Pomarlisko - Patryk Jurek - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Pomarlisko ebook i audiobook

Jurek Patryk

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy kiedykolwiek byliście ciekawi, co się dzieje w ciemnych zakamarkach instytucji zdrowia publicznego?

Paweł jest spokojnym, bardzo samotnym czterdziestolatkiem. Pracuje w szpitalnej kostnicy, gdzie myje ciała i przygotowuje je do pochówku. Ale zwłoki to też świetny biznes i nasz bohater nieoczekiwanie odnajduje się w roli hieny cmentarnej. Wykopuje nieboszczyków z grobów i dostarcza ich do prosektoriów uczelni medycznych. Proceder kwitnie do czasu, gdy jedna z trumien okazuje się… pusta, a na scenę wkracza policja. W tle pojawia się także pewna kobieta, która również skrywa mroczną tajemnicę. Paweł ma poczucie narastającego odrealnienia: znajomi go nie poznają, zawodzi go pamięć. Coraz słabiej ufa swoim zmysłom. A osoby, które mogą mu pomóc zrozumieć, co się z nim dzieje, giną jedna po drugiej…

Thriller psychologiczny o brudnych tajemnicach pewnego szpitala oraz chorej miłości, napisany przez wielokrotnie nagradzanego reżysera i scenarzystę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 58 min

Lektor: Dominik Rutkowski

Oceny
3,9 (17 ocen)
6
5
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

polecam. dobra fabuła.
10
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Zgodnie z opisem spodziewałam się lekkiego kryminału z wątkiem psychologicznym,a tu takie zakończenie...No no...polecam.
00
StrawberryViolin

Nie oderwiesz się od lektury

świetna pozycja, polecam wszystkim 👏
00
kasiamarkiewicz13

Nie oderwiesz się od lektury

Pomarlisko w staropolskim języku znaczy cmentarz. I w tej historii sporo czasu tam spędzimy. Paweł jest "asystentem patologa" a po godzinach pracy wykopuje zmarłych. I pomimo faktu,iż zmarli głosu nie mają to z nimi wcale tak lekko nie jest 🙃 Fabuła mocno kręci się wokół śmierci,cmentarza a szpital przybiera nowe oblicze. Biznes kwitnie na wielu frontach aż do czasu wpadki. Wtedy historia przybiera nieco inny obrót i wszystko co się wydarzyło do tej pory zdaje się być nieprawdą,majakiem,złudzeniem. Autor stworzył oryginalną historię,główny bohater jest specyficzny a po tej książce na szpital spojrzycie z rezerwą. Książka swoim klimatem mnie poniosła,czyta się lekko co w kontekście fabuły pewnie brzmi dziwnie 😀 Kilka razy się uśmiałam,po prostu "siadła" mi ta książka bardzo dobrze. Zakończenie Was zmrozi🤯🤯🤯 Jestem ciekawa Waszych wrażeń po przeczytaniu,ja polecam 👌
00
Iwona_Aleksandra

Z braku laku…

Liczyłam na to, że książka wciągnie mnie , a tymczasem zmęczyłam ją , żeby doczytać do końca . Temat popularny, często wykorzystywany, ale tutaj jakoś to wszystko nie poszło . Szkoda .
00

Popularność




Rozdział 1

Śmierć. Nasz gatu­nek jako jedyny się nią pasjo­nuje.

Tylko my wiemy, że jest nie­unik­niona.

– Mam taką teo­rię…

– No, słu­cham – powie­dział Bła­żej, ocie­ra­jąc spo­cone czoło.

– Przy pako­wa­niu zwłok do lodówki ktoś zaha­czył jego ręką o jakieś wysta­jące ele­menty i dopchnął go na siłę. I tak zastygł.

– Ktoś?

– Na mnie nie patrz… Mamy prze­srane.

– Trzeba go będzie poła­mać – słusz­nie zauwa­żył Bła­żej.

Osób postron­nych nie wpusz­cza się do szpi­tal­nego pro­sek­to­rium. Nikt nawet nie pró­buje im wyja­śniać mecha­ni­zmów dzia­ła­nia takiego miej­sca. Ja spró­buję.

Gdy lekarz stwier­dzi zgon, pie­lę­gniarka wypeł­nia kartę skie­ro­wa­nia do chłodni, a na sto­pie trupa umiesz­cza iden­ty­fi­ka­tor. Prze­pisy mówią, że zwłoki do chłodni mogę zabrać dopiero po upły­wie dwóch godzin, więc powinny cze­kać w spe­cjal­nym pomiesz­cze­niu. Nie wszyst­kie oddziały mają takie pomiesz­cze­nie. Zwłoki cza­sami cze­kają na kory­ta­rzu albo w schowku na prze­ście­ra­dła. Prze­pis mówi o miej­scu, które zacho­wuje nale­żytą god­ność zmar­łego. Myślę, że scho­wek na prze­ście­ra­dła, zaznaczmy, że czy­ste, pach­nące i wykroch­ma­lone, speł­nia te warunki. Po tych dwóch godzi­nach poja­wiam się ja.

– Halo, Paweł, mówię do cie­bie.

– Co? – oprzy­tom­nia­łem. – A tak, prze­pra­szam.

Znaj­do­wa­li­śmy się w pro­sek­to­rium jed­nego z war­szaw­skich szpi­tali. Przed nami leżało ciało z powy­ła­my­wa­nymi rękami w łok­ciach i z wykrę­co­nymi kola­nami.

– Jak ten przy­sło­wiowy stół… – zażar­to­wa­łem.

– Jaki stół? – spy­tał zdzi­wiony Bła­żej.

– Ten z powy­ła­my­wa­nymi nogami.

Nie sia­dło, widać Bła­żej był prze­jęty bar­dziej, niż myśla­łem.

– No, trzeba go jakoś poskła­dać – doda­łem. – Łama­nie zaj­mie dużo czasu.

Stę­że­nie pośmiertne. Oczy­wi­ście ustaje po pew­nym cza­sie, ale trzy­ma­nie zwłok w niskich tem­pe­ra­tu­rach nie jest dla tego pro­cesu korzystne. Osiem na dzie­sięć tru­pów musi mieć poła­mane koń­czyny, bo ina­czej się ich nie ubie­rze i nie wsa­dzi do trumny. Nie mówiąc już o tej spe­cy­ficz­nej pozie z dłońmi zaple­cio­nymi na kla­cie.

Ten trup wyglą­dał jak wielki pająk, powy­gi­nany we wszyst­kie strony. Do tego miał dziw­nie zapad­niętą dolną szczękę. Zła­maną i chyba prze­sta­wioną.

O czym to ja myśla­łem?

Po dwóch godzi­nach poja­wiam się ja i zabie­ram zwłoki do chłodni. Cza­sami zgar­niam kil­ka­na­ście osób dzien­nie. Gdy trzeba wyko­nać sek­cję zwłok, roz­ci­namy ciało, wyj­mu­jemy wszyst­kie wnętrz­no­ści i cze­kamy. Pato­log przy­cho­dzi raz dzien­nie, waży, spi­suje i znika. My wrzu­camy wszystko z powro­tem do brzu­cha, łącz­nie z mózgiem i zaszy­wamy, a tam, gdzie pier­wot­nie znaj­do­wał się mózg, wsa­dzamy watę. Zaszy­wamy też usta, by nie były otwarte (zazwy­czaj po kilku dniach węzeł pusz­cza) i na samym końcu myjemy ciało.

Żeby peł­nić funk­cję asy­stenta pato­loga, nie trzeba koń­czyć spe­cjal­nych szkół. Wystar­czy trzy­dniowy kurs, po któ­rym pracę masz zapew­nioną. I przez słabe przy­go­to­wa­nie wycho­dzą takie kwiatki jak ten z koń­czy­nami we wszyst­kie strony świata i zapad­niętą, otwartą szczęką.

– Podobno zmarli mówią do nas – powie­dzia­łem z pełną powagą.

– Nie z taką szczęką.

Bła­żej był dziś wyjąt­kowo poważny, a to rzadki widok. Posta­no­wi­łem odwró­cić jego uwagę.

– Czemu tak się zapa­dła? – dopy­ty­wa­łem.

– Chyba rak krtani czy coś. Nic z tym nie zro­bimy – odpo­wie­dział, nie pod­no­sząc wzroku z trupa. – Zaban­da­żu­jemy po pro­stu.

– Będzie dym – rzu­ci­łem.

Tak to już bywa, że zroz­pa­czone rodziny wyży­wają się na pra­cow­ni­kach kost­nicy, winiąc nas za wszel­kie zło świata.

– Rodzina nas zaje­bie – dorzu­cił Bła­żej.

Każdy z nas pełni po kilka funk­cji. Ja zwożę trupy z oddzia­łów i ogar­niam łóżka, a za dodat­kową, nie­wielką opłatą możemy przed wyda­niem zwłok odwa­lić robotę zakładu pogrze­bo­wego i poma­lo­wać, ucze­sać i ubrać naszego pod­opiecz­nego. Mamy nawet spe­cjalny pokoik-kapliczkę, skąd zwłoki zabiera rodzina. I pająk, na któ­rego wła­śnie patrzy­li­śmy, miał w tej kapliczce zna­leźć się za kwa­drans.

Przy­po­mniał mi się mój pierw­szy dzień kursu, a dokład­nie pierw­sze wykłady. Sie­dzia­łem wtedy z innymi dzi­wa­kami i słu­cha­łem wykładu jesz­cze dziw­niej­szego, star­szego typa.

„Zna­miona śmierci są to zmiany nastę­pu­jące z chwilą usta­nia krą­że­nia. Wystę­pują w róż­nym cza­sie w ciągu pierw­szych dwu­na­stu godzin. Są to: po pierw­sze – plamy opa­dowe, po dru­gie – stę­że­nie pośmiertne, po trze­cie – ozię­bie­nie zwłok, i po czwarte – roz­kład. Zazwy­czaj musimy zła­mać koń­czyny, aby nasz denat znów wyglą­dał dobrze. Trzeba to zro­bić w tych miej­scach…” – mówił i wska­zy­wał pal­cem na ciało, które leżało na łóżku mię­dzy nami a nim. Wska­zał ramiona i łok­cie, łamiąc chwilę póź­niej lewą rękę denata w łok­ciu. To był jeden szybki, nie­spo­dzie­wany i pewny ruch. Od dźwięku łama­nej kości zabo­lały mnie zęby, ktoś chyba nawet rzy­gnął, na pewno ktoś zaję­czał. Typ zro­bił to spe­cjal­nie, kar­miąc się naszymi reak­cjami. Ale mnie się to nawet spodo­bało. Pomy­śla­łem o ssa­kach medycz­nych i rur­kach, które wbija się w szyję, by odsą­czyć krew.

– A gdyby go prze­bić igli­cami? – zapy­ta­łem Bła­żeja. – Trzy­ma­łoby się.

Ten roz­ło­żył ręce i popa­trzył na mnie bła­gal­nym wzro­kiem.

– Paweł, skąd ci wezmę iglice?

– Dobra. Poła­miemy go i przy­kle­imy ręce do tuło­wia, nogi do sie­bie. Klej chyba mamy. Ubra­nie też skle­imy. Rękaw do boku i tak dalej.

Zdzi­wiony Bła­żej patrzył na mnie przez chwilę. W końcu chyba zała­pał. Na jego spo­co­nej twa­rzy poja­wił się uśmiech.

– Zaje­bi­ście, stary.

Pra­wie mnie uści­skał, po czym obda­rzył szcze­rym uśmie­chem i ruszył w stronę wyj­ścia.

– Idę po klej – dodał, nie tra­cąc uśmie­chu z twa­rzy. – Wrócę za pięć, może dzie­sięć minut. Ile tego kleju wziąć?

– Cały.

Znik­nął za drzwiami, ale nagle wychy­lił zza nich głowę.

– Dasz radę sam go poła­mać? – zapy­tał.

Kiw­ną­łem głową, a Bła­żej wybiegł cały w skow­ron­kach. Powi­nie­nem dać radę, łama­łem kości nie­raz. Teraz nale­żało zro­bić to w każ­dym moż­li­wym miej­scu. Jak on w ogóle wyjął te zwłoki z lodówki?

Bła­żej jest młod­szy ode mnie, duży i dobrze zbu­do­wany. Ćwi­czy i wygląda na sil­nego. Ma trzy­dzie­ści cztery lata, czyli uro­dził się sześć lat po mnie. Ja muszę wsta­wać powoli, by się nie porzy­gać i nie zemdleć. Za mało ruchu, zbyt chu­jowa dieta.

Chcia­łem zająć myśli czymś innym. Może Wero­niką, z którą mia­łem się jutro widzieć? Ale myśleć o Wero­nice w trak­cie łama­nia czy­ichś rąk? Potem będzie mi się koja­rzyć z jed­nym: trzask! Za późno. Dźwięk łama­nej kości prze­szył ciszę, aż odbił się od moich kości. To jakby chwy­cić dwie kredki i je zła­mać. Posta­no­wi­łem więc o niczym nie myśleć. Po pro­stu. Łama­łem sobie kości w spo­koju…

Nagle usły­sza­łem Bła­żeja. Kiedy on zdą­żył wró­cić?

– Już ogar­nięte – rzu­cił w moim kie­runku, wcho­dząc do pro­sek­to­rium.

Patrzy­łem, jak potem schy­lił się przy ubra­nym w gar­ni­tur, pokle­jo­nym tru­pie i trzy­mał go za ręce, by klej zaczął trzy­mać. Ład­nie się wyłą­czy­łem.

– Jesz­cze schnie – wyja­śnił Bła­żej, mając świa­do­mość, jak głu­pio wygląda.

Każ­dego innego dnia pew­nie zro­bił­bym im zdję­cie komórką. Dziw­nie na mnie patrzył. Może zauwa­żył, że wyłą­czy­łem się na dobre? Spoj­rza­łem na zwłoki. Wyglą­dały zacnie.

– Jak on w ogóle ma na imię?

– Kto? On? – odparł zasko­czony Bła­żej. – Nie wiem. Może byś mi pomógł.

Zasko­czy­łem go tym pyta­niem. Sie­bie zresztą też. Chcia­łem coś odpo­wie­dzieć, ale do pro­sek­to­rium wszedł Ama­de­usz.

– Jeste­śmy sami? – zapy­tał.

– Nie licząc tego tu – zażar­to­wał Bła­żej. – Ale on nikomu nic nie powie.

– Ten dow­cip byłby śmieszny, gdy­bym miał dwa­na­ście lat, ubytki w mózgu i nie sły­szał go co drugi dzień.

Wymie­ni­li­śmy z Bła­że­jem szyb­kie spoj­rze­nia. Zły humor Ama­de­usza nie wró­żył niczego dobrego. Ama­de­usz był niski i gruby, więc wszy­scy mówili na niego Kulka. Zawsze w dżin­so­wych kurt­kach nie młod­szych niż ja. W sumie wyglą­dał jak tak­sów­karz i sprze­dawca samo­cho­dów w jed­nym. Kulka kie­ro­wał SOR-em i miał kon­trolę nad karet­kami. Był też naszym sze­fem w nie­le­gal­nym biz­ne­sie.

– Macie nowe zle­ce­nie – rzu­cił sta­now­czo.

– W szpi­talu? – zapy­ta­łem.

Ama­de­usz popa­trzył na mnie z poli­to­wa­niem.

– Nie, nie w szpi­talu – odpo­wie­dział i pod­szedł bli­żej. Jego wzrok zatrzy­mał się na Bła­żeju i tru­pie, któ­rego Bła­żej przy­tu­lał, tak przy­naj­mniej to wyglą­dało.

– Co ty wła­ści­wie robisz? – spy­tał zdzi­wiony Ama­de­usz.

– Klej schnie – odpo­wie­dział zaże­no­wany Bła­żej.

To było pewne. Kulka miał nas za debli. Wziął głę­boki wdech i rzu­cił jesz­cze gło­śniej i pew­niej:

– Dziś wie­czór. Ta sama loka­cja. Pięć­dzie­siąt dzie­więć A. Zapa­mię­ta­cie?

– Pięć­dzie­siąt dzie­więć A – powtó­rzył Bła­żej.

Ama­de­usz popa­trzył na mnie. Kiw­ną­łem głową.

Z nie­zręcz­nej ciszy wyrwał nas Bła­żej.

– Doga­dane ze stró­żem? Coś powin­ni­śmy wie­dzieć?

Ama­de­usz odwró­cił się w jego kie­runku.

– Doga­dane jak zawsze. Będę na was cze­kał od trze­ciej.

Ponow­nie kiw­ną­łem głową, a Ama­de­usz ruszył w kie­runku wyj­ścia.

– Dzięki – wypa­lił Bła­żej.

Ama­de­usz zatrzy­mał się na chwilę, po czym, nie odwra­ca­jąc się, wyszedł z pro­sek­to­rium, trza­ska­jąc drzwiami. Bła­żej puścił trupa.

– Klej już dobrze trzyma – uśmiech­nął się.

– Kulka jakiś nie w sosie – zaga­iłem.

– Odkąd żona go zosta­wiła, zawsze jest nie w sosie. A ja się cie­szę, że eks­tra­kasa nam wpad­nie.

– Nie mar­twi cię, że mamy coraz wię­cej zle­ceń i to na ostat­nią chwilę?

– Nie chcę pod­paść Kulce, więc nie dopy­tuję. Ale to się dobrze składa, bo potrze­buję gotówki.

– Za chwilę po odbiór przy­je­dzie rodzina – zauwa­ży­łem, zer­ka­jąc na poła­mane i skle­jone zwłoki. – Myślisz, że wytrzyma?

– Bez pro­blemu. Dawaj, wie­ziemy go do kapliczki.

Nie minął kwa­drans, a my sta­li­śmy w pokoju obok kapliczki, pod­glą­da­jąc przez wizjer zroz­pa­czoną rodzinę, która wła­śnie oglą­dała ciało w trum­nie.

– Dziwny zwy­czaj – zaga­da­łem do Bła­żeja.

– Do dupy z per­spek­tywy trupa.

Spoj­rza­łem na niego.

– Bo jeśli umrzesz – wyja­śniał – to masz świa­do­mość, że bli­scy będą oglą­dać twoje ciało, zanim cię pocho­wają. A może nawet nie­któ­rzy mają cię w dupie i cie­szą się, że to ty tam leżysz, a nie oni. Stary, mówię ci, więk­szość z nich nie ma poję­cia, czemu to robią. Taki zwy­czaj, tra­dy­cja i koniec. Zom­biaki.

– Spo­łe­czeń­stwo żywych tru­pów – zażar­to­wa­łem. – Wiesz, co się dzieje po twoim pogrze­bie? Krótką chwilę po tym ludzie prze­staną pła­kać, roz­dzielą się i wrócą do swo­ich domów, i będą żyć dalej. Bo życie jest za krót­kie. Ludzie wrócą do pracy, a świat będzie taki sam. Będzie toczyć się dalej. Jakiś czas póź­niej ktoś z two­ich bli­skich obej­rzy kome­dię i będzie się śmiał. Pierw­sza rocz­nica two­jej śmierci będzie cele­bro­wana jak należy, ale z kolej­nymi latami pozo­sta­nie garstka ludzi, któ­rzy będą cię pamię­tać. A skoro tak szybko o tobie zapo­mną, to dla kogo żyjesz?

– Dla dobrego koksu, cza­sami mefe­dronu. Weź mi tu teraz nie wyjeż­dżaj z sen­sem życia. Ale wra­ca­jąc do Kulki, chyba fak­tycz­nie tro­chę to dziwne, że wyra­biamy ostat­nio trzy­sta pro­cent normy. Jestem cie­kaw, ile osób w tym sie­dzi. I kto wery­fi­kuje, czy się nada­jesz.

– Bła­żej, myślisz, że w szpi­talu działa jakaś grupa i każdy czer­pie z tego pro­fity?

– Plu­sem jest to, że jeśli my o nich nic nie wiemy, to zapewne oni o nas też nie.

– Tak. My wpa­damy, komórka działa dalej. Pocie­sza­jące.

Wró­ci­łem do oglą­da­nia zroz­pa­czo­nej rodziny. Wła­śnie cało­wali swo­jego mar­twego bli­skiego w czoło i poje­dyn­czo wycho­dzili z kapliczki. Bła­żej spoj­rzał na mnie, ja na niego.

– Przy­jadę po cie­bie o dwu­dzie­stej trze­ciej – powie­dział.

Rozdział 2

– „Kar­czew” – prze­czy­ta­łem nagłó­wek arty­kułu, który zna­la­złem wcze­śniej w inter­ne­cie. – „Poszedł na cmen­tarz i wyko­pał zwłoki ojca”.

– Serio? – zapy­tał sto­jący obok Bła­żej, zacią­ga­jąc się papie­ro­sem.

– Serio – zapew­ni­łem go, sia­da­jąc na zim­nej ławce. – Tak piszą na stro­nie tele­wi­zji.

– Zna­łem kie­dyś jedną dupkę z Kar­czewa. Pra­co­wała w księ­garni, cała wydzia­rana. Paliła tyle zioła, że ledwo stała.

– Skup się. Czy­tam, że koleś zabrał szczątki do domu.

– W jakim sta­nie te szczątki?

– Kości – cią­gną­łem. – Śled­czy udali się do jego domu i zna­leźli tatu­sia w piw­nicy w wor­kach.

– Czyli co? Nie ogar­nął grobu do pier­wot­nego stanu?

– Na to wygląda.

– Ale to tylko jeden przy­pa­dek.

– Mam tego wię­cej.

Otwo­rzy­łem kolejną zakładkę. Wcze­śniej zało­ży­li­śmy się z Bła­że­jem, że kra­dzieże zwłok z gro­bów należą do rzad­ko­ści. Ja uwa­ża­łem, że dzieje się to czę­ściej, niż może się wyda­wać.

– „Nie­le­galna eks­hu­ma­cja…” – czy­ta­łem dalej. – Ktoś zapła­cił gra­ba­rzowi, by ten wyko­pał zwłoki dwóch osób z rodzin­nego gro­bowca. W Cho­rze­lo­wie.

– Gdzie to jest?

– Pod­kar­pa­cie.

– Pozdra­wiamy Pod­kar­pa­cie. Jakieś szcze­góły?

– Zagma­twane to. Czter­dzie­sto­let­nie szczątki. Robił miej­sce na nowego członka rodziny – oży­wi­łem się. – Gra­barz twier­dzi, że szczątki wró­ciły, gdzie były. „Prze­cież ich nie zja­dłem”, powie­dział. Mam jesz­cze arty­kuł o łosto­wic­kim cmen­ta­rzu. Ktoś roz­wa­lił grób i ukradł ośmio­let­nie zwłoki.

– Gdzie jest her­bata?

– W ter­mo­sie. Wiesz, do czego zmie­rzam?

Bła­żej usiadł obok mnie, wyjął ter­mos z torby i nalał sobie her­baty. Zacią­gnął się ostatni raz i wyrzu­cił papie­rosa.

– Wiem, ale to są poje­dyn­cze przy­padki – zauwa­żył.

– Ale są. Edmund Kola­now­ski. Roz­ko­py­wał groby i wyci­nał narządy.

– Wra­camy do pracy? Chcę jesz­cze wysko­czyć na mia­sto, a zaraz pół­noc.

Scho­wa­łem tele­fon do kie­szeni i dopi­łem her­batę.

– Kończmy.

Wsta­łem i chwy­ci­łem łopatę.

– Zro­zum, każdy może wyko­pać zwłoki, jeśli na cmen­ta­rzu nie ma moni­to­ringu – sta­łem przy swoim. – Możesz to zro­bić nawet za dnia. Nikt nie zwróci na cie­bie uwagi. Ludzie wpa­dają, bo pozo­sta­wiają bur­del.

Bła­żej wyjął z torby dwa białe kom­bi­ne­zony ochronne kupione w mar­ke­cie budow­la­nym.

– Nie to, co my.

Wło­ży­łem kostium i wsko­czy­łem do grobu, który roz­ko­py­wa­li­śmy od dobrych kilku godzin. Szpa­dlem oczy­ści­łem wieko trumny z resz­tek ziemi. Uwiel­bia­łem cmen­tarz nocą. Ciszę i spo­kój, jakimi ema­no­wał. Zaczą­łem odkrę­cać wieko trumny. Bła­żej uklęk­nął i poświe­cił mi latarką.

– Do tego potrzeba pro­fe­sjo­na­li­stów, mój drogi.

Nie odpo­wie­dzia­łem. Nie robi­łem tego dla przy­jem­no­ści. Zbie­ra­łem pie­nią­dze na ucieczkę, lep­sze życie. Nie­stety, nie mia­łem jesz­cze planu.

Obok grobu, na ziemi, leżał worek na zwłoki. Zasło­ni­łem usta maseczką i unio­słem wieko trumny. Bła­żej zre­flek­to­wał się, ale nie mógł zna­leźć ni­gdzie maseczki. Krzy­wiąc się, chwy­cił ze mną wieko, odło­żył przy gro­bie i wsko­czył do środka.

– Ale jebie – skwi­to­wał.

– Ama­tor.

Bła­żej poświe­cił na zwłoki. W trum­nie leżał czter­dzie­sto­dwu­letni męż­czy­zna. Gołym okiem nie było widać, na co zmarł.

– Kurwa – posta­wi­łem dia­gnozę. – Doszedł do dru­giego etapu.

Pro­ces roz­kładu zwłok ma swoje etapy. Na początku roz­pa­dają się komórki i tkanki. W dru­gim bak­te­rie wyja­dają żołą­dek i jelita, a gazy wzdy­mają ciało. W żyłach i tęt­ni­cach gnije krew. „Szu­warki” należą do eks­tra­ligi mistrzów roz­kładu, a trupi jad może być nawet zabój­czy. Stąd wła­śnie ręka­wiczki i maseczka. Ale nie u Bła­żeja.

Nasz trup prze­stał być już zie­lony, powoli robił się brą­zowy i napuch­nięty.

– Komu z niego poży­tek? – spy­tał Bła­żej.

– Poleży mie­siąc w wan­nie i można na nim pra­co­wać. Nie w takim sta­nie widzia­łem ciała na kur­sie – zapew­ni­łem kolegę. – Uwierz mi, ten jest OK.

Czy ktoś zasta­na­wiał się kie­dyś, ilu ludzi rocz­nie oddaje swoje ciała do celów medycz­nych? Na kogoś takiego jak my wołają „wskrze­si­ciele”. Wyko­py­wa­li­śmy zwłoki. Nie dla wła­snych uciech. Na zle­ce­nie. Czy­sty biz­nes. Gdyby tylko rodziny pocho­wa­nych dowie­działy się, że ich mężo­wie i ojco­wie osta­tecz­nie koń­czą pocięci na pla­sterki w jakimś syfia­stym labo­ra­to­rium, gdzie prysz­czaty stu­dent zali­cza zaję­cia z ana­to­mii, by któ­re­goś pięk­nego dnia mógł w końcu brać w łapę. Afera na całą Pol­skę. Dla­tego Kulka dbał o to, żeby zle­ce­nie nie padło ni­gdy na nikogo spo­krew­nio­nego z pra­cow­ni­kami szpi­tala. W sumie cie­kawe, ile by mi gro­ziło, gdy­bym wpadł? Tele­wi­zja pró­buje nas prze­ko­nać, że nie ma cze­goś takiego jak zbrod­nia dosko­nała.

Na piersi zwłok leżał plu­szowy kró­lik, zosta­wiony zapewne przez jakieś dziecko, może nawet jego. Kiedy na mnie przyj­dzie pora, będą musieli mnie spa­lić.

Bła­żej zauwa­żył port­fel rzu­cony w nogi trupa. Pod­niósł go i zaczął prze­glą­dać.

– Co ty odpier­da­lasz?

– Za kogo ty mnie masz? Tylko cie­kaw jestem – odparł, wyj­mu­jąc foto­gra­fię. – Zdję­cie rodzinne, dwie stówy i jakaś kartka, chyba list.

Bła­żej zamknął i odło­żył port­fel.

– A ty wkła­da­łeś kie­dyś komuś coś do trumny? – zapy­tał.

Nagle ośle­piło nas świa­tło latarki, a mnie serce sta­nęło w gar­dle. Bła­żej pod­sko­czył.

– Spo­koj­nie, pano­wie, to tylko ja – ode­zwał się dziw­nie zna­jomy i zapity głos.

Po opusz­cze­niu latarki dostrze­gli­śmy twarz stróża noc­nego.

– Ja pier­dolę. Chcesz, byśmy skoń­czyli jak on? – zagro­ził Bła­żej, łapiąc szybko powie­trze.

Stróż, star­szy siwy pan, zro­bił dwa kroki do przodu i spoj­rzał na zwłoki w gro­bie.

– O kurwa! Zaraz się porzy­gam.

– To po coś tu przy­szedł? – słusz­nie punk­to­wał go Bła­żej.

Stróż odwró­cił się i zasło­nił usta.

– Powiedz­cie sze­fowi, że chcę trzy­dzie­ści pro­cent pod­wyżki.

Bła­żej popa­trzył na niego jak na idiotę.

– Ale to nie z nami się roz­li­czasz – punk­to­wał dalej.

– Ale wy macie z nim kon­takt.

Posta­no­wi­łem się wtrą­cić:

– Trzy­dzie­ści pro­cent?

– Infla­cja. I kończ­cie już, chcę się prze­spać.

– Chwilka i już nas nie ma – zapew­ni­łem.

Stróż skie­ro­wał świa­tło latarki w moją twarz.

– Jaka chwilka, trzeba zako­pać i posprzą­tać ten bur­del – zde­ner­wo­wał się.

– Uwi­niemy się w godzinę.

– Jak już tu jesteś, to może pomo­żesz nam go prze­tasz­czyć? – zażar­to­wał Bła­żej.

– Spier­da­laj! – odpa­ro­wał stróż i ruszył w ciem­ność.

– Co, lep­szy jesteś?! – zawo­łał za nim Bła­żej.

Stróż nie odpo­wie­dział.

– Daj spo­kój – powie­dzia­łem.

– Co, daj spo­kój?! Pew­nie dostaje w łapę wię­cej niż my.

– Nie moja sprawa.

Dzięki stró­żowi sprawa wyglą­dała pro­sto. Przy­jeż­dża­li­śmy o umó­wio­nej godzi­nie, wjeż­dża­li­śmy autem za bramy cmen­ta­rza. Moni­to­ringu nie było, mie­li­śmy spo­kój pra­wie jak ci tutaj.

Bła­żej wło­żył ręka­wiczki i chwy­cił trupa za nogi, po czym zamarł i wypa­lił:

– A jak wybuch­nie?

– To ja zaraz wybuchnę śmie­chem. Ile ty lat pra­cu­jesz? Idź na jakieś doszka­la­nie.

Chwy­ci­łem zwłoki za ramiona.

– Raz, dwa, trzy.

Pod­nie­śli­śmy pana i z tru­dem wyję­li­śmy z grobu, kła­dąc nie­dbale na ziemi.

– Zaraz rzy­gnę.

Bła­żej wysko­czył z grobu i splu­nął.

– Ja pier­dolę! – krzyk­nął.

– Ciszej, debilu – upo­mnia­łem go, roz­glą­da­jąc się wokoło.

– Wolę pra­co­wać w zimie. Przy­naj­mniej towar jest świeży.

Nie­stety, Bła­żej miał rację. Ciało w zimie wol­niej się roz­kłada.

Jak wspo­mnia­łem, pra­co­wa­łem w kost­nicy szpi­tala miej­skiego, odwa­la­jąc czarną robotę przy zwło­kach. Wywo­zi­łem zmar­łych z sal, które oglą­dali jako ostat­nie miej­sce w życiu. Potem myłem zwłoki i szy­ko­wa­łem do poże­gna­nia przez bli­skich, zanim tra­fią na cmen­tarz i staną się niczym wię­cej niż roz­kła­da­jącą się mate­rią.

Wyszli­śmy z grobu i prze­nie­śli­śmy zwłoki do worka. Dół zako­pa­li­śmy w nie­całą godzinę. Bła­żej zacią­gnął się papie­ro­sem, rozej­rzał i spy­tał:

– Masz jesz­cze tę her­batkę?

– Pusto.

– Pięk­nie ogar­nięte – uśmiech­nął się, zer­ka­jąc na zega­rek w tele­fo­nie. – Spa­damy?

Trupa prze­trans­por­to­wa­li­śmy do bagaż­nika czer­wo­nej skody octa­vii Bła­żeja. Usia­dłem na miej­scu pasa­żera. Bła­żej poże­gnał się ze stró­żem, posy­ła­jąc mu ser­deczny uśmiech i środ­kowy palec. Ten otwo­rzył nam bramę i ruszy­li­śmy w kie­runku szpi­tala, mając do poko­na­nia jede­na­ście kilo­me­trów.

Ten etap był naj­bar­dziej nara­żony na nie­po­wo­dze­nie. Mogli­śmy mieć wypa­dek albo mogła nas zatrzy­mać poli­cja. W razie kon­troli wystar­czyło poka­zać papiery, że pra­cu­jemy w szpi­talu, i rzu­cić ściemę o nagłym przy­padku. Służby nie kon­tro­lo­wały się wza­jem­nie i pusz­czały od razu. A wypa­dek? No cóż. Gówno się zda­rza.

Do szpi­tala wje­cha­li­śmy bramą dla kare­tek. O tej godzi­nie nie było nikogo. SOR dzia­łał z dru­giej strony szpi­tala. Zapar­ko­wa­li­śmy i cze­ka­li­śmy na Ama­de­usza.

– Prze­no­sisz się na górę? – zapy­tał Bła­żej, po czym dodał: – Jest kilka wol­nych miejsc na SOR-ze.

– Nie wiem, z jed­nej strony chciał­bym, z dru­giej – mam spo­kój.

– Na SOR-ze zaro­bisz dwa razy tyle.

– To nie to. Mam dość tru­pów… – zawie­si­łem się na chwilę. – Myśla­łem o karetce.

– Muszę cię zmar­twić – pokrę­cił głową. – W karetce też naty­kasz się na trupy, a w dodatku żywi stają się nimi na two­ich oczach.

– Wiem, mądralo. Nie pra­co­wa­łem z nikim żywym latami. Poza tobą, ale to jesz­cze gorzej.

– Mar­twi są lepsi. Nie pier­dolą tyle – Bła­żej wyjął papie­rosa i odpa­lił. – Ile już nie jeź­dzisz?

– Z pięć, może sześć lat.

– Ooo… jest nasza Kulka – powie­dział, zacią­ga­jąc się.

Na pod­ziemny par­king dla kare­tek wto­czył się wła­śnie Kulka i jego ledwo dopi­na­jąca się dżin­sowa kurtka. Gdy do nas pod­szedł, koń­czył jeść kanapkę.

– Straszny dzi­siaj zapier­dol – zamla­skał i połknął resztę kanapki z wędliną. – Jakieś pro­blemy?

– Wszystko w porządku – kiw­ną­łem głową.

Kulka Ama­de­usz wrę­czył mi klucz.

– Klucz do pokoju.

Bał się dać nam go na stałe, bo pokój, któ­rego drzwi otwie­rał, skry­wał wiele tajem­nic.

– Był­bym zapo­mniał – odkaszl­nął Bła­żej. – Stróż chce pod­wyżkę.

– Co? A niech spier­dala! – Ama­de­usz wyjął kopertę z pie­niędzmi. – Albo zała­twię to jakoś – powie­dział do sie­bie, wrę­cza­jąc nam kopertę. – Podziel­cie się.

Ode­bra­łem kopertę i scho­wa­łem do wewnętrz­nej kie­szeni kurtki.

– Wra­cam do tego zapier­dolu – wska­zał głową w kie­runku SOR-u. – W kon­tak­cie.

– Na razie.

Bła­żej zga­sił wypa­lo­nego do połowy papie­rosa i rzu­cił:

– To co… na nosze go i lecimy?!

Tylko ja i Ama­de­usz mie­li­śmy dodat­kowe klu­cze do jed­nego z nie­wiel­kich pokoi pośrodku cią­gną­cego się aż kilo­metr cia­snego kory­ta­rza. Wpro­wa­dzi­li­śmy nosze i zamknę­li­śmy drzwi za sobą. Pamię­tam, że jak byłem tu pierw­szy raz, zasta­na­wia­łem się, jakie tajem­nice skrywa to miej­sce. Teraz już wiem. Dowie­dzia­łem się mniej wię­cej rok temu, kiedy to z pole­ce­nia nie­ży­ją­cego już kolegi, mojego poprzed­nika po fachu, dosta­łem pro­po­zy­cję szyb­kiego zarobku. Kolega zapił się na śmierć. Gdy kra­dłem jego tru­chło, zro­zu­mia­łem, jak los potrafi być okrutny. Tak. Na pewno zde­cy­duję się na kre­ma­cję.

W pomiesz­cze­niu znaj­do­wało się trzy­dzie­ści wanien z for­ma­liną. Tylko kilka było pustych, w pozo­sta­łych zanu­rzeni byli nie­żywi. Zakon­ser­wo­wani w for­ma­li­nie, w pełni bez­pieczni i asep­tyczni cze­kają na swoją kolej, by wyszko­lić stu­den­tów. Ich ciała prze­cho­wuje się w czter­dzie­sto­pro­cen­to­wym roz­two­rze for­mal­de­hydu i wyj­muje tylko na czas ćwi­czeń w pro­sek­to­rium. W więk­szo­ści są to zwłoki dona­to­rów, czyli ludzi, któ­rzy świa­do­mie, nie­od­płat­nie zapi­sali w testa­men­cie swoje docze­sne szczątki dla celów nauko­wych. Po wyko­rzy­sta­niu wszyst­kie ciała są uro­czy­ście cho­wane w obec­no­ści władz uczelni i stu­den­tów. Jeste­śmy jedy­nym gatun­kiem, który grze­bie zmar­łych. Spo­sób, w jaki to robimy, odzwier­cie­dla naszą metodę radze­nia sobie z lękiem przed śmier­cią.

Pomysł, by wanny sta­nęły w piw­nicy, został zre­ali­zo­wany nie­dawno. W tajem­nicy. Po szpi­talu kręcą się różni ludzie. Kie­dyś jeden z pra­cow­ni­ków zła­pał typa, który wlazł po drze­wie na dach budynku i chciał się dostać do pro­sek­to­rium. Bo deter­mi­na­cja takich psy­choli bywa dość duża.

Nie tylko narządy zmar­łych są cenne, lecz także ich kości. Stu­denci czę­sto zdo­by­wają je w mało legalny spo­sób. Naj­po­pu­lar­niej­sze są czaszki, które w War­sza­wie potra­fią kosz­to­wać nawet tysiąc zło­tych, tań­sze o połowę są na przy­kład w Lubli­nie. Dla­tego kom­bi­na­to­rzy kupują czaszki w Lubli­nie i sprze­dają w War­sza­wie. Wystar­czy mieć zna­jo­mego gra­ba­rza, który sam wyko­pie umar­laka w odpo­wied­nim sta­dium roz­kładu. Póź­niej kości trzeba tylko porząd­nie wygo­to­wać, by oczy­ścić z resz­tek skóry, wyla­kie­ro­wać i pre­pa­rat gotowy.

Pod­je­cha­li­śmy ze zwło­kami do jed­nej z wanien i wyję­li­śmy je z worka.

– Pora na kąpiel, kolego.

Chwy­ci­li­śmy tru­po­sza i powoli zanu­rzy­li­śmy w roz­two­rze. Koniec pracy na dziś.

– Odwiozę cię do domu – rzu­cił Bła­żej. – Chyba że szybki drink?

Już o trze­ciej w nocy jecha­li­śmy na mia­sto, żeby się napić. No i gdzie podziała się moja aser­tyw­ność?

– Co to za papka? Jak ty to możesz jeść?

– To naj­lep­szy kebab na Moko­to­wie – odpo­wie­dzia­łem, wal­cząc z kawał­kami jakie­goś chu­jo­wego mięsa, które wypa­dało mi z ust.

– Jasne, scho­wany na jakimś zaszcza­nym tar­go­wi­sku. Ty widzia­łeś w ogóle ten zeschnięty ser… i te półki, i rzygi na pod­ło­dze? Jak tam można jeść?

– Nie oce­niaj książki po okładce – wymla­ska­łem, posy­ła­jąc Bła­że­jowi groźne spoj­rze­nie i zapo­mnia­łem, że z keba­bami tak już jest, że jak tylko stra­cisz je z oczu, to zaraz cały jesteś upać­kany. Bo mało kto potrafi dobrze zapleść ser­wetki od dołu i sos leci ci na kolana, wysłu­żoną czer­woną skodę kolegi i twoje nowe buty z targu.

– Zdaję sobie sprawę, że nikt tego auta nie sza­nuje – zauwa­żył, słusz­nie zresztą, Bła­żej. – Wysłu­żone, to prawda, ale będzie mi teraz śmier­działo czosn­kiem przez rok – dorzu­cił, zer­ka­jąc ner­wowo to na mnie, to na drogę.

– A widzia­łeś napis na szy­bie w tym keba­bie? „Pol­skie jedze­nie”. A w środku kebaby, hot dogi i ham-bur­gery.

Czemu mnie to dziwi? Za każ­dym razem koń­czymy podob­nie. Bła­żej musi odre­ago­wać, więc walimy do świtu whi­sky z colą. Dla­czego ja się na to godzę? Powi­nie­nem sie­dzieć w domu z Wero­niką. W sumie zapo­mnia­łem, że Bła­żej nie wie­dział o Wero­nice. Ta pra­co­wała w innym szpi­talu, ale nie chcia­łem łączyć tych dwóch świa­tów. Mojej pracy z naszym życiem. I za nic nie chcia­łem, by poznała Bła­żeja. Znamy się dopiero kilka mie­sięcy i na razie udaje mi się chro­nić ją przed tym wszyst­kim.

Cze­ka­li­śmy w fast­fo­odo­wej kolejce po hot doga za dzie­sięć zło­tych. Ota­czał nas prze­krój całego spo­łe­czeń­stwa: od bez­dom­nych śpią­cych przy sto­li­kach, po boga­tych, sądząc po ubio­rze, Ara­bów. Skąd ci wszy­scy ludzie w ogóle się biorą? Z zamy­śle­nia wyrwało mnie pyta­nie Bła­żeja.

– Jakiego bie­rzesz?

– Nie wiem, z serem chyba.

– Ja dro­bio­wego.

Mie­szało mi się wszystko. Szu­miało w gło­wie. Nie wiem nawet, która była godzina.

I oto teraz sta­li­śmy przed drzwiami jed­nego z bur­deli i cze­ka­li­śmy chyba na cud.

– Ja bym, że się tak dwu­znacz­nie wyrażę, zapu­kał – zażar­to­wa­łem.

Bła­żej nie zała­pał i naci­snął przy­cisk dzwonka.

– Można i tak – doda­łem.

Nie mia­łem zamiaru korzy­stać. Po pierw­sze, mam Wero­nikę, po dru­gie – ni­gdy w życiu. Chcia­łem tylko zoba­czyć, jak Bła­żej robi z sie­bie idiotę.

Drzwi otwo­rzyła nam nie­wy­soka laska w dżin­sach i sta­niku. Zmie­rzyła nas szybko wzro­kiem i roz­ka­zała iść za sobą. W środku pano­wała istna komuna. Długi przed­po­kój wyło­żony boaze­rią zakrę­cał przy kuchni i pro­wa­dził do dwóch pokoi. Przy drzwiach wej­ścio­wych znaj­do­wała się chyba łazienka. Wej­ście do kuchni zasło­nięte było jaki­miś brą­zo­wymi kora­li­kami na sznurku zwi­sa­ją­cym z gór­nej czę­ści fra­mugi. Pew­nie miało to swoją nazwę. Za kora­li­kami żywo dys­ku­to­wały cztery dziew­czyny, z któ­rych żadna na nas nie zare­ago­wała. Kiedy weszli­śmy do dużego pokoju, kazała zacze­kać i zamknęła za nami drzwi. Pokoje, jak na bur­del przy­stało, wyglą­dały bar­dzo stan­dar­dowo. Duża czer­wona zasłona przy­sła­niała Pałac Kul­tury i resztę świata. Pośrodku stało duże łóżko, w kącie sto­lik z ogromną szklaną popiel­nicą, a na ścia­nach wisiały wiel­kie lustra.

– Prze­cież to jakaś masa­kra jest! – powie­dzia­łem.

– No, jest kli­ma­cik, trzeba przy­znać – odpo­wie­dział pod­ja­rany jak cho­lera Bła­żej, cho­dząc z kąta w kąt.

– Kli­ma­cik? Czło­wieku!

Bła­żej zatrzy­mał się i spoj­rzał na mnie oczami peł­nymi prze­ję­cia i tro­ski.

– Spo­koj­nie, ja sta­wiam, mówi­łem już prze­cież.

Jak na zba­wie­nie otwo­rzyły się drzwi i naszym oczom uka­zało się chyba sześć dziew­czyn. Nie wiem, czy były wystra­szone jakieś, czy co, w każ­dym razie każda jakaś taka posępna, zapa­trzona w sple­śniałą pod­łogę, a jedna star­sza od dru­giej – i to star­sza w naj­gor­szym tego słowa zna­cze­niu. Spoj­rza­łem poro­zu­mie­waw­czo na Bła­żeja, ale ten widział już tylko cipki na dwóch nogach. Kiedy kal­ku­lo­wał sobie, która z kobiet będzie dobrą inwe­sty­cją za jego sto zło­tych, mnie zasta­na­wiało, ile prysz­czy kryją te fal­banki przy sta­ni­kach i majt­kach. Trzeba być naprawdę wygłod­nia­łym, by to, na co patrzy­łem, kon­su­mo­wać.

– Cie­bie, mała, popro­szę – powie­dział Bła­żej, zacie­ra­jąc ręce.

Łeb mi pękał. Potrze­bo­wa­łem poskła­dać myśli, więc zamkną­łem klapę sedesu i usia­dłem na nim, wle­pia­jąc wzrok w zaple­śniałe rogi różo­wych kafel­ków. Byłem w bur­de­lo­wym kiblu. Czy cze­ka­łem na Bła­żeja? Nie wiem, chyba odpły­ną­łem, tra­cąc na chwilę poczu­cie czasu. Nagle usły­sza­łem dźwięk przy­cho­dzą­cego ese­mesa. Wyją­łem z kie­szeni tele­fon i zer­k­ną­łem na wyświe­tlacz. Pusty. Musiało mi się prze­sły­szeć. Wycią­gną­łem paczkę papie­ro­sów. Zostały cztery. Kurwa, kie­dyś za to gówno pła­ci­łem cztery pięć­dzie­siąt, a nie sie­dem­na­ście zło­tych. Gdy dopa­la­łem papie­rosa, poja­wił się Bła­żej.

– Wszę­dzie cię szu­ka­łem, obe­srańcu! – zawo­łał wesoły. – Gdzieś ty był?

Prze­sa­dzi­łem z alko­ho­lem. Ury­wał mi się film. Zorien­to­wa­łem się, że sie­dzę na ławce przed blo­kiem.

– Faj­nie było? – spy­ta­łem.

Bła­żej wyjął men­tole i zapa­lił, zacią­ga­jąc się głę­boko. Popa­trzył na mnie i uśmiech­nął się.

– Było super! – skła­mał.

Chciało mi się rzy­gać.

– Która godzina?

– Ósma – odpo­wie­dział, zer­ka­jąc na tele­fon.

– Kurwa!

– No co ty, pią­tek jest.

– Już sobota.

Czy ja byłem umó­wiony z Wero­niką? Na szczę­ście nie, bo pra­co­wała w ten week­end. Czyli zdążę odpo­cząć. Trzeba było zakoń­czyć tę imprezę i zamó­wić tak­sówkę.

Nie pamię­tam, jak i kiedy wró­ci­łem do domu. Nie pamię­tam też week­endu.

Rozdział 3

Windy. Mimo że napa­wają nie­wy­tłu­ma­czal­nym lękiem, wsia­dłem do jed­nej. Z jakie­goś powodu nie mia­łem wyj­ścia. Zary­zy­ko­wa­łem. Lep­sze to niż ster­cze­nie w wiel­kim, dawno już opusz­czo­nym maga­zy­nie. Panel na win­dzie przy­wi­tał mnie guzi­kami zwia­stu­ją­cymi dzie­sięć pię­ter, wybra­łem naj­wyż­sze i winda ruszyła. Dopiero teraz zauwa­ży­łem, że nie wyglą­dała zbyt zachę­ca­jąco. Pew­nie przez to, że była noc, a żarówka u góry ledwo co się jarzyła. Sam wcze­śniej mogłem zaja­rzyć, że coś jest nie tak. Im winda była wyżej, tym wyda­wała się bar­dziej zde­mo­lo­wana. Ku mojemu prze­ra­że­niu, tuż przed dzie­sią­tym pię­trem zwol­niła, omi­nęła je i zatrzy­mała się mię­dzy dzie­siątką a czymś, co znaj­do­wało się wyżej. A jeśli się urwie albo zostanę w niej uwię­ziony? Wci­sną­łem ponow­nie par­ter i winda szybko ruszyła w dół. Przede mną nie było już drzwi. Kabina znaj­do­wała się na zewnątrz budynku, a ja mia­łem wra­że­nie, że zjeż­dżam nie z dzie­sią­tego, lecz set­nego pię­tra. Ze stra­chu usia­dłem i zamkną­łem oczy. Kiedy je otwo­rzy­łem, znaj­do­wa­łem się w lesie. Zgu­bi­łem się. Coś prze­raź­li­wie zaczęło pisz­czeć. Budzik.

Leża­łem w swoim łóżku, ale potrze­bo­wa­łem chwili, by ogar­nąć, co jest realne. Ode­tchną­łem. Podobno pamię­tamy sny tylko wtedy, kiedy coś nas z nich wybu­dzi. Wyłą­czy­łem budzik i chwilę wpa­try­wa­łem się w sufit. Kie­dyś wsta­wa­nie szło mi znacz­nie szyb­ciej. Moja pierw­sza poranna myśl doty­czyła papie­rosa, więc usia­dłem na łóżku i wycią­gną­łem jed­nego z paczki. Gdzie ja pło­ży­łem tę pie­przoną zapal­niczkę? Wsta­łem, ledwo trzy­ma­jąc pion, i odpa­li­łem papie­rosa od kuchenki. Przez te lata mogłem doro­bić się cze­go­kol­wiek. A skąd wiem, że mogłem? Bo podobno na świe­cie ist­nieją inni czter­dzie­sto­lat­ko­wie z wła­snymi ogrom­nymi miesz­ka­niami. Domy, wille i wła­sne firmy prze­mil­czę. Co prawda, moje miesz­ka­nie liczy sobie z sie­dem­dzie­siąt metrów, ale to jest wyna­jęte miesz­ka­nie. Gdzie popeł­ni­łem błąd? W szkole śred­niej, gdzie wszy­scy jeste­śmy za mało roz­wi­nięci, by decy­do­wać o wła­snym życiu? A może prze­bieg drogi życio­wej dzie­dzi­czymy z genami? Za późno, by się nad tym zasta­na­wiać. Ludzie dzielą się na dwie kate­go­rie. Do jed­nej z nich należą wła­śnie takie robaczki jak ja – pie­przone try­biki więk­szej machiny. Kie­dyś chyba byłem szczę­śliwy, a ostat­niej nocy coś mnie użarło w rękę i już zdą­ży­łem to roz­dra­pać.

Usia­dłem na łóżku, zgar­ną­łem popiel­niczkę z szafki i pali­łem w ciszy. Rozej­rza­łem się po miesz­ka­niu. Jego świet­ność skoń­czyła się z latami dzie­więć­dzie­sią­tymi. Wszystko było tutaj stare. W salo­nie stał pięć­dzie­się­cio­ca­lowy tele­wi­zor i ampli­tu­ner z lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Poma­rań­czowe ściany, które pro­siły się o prze­ma­lo­wa­nie, już mnie nie prze­ra­żały tak jak kie­dyś. Tak samo jak różowe prze­świty na bia­łej sufi­to­wej far­bie. Kto maluje sufit na różowo? Na ścia­nie wisiało jedno czarno-białe zdję­cie przed­sta­wia­jące most i jezioro. Zdję­cie rów­nież było pamiątką po wła­ści­cielu, który mie­siąc temu pod­niósł mi czynsz. Od ośmiu lat miesz­kam w wyna­ję­tym dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu na Moko­to­wie i śpię w salo­nie, mimo że mam sypial­nię. Nie zaglą­dam do niej, koja­rzy mi się z samot­no­ścią. To, co doda­łem od sie­bie, by wnę­trze było bar­dziej przy­ja­zne, to sto­lik na kom­pu­ter, szafka na ubra­nia i szafka w kuchni, która od kilku lat świeci pustką. Roz­la­tu­jąca się wer­salka, fotel i szafa już tu stały. Nie potrze­bo­wa­łem niczego wię­cej. Jeśli mnie nie będzie, nikogo to nie obej­dzie, mało kto zauważy. Zga­si­łem papie­rosa, wsze­dłem do nie­wiel­kiej łazienki i zer­k­ną­łem w lustro. Powi­nie­nem się ostrzyc i ogo­lić. Nie­na­wi­dzę mojego życia, bo jest gów­niane. Nie śpię, jem śmieci, nie mam przy­ja­ciół i jestem nie­szczę­śliwy.

Wsia­dłem do swo­jej pięt­na­sto­let­niej gra­na­to­wej hondy i ruszy­łem do szpi­tala. Kocha­łem ten samo­chód. Po dro­dze zatrzy­ma­łem się w McDo­nal­dzie na wani­lio­wym mleku z lodem, bo zaro­bi­łem tej nocy dodat­kowe pie­nią­dze. Muszę prze­stać je cho­mi­ko­wać i kupić sobie w końcu coś eks­tra. Albo Wero­nice. Ale co można kupić za pie­nią­dze zaro­bione na czy­jejś śmierci?

Dotar­łem do szpi­tala, gdzie mia­łem nawet wła­sne miej­sce par­kin­gowe. Taka ściema, że niby coś zna­czę dla firmy. Choć, z dru­giej strony, cie­szy­łem się, bo z samego rana nie musia­łem wku­rzać się i szu­kać wol­nego miej­sca. Szpi­tal nie nale­żał do naj­więk­szych. Taki dwu­pię­trowy pro­sto­kąt. Pecha mieli ci, któ­rzy tu tra­fiali. Kie­dyś naszą pla­cówkę roz­sła­wiła sprzą­taczka, która – nie­świa­doma kon­se­kwen­cji – roz­py­lała na oddziale nowo­rod­ków płyn prze­ciw owa­dom. Na jej nie­szczę­ście kil­koro dzieci tra­fiło przed­wcze­śnie do Bozi. Teraz nas szkolą i mówią, że nie wolno odłą­czać respi­ra­to­rów, by pod­łą­czyć odku­rzacz czy tele­fon. Niby śmieszne, a zda­rza się czę­ściej, niż może się wyda­wać. Brak sza­cunku dla ludz­kiego życia to jest to, co lubimy naj­bar­dziej.

Zosta­wi­łem samo­chód na par­kingu i ruszy­łem w stronę wej­ścia dla pra­cow­ni­ków.

– Co u cie­bie, Pawełku? – zapy­tał zaspa­nym gło­sem stróż Wal­dek.

– Bez zmian – odpar­łem chra­pli­wie, mija­jąc Waldka.

– Pro­blemy z gar­dłem?

– Jesteś pierw­szą osobą, do któ­rej się dzi­siaj odzy­wam peł­nym zda­niem. Jesz­cze nie przy­zwy­cza­iłem się do mówie­nia.

Poże­gna­łem Waldka i wsze­dłem do szatni. Miną­łem zaspa­nego Gaspara, który wra­cał do domu po kolej­nym praw­do­po­dob­nie dwu­dzie­sto­go­dzin­nym dyżu­rze.

– Wcze­śnie zaczy­nasz – rzu­cił, prze­cho­dząc.

– Ni­gdy nie skoń­czy­łem – zażar­to­wa­łem, uda­jąc rów­nie zmę­czony głos.

– Wyglą­dasz na smut­nego – powie­dział, przy­sta­jąc.

Nie jestem smutny, ale też nie jestem szcze­gól­nie szczę­śliwy. Mogę się uśmie­chać i żar­to­wać. Ale cza­sami, gdy jestem sam, nie wiem, jak się czuję.

– Tak wyglą­dam, jak się zamy­ślę. Ale dzięki, że pytasz.

Kiw­nął głową i ruszył w swoją stronę. Miły czło­wiek. Lubię go, pomy­śla­łem, wcho­dząc do szatni. Nawet nie zdą­ży­łem dobrze prze­brać się w biały far­tuch, gdy do środka wpadł zdy­szany Bła­żej.

– Dobrze, że jesteś – powie­dział pospiesz­nie. – Wszę­dzie cię szu­ka­łem. Potrze­bują cię na kar­dio­lo­gii. Wła­śnie ktoś zszedł z jede­nastki.

Uśmiech­ną­łem się do niego.

– Mógł­byś cho­ciaż raz mnie wyrę­czyć.

– Nie mogę. Zabie­ram się do kro­je­nia wspa­nia­łej dupeczki. Co wię­cej, jest z mojego bloku. Opo­wiem ci póź­niej. I pospiesz się, bo pie­lę­gniarkę wcięło, a reszta pacjen­tów wkur­wia się, że musi leżeć w jed­nej sali z tru­pem.

Dzień wła­śnie się zaczął.

Naj­wi­docz­niej pie­lę­gniarka już się odna­la­zła, bo trup, z numer­kiem na palcu, cze­kał ocho­czo na kory­ta­rzu. Leżał na łóżku owi­nięty zakrwa­wio­nym prze­ście­ra­dłem. Na widoku wszyst­kich pacjen­tów. Musia­łem prze­rzu­cić go na nosze, które zgar­ną­łem wcze­śniej z kost­nicy. W poje­dynkę. Na szczę­ście zwłoki były chude za życia, więc powi­nie­nem dać radę sam. Pra­cow­nicy oddziału mieli to w dupie, bo w ich mnie­ma­niu wyko­ny­wana przez nich praca dobie­gła końca wraz z ostat­nim odde­chem nie­szczę­śnika. Chuj, pomy­śla­łem i zaj­rza­łem do sali dwa­dzie­ścia trzy. Pani Mar­lenka, którą cza­sami odwie­dza­łem, jesz­cze spała. Przy­po­mniało mi się, że obie­ca­łem jej kupić poma­rań­cze. Posta­no­wi­łem zaj­rzeć do niej póź­niej. Pod­je­cha­łem noszami obok zwłok, naj­bli­żej, jak to moż­liwe, chwy­ci­łem kor­pus za szyję, prze­no­sząc górną połowę. Potem chwy­ci­łem nogi i prze­rzu­ci­łem resztę ciała, które o mało mi nie spa­dło. Mia­łem już wprawę, któ­rej naby­łem pod­czas noc­nych eska­pad.

– Przed­sta­wie­nie skoń­czone – rzu­ci­łem do dwóch głów wysta­ją­cych z sali obok.

Głodni wra­żeń skur­wy­syni w piża­mach.

– Nie­długo was spo­tka to samo – doda­łem zado­wo­lony z efektu, bo głowy zaraz po obrzu­ce­niu mnie sro­gim spoj­rze­niem scho­wały się w swo­ich poko­jach.

Czemu po pro­stu nie mogłem być miły? Bo świat nie jest miły.

Teraz spo­koj­nie wystar­czyło uło­żyć ciało na ple­cach i ruszyć do windy. Zje­cha­li­śmy do piw­nicy, skąd po wycieczce dłu­gim kory­ta­rzem zna­leź­li­śmy się w pro­sek­to­rium albo – jak nazy­wam to miej­sce – w przed­sionku. Otwo­rzy­łem drzwi, uło­ży­łem nosze obok sze­ściu innych ciał i wysze­dłem na zewnątrz zapa­lić.

Mało kto wie, że ludzie, któ­rzy umarli w dro­dze do szpi­tala, tra­fiają do „oczysz­czalni”, w któ­rej cze­kają na swoją kolej do pokro­je­nia i zbez­czesz­cze­nia. Patrzy­łem na stos ciał i zasta­na­wia­łem się, jacy zdzi­wieni musie­liby być wczo­raj, gdyby mogli zdać sobie sprawę, jakie miej­sce dziś odwie­dzą. Pomiesz­cze­nie miało ze sto metrów kwa­dra­to­wych, a ciała uło­żone były jedno na dru­gim i to nawet nie na łóż­kach, tylko na pod­ło­dze przy ścia­nie. Chwy­ci­łem wąż, któ­rego koniec przy­twier­dzony był do dużego kranu, i odkrę­ci­łem wodę. Musia­łem zmyć krew z jed­nego stosu po pra­wej, bo ktoś uło­żył ciało głową w dół i krew wypły­nęła z oczu, nosa, ust i uszu na bab­cię w szla­froku i robio­nych na dru­tach kap­ciosz­kach. Wyglą­dali, jakby się cało­wali. Ciała z wypad­ków zazwy­czaj są brudne, a jeśli myśli­cie, że ktoś bawi się w dokładne mycie ciał gąbką, zacho­wu­jąc peł­nię sza­cunku, to naprawdę ser­decz­nie współ­czuję.

Kiedy pole­wa­łem ciała zwy­kłym ogro­do­wym wężem, zadzwo­nił mój tele­fon. Wystra­szy­łem się, bo w tej puszce mało kiedy jest zasięg. Spoj­rza­łem na wyświe­tlacz i szybko ode­bra­łem.

– Hej, Werka, co tam?

– Tęsk­ni­łam.

– Ja też. Co pora­biasz?

– Mam topielca – oznaj­miła dum­nie.

– Rozu­miem. Pilna sprawa.

– Topie­lec? – zdzi­wiła się Wero­nika. – Nie. Leżał w wodzie dwa tygo­dnie. To już gala­reta.

– Roman­tyczka z cie­bie – uśmiech­ną­łem się. – Zoba­czymy się dzi­siaj? – zapy­ta­łem zatro­skany o swo­jego penisa.

– Wła­śnie po to dzwo­nię. Wpadnę wie­czo­rem. Co robisz?

– Zgad­nij.

– Albo kogoś wie­ziesz, albo kro­isz. Cho­ciaż i tu, i tu nie ode­brał­byś tele­fonu.

– No, nie ode­brał­bym.

– To albo się opie­przasz, albo sie­dzisz w tej… cze­kaj… nie pod­po­wia­daj… był taki film… noc… w oczysz­czalni jesteś. Cho­ciaż podobno nie ma tam zasięgu, chyba że mnie okła­mu­jesz i zwy­czaj­nie nie chce ci się ze mną roz­ma­wiać.

– W oczysz­czalni jestem i chce mi się gadać, bo ode­bra­łem tele­fon.

– Czyli zazwy­czaj nie chcesz ze mną roz­ma­wiać, jak tam jesteś.

Spoj­rza­łem na tele­fon. Jedna kre­ska.

– Mam jedną kre­skę. Chyba zna­la­złem dobry punkt.

– Dobra, to nie prze­szka­dzam. Sły­szę wodę, wyobraź­nia działa.

– O któ­rej będziesz? – chcia­łem wie­dzieć, by zdą­żyć zebrać siły po pracy.

– A o któ­rej mam być?

– Dwu­dzie­sta będzie OK.

– Zatem dwu­dzie­sta. Pa.

Scho­wa­łem tele­fon, zakrę­ci­łem kran, odło­ży­łem węża. Pierw­szy raz tego dnia mia­łem dobry humor, więc ruszy­łem w kie­runku kar­dio­lo­gii. Po dro­dze zaha­czy­łem jesz­cze o sklep szpi­talny, w któ­rym kupi­łem rekla­mówkę poma­rań­czy dla pani Mar­lenki, sym­pa­tycz­nej, osiem­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­let­niej sta­ruszki. Byłem jedyną osobą, która o nią dbała. Rodzina już dawno o niej zapo­mniała.

– Dzień dobry, pani Mar­lenko, co dziś u pani sły­chać? – zapy­ta­łem, wcho­dząc do pokoju peł­nego star­szych kobiet.

Pani Mar­lenka pod­nio­sła się z wysił­kiem.

– Bana­sia­kowa z czwórki miała dziś dre­naż.

Nie wyczu­łem, czy to zazdrość, czy nie­chęć do Bana­sia­ko­wej, więc tylko kiw­ną­łem głową.

– Kupi­łem poma­rań­cze, jak pani pro­siła. Byłem już wcze­śniej, ale smacz­nie pani spała.

Poło­ży­łem siatkę poma­rań­czy na sto­liku przy łóżku i przy­sia­dłem.

– Dzię­kuję, kocha­nie. Ostat­nio czuję się tro­chę gorzej.

– Co tam pani opo­wiada – skła­ma­łem. – Nie­długo moja ulu­biona pacjentka wyj­dzie do domu.

– Tylko tak mówisz. Powiedz lepiej, co u cie­bie?

– Nic nowego. Praca, praca…

– Jak mój syn. On też tylko pra­cuje.

– Pan czę­sto tak zagląda do dziew­czyn, panie Pawle? – prze­rwała nam jedna ze sta­ru­szek.

– Tylko do tych wyjąt­ko­wych – odpo­wie­dzia­łem z uśmie­chem.

– I co pan z nimi robi? – dopy­ty­wała.

– A zabie­ram do domu.

Zer­k­ną­łem w mały tele­wi­zor zawie­szony pod sufi­tem. Leciał para­do­ku­ment o ratow­ni­kach medycz­nych.

– A wie­cie, że to wszystko ściema – rzu­ci­łem.

– A tam ściema – zlek­ce­wa­żyła mnie Mar­lenka, poże­raczka para­do­ku­men­tów.

– To tak naprawdę nie wygląda – cią­gną­łem. – W serialu muszą ura­to­wać kogoś w pół godziny. Nam zaj­muje to tro­chę wię­cej czasu.

Do pokoju zaj­rzała pie­lę­gniarka. Spoj­rzała na mnie wzro­kiem peł­nym wyrzutu i już wie­dzia­łem, o co cho­dzi.

– Tak myśla­łam. Zega­rek mogę sobie tobą usta­wiać… Jesteś potrzebny.

Bała się przy pacjent­kach powie­dzieć mi to wprost. Kiw­ną­łem głową, zro­zu­miała i wyszła.

– No wła­śnie, wpa­dłem tylko z tymi poma­rań­czami – uśmiech­ną­łem się do pani Mar­lenki. – Wszyst­kiego naj­lep­szego, bo już się chyba nie zoba­czymy.

– Ooo! – wytrzesz­czyła oczy pani Mar­lenka. – Jed­nak ze mną źle?

– Nie, nie, pani Mar­lenko, nie to mia­łem na myśli. Dziś już nie przyjdę, bo mam dużo roboty na dole.

– A to dobrze, bo już się wystra­szy­łam.

– Jutro wpadnę na dłu­żej, to nad­ro­bimy.

– Dobrze, panie Pawle.

Poże­gna­łem się ze wszyst­kimi i ruszy­łem na koniec kory­ta­rza, gdzie w maga­zynku na pościel cze­kał na mnie trup. Rzu­cony byle jak, cały we krwi, ale nie dzi­wi­łem się. Ważył ze sto trzy­dzie­ści kilo i zje­bał mi dzień. Wzią­łem bara­chło i ruszy­łem przed sie­bie do windy prze­zna­czo­nej na tego typu klien­tów.

Gdy wje­cha­łem do chłodni, zaczęła boleć mnie głowa. Duże, blade i brudne pomiesz­cze­nie z rzę­dem dzie­wię­ciu lodó­wek wyglą­dało jak kuch­nia w restau­ra­cji. Kiedy jeź­dzi­łem na karetce, rato­wa­łem raz szefa kuchni, który nie­chcący się pod­pa­lił. Tamta kuch­nia i ta chłod­nia nie­wiele się róż­niły. Na końcu kory­ta­rza znaj­do­wały się drzwi i duże okno bez szyby, a za nimi Bła­żej wycią­ga­jący wnętrz­no­ści dziew­czyny, o któ­rej wspo­mi­nał wcze­śniej. Zauwa­żył mnie i poma­chał mi zakrwa­wioną ręką odzianą w dużą nie­bie­ską ręka­wiczkę.

O mało nie stra­ci­łem kciuka, kiedy gru­bas zni­kał za drzwiami lodówki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki