45,00 zł
„Nie chcemy Narutowicza! Precz z żydami! Niech żyje faszyzm!”
Warszawska ulica wrze. Tłumy podburzone przez narodowców protestują przeciwko wyborowi na pierwszego prezydenta Polski Gabriela Narutowicza. Tego kandydata poparli posłowie mniejszości narodowych. Dla nacjonalistów znad Wisły jest zatem „człowiekiem bolszewicko-żydowskich wpływów”.
Niemal tysiącletnia Polska ledwie wczoraj odzyskała niepodległość po 123 latach zaborów. W swojej bogatej historii nie zna królobójstwa. Szczyci się tym. Aż do teraz. Za kilka dni w galerii Zachęta padną strzały. Narutowicza zamorduje malarz – Eligiusz Niewiadomski.
Jest 31 stycznia 1923 roku. Eligiusz idzie na śmierć z dumą. Nie wyraża żadnej skruchy. Wierzy, że uratował Polskę przed „żydowskim” prezydentem. Do plutonu egzekucyjnego rzuca krótkie:
– Proszę, aby mierzono mi w głowę, ja stanę wam wygodnie.
O jego malarstwie świat nie pamięta, jego słowa mało kto zna. Tylko nienawiść, która nim kierowała, przetrwa w kolejnych pokoleniach.
Kim był morderca pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej?
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 460
Data ważności licencji: 11/23/2027
„Stoję przy grobie rycerza. Prawdziwego rycerza [...], który dokonał ataku jak żołnierz broniący ojczyzny na wroga ojczyzny. I zabił go”. To słowa opublikowane niedawno na jednym z portali internetowych, wypowiedziane z aktorską emfazą, przy wtórze smętnej melodii, przez znanego politycznego performera Wojciecha Olszańskiego. Ten sam Olszański wystąpił z inicjatywą nazwania warszawskiego skweru w północnym Śródmieściu imieniem Eligiusza Niewiadomskiego.
– To tylko patostreaming – mógłby ktoś skomentować. A jednak w końcu 2021 roku prestiżowy, stołeczny dom aukcyjny sprzedał obraz mordercy Narutowicza – Portret pani Niewiadomskiej – za 60 tysięcy złotych. „Oferowany portret żony przywraca ponownie postać tego niezwykłego malarza, stanowiąc świadectwo talentu i wrażliwości” – zachwalono w opisie dzieła. Jak widać, skutecznie. Nie sposób uznać tego za zdarzenie marginalne.
Sporo wcześniej, bo w czerwcu 2011 roku, ówczesny minister spraw zagranicznych III Rzeczypospolitej Radosław Sikorski, przemawiając do posłów na sali sejmowej, zwrócił uwagę na anonimowy wpis pewnego internauty, który na forum dziennika „Rzeczpospolita” umieścił pogróżkę wobec ministra oraz premiera Donalda Tuska: „mam nadzieję, że znajdzie się Niewiadomski, który odstrzeli ciebie i twojego guru Tuska”. „Wydaje mi się – komentował Sikorski – że jeśli mamy poradzić sobie z taką morderczą mową nienawiści, to i wy – media – musicie pomóc. To gazeta ma adres IP osoby, która tego wpisu dokonała, i myślę, że na gazecie ciąży obowiązek złożenia doniesienia o podżeganiu do zamachu”.
Trudno o lepszy przejaw tego, jak aktualna jest postać Eligiusza Niewiadomskiego.
*
Kim był Niewiadomski? Zdolnym artystą malarzem, wszechstronnym uczonym, zaangażowanym wychowawcą, nowoczesnym popularyzatorem nauki, radykalnym działaczem politycznym? Zimnym mordercą? Najciekawsze jest to, że był każdą z tych postaci.
Książka ta stanowi nie tyle biografię, ile próbę doszukania się odpowiedzi na palące pytanie: DLACZEGO? Dlaczego Eligiusz Niewiadomski, w bezprecedensowym dla polskiej tradycji kroku, z zimną krwią zabił pierwszego prezydenta odrodzonej Rzeczypospolitej Gabriela Narutowicza i nie odczuł po tym czynie żadnej skruchy – choć jak sam przyznał, jego głównym wrogiem politycznym i celem zamachu był... Józef Piłsudski?
Starałem się, by książka nie ciążyła zbytnio ku ofierze – prezydentowi Narutowiczowi, dość dobrze przedstawionemu już w literaturze historycznej i popularnej. Franciszek Bernaś (Ofiary fanatyzmu, Warszawa 1987), Danuta Pacyńska (Śmierć prezydenta, Warszawa 1965) i Marek Ruszczyc (Strzały w Zachęcie, Katowice 1987), wychodząc od faktu zabójstwa, skupili się tylko na odtworzeniu (w mało zresztą obiektywny, panegiryczny sposób) biografii zmarłego prezydenta, bardzo mało uwagi poświęcając sprawcy. Mnie osobiście najbardziej interesuje właśnie on. W dodatku książki te powstały w rzeczywistości Polski Ludowej, kiedy cenzura nie pozwalała na pełne opracowanie wszystkich kluczowych wątków. Do nielicznych późniejszych publikacji, gdzie nieco więcej miejsca poświęcono mordercy, zalicza się tekst Macieja J. Nowaka pt. Narutowicz–Niewiadomski. Biografie równoległe (Warszawa 2019).
W 2012 roku wydałem książkę Niewiadomski. Zabić prezydenta. Obecnie proponuję nową, zmodyfikowaną i przepracowaną wersję tej historii, uzupełnioną o świeże ustalenia i przemyślenia. Chciałbym przede wszystkim podziękować krewnemu Eligiusza, panu Andrzejowi Prus Niewiadomskiemu, który wzbogacił moją wiedzę o wiele cennych informacji rodzinnych.
Przygotowując tę wersję, wciąż starałem się pilnować, by nie była ona aktem oskarżenia czy też przejawem pisarstwa „z tezą”. Zależało mi przede wszystkim na ZROZUMIENIU Niewiadomskiego. Snując rozmaite przypuszczenia dotyczące jego motywacji i inspiracji, próbowałem uciekać z jednej strony od łatwego oceniania, a z drugiej – od podawania prostych, acz nieoddających prawdy wyjaśnień i taniego psychologizowania. Nie oznacza to bynajmniej, że powstrzymywałem się od wyrażania swych opinii czy komentarzy – są one jednak starannie oddzielone od warstwy faktograficznej.
Założyłem, że Czytelnik sięgający po publikację tego typu ma elementarną wiedzę na temat opisywanej epoki. Postanowiłem nie wyjaśniać szczegółowo każdego wydarzenia, zjawiska czy znaczenia postaci przewijających się w życiu Niewiadomskiego. Aby nie rozbijać spójności narracji ciągłymi dygresjami, ograniczyłem się do skrótowych wyjaśnień, choć w podstawowym zakresie przybliżających mniej znane fakty. Czytelnik zainteresowany pogłębieniem swej wiedzy może sięgnąć do zamieszczonych na końcu propozycji bibliograficznych. Uznałem jednak, że niezbędne dla jasności przekazu będzie skrótowe przedstawienie polskiej perspektywy I wojny światowej, a także krótka charakterystyka polskiej sceny politycznej w latach 1918–1922 i dramatycznych walk o granice Rzeczypospolitej. Czas ten był kluczowy dla formacji Niewiadomskiego i to do niego odnosi się większość jego wypowiedzi.
W książce tej wykorzystałem dwa typy narracji: w części pierwszej, a także trzeciej przeważa forma beletrystyczna, przedstawiająca kluczowe wydarzenia z życia (i śmierci) Niewiadomskiego w udramatyzowanej formie. Nieocenione okazały się pamiętniki osób odgrywających zasadniczą rolę w dramatycznych wydarzeniach grudnia 1922 roku. Dzięki nim można próbować oddać atmosferę chwili i dojrzeć „ludzki” wymiar historii.
W tych częściach ściśle opierałem się też na źródłach z epoki – przede wszystkim stenogramie procesu bohatera mojej książki, artykułach prasowych, wspomnieniach i materiałach filmowych.
Dlatego też – mimo formy – „beletrystyczne” akapity możliwie wiernie oddają rzeczywistość historyczną, do minimum ograniczając wymiar wymyślonego świata przedstawionego. Może to czasem mieć niekorzystny wpływ na atrakcyjność narracji. Nie piszę jednak powieści historycznej, tylko pracę popularnonaukową, więc dążenie do odtwarzania rzeczywistości musi przeważyć nad fajerwerkami narracyjnymi. Starałem się przy tym prostować nieprawdziwie informacje, powtarzane zwłaszcza we współczesnych artykułach prasowych, a także starszych opracowaniach, które nie znajdują potwierdzenia w źródłach.
Część druga – najobszerniejsza – to już „typowa” forma pracy popularnonaukowej, wzbogacona jednak elementami narracyjnymi. Całą książkę starałem się mimo wszystko napisać tak, by nie nużyła ona Czytelnika zbyt sztywnym i pseudonaukowym językiem, a jednocześnie spełniała wszystkie wymogi rzetelności badawczej i warsztatu historyka.
16 grudnia 1922 r. w sali Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych po daniu trzech strzałów do Prezydenta Narutowicza cofnąłem się o jeden czy dwa kroki i odwróciłem tyłem.
Tak stałem bez ruchu. Czekałem, aż ktoś się zbliży. Nie zbliżał się nikt – nikt nie rozumiał, co się stało i że to ja byłem sprawcą strzałów.
Wtedy – stojąc w tym samym miejscu – podniosłem rękę z rewolwerem do góry do poziomu głowy. Po jakimś czasie zobaczyłem za sobą z prawej strony pana Edwarda Okunia. Pan Okuń podchodził do mnie w sposób niezwykły: wyginał się, pochylał, cofał, wyciągał rękę, cofał rękę, jak gdyby walczył z niezwykle groźnym niebezpieczeństwem. Zwróciłem się do niego wtedy ze słowami: „nie bójcie się, nie będę do Was strzelał”. Okuń – o ile pamiętam – ręki mojej nie dotknął.
Kiedy usłyszałem, że zbliża się do mnie fala ludzka, obróciłem się. Obok mnie stał jakiś oficer – oddałem mu broń. Powiedziałem przy tym: „proszę wezwać policję”. Usłyszałem jakby odpowiedź: „to już zrobiono”. Kto to powiedział, nie wiem.
Stałem w dalszym ciągu tyłem do leżącego pana Narutowicza. Po upływie może pół minuty posłyszałem za sobą: „trzymajcie go!”. Wówczas ktoś z tyłu do mnie podszedł i ujął za ręce w łokciach. Trzymał lekko. Po chwili powiedziałem mu: „może pan nie trzymać, nie ucieknę”. Odpowiedział: „ja wiem – no i moje tu głupie położenie...”. Wkrótce potem ktoś podsunął mi fotel wyplatany. Usiadłem na nim. Czy za mną kto stał, nie wiem. Siedziałem bez ruchu, dopóki nie zjawiła się policja.
Fragment wypowiedzi Eligiusza Niewiadomskiego w czasie procesu z 30 grudnia 1922 roku, (Stanisław Kijeński, Proces Eligiusza Niewiadomskiego o zamach na życie prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Gabriela Narutowicza, Warszawa 1923).
Warszawa, mieszkanie Eligiusza Niewiadomskiego, ulica Szopena
poniedziałek 4 XII 1922, wieczór
Eligiusz Niewiadomski spojrzał na leżący przed nim dziesięciostrzałowy hiszpański rewolwer typu browning, kaliber 7,65 milimetra, nr 78950 – pamiątkę z wojny polsko-bolszewickiej. Szybkim ruchem chwycił broń i wymierzył w lustro. Wypolerowana, srebrna lufa błysnęła odbiciem. Niewiadomski w ostatnich dniach powtarzał ten gest dziesiątki razy. Był pewien, że Józef Piłsudski nie ma szans na przeżycie.
Parę dni wcześniej dowiedział się od znajomego, że w środę 6 grudnia Naczelnik Państwa przybędzie na otwarcie wystawy „Warszawa za Stanisława Augusta” do kamienicy Baryczków na Rynku Starego Miasta. Tam właśnie Eligiusz chciał go zastrzelić, pozbywając się tym samym – jak mniemał – przyszłego prezydenta Rzeczypospolitej.
Niewiadomski odłożył browninga, spojrzał krytycznie na broń. Mimo to wiedział, że nie spudłuje. Piłsudski zginie.
Warszawa, ulica przed kamienicą Eligiusza Niewiadomskiego
wtorek 5 XII 1922, poranek
– To niemożliwe!!! – wycedził Eligiusz, z zimną wściekłością wpatrując się w pierwszą stronę gazety, którą właśnie kupił. Chłopiec sprzedający prasę spojrzał na niego ze zdziwieniem. Niewiadomski nie mógł uwierzyć w to, co przeczytał. „Piłsudski odmówił!!!” – kołatało mu w rozgorączkowanej głowie. „Nie będzie kandydował! Nie będzie prezydentem!!!”. Niedoszły morderca marszałka był bliski furii. Wściekłość mieszała się z niedowierzaniem, frustracją, zawodem i bezradnością.
Wrócił szybko do mieszkania i zamknął się w gabinecie.
Warszawa, mieszkanie Zofii Kordisówny
sobota 9 XII 1922, godz. 22.15
Gabriel Narutowicz stanął w drzwiach pokoju Zofii Kordisówny, swojej siostrzenicy. Wyglądał na bardzo zmęczonego. I bardzo poważnego. Zofia czekała z niecierpliwością na wieści z Sejmu, gdzie kończyły się właśnie burzliwe i pełne napięcia głosowania nad kandydaturami na urząd prezydencki.
– Wujku! – zawołała, zwracając się ku przybyszowi. – Czy wybrano hrabiego Zamoyskiego?
Spodziewała się, że to faworyt prawicy i środowisk narodowych Maurycy Zamoyski (jeden z najbogatszych ludzi w Polsce) zostanie pierwszym prezydentem odrodzonej Rzeczypospolitej.
– Nie. Mnie! – odparł Narutowicz. W jego głosie nie było słychać radości, tylko zaskoczenie i niedowierzanie.
– Wujku, czy odmówisz?
– To już niemożliwe, droga Zosiu. Po ulicach chodzą ludzie i wykrzykują jakieś pogróżki. Nie mogę komplikować i tak trudnej sytuacji. Muszę to przyjąć. – Popatrzył ze znużeniem na siostrzenicę. – Czas już na mnie. Muszę jechać do Łazienek.
Zofia uważnie popatrzyła na Narutowicza. Wyglądał na zmęczonego i jakby zrezygnowanego. Jej zdaniem do tej pory nie otrząsnął się całkiem po śmierci żony Ewy, zmarłej w lutym 1920 roku. Teraz doszedł nowy problem. Chciała wypowiedzieć jakieś budujące słowa, ale sama nie wiedziała, czy gratulować Gabrielowi, czy mu współczuć.
– Zapraszam, chodźcie ze mną – prezydent zwrócił się tymczasem do Zofii i jej matki. – Auto czeka!
Podekscytowane kobiety podążyły za Narutowiczem.
Warszawa, Aleje Ujazdowskie
sobota 9 XII 1922, godz. 22.30
Niewiadomski stał w wielotysięcznym tłumie pod balkonem mieszkania generała Józefa Hallera przy Alejach Ujazdowskich nr 33. Nie wiadomo, kto rzucił hasło, by przyjść akurat tutaj. Wśród zgromadzonych dominowali młodzi ludzie, studenci, bojówkarze organizacji endeckich. Zanim tu dotarli, przeszli Nowym Światem spod Sejmu, gdzie obrzucili kamieniami samochód na rejestracjach MSZ. Teraz protestowali przeciw szokującej nominacji pięćdziesięciosiedmioletniego uczonego Gabriela Narutowicza na pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej, do której doszło trzy godziny wcześniej w sejmie.
Narutowicz – człowiek sukcesu, poważany naukowiec i inżynier – porzucił wygodne życie w spokojnej Szwajcarii i we wrześniu 1919 roku przyjechał do ojczyzny, której nie widział ponad trzydzieści lat. Wrócił do kraju całkowicie dobrowolnie, z patriotycznego obowiązku. Wiedział, że młode państwo na gwałt potrzebuje wykształconych fachowców. Wiedział, że kraj dopiero walczy o swoje granice praktycznie ze wszystkimi dookoła, nawet nie jest pewne, czy przetrwa. Jechał w nieznane.
W czerwcu 1920 roku – w cieniu sowieckiej ofensywy, zbliżającej się nieuchronnie do Warszawy – objął funkcję ministra robót. Gdyby nie sierpniowy „cud nad Wisłą”, zapewne trafiłby wraz z całym rządem do sowieckiej niewoli. W lipcu 1922 roku awansował i został ministrem spraw zagranicznych.
– Żydowski elekt! Precz z Narutowiczem! Mason! Ateista! Żydowski pachołek! – raz po raz ktoś przekrzykiwał szum rozgorączkowanych głosów pod balkonem generała Hallera.
Wybór Narutowicza był szokiem. W wyborach liczyli się popierany przez lewicę Stanisław Wojciechowski i związany z prawicą Maurycy Zamoyski. Posłowie narodowi tak manipulowali głosami, by wyeliminować Wojciechowskiego. Kiedy w ostatecznym głosowaniu pozostali tylko Zamoyski i nieliczący się Narutowicz, wydawało się, że zwycięstwo jest blisko. Tymczasem profesora ze Szwajcarii poparli niespodziewanie socjaliści z PPS, partie chłopskie i mniejszości narodowe. Ostatecznie triumfował najmniej oczekiwany kandydat. Prawica wpadła w furię.
Eligiusz nie lubił tłumów, ale tym razem wsiąkł w atmosferę ulicy. Przygnębiony po decyzji Piłsudskiego, odzyskał wigor. Dzisiaj, po burzliwym, wieloturowym głosowaniu w Sejmie, znalazł sobie nową ofiarę.
Tłum zafalował. Rozległy się oklaski i wiwaty. Na balkonie pojawił się Józef Haller, idol młodzieży narodowej, legendarny dowódca Błękitnej Armii, która przybyła z Francji do Polski po odzyskaniu niepodległości i walnie przyczyniła się do jej obrony. Generał od razu gwałtownie potępił wybór Narutowicza i w emocjonalnych słowach solidaryzował się z niezadowoleniem części mieszkańców Warszawy. Teraz przywitał ludzi w generalskim mundurze, najwyraźniej spodziewając się przybycia zwolenników.
– Rodacy i towarzysze broni! – rozpoczął donośnym, nawykłym do wygłaszania mów głosem, opierając się o elegancką balustradę. Niewiadomski skupił się na słowach generała. – Wy, a nie kto inny, piersią swoją osłanialiście, jakby twardym murem, granice Rzeczypospolitej, rogatki Warszawy. W swoich czynach chcieliście jednej rzeczy: Polski. Polski wielkiej, niepodległej. W dniu dzisiejszym Polskę, o którą walczyliście, sponiewierano. Odruch wasz jest wskaźnikiem, iż oburzenie narodu, którego jesteście rzecznikiem, rośnie i przybiera jak fala.
Tłum, podniecony poparciem Hallera, stawał się coraz głośniejszy. Niektóre okna w sąsiednich kamienicach, dotychczas otwarte, zostały ostrożnie zamknięte.
– Tak, tak, racja! racja! – generał przytakiwał wiwatującym ludziom. Wśród zgiełku dało się odróżnić kolejne inwektywy pod adresem prezydenta elekta.
Po chwili ktoś rzucił hasło, by pójść nieco dalej, pod budynek, w którym mieściła się siedziba sprzyjającej endekom „Gazety Warszawskiej”. Niewiadomski, wyjątkowo spokojny na tle krzyczących i wygrażających ludzi, dał się ponieść razem z innymi.
– Zaślepienie lewicy i ludowców sprawiło – do tłumu przemówił narodowy poseł Antoni Sadzewicz – że najwyższym przedstawicielem Polski ma być człowiek, który jeszcze dwa dni temu był obywatelem szwajcarskim i któremu na gwałt, może już po wyborach na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, sfabrykowano obywatelstwo polskie. W roku 1912 Żydzi narzucili Warszawie niejakiego Jagiełłę jako posła do Dumy rosyjskiej – krzyczał Sadzewicz. – Dziś posunęli się dalej: narzucili pana Narutowicza na prezydenta!
Tłum zawył z wściekłości. „Tego nie wiedziałem!” – pomyślał Niewiadomski. Zacisnął pięści w kieszeniach swego palta. Nie wiedział, że Sadzewicz oszukał zgromadzonych: Narutowicz, od dwóch przecież lat pełniący funkcje ministerialne w Polsce, posiadał oczywiście polskie obywatelstwo. Można przypuszczać, że wiedza ta i tak nie powstrzymałaby Eligiusza przed wykonaniem planu, który rodził się właśnie w jego głowie.
– Hańba! Hańba! – krzyczeli ludzie.
Demonstranci, podzieleni na liczne grupki, ruszyli ponownie w stronę Nowego Światu. Tymczasem Eligiusz nagle przypomniał sobie, że za parę dni, 16 grudnia, popularna galeria sztuki zwana potocznie Zachętą organizowała otwarcie nowej wystawy. Jako członek rzeczywisty Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych Niewiadomski miał prawo wolnego wstępu na każdą uroczystość, również na otwarcie tzw. salonu.
Wiedział, że zgodnie z tradycją na imprezy tego typu zapraszano naczelnika Piłsudskiego. „Czy teraz zaproszą prezydenta?” – pomyślał z nadzieją, mimowolnie rozluźniając rękę jak podczas ćwiczeń z bronią przed lustrem.
Warszawa, Nowy Świat, ulica Żurawia
sobota 9 XII 1922, 22.30
Zofia Kordisówna, z tylnego siedzenia solidnego automobilu należącego do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, widziała przez okno coraz liczniejsze grupy rozgorączkowanych ludzi. Tłum gęstniał, zajmował nie tylko chodniki, lecz także ulice. Przed siedzibą endeckiej organizacji „Rozwój” przy ulicy Żurawiej samochód niemalże stanął.
– Patrzcie! – ktoś nagle krzyknął. – Auto na rejestracji MSZ! Może to Narutowicz?!
Tłum naparł na sunący powoli pojazd. Zofia była przerażona. Narutowicz z troską spoglądał na towarzyszące mu kobiety.
Zofia krzyknęła, gdy ktoś uderzył kijem w szybę. Po chwili las kijów obijał auto niczym grad. Dziewczyna skuliła się i zasłoniła twarz dłońmi. Ale solidne okna wytrzymały.
– Jedźże! – rzucił zdenerwowany Narutowicz do szofera.
Kierowca, choć trzęsły mu się ręce, zawył silnikiem i ruszył do przodu.
Tłum niechętnie się rozstąpił.
Warszawa, ulica Wiejska
niedziela 10 XII 1922, wieczór
Marszałek Sejmu Maciej Rataj szedł ulicą Wiejską, w pobliżu gmachu Sejmu. Spacerując w ostatnich dniach ulicami Warszawy, napatrzył się już na włóczące się po mieście bez wyraźnego celu bandy zaczepiające Żydów. Był pod wrażeniem antyprezydenckiej agitacji. Tego dnia tłumy znowu słuchały generała Hallera. Przemawiał też znany ze swych narodowych przekonań ksiądz Kazimierz Lutosławski, a także wpływowy poseł Stanisław Grabski. Rozgorączkowany tłum wznosił okrzyki ku czci Benito Mussoliniego pod siedzibą poselstwa Królestwa Włoch, po chwili urządził zaś „kocią muzykę” pod Hotelem Europejskim, gdzie – jak się irracjonalnie spodziewano – mógł przebywać Narutowicz. Wrzaski przeplatały się z namiętnymi przemówieniami.
Rataj przyspieszył kroku. Nagle dostrzegł jakiegoś mężczyznę w drogim futrze, który przekonywał do czegoś stojącego obok starszawego stróża, gwałtownie gestykulując. Rataj zbliżył się.
– ...wybrali prezydentem złodzieja – dobiegły go słowa mężczyzny w futrze – żydowskiego pachołka, Narutowicza!...
„Pewnie zaraz i stróż pójdzie protestować” – mruknął do siebie Rataj i szybko się oddalił.
Warszawa, dom Narutowicza w Łazienkach
niedziela 10 XII 1922, noc
Narutowicz w noc poprzedzającą zaprzysiężenie nawet nie zmrużył oka. Telefon co chwila rozbrzmiewał natrętnym brzęczeniem. Po drugiej stronie słuchawki przeważnie nikt się nie odzywał. Prezydent elekt był wyczerpany nerwowo. Chwilami, nie panując nad sobą, wybuchał gniewem.
Przed paroma godzinami odwiedził go marszałek Rataj, blady i roztrzęsiony. Donosił o zamieszkach i chaosie, jakie ogarnęły Warszawę. Był zdeterminowany, żeby jak najszybciej doprowadzić do zaprzysiężenia. Narutowicz posępnie zgodził się z Ratajem.
– W tej sytuacji nie mogę zrzec się urzędu – potwierdzał smutno.
Przypomniał też sobie niedawną propozycję Aleksandry Piłsudskiej, drugiej żony marszałka, aby w te trudne dni przeniósł się do Belwederu. Odmówił grzecznie, ale stanowczo. „Ucieczka do Belwederu zostałaby odebrana jako akt tchórzostwa” – myślał.
Teraz, w otoczeniu najbliższych, nerwowo przechadzał się po salonie. Dzieci spały niespokojnie. Co chwila przysiadał i brał w ręce ostatnie numery endeckich gazet.
– Po co te brudy, po co te brudy?! – mruczał do siebie.
Dla zabicia czasu relacjonował najbliższym zajścia z wczorajszego wieczoru.
– Lepiej, że ja oberwałem – z gorzkim uśmiechem opisywał przejazd autem Nowym Światem i Żurawią – niż gdyby policja skrzywdziła kogoś z tych małych chłopców biorących udział w tej łobuzerce ulicznej. Przecież oni są niewinni. Bezmyślność tej burdy ulicznej bije w oczy każdego. – Jego głos zaczął zdradzać zdenerwowanie. – Sytuacja jest dla mnie bardzo przykra, gdyż nie chodzi o moją osobę, nie mogę jednak dopuścić do poniżenia godności Rzeczypospolitej.
– Trzeba wzmocnić straże wokół Łazienek! – odparł ktoś z obecnych.
W odpowiedzi Narutowicz wskazał na leżący na stoliku rewolwer i stwierdził z cichą determinacją: – Gdyby się tu wdarli, będę strzelał. Ale tylko wtedy, jeśli zechcą coś zrobić memu chłopcu. A do Sejmu pojadę – podniósł głos. – Przecież nie wolno mi się cofnąć.
W salonie zapadło milczenie.
Warszawa, skrzyżowanie Alej Ujazdowskich z aleją Róż
poniedziałek 11 XII 1922, godz. 12.00
Odkryty powóz stanął przed wysoką barykadą z ławek i skrzyń na śmieci, wzniesioną przez podniecony tłum, agitowany głównie przez narodowe bojówki stowarzyszenia „Rozwój”. W tym samym czasie inne grupy zablokowały wszystkie wejścia prowadzące do budynku Sejmu.
Konie w zaprzęgu nerwowo parskały. Szwadron szwoleżerów eskortujący powóz z trudem powstrzymywał wystraszone hałasem zwierzęta. Jadący w powozie Gabriel Narutowicz powoli wstał z napiętą, ale niewzruszoną miną. Towarzyszący mu hrabia Stefan Przeździecki, szef protokołu dyplomatycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, spoglądał z przestrachem raz na stojącego nieruchomo prezydenta elekta, raz na wykrzywione twarze ludzi. Jechali właśnie z Belwederu do Sejmu, gdzie Narutowicz miał zostać zaprzysiężony na pierwszego prezydenta odrodzonej Rzeczypospolitej. Prezydenta, którego wrzeszczący tłum zdążył już znienawidzić. Pierwotnie zamiast Przeździeckiego miał jechać premier Julian Nowak, ale na godzinę przed wyjazdem, przerażony agitacją na ulicach, zmienił zdanie. Na gwałt ściągnięto Przeździeckiego, który musiał w Belwederze przebrać się w pożyczone uroczyste ubranie.
Agitowani przez niektórych posłów ludzie stali tutaj już od ponad godziny, blokując każdy przejeżdżający samochód. Zatrzymano nawet dyplomatyczne auta przedstawicieli Francji i Wielkiej Brytanii udających się na zaprzysiężenie. Entuzjastycznie przywitano za to posła Francesca Tommasiniego, przedstawiciela faszystowskich Włoch. Gorszy los spotkał socjalistów Ignacego Daszyńskiego i Rajmunda Jaworowskiego, których wywleczono z auta i zamknięto w bramie domu nr 10 przy placu Trzech Krzyży. Dwóch innych posłów PPS dotkliwie pobito. Kłopoty miał też Przeździecki, który wcześniej przyjeżdżał tędy, by odebrać Narutowicza z Łazienek. Przepuszczono go niechętnie dopiero wtedy, gdy zagroził użyciem pistoletu. „Żydowski hrabia!” – krzyczano za nim, gdy odjeżdżał.
W tłumie przypadkowo znalazła się żona Józefa Piłsudskiego Aleksandra. „W ścisku nie mogłam się prawie ruszyć” – opowiadała później mężowi. „Z jednej strony parła na mnie stara, przygłucha chłopka, która bez przerwy pytała, o co chodzi, z drugiej – gruba, wielka służąca. Ta ostatnia z czerwoną twarzą podrygiwała całym ciałem, wymachując pięściami i krzycząc: »Precz z Narutowiczem! Precz z Żydem! Żydzi nie będą nami rządzili!«. Gdy jej zabrakło oddechu, powiedziałam, że znam dobrze rodzinę Narutowiczów; nikt z nich nie pochodzi z Żydów. Ale to był groch o ścianę. Za chwilę znowu zaczęła wrzeszczeć: »Żydzi nie będą nami rządzili!«. Skończyło się na tym, że wszyscy koło mnie krzyczeli i przeklinali w podobny sposób. Nie miałam wątpliwości: wśród tłumów znajdowali się agitatorzy”.
– Rozebrać barykadę! – wrzasnął teraz dowódca szwoleżerów do biernie przyglądających się całej scenie funkcjonariuszy policji, starając się przekrzyczeć uliczny hałas. Policjanci niechętnie rozpoczęli rozbiórkę wśród przeraźliwych gwizdów.
Podniecony tłum otoczył odkryty powóz prezydencki. Nagle w bok pojazdu uderzyła kula śniegu, przelatując nad niezbyt szczelnym kordonem szwoleżerów. Po chwili druga trafiła bliżej; okruchy śniegu posypały się po wnętrzu powozu. Hrabia Przeździecki drgnął i odruchowo skulił się na swym siedzeniu. Narutowicz stał nieruchomo. Mimowolnie zastanawiał się, czy nie byłoby jednak lepiej, gdyby zgodził się na silniejszą eskortę i pomoc policji. Tuż przed wyjazdem nerwowo zareagował na taką propozycję. „Nie jestem carem Mikołajem, abym jeździł z całą armią! – warknął. – Legalnie obrany prezydent nie będzie się krył za policją. Przecież mnie nie zabiją!”.
Czy na pewno? Lekko zadrżał, gdy usłyszał świst kamienia i głuchy odgłos uderzenia o blachę powozu. Między szprychy kół wpadł jakiś kij. Stojący najbliżej koń niespokojnie uderzył kopytami o ziemię, powstrzymywany z trudem przez woźnicę. Wtem Narutowicz poczuł lodowate zimno śniegu na policzku. Z tłumy dobiegły go radosne okrzyki. Spokojnie otarł topniejące resztki z twarzy, przelotnie dotykając zaczerwienionego miejsca uderzenia. Po chwili przyjął kolejne uderzenie od jakiejś kobiety. Tym razem w czoło. Rana była bolesna, na czole pojawił się duży guz. Po chwili nadlatujący kij strącił mu z głowy cylinder. Część ludzi stojących w tłumie roześmiała się. Narutowicz starał się nie odchylać odsłoniętej głowy, choć palce jego dłoni coraz mocniej zaciskały się na poręczy wozu.
– Hańba! Bandyci! – wołał hrabia Przeździecki.
Patrząc na tłum, Narutowicz przypomniał sobie niedawną wypowiedź ministra spraw wewnętrznych Antoniego Kamieńskiego: „A niech ulica sobie pohula!” – stwierdził beztrosko szef MSW, kwitując tymi słowami narastające od 9 grudnia niepokoje społeczne. I rzeczywiście, policja pozwalała w tych dniach na wyjątkowo dużo.
Tymczasem paru jej funkcjonariuszy z ociąganiem kończyło rozbieranie barykady.
Nagle z tłumu wybiegł jakiś człowiek, przebił się przez niespokojnie rozglądających się wkoło szwoleżerów i wspiął na powóz. Przed oczami Narutowicza mignęła laska. Obserwujący scenę Przeździecki z przerażeniem zobaczył solidną, żelazną gałkę umocowaną na końcu laski. Agresor wziął zamach. „Człowieku – pomyślał Narutowicz – czy mnie tak spokojnie zabijesz?!” Spojrzał mu w oczy. Atakujący spuścił wzrok, a po chwili opuścił laskę. Szwoleżerom udało się wreszcie odsunąć go od prezydenta.
W tym momencie policjanci usunęli barykadę. Mokry Narutowicz, wciąż stojąc prosto w odkrytym powozie, ruszył dalej wśród wyzwisk i gróźb rzucanych przez kilkusetosobowy tłum. Nie zwrócił uwagi na to, że wciąż kurczowo ściska poręcz powozu.
Dopiero po paru godzinach dowiedział się, że barykada przy alei Róż była tylko początkiem gwałtownych rozruchów, które rozprzestrzeniły się na całe miasto. Nieudolny szef MSW Antoni Kamieński (marszałek Maciej Rataj nazwał go „głupkowato nieporadnym”), który swą bierną postawą dopuścił do wzrostu napięcia, został zdymisjonowany. Zastąpił go energiczny Ludwik Darowski, który odegra ważną rolę w kolejnych dniach. W planach Narutowicza miał zostać przyszłym premierem, ale tylko na okres przejściowy.
Tymczasem stolicę opanowały narodowe i socjalistyczne bojówki, wciągając w wir bezsensownej walki niewinnych świadków. Okolice Śródmieścia stały się terenem regularnych walk ulicznych. Wydarzenie było bezprecedensowe. Kilkadziesiąt osób zostało rannych (po obu stronach), w tym dziewięć ciężko. Wściekły tłum poturbował dyplomatów japońskich, którzy nie okazali się dość „polscy”. Pobito co najmniej dwóch senatorów żydowskich: rabina Lejba Kowalskiego i Mojżesza Deutschera. Darowski zbyt późno przejął władzę, by jego odezwa, sporządzona naprędce jeszcze tego samego dnia, wzywająca do spokoju i grożąca użyciem „najostrzejszych” środków w celu tłumienia dalszych wybryków, mogła odnieść natychmiastowy skutek.
W walce, jaka rozgorzała między bojówkami endeckimi i PPS-owskimi w pobliżu bramy, gdzie uwięziono Jaworowskiego i Daszyńskiego, zginęła od strzału jedna osoba – robotnik Jan Kałuszewski, rzeźnik z Woli, dzierżący sztandar. To była pierwsza ofiara grudniowej gorączki.
Drugą był prezydent.
Warszawa, dom Narutowicza w Łazienkach
poniedziałek 11 XII 1922, wieczór
Józef Piłsudski, który przybył do prezydenta z postanowieniem ustalenia harmonogramu przekazywania władzy, skończył właśnie w ostrych i pełnych krytyki słowach opowiadać o wydarzeniach na mieście. Narutowicz siedział w fotelu. Był w widoczny sposób poruszony i zdenerwowany. Może nawet zrozpaczony. Marszałek, lepiej panując nad emocjami, uważnie patrzył na prezydenta, który parę godzin wcześniej złożył ślubowanie.
Narutowicz, zamiast odpowiedzieć na sprawozdanie Naczelnika Państwa, pokazał marszałkowi stertę anonimów i paszkwili.
– Co to ma być?! – rzucił, a w jego głosie wściekłość walczyła z rezygnacją.
– Wiem – przyznał Piłsudski. – Paszkwile, że żydowski pachołek, zdrajca itd. Ja takie przez całe lata dostawałem. A telefony? – zapytał po chwili z gorzkim uśmiechem. – Dzwonki umyślnie poplątane, zapytania, zadawane udawanym żydowskim akcentem, czy zdarzają się już u pana?
– Dokuczają już tym od dawna! – prezydent spojrzał ostro na Piłsudskiego. – Skąd pan wie o tym?!
– Ależ panie – odparł marszałek – ja byłem w Polsce Naczelnikiem Państwa i Naczelnym Wodzem, więc wszy wyłaziły zewsząd. Zwykłe rzeczy! To narodowa robota!
– To nie jest Europa – powiedział Narutowicz w przypływie gniewu. – Ci ludzie lepiej by się czuli pod tym, kto karki im deptał i bił po pysku!
Spotkanie Józefa Piłsudskiego z prezydentem Narutowiczem w Belwederze, 10 grudnia 1922 roku. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Po chwili uspokoił się, przepraszająco spojrzał na marszałka i westchnął. Wskazał na rewolwer leżący niedaleko na stoliku.
– Uprzedzono mnie, chciałem wziąć tę broń ze sobą, a strzelam bardzo celnie – mruknął. – Zostawiłem rewolwer na stole. Nie chcę się bronić. – Te ostatnie słowa zabrzmiały trochę jak wyzwanie.
– Miał być zamach stanu – dodał później, rozmawiając ze swoją siostrzenicą Zosią Kordisówną, kiedy marszałek opuścił już dom – ale idioci i tego porządnie zrobić nie umieją!
Warszawa, Aleje Ujazdowskie
wtorek 12 XII 1922, wieczór
Jeden z liderów lewicowych ludowców z PSL „Wyzwolenie”, Stanisław Thugutt, opuścił wraz z kilkoma towarzyszami Belweder. Poszedł tam, by się upewnić, czy podjęto odpowiednie środki bezpieczeństwa w celu niedopuszczenia do powtórki zamieszek z poprzedniego dnia. Czuł się odpowiedzialny za osobę, która w pewnym sensie przez niego została prezydentem. Był trochę spokojniejszy, bo zorganizowany wcześniej tego dnia przez PPS strajk powszechny przebiegł stosunkowo spokojnie, choć doprowadził m.in. do paraliżu transportu publicznego.
„Sale Belwederu były jasne i ciepłe, jak zwykle” – wspominał. „Ale na dworze mżył drobny, zimny deszcz, ciężka mgła ćmiła światło latarni, pod nogami chlupało błoto brudne i lepkie. W pustych zupełnie Alejach wicher szarpał i męczył drzewa. A w dali spało miasto, stare, dobre miasto, zatrute jadem nienawiści, ogłupione i nieszczęśliwe. Niewidoczna jeszcze oczom, ale już odczuwana nerwami, czaiła się zbrodnia. W dół, na tyły Łazienek, schodziły ciemne i gęste kolumny piechoty w bojowym rynsztunku, chronić przed tą zbrodnią najdobrotliwszego z ludzi”.
Warszawa, dom Narutowicza w Łazienkach
środa/czwartek 13/14 XII 1922, noc
Narutowicz siedział w swym gabinecie przy zapalonej lampie. Nie mógł spać. Dotknął guza na czole. „To Polka rzuciła we mnie grudą lodu – Polka w prezydenta Rzeczypospolitej!” – pomyślał z goryczą.
Wiedział, że w Belwederze po południu doszło do poufnej narady z udziałem Piłsudskiego i marszałka Rataja. Dyskutowano o groźbie zamachu stanu. Piłsudski, kierujący jeszcze armią, kazał ściągnąć do Warszawy posiłki wojskowe. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Podejrzewał, że narodowcy szykują „coś” na czwartek. Ale co?
Narutowicz westchnął. W myślach ciągle pobrzmiewały mu hasła skandowane przez rozgorączkowany tłum 11 grudnia: „Niech żyje włoski faszyzm!”, „Niech żyje Mussolini!”, „Niech żyje prezydent Haller!”. Zaledwie kilka tygodni temu, pod koniec października, Benito Mussolini zdobył władzę we Włoszech, krocząc na czele „marszu czarnych koszul”.
„Czy endecy próbują zrobić to samo?” – zastanawiał się prezydent.
Warszawa, Belweder
czwartek 14 XII 1922, godz. 12.30
Piłsudski, ubrany w szarą kurtę legionową, zastukał w napełniony do połowy kieliszek, prosząc o ciszę. Zgromadzeni w sali jadalnej pałacu belwederskiego panowie zwrócili się w jego stronę. Marszałek przesunął wzrokiem po twarzach zebranych, dostrzegając między innymi marszałka Sejmu Macieja Rataja, marszałka Senatu Wojciecha Trąmpczyńskiego i premiera Juliana Nowaka. W końcu zatrzymał się na postaci poważnego, choć lekko bladego Gabriela Narutowicza.
Przed chwilą – w samo południe – sporządzono i podpisano w sąsiedniej sali audiencyjnej uroczysty Akt przekazania władzy przez Naczelnika Państwa nowemu prezydentowi. Podczas składania podpisów bateria dział rozlokowana w Parku Łazienkowskim oddała salwę złożoną ze 101 strzałów. Wobec niezwykle napiętej sytuacji w ostatnich dniach strzały te zabrzmiały raczej złowrogo. Tego wrażenia nie zatarło odegranie hymnu na dziedzińcu pałacowym i oddanie honorów prezydentowi przez kompanię i szwadron przyboczny. Z dziedzińca zaprzysiężony prezydent wraz z rodziną i świtą przeszedł w towarzystwie Piłsudskiego do sali jadalnej na późne śniadanie.
Piłsudski, spoglądając na kieliszek, odchrząknął:
– Panie Prezydencie Rzeczypospolitej! – rozpoczął głośno i dobitnie. – Czuję się niezwykle szczęśliwy, że pierwszy w Polsce mam wysoki zaszczyt podejmowania w moim jeszcze domu i w otoczeniu mojej rodziny Pierwszego Obywatela Rzeczypospolitej Polskiej – marszałek, wyjątkowo jak na niego, starannie dobierał słowa. Liczył, że otwarte zadeklarowanie pełnego poparcia dla Narutowicza uspokoi nieco nastroje społeczne i rozgorączkowanych polityków.
– Panie Prezydencie! – kontynuował coraz głośniej. – Jako jedyny oficer polski czynnej służby, który dotąd przed nikim nie stawał na baczność, staję oto na baczność przed Polską, którą ty reprezentujesz, wznosząc toast: Pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej – niech żyje!
Zdumieni dostojnicy, powtarzając uroczyste „niech żyje”, zobaczyli, że marszałek rzeczywiście stanął na baczność, demonstrując tym samym najwyższy szacunek dla urzędu prezydenckiego. Urzędu, którego sam nie chciał objąć, doskonale zdając sobie sprawę, że to nie prezydent, ale Sejm dzierży prawdziwą władzę.
– Panie Marszałku! – Narutowicz poczuł się w obowiązku odpowiedzieć na toast. – Są w życiu rzadkie chwile, w których najlepszą wymową jest korne i wzruszone milczenie – rozpoczął. – Do takich chwil zaliczam dzisiejszą. Są rzadcy w historii ludzie, których oceniać nie wolno współczesnym, bo nie dorośli do objęcia ogromu ich zasług. Do takich ludzi pan, panie Marszałku, należy! Toteż, jeżeli pomimo to mówić muszę, to dlatego, że wymaga tego twardy obowiązek tej służby, do której po ciężkiej ze sobą samym walce stanąłem. Obowiązek tym cięższy, że spełniany dotąd przez człowieka tej miary co pan, panie Marszałku.
Narutowicz lekko się ukłonił, Piłsudski nadal stał wyprostowany. Prezydent liczył, że docenienie roli marszałka może mu pomóc, poza tym naprawdę wierzył w to, co mówi.
Gabriel Narutowicz opuszcza gmach Sejmu po złożeniu przysięgi w dniu 11 grudnia 1922 roku. Fot. Polona
– Toteż – kontynuował – jeżeli coś w tej chwili otuchy mi dodaje, to wiara, że Polsce nadal sił swoich skąpić nie będziesz. Nazwałeś mnie, panie Marszałku, Pierwszym Obywatelem Rzeczypospolitej. Tytuł ten nadało mi prawo. Pozwól, że w stosunku do ciebie użyję tytułu, który ci nada historia, wznosząc toast: Najzasłużeńszy obywatel Rzeczypospolitej, którą wskrzesił, zbudował i przed wrogiem obronił. Marszałek Piłsudski – niech żyje!
– Niech żyje! – zawtórowali goście. Marszałek lekko uśmiechnął się pod wąsem.
Szybko okaże się, że gest Piłsudskiego, obliczony przede wszystkim na reakcję opinii publicznej, nie zda się na nic. Nie sprawdzą się także prognozy Narutowicza: marszałek wkrótce zaszyje się w Sulejówku, zniesmaczony polską sejmokracją.
Niewiadomski zapewne znał (choćby z prasy) treść obu toastów. Widział wzajemne uprzejmości obu panów. Tym bardziej obu nienawidził.
Warszawa, ulica Marszałkowska 83, mieszkanie Stanisława Cara
czwartek 14 XII 1922, wieczór
– Dobry wieczór. – Stanisław Car, nowo wybrany szef kancelarii prezydenta Narutowicza, wszedł zmęczony do mieszkania, zamykając cicho drzwi.
– Dzwonił do ciebie ktoś z Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, zostawił swój numer – poinformowała żona. – Bardzo prosił, żebyś oddzwonił.
– Dobrze, dobrze, już idę – westchnął Car i podszedł do aparatu. Na stoliku obok leżała kartka z numerem telefonu. Poprosił centralę o połączenie.
– Halo? – odezwał się po chwili przytłumiony głos.
– Tutaj Stanisław Car. Z kim mam przyjemność?
– Ach, witam, witam. – Głos w słuchawce zabrzmiał radośnie. – Mówi Karol Kozłowski, prezes Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych.
– Dobry wieczór, panie Karolu. – Car znał z widzenia Kozłowskiego jako starszego kolegę z czasów studenckich. – Zdaje się, że dzwonił pan do mnie?
– Tak, tak – potwierdził Kozłowski. – Chodzi o sprawę dużej wagi: pojutrze Zachęta otwiera nową wystawę. Bardzo byśmy chcieli, żeby prezydent Narutowicz mógł zaszczycić swą obecnością to ważne wydarzenie.
Car westchnął. Nie miał ochoty angażować prezydenta w kolejną sprawę, w dodatku niezbyt ważną.
– Pan prezydent jest bardzo zajęty – odparł wymijająco. – Może panowie wyślą zaproszenie pisemnie.
– To sprawa wielkiego znaczenia. – Kozłowski nie dał się zbyć. – Uważam, że nie wypada zapraszać prezydenta pisemnie, takie zaproszenie należałoby przekazać osobiście. Zresztą czasu jest już bardzo mało.
– Pan prezydent z powodu nawału zajęć nie będzie miał czasu spotkać się z panami – odparł lekko już zniecierpliwiony Car.
– Doskonale to rozumiem, wystarczy, że spotkam się z panem i omówimy tę sprawę osobiście, na spokojnie. – Kozłowski nie zamierzał ustąpić.
– Cóż, w porządku – skapitulował Car, wyczuwając determinację prezesa. – O której moglibyśmy się spotkać?
– Czy godzina dwunasta panu odpowiada?
– Postaram się wygospodarować ten czas.
– Bardzo jestem panu zobowiązany. Dziękuję i do zobaczenia!
Warszawa, Belweder
piątek 15 XII 1922, poranek
Narutowicz rozpoczął swój pierwszy faktyczny dzień urzędowania w Belwederze od śniadania. Choć nie pokazywał tego po sobie, uważał, że ostatni tydzień, pełen niezwykłego napięcia i stresu, to prawdopodobnie najgorsze chwile jego pięćdziesięciosiedmioletniego życia. W dodatku wczoraj, w związku z przekazaniem władzy przez Piłsudskiego, premier Julian Nowak złożył dymisję swego rządu. Narutowicz stanął przed trudnym zadaniem skompletowania nowego gabinetu. Zadaniem, którego nie było mu dane zrealizować.
Odstawiając pustą filiżankę, mimowolnie przypomniał sobie o niedawnych poważnych kłopotach z sercem. Wolał jednak o tym nie myśleć. Chciałby też zapomnieć o wczorajszym sejmowym wystąpieniu Ignacego Daszyńskiego, jednego z przywódców socjalistów z PPS, który mówił o „nikczemnym, tajnym spisku” endeków, sięgającym „w głąb armii polskiej”. Daszyński mówił też o „wojnie domowej”.
Prezydent sięgnął po przyniesioną przed chwilą korespondencję. Jego uwagę zwróciła koperta zaadresowana po francusku: „Monsieur le Président, République Polonaise, Gabriel Narutowicz, Varsovie–Warszawa–Belweder”. Na znaczku widniał lekko sfatygowany stempel pocztowy „Lwów, 12 XII 22”. Narutowicz spojrzał na drugą stronę koperty, ale adresu nadawcy nie znalazł. Mimo to rozkleił kopertę i wyciągnął niewielką kartkę. Zaczął czytać:
Pozostaje Panu do oznaczonego terminu już tylko 4 doby i godzin 20. Przypominam, że grozi Panu śmierć naturalna z powodu ataku sercowego. Czas zrobić testament. Pozdrowienia. Zawiadomienie trzecie.
Ostatnia liczba automatycznie skierowała myśli Narutowicza ku dwóm wcześniejszym anonimowym pogróżkom, które otrzymał w ostatnich dniach. Pierwszy liścik nadszedł ze stolicy:
Warszawa, 10 grudnia 1922 roku.
Szanowny Panie ministrze! Wobec wyboru pana ministra na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej głosami lewicy i mniejszości narodowych, bloku nam wrogiego, będąc pewnymi, że pan minister będzie ugodowcem, będzie zmuszony wywdzięczać się blokowi mniejszości, że pan minister nie stworzy rządu o silnej ręce, rządu, że tak powiemy, poznańskiego, wreszcie, że pan minister śmiał przyjąć ofiarowaną sobie kandydaturę, grozimy panu ministrowi jak najfantastyczniejszym mordem politycznym. Z poważaniem – polski faszysta.
Dzień później nadszedł kolejny anonim, tym razem z Wilna:
Warszawa, Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Panu ministrowi Narutowiczowi do rąk własnych.
Panie Ministrze! Dosięże Pana kara śmierci, o ile Pan natychmiast nie złoży godności Prezydenta!!!
Dnia 10 XII 22. Patriota.
Z Lublina z kolei ktoś w tym samym czasie skierował następujące słowa:
Warszawa, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Jaśnie Wielmożny Pan Minister Gabriel Narutowicz.
Wielce Szanowny Panie Ministrze! Na Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej został Pan obrany nie większością głosów narodowych, lecz głosami odwiecznych wrogów Polski – niemców i żydów. Obowiązkiem więc Pana, jako człowieka uczciwego i szlachetnego Polaka (a wiemy, że Pan Minister te zalety posiada) jest zrzec się tego zaszczytu przed złożeniem przysięgi. Przy tym ogromnie wrogim usposobieniu, z jakim naród przyjął wiadomość o wyborze Pana Ministra, trudno Panu będzie sprawować spokojnie rządy. Tego zdania jest ogół ludności województwa lubelskiego. Życzliwy.
Narutowicz zmusił się do przerwania tych rozmyślań i odłożył przeczytaną pogróżkę na stertę pozostałych listów. „To z pewnością najgorsze dni w moim życiu” – pomyślał znowu.
Mimowolnie raz jeszcze rzucił okiem na otrzymany właśnie list ze Lwowa. „Pozostaje Panu do oznaczonego terminu już tylko 4 doby i godzin 20...”. Wbrew sobie Narutowicz obliczył, kiedy by to się miało stać. Wyszedł mu 16 grudnia.
Czy było tylko zbiegiem okoliczności, że właśnie tego dnia zginął? Sprawa anonimów zostanie całkowicie pominięta w ekspresowym procesie Eligiusza Niewiadomskiego. Dlaczego? Czy były dla kogoś niewygodne? Pytania pozostają otwarte.
Warszawa, poczekalnia Belwederu
piątek 15 XII 1922, godz. 12.00
– Witam, panie prezesie! – Stanisław Car wyciągnął rękę do Karola Kozłowskiego. Miał dziś wiele spraw na głowie, okazywał więc pewne zniecierpliwienie. Obok stał nieznany Carowi mężczyzna, którego Kozłowski przedstawił jako wiceprezesa Edwarda Okunia. Obaj przyjechali przed chwilą automobilem pod Belweder. Car nie zaproponował, by goście usiedli.
Trzech mężczyzn stało więc w obszernej poczekalni Pałacu Prezydenckiego przy Krakowskim Przedmieściu. Wokół kręcili się nieliczni pracownicy budynku.
– W czym zatem mogę panom służyć? – zapytał Car, choć zdawał sobie sprawę, o co chodzi. Wstępnie rozmawiał już z prezydentem i ten – wbrew pierwszej reakcji szefa kancelarii – poważnie rozważał przybycie do Zachęty.
– Tak jak mówiłem panu wczoraj w rozmowie telefonicznej, chcielibyśmy zaprosić pana prezydenta Gabriela Narutowicza do naszego gmachu. Jak pan zapewne wie – Kozłowski starał się być przekonujący – Naczelnik Państwa marszałek Józef Piłsudski zawsze bez wyjątku zaszczycał nas swoją obecnością, gdy otwieraliśmy wystawę w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych. Byłoby nam bardzo miło – podkreślił swe słowa gestem ręki – gdyby prezydent Narutowicz zechciał utrzymać tę tradycję i przybyć jutro na otwarcie naszej ekspozycji.
– Zdaje pan sobie sprawę – Car wciąż grał na zwłokę – że prezydent Narutowicz jest teraz niezwykle zajęty.
– Jesteśmy tego świadomi – uprzejmie przytaknął Okuń.
– Czy zaproszenie prezydenta jest pańską indywidualną decyzją, czy też rozmawia pan ze mną jako przedstawiciel zarządu Zachęty? – dopytywał Car.
– Zgłaszam propozycję w imieniu zarządu, choć sam osobiście jak najbardziej ją popieram – zapewnił Kozłowski.
– Cóż, drodzy panowie, obiecuję ściśle powtórzyć i przekazać to zaproszenie, które panowie składają na moje ręce. Na razie jednak nie mogę dać żadnej wiążącej odpowiedzi, jako że prezydent jest nieobecny.
– Kiedy możemy spodziewać się decyzji pana prezydenta? – Kozłowski spojrzał w oczy rozmówcy. Był dobrej myśli: kontaktował się już z pełniącym tymczasowo obowiązki premiera Julianem Nowakiem, który obiecywał przyjazd Narutowicza. „Jak będę u niego po południu, to mu powiem” – Kozłowski przypomniał sobie obietnicę Nowaka.
– Dzisiaj prezydent ma bardzo pracowity dzień i będę mógł się z nim spotkać dopiero późnym wieczorem. – Car pomyślał przez chwilę. – Jest szansa, że jutro, wracając z umówionej już wizyty u kardynała Aleksandra Kakowskiego, zajedzie do Zachęty. Będzie miał w sumie po drodze.
– Naprawdę bardzo nam zależy na wizycie pana prezydenta – przekonywał Kozłowski. – Bardzo pana proszę, przez wzgląd na naszą starą znajomość, o osobiste wstawiennictwo w tej sprawie.
– Zobaczymy, co da się zrobić – Car wciąż unikał wiążących deklaracji.
– Czy możemy liczyć na rychłą odpowiedź? – wtrącił się Okuń, powtarzając pytanie Kozłowskiego.
– W tej chwili odpowiedzi dać nie mogę. – Car lekko westchnął. – Zadzwonię do pana dzisiaj wieczorem – dodał, zwracając się do Kozłowskiego.
– Znakomicie – ucieszył się prezes, przekonany, że uda się pozytywnie załatwić sprawę. – Kiedy ewentualnie możemy się spodziewać pana prezydenta w dniu jutrzejszym?
– A kiedy nastąpi otwarcie wystawy?
– W samo południe – poinformował Okuń.
– Naczelnik Piłsudski zawsze przybywał bardzo punktualnie; pewnego razu przybył na naszą wystawę tuż przed dwunastą, kiedy nie zebrali się jeszcze nawet członkowie komitetu powitalnego – uzupełnił Kozłowski. Dodał trochę bez związku: – Byłoby pożądane, żeby nie było tłoku w chwili przyjazdu.
– Jeśli prezydent zdecyduje się przybyć, postara się być punktualnym. Jeśli, powiedzmy, przez piętnaście minut po oznaczonym terminie nie przybędzie, to będzie znaczyło, że nie przyjedzie wcale. Jeszcze jedno. – Car mimochodem rozejrzał się po pustawej poczekalni i ściszył głos: – Dobrze panowie wiedzą, co działo się w ostatnich dniach. Zatem zalecam dyskrecję. Niech panowie nie mówią, że prezydent ma przybyć.
– Niemniej – zaoponował Okuń – obecność pana prezydenta jest takim zaszczytem dla Zachęty, że nie możemy jej przemilczeć!
Okuń dopiero co przybył z Włoch i nie za bardzo zdawał sobie sprawę z napiętej atmosfery panującej w mieście.
– Oczywiście, przyzwoitym ludziom naturalnie można powiedzieć – zastrzegł Car.
– Panowie, rzecz nie jest jeszcze przesądzona – Kozłowski przyjął punkt widzenia Cara, licząc na jego przychylność – więc nie ma potrzeby rozsyłania niepewnych informacji. Nie zamierzam o ewentualnym przyjeździe powiadamiać nawet członków komitetu Towarzystwa Zachęty.
Warszawa, Belweder
piątek 15 XII 1922, godz. 21.30
– Skoro jeździł tam Piłsudski, pojadę i ja – powiedział z półuśmiechem Gabriel Narutowicz, opierając się miękko na fotelu, do którego nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić.
– Oczywiście, powiadomię o pańskiej decyzji prezesa Kozłowskiego – odparł tonem służbisty Stanisław Car. Zawahał się, po czym dodał, zerkając na prezydenta: – Pozostaje do rozpatrzenia kwestia bezpieczeństwa. Powiadomię policję o trasie przejazdu.
– Ależ skądże! – zaoponował prezydent. – Nie będę ulegał garstce sztubaków! Jestem prezydentem tego kraju, nie będę się odgradzał od ludzi policyjnym kordonem. Jadę tylko ja i pan! – Narutowicz wskazał palcem na swego współpracownika.
Stanisław Car jako wicemarszałek Sejmu, 1931 rok. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
– Nie uważam, by był to dobry pomysł. Co z pana bezpieczeństwem?!
– Uważam, że najlepszym zabezpieczeniem będzie niezwracanie się do władz bezpieczeństwa – gorzko odparł prezydent, wspominając bierność policji w czasie incydentu z barykadą sprzed kilku dni.
– Panie prezydencie, to niedopuszczalne! – Stanisław Car zaczął nerwowo przechadzać się po gabinecie swego przełożonego. – Nie może pan przecież pozostać bez obstawy! Zapomniał pan, co stało się w poniedziałek?! – Zdenerwowany Car zdawał się zapominać, że rozmawia z głową państwa.
– Nie mogę okazać strachu – spokojnie, ale stanowczo i z ledwo ukrywaną nieustępliwością odparł siedzący w fotelu Narutowicz.
– Nie może pan przejechać przez miasto bez osłony! – gorąco przekonywał Car. – Przecież oni mogą pana... – W ostatniej chwili ugryzł się w język.
– Pragnę uświadomić wszystkim, że nie boję się tych smarkaczy – z rosnącą złością obstawał przy swoim Narutowicz, zaciskając dłonie – i zamierzam wykonywać swoje obowiązki w sposób normalny.
– Ależ panie prezydencie...
– Co więcej – Narutowicz wstał, wyraźnie już zdenerwowany – nie życzę sobie, aby policja była choćby poinformowana o moim przejeździe! – ostatnie słowa niemal wykrzyczał.
Car przyglądał się przez chwilę prezydentowi w milczeniu, po czym szybkim – zbyt szybkim – krokiem udał się do wyjścia. Głośno – zbyt głośno – zamknął za sobą drzwi.
Udał się do swego zastępcy Stanisława Łepkowskiego i przekazał mu oschle zarządzenia prezydenta. Łepkowski z kolei powiadomił o sprawie prezydenckiego adiutanta Ignacego Sołtana, który – wbrew zaleceniom Narutowicza – miał obok Cara towarzyszyć mu w podróży do Zachęty.
Tymczasem prezydent szykował się do snu. Kazał się obudzić o godzinie 7.00.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Projekt okładki Anna Slotorsz/ artnovo.pl
Grafiki wykorzystane na okładce iStock, Adobe Stock, domena publiczna
Opieka redakcyjna Krzysztof Chaba
Opieka promocyjna Karolina Domańska
Korekta Małgorzata Matykiewicz-Kołodziej Joanna Kłos
Wybór ilustracji Ewelina Olaszek
Indeks Tomasz Babnis
Copyright © by Patryk Pleskot © Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2022
ISBN 978-83-240-8825-6
Znak Horyzontwww.znakhoryzont.pl
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Plik przygotował Woblink
woblink.com
