwili prze­kła­da­łam już ko­łek sta­rej, nie­bie­skiej furtki. Wy­szłam z po­se­sji dziad­ków pro­sto w wy­soką trawę, która szu­miała spo­koj­nie po­ru­szana po­dmu­chami de­li­kat­nego wia­tru. Nie­długo po­tem do­tar­łam do wy­so­kiego wznie­sie­nia, skąd mia­łam wi­dok na piękną wio­skę. Szłam wzdłuż górki, kie­ru­jąc się do lasu. Wkrótce po­wi­tała mnie li­nia ogrom­nych, skrzy­pią­cych drzew. Główna droga pro­wa­dziła pro­sto przez kilka mi­nut nie­spiesz­nego mar­szu. Młode ko­rony drzew ły­kały ostat­nie pro­mie­nie wie­czor­nego słońca, za­tem przy­spie­szy­łam kroku, by do­trzeć do swo­jego ukry­tego przed świa­tem za­kątka. Za­le­siony za­kręt pro­wa­dził do sta­rego stawu, w któ­rym każ­dego let­niego wie­czoru roz­po­czy­nał się kon­cert żab.

Usia­dłam wy­god­nie w moim ulu­bio­nym miej­scu i za­czę­łam od­wzo­ro­wy­wać ten nie­ide­alny kra­jo­braz z jedną słu­chawką po­zo­sta­wioną w uchu. Druga lekko ko­ły­sała się na wy­so­ko­ści mo­jej le­wej piersi.

Mia­łam dzi­siaj za sobą dość dłu­gie za­koń­cze­nie roku szkol­nego spo­wo­do­wane po­że­gna­niem jed­nego z naj­bar­dziej wpły­wo­wych na­uczy­cieli. Nie­któ­rzy uczniowe przy­go­to­wali dla niego sta­ran­nie do­pra­co­wane przed­sta­wie­nie. Bez­po­śred­nio po za­koń­cze­niu po­szłam z moją przy­ja­ciółką do po­bli­skiej ka­wiarni, gdzie skrom­nie i bez fa­jer­wer­ków uczci­ły­śmy moje szes­na­ste uro­dziny. Na­stęp­nie ra­zem bra­tem i na­szymi ro­dzi­cami wy­lą­do­wa­li­śmy u dziad­ków, gdzie mie­li­śmy zo­stać przez ko­lejne dwa dni.

Pio­senki, które sły­sza­łam w pra­wym uchu, koń­czyły się szyb­ciej, niż za­czy­nały, więc po­woli przy­spie­sza­łam koń­cze­nie swo­jego nie­dba­łego ry­sunku. Za­wsze pod­czas ry­so­wa­nia mia­łam do sie­bie ja­kieś „ale”, jed­nak przy każ­dym ko­lej­nym szkicu sta­ra­łam się uni­kać po­przed­nio po­peł­nio­nych błę­dów. Cza­sem był to mo­zolny pro­ces i moje nie­do­cią­gnię­cia za­ni­kały do­piero po paru mie­sią­cach. Mimo wszystko by­łam z sie­bie dumna, bo nie pod­da­łam się za pierw­szym ra­zem, kiedy to mój ry­su­nek wy­glą­dał go­rzej niż ba­zgroły sied­mio­latka.

Spoj­rza­łam na chmury i osta­tecz­nie stwier­dzi­łam, że mu­szę się po­spie­szyć z po­wro­tem do domu. W efek­cie ostat­nie do­pra­co­wane kre­ski za­koń­czyły do­syć nie­zły ry­su­nek kra­jo­brazu. Za­mknę­łam swój ciem­no­nie­bie­ski szki­cow­nik. Wsu­nę­łam go nie­dbale do mo­jej torby i w tym mo­men­cie usły­sza­łam na­gły wy­strzał z pi­sto­letu.

Na po­czątku po­my­śla­łam, że to na pewno my­śliwi, jed­nak chwilę póź­niej po mo­ich ple­cach prze­szły lo­do­wate ciarki. Czer­wiec był porą po­lo­wań na młode ko­zły, za­tem mo­głam stać się przy­pad­ko­wym ce­lem jed­nego, na­rwa­nego fa­ceta z bro­nią.

Pod­nio­słam się naj­ci­szej, jak po­tra­fi­łam i za­rzu­ci­łam mały ple­cak na ra­miona.

Sta­łam nie­pew­nie przez krótką chwilę, jed­nak po­sta­no­wi­łam wró­cić w końcu do lasu. Sta­wia­łam de­li­kat­nie jak naj­cich­sze kroki, które i tak za­głu­szane były przez sze­lesz­czące li­ście. Nie­uczęsz­czana ścieżka bar­dzo mi się dłu­żyła. W każ­dym mo­men­cie mógł do­trzeć do mnie ko­lejny od­głos strzału, a po po­przed­nim by­łam już i tak mocno spa­ni­ko­wana i nie chcia­łam do­kła­dać so­bie więk­szej dawki stra­chu. I wła­śnie wtedy, gdy wy­do­sta­łam się w końcu z tej za­ro­śnię­tej dróżki i wy­szłam zza mocno za­le­sio­nego za­krętu, uj­rza­łam na sze­ro­kim trak­cie le­żą­cego czło­wieka – był cały we krwi.

Po­czu­łam na­ra­sta­jący lęk, a moja warga drgnęła nie­znacz­nie. Z każ­dym ko­lej­nym kro­kiem do mo­jej świa­do­mo­ści za­częło do­cie­rać, że męż­czy­zna był mar­twy. Nie zdą­ży­łam za­kryć ust, kiedy wy­rwał się z nich mój stłu­miony krzyk. Od­wró­ci­łam głowę, by tylko nie pa­trzeć na ciało. Wstrzą­snęły mną okropne dresz­cze, a łydki tak za­dy­go­tały, że tylko chwila dzie­liła mnie od ru­nię­cia na zie­mię.

Roz­pła­ka­łam się. Do­tarło do mnie, że nie­opo­dal mu­siał być jesz­cze ktoś – ktoś, kto był winny śmierci tego czło­wieka. Ro­zej­rza­łam się pa­nicz­nie i na­gle zo­ba­czy­łam wy­bie­ga­jącą zza drzewa po­stać. Fa­cet był na tyle bli­sko, iż au­to­ma­tycz­nie się od­su­nę­łam, po­mimo że po­truch­tał w zu­peł­nie in­nym kie­runku. Od­wró­cił się w moją stronę, a ja mo­głam do­strzec jesz­cze jego ostre rysy twa­rzy oraz pa­skudny uśmiech. Znik­nął mi szybko z oczu, gdy wbiegł za inne drzewo, za któ­rym znaj­do­wało się do­syć duże zbo­cze.

Ze­bra­łam się w so­bie i za­ma­szy­stym kro­kiem ru­szy­łam w stronę domu, omi­ja­jąc le­żą­cego męż­czy­znę. Sama, bez żad­nego kon­taktu z ro­dzi­cami czy na­wet ja­ki­miś służ­bami, nie mia­łam po­ję­cia, co w tej sy­tu­acji zro­bić. Za­tra­ca­łam już zdrowe zmy­sły. Boże, prze­cież ten czło­wiek był mar­twy! Prze­kli­na­łam się w du­chu, że nie wzię­łam ze sobą te­le­fonu.

Pod­czas go­ni­twy my­śli nie usły­sza­łam zbli­ża­ją­cego się ci­chego szmeru bu­tów. W jed­nej chwili mę­ska dłoń za­mknęła mnie w po­tęż­nym uści­sku. Moja re­ak­cja była au­to­ma­tyczna – uży­łam ca­łej swo­jej siły, by tylko wy­rwać się ze szpo­nów nie­zna­jo­mego czło­wieka. Ten jed­nak kop­nął mnie w tył ko­lan, a kiedy na nie upa­dłam, przy skroni po­czu­łam chłod­nawy do­tyk lufy pi­sto­letu.

– Don’t you dare move[1]! – usły­sza­łam ostry, an­giel­ski szept przy uchu.

Mo­men­tal­nie za­sty­głam, a wraz z tym stra­ci­łam dech. W ciągu ostat­nich dwóch mi­nut za­działo się kilka rze­czy, o któ­rych ni­gdy nie po­my­śla­ła­bym, że mi się przy­da­rzą. Zo­ba­czy­łam za­bi­tego męż­czy­znę, który na­dal le­żał w po­bliżu miej­sca, w któ­rym mnie za­ata­ko­wano, na­stęp­nie mi­nął mnie prze­ra­ża­jący czło­wiek, który znik­nął za drze­wami, a te­raz na­padł mnie ja­kiś kry­mi­na­li­sta, który gro­ził mi bro­nią.

Chcia­łam krzy­czeć, ale nie mo­głam na­wet nor­mal­nie od­dy­chać przez wielką gulę w gar­dle oraz bo­le­śnie za­tkane płuca. By­łam w ta­kim tran­sie, że nie mia­łam po­ję­cia, dla­czego nie za­czę­łam wcze­śniej ko­goś wo­łać. Przy­mknę­łam oczy, bo­jąc się roz­woju sy­tu­acji.

– Zdej­mij ple­cak – mruk­nął już ła­god­niej­szym to­nem.

Na­bra­łam na­resz­cie głęb­szego wde­chu i prze­su­nę­łam ręce do tyłu, po czym nie­zdar­nie zsu­nę­łam ple­cak na zie­mię. Męż­czy­zna od razu przy­cią­gnął go do sie­bie bu­tem, a na­stęp­nie za­czął grze­bać w kie­szeni spodni. Już po krót­kiej chwili usły­sza­łam ci­chy dźwięk po­łą­cze­nia ko­mór­ko­wego.

– Zna­la­złem Briana. Mhm, fa­cet nie żyje – mó­wił po an­giel­sku. – Skąd? Była z nim ta dziew­czyna, tam­ten uciekł, a ją zo­sta­wił. Tak, mam ją. Daj znać Tho­ma­sowi, by pod­je­chał pod las.

Gdy skoń­czył roz­ma­wiać, spoj­rzał na mnie, a ja za­czę­łam drżeć jesz­cze bar­dziej. Zna­la­złam się tu­taj przy­pad­kowo, jed­nak męż­czy­zna my­ślał, że by­łam z tam­tym fa­ce­tem. Nie mia­łam po­ję­cia, czy ja­ka­kol­wiek próba wy­ja­śnie­nia sy­tu­acji przy­nie­sie po­zy­tywne skutki. Było zde­cy­do­wa­nie go­rzej, niż my­śla­łam na sa­mym po­czątku tego zaj­ścia z moją nie­pla­no­waną rolą w sa­mym środku wy­da­rzeń.

– Wstań – po­wie­dział na­dal za­dzi­wia­jąco spo­koj­nie. Ba­łam się, że kiedy ode­zwę się nie­pro­szona, to za­re­aguje agre­syw­nie.

Za­brał lufę z mo­jej skroni, co nieco ob­ni­żyło mój stres, i mimo że nie chcia­łam, za­czę­łam się pod­no­sić. Męż­czy­zna ob­ser­wo­wał moje ru­chy, trzy­ma­jąc cią­gle pi­sto­let w dłoni. Sta­nął przede mną z luźno zwie­szo­nymi rę­koma i spoj­rzał w moją twarz. Po­wie­dzia­ła­bym na­wet, że oby­dwoje po­pa­trzy­li­śmy na sie­bie w tym sa­mym mo­men­cie, dla­tego od razu ucie­kłam od niego wzro­kiem. Już sam jego ję­zyk i silny ak­cent dał mi do zro­zu­mie­nia, że nie był tu­tej­szym Po­la­kiem. Mia­łam fart, że dzięki mo­jemu ojcu do­brze zna­łam an­giel­ski.

Sta­li­śmy w pra­wie cał­ko­wi­tej ci­szy, którą prze­ry­wał je­dy­nie co­raz moc­niej kro­piący deszcz. Kro­pelki chłod­nej wody orzeź­wiły moją głowę, dla­tego po jego ko­men­dzie, bym wy­cią­gnęła ręce do przodu, po­czu­łam wra­ca­jącą trzeź­wość umy­słu i kop­nę­łam go w kro­cze.

Męż­czy­zna kom­plet­nie się tego nie spo­dzie­wał. Nie­mal zgiął się wpół oraz rzu­cił ja­kieś ostre słowo po an­giel­sku, jed­nak nie było mi dane tego do­sły­szeć, bo by­łam już kilka me­trów od niego. Nie mia­łam po­ję­cia, co skło­niło mnie do ta­kiego za­gra­nia, które w żad­nym wy­padku nie było ra­cjo­nalne. Fa­cet miał prze­cież broń. Ale mu­sia­łam dzia­łać, mu­sia­łam do­biec do domu mo­ich dziad­ków, za­nim ten czło­wiek po­now­nie mnie do­pad­nie.

Pę­dzi­łam szybko przed sie­bie, ale na­si­la­jąca się mżawka utrud­niała ru­chy i ogra­ni­czała wi­docz­ność. Naj­gor­sza była świa­do­mość, że męż­czy­zna, mimo mo­jego sza­leń­czego pędu, z każdą chwilą się do mnie zbli­żał. Siłą woli przy­spie­sza­łam swoje bo­lące stopy, żeby jesz­cze nie od­pusz­czały eks­tre­mal­nego wy­siłku. Uwa­ża­łam na wy­sta­jące z ziemi ko­rze­nie sta­rych drzew i cho­ciaż cza­sem się po­ty­ka­łam, to na­dal utrzy­my­wa­łam tempo i nie zwal­nia­łam, a przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wało.

Moje szczere na­dzieje na ucieczkę nie mo­gły trwać długo, bo kilka me­trów przed za­krę­tem na­past­nik mnie do­go­nił. Szarp­nął mną tak mocno, że bo­le­śnie upa­dłam na brudną zie­mię po­krytą li­śćmi i ma­łymi, ostrymi ka­my­kami. Po­czu­łam w tam­tym mo­men­cie okropne prze­mę­cze­nie, po­wie­trze z tru­dem prze­py­chało się przez moje gar­dło, a ja le­ża­łam oparta na łok­ciach i z prze­ogrom­nym stra­chem pa­trzy­łam na zbli­ża­ją­cego się czło­wieka.

Usły­sza­łam krótki śmiech. Za­łza­wio­nymi oczyma spoj­rza­łam w bok, bo nie mia­łam za­miaru na kon­fron­ta­cję z tym, co za chwilę miało mnie spo­tkać. Mi­mo­wol­nie ści­snę­łam drżące dło­nie w pię­ści. Moje łok­cie po­woli od­ma­wiały po­słu­szeń­stwa i by­łam pewna, że nie­ba­wem po pro­stu runę na plecy, a on bę­dzie na­pa­wał się moją sła­bo­ścią.

– To po­myłka. – Z mo­ich ust wy­pły­nął w końcu zdła­wiony głos, lecz tylko bar­dziej go roz­śmie­szy­łam. – Nie mam z tym nic wspól­nego, przy­się­gam... – wy­krztu­si­łam ko­lejne słowa.

– Jesz­cze z tobą nie skoń­czy­łem – rzu­cił i z ca­łej siły ude­rzył mnie w lewy po­li­czek.

Łok­cie ugięły się pode mną i upa­dłam na zie­mię. By­łam tak otu­ma­niona, że nie za­uwa­ży­łam, kiedy czar­no­włosy męż­czy­zna za­wisł nade mną jak sęp nad swoją ofiarą. Ude­rze­nie na chwilę mnie za­mro­czyło, dla­tego nie za­uwa­ży­łam zbli­ża­ją­cej się w moim kie­runku dłoni. Bru­net chwy­cił moją brudną, mo­krą ko­szulkę i pra­wie jed­nym po­cią­gnię­ciem spra­wił, że sta­nę­łam na pro­ste nogi. Ko­lana od razu się pode mną ugięły, ale ja­kimś cu­dem strach po­now­nie je wy­pro­sto­wał.

Fa­cet ob­ró­cił mnie ple­cami do sie­bie i przy­su­nął tak bli­sko, że po­czu­łam jego cie­pły od­dech na karku. Na­gle wy­giął moje nad­garstki do tyłu, a po krót­kiej chwili coś bar­dzo szorst­kiego i nie­przy­jem­nego do­tknęło mo­jej chłod­nej skóry. Męż­czy­zna za­czął wią­zać moje dło­nie, a za­ci­śnię­cie przez niego su­pła było nie­mal gor­sze od ude­rze­nia w po­li­czek. Za­raz po tym wci­snął w moje usta ka­wa­łek kne­bla, unie­moż­li­wia­jąc mi tym sa­mym wy­po­wie­dze­nie ja­kie­go­kol­wiek słowa.

Od­wró­cił mnie raz jesz­cze i sta­nę­łam twa­rzą przed jego oczyma, nie uno­si­łam jed­nak głowy, tylko cze­ka­łam na roz­kazy jak ja­kiś wię­zień. Pa­da­jący deszcz łą­czył się z mo­imi spły­wa­ją­cymi po po­licz­kach łzami. Każda kro­pla wody przy­gnę­biała mnie jesz­cze bar­dziej. Męż­czy­zna w końcu ru­szył przed sie­bie i mimo że bar­dzo tego nie chcia­łam, za­brał mnie ze sobą.

Trzy­mał mnie w że­la­znym uści­sku za przed­ra­mię, a w dru­giej dłoni za­ci­skał rączkę brud­nego i za­wil­got­nia­łego ple­caka. Ostat­kiem sił sta­ra­łam się iść obok niego, był jed­nak ode mnie szyb­szy i cią­gle czu­łam, że mnie cią­gnął. W pew­nym mo­men­cie mocno ude­rzył mnie pię­ścią w krę­go­słup, czym chciał mnie zmu­sić do tego, bym prę­dzej się po­ru­szała.

Nie mo­głam uwol­nić się od na­ra­sta­ją­cego pła­czu, uczu­cia go­ry­czy i we­wnętrz­nego bólu.

W końcu do­tar­li­śmy do za­krętu, gdzie cze­kał na nas czarny bus z wy­łą­czo­nymi świa­tłami i bra­kiem pol­skich re­je­stra­cji. Męż­czy­zna bez ocią­ga­nia po­pchnął mnie w kie­runku otwar­tych bocz­nych drzwi sa­mo­chodu. Nie mia­łam po­ję­cia, co we mnie w tej chwili wstą­piło, ale za­czę­łam się nie­po­rad­nie wy­ry­wać. By­łam jed­nak bez­silna i na­past­nik bez pro­blemu we­pchnął mnie do po­jazdu, a po­tem przy­ci­snął do pod­łogi.

– Bę­dziesz grzeczna? – spy­tał ci­cho, pa­trząc na mnie z góry.

Zdą­ży­łam ostatni raz spoj­rzeć na po­ry­wa­cza, kiedy za­trza­snęły się drzwi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Ani drgnij (ang.)