Polska 1939 - Roger Moorhouse - ebook + książka

Polska 1939 ebook

Roger Moorhouse

0,0
60,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Bądźcie bez litości, bądźcie brutalni, nasza przewaga daje nam wszystkie prawa”.

– ostatnie przemówienie Hitlera przed atakiem na Polskę

„Stanęliśmy tedy nie po raz pierwszy w naszych dziejach w obliczu nawałnicy, zalewającej nasz kraj z zachodu i wschodu. (…) Na każdego z was spada dzisiaj obowiązek czuwania nad honorem Naszego Narodu w najcięższych warunkach”.

– orędzie Prezydenta RP Ignacego Mościckiego po napaści Rosji Sowieckiej na Polskę

Rok 1939. Polska istnieje na mapie świata od zaledwie dwóch dekad. Ludzie, którzy wywalczyli dla niej niepodległość, patrzą z niepokojem, jak za granicami kraju rosną w siłę znane im od wieków wrogie potęgi.

Polska ma silną i bitną armię. Ma sojuszników, którzy w razie hitlerowskiej napaści przyjdą jej z pomocą. Naczelny wódz odgraża się, że wrogowi nie oddamy nawet guzika. Pokolenie wolnej Polski właśnie wchodzi w dorosłość. Nie zamierza zginać karku przed żądaniami Hitlera.

Nadchodzi wrzesień. Czas próby.

I choć przewaga niemiecka okaże się miażdżąca, Anglia i Francja nie zrobią nic, by pomóc swojemu sojusznikowi, a Sowieci 17 września wbiją nam nóż w plecy, będziemy walczyć. Osamotnieni, w beznadziejnym boju na dwa fronty. Tej wojny nie wygramy, lecz ocalimy to, co najcenniejsze.

Nasz honor.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 558

Data ważności licencji: 8/16/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Normanowi, który zasiał ziarno

Przedmowa

Druga wojna światowa w Europie rozpoczęła się o świcie 1 września 1939 roku.

Powinno to być oczywistością, ale w znacznej części świata z datą rozpoczęcia największej wojny w dziejach ludzkości nadal wiąże się wiele nieporozumień. Każda strona walcząca ma własną historię i chronologię. Na przykład w Chinach i Japonii twierdzi się, że pierwszym dniem wojny był 7 lipca 1937 roku, gdy wojska japońskie i chińskie starły się po incydencie na moście Marco Polo. Dla Amerykanów wojna zaczęła się z kolei 7 grudnia 1941 roku japońskim atakiem na Pearl Harbor, a wszystko, co poprzedza ten dzień, pozostaje w ich oczach jedynie osobliwym, odległym preludium do przełomowego wydarzenia. Takie rozbieżne stanowiska bywają w pełni usprawiedliwione – podyktowane geografią i konwencją. Czasem chodzi jednak o kłamstwo. Na przykład w Związku Radzieckim (oraz będącej jego kontynuacją Rosji) od dawna utrzymywano, jakoby II wojna światowa rozpoczęła się dopiero wraz z napaścią Niemiec na ZSRR 22 czerwca 1941 roku. Wcześniejsze inwazje Stalina na Polskę, Finlandię i kraje bałtyckie umiejętnie wyretuszowano z obrazu prezentowanego opinii publicznej.

Nawet w Wielkiej Brytanii i Francji oraz w krajach wchodzących niegdyś w skład ich imperiów brakuje pełnej jasności w tej kwestii. Chociaż obydwa kraje dzielnie wypowiedziały wojnę Niemcom 3 września 1939 roku po tym, jak Hitler odmówił wycofania swoich sił z Polski, nie uczyniły później nic, by pomóc swojemu sojusznikowi, haniebnie pozostawiając Polskę własnemu losowi. Następnie z punktu widzenia mieszkańców Wielkiej Brytanii i Francji nic właściwie się nie działo, dopóki wojska niemieckie w maju 1940 roku nie wlały się przez granicę francuską, prąc na zachód. Okres dzielący te wydarzenia Brytyjczycy określali mianem phoney war, czyli udawanej wojny, a Francuzi nazywali go drôle de guerre, czyli dziwną bądź wręcz śmieszną wojną.

Wojna, którą Polska toczyła w 1939 roku, nie była jednak pod żadnym względem udawana ani śmieszna. 1 września, gdy tylko wzeszło słońce, wojska Hitlera przekroczyły polską granicę od północy, zachodu i południa, posuwając się naprzód w czołgach, na ciężarówkach i pieszo, podczas gdy Luftwaffe opanowała przestrzeń powietrzną, właściwie bezkarnie bombardując oraz ostrzeliwując cele. Po nieco ponad dwóch tygodniach, gdy polskie armie znalazły się w rozsypce pod nieobecność jakiegokolwiek wsparcia od zachodnich sojuszników, ostateczny cios zadał nowy sprzymierzeniec Hitlera, Stalin – 17 września ze wschodu zaatakowała Armia Czerwona. Spotkawszy się na polskiej ziemi, Niemcy i Sowieci zadeklarowali wieczne braterstwo, zapominając o całej poprzedniej dekadzie skrajnej wzajemnej wrogości, a Polska wkroczyła w nowy, mroczny okres totalitaryzmu, w którym panowały prześladowania, nędza oraz śmierć. Zanim zakończyła się II wojna światowa, miał zginąć co piąty jej mieszkaniec.

Polska była zatem – zgodnie ze zgrabnym hasłem ukutym na początku wojny przez jej propagandę – „pierwsza do walki”. Jej kampania obronna we wrześniu 1939 roku otworzyła II wojnę światową w Europie, będąc pięciotygodniowym bojem, który zapoczątkował niemal 300 tygodni rzezi. Zmagania te kosztowały życie aż 250 tysięcy ludzi po wszystkich stronach konfliktu i były zapowiedzią wielu brutalnych praktyk, które miały stać się nieodłącznymi elementami wojny światowej: ataków na ludność cywilną, nalotów dywanowych oraz masowych mordów.

Polskę najechały i okupowały dwa największe w Europie mocarstwa totalitarne, więc kraj ten zaznał wszystkich okrucieństw nowoczesnego konfliktu. Na zachodzie Wehrmacht rozpętał wojnę rasową przeciwko Polakom, a Armia Czerwona zaniosła na wschód Polski wojnę klasową. Ludność cywilną przesiewano i klasyfikowano, po czym tych, których uznano za niepożądanych, w najlepszym przypadku aresztowano i deportowano, a często zabijano z błogosławieństwem państwa.

Kampania polska odbiła się też echem poza granicami kraju, wciągając do wojny Wielką Brytanię i Francję. Obydwa te kraje wiosną 1939 roku zagwarantowały nienaruszalność terytorialną Polski, daremnie usiłując powstrzymać ekspansję niemiecką. To właśnie ich obowiązek obrony sojusznika (choć realizowany tylko w teorii) przekształcił wojnę ze środkowoeuropejskiej przepychanki w konflikt o znaczeniu globalnym.

Biorąc to wszystko pod uwagę, należałoby się spodziewać, że mężnie toczona, krótka wojna Polski w 1939 roku będzie tematem powszechnie znanym. Jest jednak inaczej. Nie byłoby w istocie przesadą stwierdzenie, iż poza Polską właściwie się o niej nie pamięta. Pomimo tego, że mamy zbiorową obsesję na punkcie wszystkich aspektów II wojny światowej, kampanię wrześniową jakoś zawsze się pomija, ignoruje lub zbywa kilkoma zdaniami. W związku z tym w anglojęzycznej historiografii pozostaje ona mało znana i niezrozumiana.

Aby się o tym przekonać, wystarczy rzut oka na najpopularniejsze książki historyczne z ostatnich kilku lat. Entuzjastyczny czytelnik może przebierać w konkurencyjnych dziełach na temat kampanii w Ardenach, Dunkierki czy lądowania w Normandii, ale na próżno szukałby nowych opracowań dotyczących wojny polskiej 1939 roku. Poza kilkoma specjalistycznymi studiami z dziedziny wojskowości ostatnią książką poświęconą tej tematyce była The War Hitler Won Nicholasa Bethella, która ukazała się w 1972 roku*.[1]

Ogólniejsze prace dotyczące tego okresu wcale nie przedstawiają się lepiej. Skalę problemu ujawnia przejrzenie popularnych historii II wojny światowej napisanych przez najchętniej czytanych historyków brytyjskich. Typowy wynik jest następujący: z około 700 stron tekstu obronie Polski w 1939 roku poświęca się zaledwie 16, co często obejmuje również ogólniejszą kwestię przystąpienia Wielkiej Brytanii i Francji do wojny. Niektóre z tych dzieł ignorują temat całkowicie bądź są komicznie wprost anglocentryczne, opisując wybuch wojny wyłącznie w kategoriach konfrontacji w Whitehall i rozterek przeżywanych podczas meczów krykieta rozgrywanych na południowym wschodzie Anglii, bez wspomnienia o aż nazbyt prawdziwych bitwach, które toczyły się wówczas na polskiej ziemi.

Te, które nie prześlizgują się jedynie nad tematem polskiej wojny obronnej, opierają się niemal wyłącznie na niemieckich źródłach: zwykle stronniczych wspomnieniach uczestników najazdu oraz często napuszonych kronikach pułkowych, których poza historykami wojskowości nikt nie jest w stanie czytać. Jak można się spodziewać, skutkuje to zniekształceniami: historycy bezkrytycznie powielają nazistowskie tropy propagandowe, całkowicie pomijają inwazję sowiecką i w haniebny sposób wymazują Polaków z ich własnej historii. Nic zatem dziwnego, że wiedza większości czytelników o kampanii wrześniowej nie wychodzi w zasadzie poza stary i ograny mit o „szarżach kawalerii na czołgi”.

Prawdziwy problem jest jednak głębszy. Historię, jak wiadomo, piszą przede wszystkim zwycięzcy; jak zwięźle ujął to Hitler w przededniu polskiej kampanii: „zwycięzcy nikt nie będzie pytać, czy powiedział prawdę”. W tym wypadku żadna z triumfujących w konflikcie – na krótką lub dłuższą metę – stron nie miała żadnego interesu w opowiedzeniu prawdziwej historii obrony Polski. W pierwszych latach wojny Niemcy pisali możliwie najkorzystniejszą dla siebie wersję przebiegu kampanii wrześniowej. Opublikowano wtedy niezliczone pamiętniki, albumy i pseudohistorie, które sławiły zwycięstwo niemieckie, wychwalały błyskotliwość blitzkriegu oraz podkreślały wrodzoną niższość wroga. Po wojnie natomiast, gdy świat przekonał się o skali niemieckich zbrodni, inwazję na Polskę zepchnięto na margines, traktując ją jako zaledwie nieistotną ciekawostkę – osobliwe preludium do późniejszych okrucieństw. Nie licząc kilku autorów powojennych pamiętników i garstki historyków zajmujących się tą tematyką, kampania wrześniowa interesuje dziś w Niemczech niewielu ludzi.

Tymczasem Sowieci czynili wszystko, co w ich mocy, by udowodnić, że w 1939 roku wcale nie najechali na Polskę. W powojennej opowieści o Związku Radzieckim i jego narodzie jako głównych ofiarach wojny nie było miejsca na uczciwe przyznanie, że Stalin ułatwił Hitlerowi rozpętanie konfliktu, a następnie pomógł nowemu sojusznikowi w napadnięciu, rozbiorze oraz zniszczeniu Polski. W związku z tym inwazję Armii Czerwonej przedstawiano jako interwencję humanitarną, a wszelkie głosy przeczące tej wersji wydarzeń skutecznie wyciszano – zarówno w Związku Radzieckim, jak i w powojennej komunistycznej Polsce. To wyparcie trwa do dziś. Zupełnie niedawno, bo w 2016 roku, pewnego rosyjskiego blogera ścigano za udostępnianie tekstu o współpracy niemiecko-sowieckiej podczas najazdu na Polskę. Miał się on dopuścić „rozpowszechniania nieprawdziwych informacji”.

Można byłoby mieć nadzieję, że przynajmniej Brytyjczycy postarają się ocalić pamięć o tym, jak było naprawdę. Niestety, sprawy potoczyły się inaczej. Chociaż w Zjednoczonym Królestwie nie tuszowano celowo faktów, wstydliwej opowieści o zdradzie sprawy polskiej nie dało się pogodzić ze sławieniem heroicznej postawy Brytyjczyków podczas wojny, więc temat ten nie był interesujący dla opinii publicznej. Mimo że w rezultacie wojennej klęski kraju i opanowania go przez komunistów po 1945 roku wielu polskich weteranów kampanii wrześniowej zamieszkało w Zjednoczonym Królestwie, ich historii właściwie nie słuchano. Niektórzy uczestnicy wydarzeń, tacy jak Władysław Anders, Klemens Rudnicki czy Józef Garliński, pisali wspomnienia i opowiadali historię września, ale zupełnie nie udało im się przebić przez ustaloną zachodnią narrację dotyczącą wojny. Znaczące jest być może to, że w sztandarowym serialu dokumentalnym The World at War (Historia II wojny światowej) z 1973 roku wystąpiło wielu protagonistów konfliktu – od Alberta Speera po sir Arthura „Bombowca” Harrisa – lecz zabrakło wśród nich Polaków. To pominięcie mogło oczywiście wynikać po prostu z lenistwa producentów lub wyimaginowanej bariery językowej. Cynik wskazałby jednak, że z punktu widzenia brytyjskiej i francuskiej mitologii wojennej wygodne było przedstawienie Polaków jako marginalnych uczestników konfliktu, którym i tak nie dało się pomóc.

Zadanie opowiedzenia o dwóch najazdach, których ofiarą padli w 1939 roku, pozostawiono zatem samym Polakom. W latach następujących bezpośrednio po wojnie komunistyczna Polska nie była zainteresowana nagłaśnianiem tych wydarzeń – jeżeli w ogóle o nich wspominano, to tylko po to, by rytualnie potępić „niemieckich faszystów”, a także rzekomą lekkomyślność przedwojennego reżimu. W latach 60. XX wieku, kiedy wśród rządzących komunistów przeważył nurt nacjonalistyczny, wyłoniła się nowa (nie do końca zresztą nieprawdziwa) narracja, zgodnie z którą męstwo szeregowych polskich żołnierzy poszło na marne wskutek nieudolności ich przełożonych i dwulicowości kapitalistycznych sojuszników, przy czym z oburzeniem zaprzeczano, jakoby Armia Czerwona dopuściła się jakiejkolwiek agresji. Obiektywne badania wszystkich „zakazanych” wcześniej aspektów polskiej historii stały się możliwe w 1989 roku, wraz z upadkiem reżimu komunistycznego. Dopiero wówczas można było opowiedzieć pełną historię stoczonej przez Polskę wojny.

Niniejsza książka przywołuje osiągnięcia tej nowej polskiej historiografii, stanowiąc próbę przywrócenia równowagi stronniczej zachodniej narracji o kampanii rozpoczynającej II wojnę światową. Opowiada ona o wydarzeniach, które są wciąż mało znane czytelnikowi angielskojęzycznemu: o heroizmie, cierpieniu i mężnej walce z potężniejszymi wrogami. Ponadto jest ona próbą rozświetlenia spowijających tę historię mroków totalitarnej propagandy: od nazistowskiego mitu łatwego triumfu blitzkriegu po sowieckie kłamstwo, jakoby Armia Czerwona w ogóle nie napadła na Polskę. Książka ta oddaje przy tym głos polskim wspomnieniom, pamiętnikom i archiwom. Należy mieć nadzieję, że Polacy nie będą już przedstawiani przez przyszłych historyków jako bezimienne i nieme ofiary – zaledwie statyści we własnej opowieści.

*

Każde ambitne przedsięwzięcie jest oczywiście owocem współpracy, więc chociaż słowa na stronach tej książki są moje, muszę tu wspomnieć o licznych długach, jakie zaciągnąłem w trakcie jej pisania. Wiedzą życzliwie podzieliło się ze mną wielu kolegów i przyjaciół – byli wśród nich: Grzegorz Bębnik, Sławomir Dębski, Richard Hargreaves, Tomasz Kuba Kozłowski, Wojciech Łukaszun, Dmitriy Panto, Bill Russ, Ian Sayer, Rob Schäfer, Ben H. Shepherd, Andrzej Suchcitz, Jacek Tebinka i Anna Zygalska-Cannon.

Inni udzielali mi fachowych rad, gdy podróżowałem po Polsce, odwiedzając archiwa, muzea i miejsca opisywanych w książce wydarzeń: Mokrą, Wiznę, pola bitwy nad Bzurą czy Mławę. Pragnę tu wymienić Krzysztofa Mroczkowskiego i Jakuba Link-Lenczowskiego z Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie, Katarzynę Tomiczek z Ośrodka Promocji Gminy Węgierska Górka, Emila Maklesa z Izby Pamięci Bitwy pod Mokrą, Kazimierza Śwircza z Muzeum Bitwy nad Bzurą w Kutnie, Marcina Sochonia i Dariusza Szymanowskiego ze Stowarzyszenia „Wizna 1939”, Ludwika Zalewskiego z Nowogrodu, Wojciecha Śleszyńskiego i Łukasza Radulskiego z Białegostoku, Katarzynę Myszkowską i Krzysztofa Bojarczuka z Sulejowa, Andrzeja Jarczewskiego i Mikołaja Ratkę z Muzeum Historii Radia i Sztuki Mediów Radiostacja Gliwice, Tomasza Chincińskiego z Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, Karola Szejkę z Muzeum Westerplatte i Wojny 1939 w Gdańsku, Marka Adamkowicza z Muzeum Poczty Polskiej w Gdańsku, Jana Tymińskiego i Jacka Waryszaka z Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni, Radosława Wieckiego z Tczewa, Wojciecha Krajewskiego i Janusza Wesołowskiego z Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, Władysława Szarskiego z Muzeum Obrony Wybrzeża na Helu, Marcina Owsińskiego z Muzeum Stutthof w Sztutowie oraz Jacka Wilamowskiego i Katarzynę Skorupę-Malińską z Muzeum Ziemi Zawkrzeńskiej w Mławie.

Ponadto kilka osób, takich jak Jess Bennett, Will Hobden, Philipp Rauh, Saskia Smellie, Alex Standen, Lyuba Vinogradova, Axel von Wittenberg oraz Jadwiga Kowalska z Instytutu Polskiego i Muzeum Sikorskiego w Londynie, hojnie udzieliło mi pomocy w zakresie językoznawstwa oraz badań naukowych. Billowi Donohoe dziękuję za pomoc w kwestiach kartograficznych. Moja agentka Georgina Capel zachowywała pełny stoicyzm, radząc sobie z tysiącami wywoływanych przeze mnie kryzysów, i udzielała mi wszelkiego wsparcia, o jakim mógłby marzyć autor, a mój brytyjski redaktor Jörg Hensgen cechował się jak zwykle ogromną błyskotliwością i zręcznością w obróbce tekstu. Szczególne podziękowania należą się również mojej niesłychanie utalentowanej i niestrudzonej asystentce Anastazji Pindor – zdobyła ona materiały źródłowe, bez których napisanie tej książki byłoby właściwie niemożliwe. Za wszystko inne muszę podziękować mojej żonie Melissie oraz moim dzieciom Oscarowi i Amelii, którzy codziennie przypominają mi o tym, co naprawdę ważne.

Na koniec pragnę zadedykować tę książkę człowiekowi, którego pasja zainspirowała mnie prawie 30 lat temu do zainteresowania się historią Polski – mojemu dawnemu profesorowi, współautorowi i niezwykle szanowanemu koledze Normanowi Daviesowi.

Tring, rok 2019

[1]* W Polsce wydano ją w 1997 roku pod tytułem Zwycięska wojna Hitlera. Wrzesień 1939 [przyp. tłum.].

Prolog Niepozorny mężczyzna

Na jedynym zachowanym zdjęciu Franciszka Honioka – zrobionym być może przy okazji uroczystości rodzinnej lub stawiennictwa w sądzie – widać mężczyznę w garniturze i krawacie, o zdecydowanym wyrazie twarzy, z jasnymi oczami i ciemnoblond włosami, w których zdążyły się już pojawić zakola. Mierząc 158 centymetrów, był raczej niski, a ponadto wyglądał na trochę zaniedbanego, ale poza tym był zupełnie zwyczajny, właściwie niczym się nie wyróżniał. Być może właśnie to przesądziło o jego losie.

Gdy zatrzymano go tego dnia, 41-letni kawaler wyglądał na zaskoczonego, bez wątpienia zastanawiając się nad powodem, dlaczego wypadło właśnie na niego, ale nie powiedział ani słowa[2]. Honioka wyselekcjonowano najprawdopodobniej na podstawie akt przechowywanych w siedzibie gestapo na Prinz-Albrecht-Strasse w odległym Berlinie: do tajemniczego celu pilnie niezbędny był Polak, który w przeszłości prowadził agitację przeciw Niemcom. Honiok nadawał się aż nadto. Urodził się w 1898 roku w niemieckiej prowincji Górny Śląsk, po I wojnie światowej walczył po polskiej stronie podczas powstań śląskich. W 1925 roku, po krótkim pobycie w Polsce, wrócił do Niemiec, skąd usiłowano go deportować z powrotem do Polski, ale sprawę, która oparła się aż o Ligę Narodów w Genewie, ostatecznie wygrał. Chociaż w 1939 roku nie był już może aktywnym agitatorem, w rodzinnej wsi Hohenlieben (Łubie) pozostawał znany jako zagorzały orędownik sprawy polskiej.

Kiedy zabierano go po południu 30 sierpnia 1939 roku, Honiok nie miał pojęcia, co czeka go z rąk gestapowców. Najpierw przewieziono go do koszar w Beuthen (Bytomiu) i dano mu jedzenie oraz wodę, a następnie do siedziby gestapo w Oppeln (Opolu), gdzie spędził niewygodną noc zamknięty w archiwum. Jak zauważyli funkcjonariusze, pozostawał „apatyczny, cały czas siedząc ze zwieszoną głową”[3]. W ogóle się nie odzywał, do niego zresztą też nic nie mówiono z wyjątkiem paru poleceń wydanych przez eskortujących gestapowców. Co więcej, mimo niemieckiego zamiłowania do biurokracji, jego obecności nie odnotowano w żadnym z miejsc, w których przebywał, a strażnikom polecono, aby jego tożsamość pozostała tajemnicą[4]. Następnego ranka, 31 sierpnia, Honioka zawieziono na posterunek policji w Gleiwitz (Gliwicach), gdzie trafił do pojedynczej celi, i ponownie nie wpisano jego przybycia do żadnych akt[5]. Miał to być ostatni dzień jego życia.

Po południu tego samego dnia w hotelu Haus Oberschlesien po drugiej stronie miasta SS-Sturmbannführer (funkcjonariusz SS w stopniu odpowiadającym randze majora w siłach zbrojnych) Helmut Naujocks przeprowadził końcową odprawę dla sześcioosobowego zespołu złożonego z esesmanów i policjantów. Pochodzący z Kilonii na niemieckim wybrzeżu Bałtyku 27-letni Naujocks nawrócił się na nazizm wcześnie, gdyż wstąpił do SS już w 1931 roku, po krótkim okresie studiów uniwersyteckich. Już wtedy był zaprawiony w walkach – na nosie miał ślad po tym, jak komunista zdzielił go żelaznym prętem. Jeden z ludzi, którzy znali Naujocksa, scharakteryzował go jako „gangstera intelektualistę”[6]. W SS szybko znalazł on patrona w osobie Reinharda Heydricha, który był szefem nazistowskiej służby bezpieczeństwa i policji bezpieczeństwa oraz jedną z najmroczniejszych postaci w przywództwie III Rzeszy. To właśnie na polecenie Heydricha Naujocks ze swoimi ludźmi przyjechał dwa dni wcześniej do Gleiwitz, gdzie podali się za inżynierów górnictwa. Ich prawdziwe zadanie polegało jednak na przeprowadzeniu operacji, za którą winą planowano obarczyć kogo innego – wszystko miało wyglądać tak, jak gdyby polscy powstańcy zaatakowali terytorium Niemiec.

Relacje między Niemcami a Polską, które przez 20 ostatnich lat bywały w najlepszym razie lodowate, dodatkowo gwałtownie się pogorszyły w poprzednich kilku miesiącach. Oficjalną przyczyną chłodu w kontaktach były korzyści terytorialne przyznane Polsce kosztem sąsiada na mocy traktatu wersalskiego – chodziło przede wszystkim o część Górnego Śląska, Poznań i tak zwany korytarz polski – co w Niemczech odebrano jako głębokie upokorzenie i stopniowo przyczyniło się to do zatrucia stosunków polsko-niemieckich. Gniew Hitlera miał jednak głębsze podłoże – u jego podstaw leżały uprzedzenia rasowe oraz przekonanie, że przeznaczeniem narodowym Niemiec jest ekspansja na wschód. Zatraciwszy umiar w wojowniczych zapędach, chcąc wyzyskać słabość Zachodu (lub to, co za nią brał) oraz prąc do wojny, która miała zapewnić mu miejsce w historii i nadać kształt jego III Rzeszy, obrał za cel przede wszystkim Polskę, zaostrzając retorykę i głośno uskarżając się na polskie barbarzyństwo i złą wolę.

Dlatego latem 1939 roku ustępstwa terytorialne ze strony Polaków – nawet gdyby byli do nich skłonni – już by nie wystarczyły; Hitler chciał wojny. Pozostawały jednak pewne problemy. Po pierwsze, Polska miała sojuszników: Wielką Brytanię i Francję, którzy zobowiązali się jej bronić w wypadku agresji z zewnątrz. Po drugie, ogromna większość Niemców – chociaż z całego serca popierała nazistów – nie miała wcale ochoty na kolejną wojnę światową. W związku z tym Hitler musiał przedstawić swoje wojownicze intencje tak, żeby wyglądały na obronne; innymi słowy, trzeba było pokazać Polskę jako agresora, a Niemcy jako niewinną ofiarę. Uznał, że w ten sposób uda się przekonać naród niemiecki do poparcia wojny, a potencjalnie nawet zdemontować międzynarodowe sojusze Polski. To podejście Hitler podsumował podczas przemówienia do dowódców wyższego stopnia, które wygłosił 22 sierpnia w swojej alpejskiej rezydencji nieopodal Berchtesgaden. „Priorytetem jest zniszczenie Polski” – oświadczył, dodając: „Celem jest wyeliminowanie aktywnych sił przeciwnika, nie zaś osiągnięcie konkretnej linii. Nawet jeżeli na Zachodzie wybuchnie wojna, podstawowym celem pozostaje zniszczyć Polskę”. Zapewnił też swoich dowódców, że nie muszą się martwić opinią publiczną: „Podam propagandowy powód rozpoczęcia wojny bez względu na to, czy będzie on wiarygodny, czy też nie. Zwycięzcy nikt nie będzie potem pytać, czy powiedział prawdę”[7].

Tego lata świat oglądał kolejne przejawy ofensywy propagandowej Hitlera. Chociaż inicjatywę w tym zakresie przejęła SS, niemiecki wywiad wojskowy, czyli Abwehra, również działał na rzecz osłabienia pozycji Polski. W ostatnim tygodniu sierpnia w całym kraju dochodziło do incydentów, które często zaplanowano tak, aby wyglądały na wynik nastrojów antyniemieckich: pod pomnik wojenny w Cieszynie podłożono bombę, celem innego zamachu bombowego stała się niemiecka księgarnia w Poznaniu, a kolejny uszkodził most kolejowy w Nowym Sączu[8].

Największą niesławą okryła się operacja przeprowadzona w nocy z 28 na 29 sierpnia, kiedy to agent Abwehry – bezrobotny hutnik niemieckiego pochodzenia, Antoni Guzy – w przechowalni bagażu na stacji kolejowej w Tarnowie na południu kraju pozostawił pokaźny ładunek wybuchowy ukryty w dwóch walizkach. Bomba, która wybuchła wkrótce po godzinie 23.00, zniszczyła część budynku stacyjnego i zabiła 24 osoby, w tym dwuletnią dziewczynkę[9]. Guzego zatrzymano nieopodal miejsca eksplozji. Podczas przesłuchania szczegółowo opowiedział śledczym o metodach sabotażu stosowanych przez Abwehrę, wyjaśniając, że został zwerbowany za pośrednictwem niemieckiego związku zawodowego i odbył pobieżne szkolenie w Niemczech, po czym przydzielono go do komórki działającej w położonym na południu Polski Skoczowie. Jak zeznał, otrzymawszy rozkazy w zakodowanej wiadomości nadanej przez radiostację w Breslau (we Wrocławiu), udał się z Bielska najpierw do Krakowa – tam wręczono mu walizki – a następnie do Tarnowa, gdzie umieścił je w przechowalni bagażu. Guzy, cały czas zapewniając, że nie wiedział o materiałach wybuchowych w bagażu, powiedział przesłuchującym, iż zrobił to, gdyż „czuje się Niemcem”[10].

Guzy był zaledwie pionkiem w rękach niemieckich przełożonych, ale jego przesłuchanie musiało uświadomić Polakom – jeżeli jeszcze tego nie wiedzieli – że za atakami stoi Abwehra. Trudniej było ustalić dokładną motywację zleceniodawców: zamach bombowy w Tarnowie nie miał większego znaczenia wojskowego poza bezsensowną destrukcją polskiej infrastruktury, a Guzy nie zasugerował żadnego ogólniejszego celu ani planu. Jego mocodawcy najprawdopodobniej zamierzali sprowokować odwet ze strony Polaków przeciwko mniejszości niemieckiej, co stanowiłoby potwierdzenie propagandowej narracji Hitlera o prześladowaniu Niemców i dałoby mu pretekst do interwencji wojskowej[11].

Podczas gdy Abwehra popełniała w swojej lekkomyślności kolejne błędy, a Hitler atakował Polaków za nieprzejednaną postawę, agenci SS dyskretnie pracowali nad zerwaniem stosunków między Berlinem a Warszawą. Już latem 1939 roku Heydrich nakazał usunąć wszystkie „niepewne politycznie elementy” z obszaru przylegającego do niemieckiej granicy z Polską[12]. W strefie tej wytypowano położone na uboczu nieruchomości – stodoły i zagrody – które następnie puszczano z dymem, po czym donoszono, że uczynili to polscy podpalacze[13]. Latem 1939 roku w niemieckiej prasie pojawiały się zatem niezliczone drastyczne artykuły o „polskim terrorze”; z ubolewaniem pisano o „polskich bandytach”, „narastającej nerwowości” i „przerażających cierpieniach niemieckich uchodźców”. Do końca sierpnia gazety naliczyły 66 „zamordowanych” Niemców[14].

W tym samym czasie, gdy media niemieckie zajmowały się oczernianiem Polaków, w Bernau na północ od Berlina powstał ośrodek szkoleniowy, w którym ponad 300 ochotników z SS, głównie pochodzących z Górnego Śląska, przygotowywano do infiltracji polskiego terytorium. Szkolenia te prowadzono z użyciem polskiej broni i mundurów, a jednym z ich celów było nauczenie kursantów podstaw polszczyzny. Pod koniec sierpnia agenci byli już gotowi do działania. 31 sierpnia wieczorem użyto ich w „atakach” na niemiecki posterunek celny w Hochlinden (Stodołach) pod Rybnikiem oraz na leśniczówkę pod Pitschen (Byczyną)[15]. Wybijając okna, strzelając w powietrze oraz intonując pieśni i przeklinając łamaną polszczyzną, mieli zainscenizować wtargnięcie sił polskich na terytorium niemieckie[16]. Gdyby nie zwłoki sześciu więźniów obozu koncentracyjnego, których przebrano w polskie mundury, a następnie zastrzelono i pozostawiono w Hochlinden, aby tym krwawym akcentem dodać scenie autentyczności – wszystko to byłoby dość komiczne.

Nic dziwnego, że w obliczu mnogości zabójczych spektakli, jakie wyreżyserowali Niemcy, by w przeddzień wojny stworzyć wygodne dla siebie pozory, całe pokolenia historyków błędnie opisywały przebieg incydentu gliwickiego, wiążąc go omyłkowo z innymi akcjami, takimi jak Hochlinden, oraz pisząc wbrew faktom o napastnikach w polskich mundurach czy większej liczbie ofiar wśród Polaków. Takie błędy, choć uporczywie powtarzane, można skorygować, odwołując się do źródeł oryginalnych, które wyraźnie wskazują, że napastnicy byli w tym wypadku ubrani po cywilnemu, a zginęła tylko jedna osoba.

Niezależnie od tej korekty akcja w Gleiwitz odegrała szczególną rolę. Czy wskutek zamiaru, czy też przypadku, tylko tam napastnicy – udający, rzecz jasna, polskich powstańców – mieli przemówić, opowiedzieć o swojej „misji” i ogłosić swe zamiary szerszej publiczności. Naujocks uważał, że stworzył plan wprost idealny pod tym względem. Dokonawszy wcześniejszego rozpoznania, uznał, że doskonałym celem będzie wyróżniająca się mierzącym 111 metrów drewnianym masztem radiostacja gliwicka. Wraz ze swoimi ludźmi mógł z łatwością przejąć kontrolę nad obiektem, obezwładnić obsługę, oddać kilka strzałów w sufit i nadać prowokacyjną audycję po polsku, a potem zniknąć w ciemnościach. Stwierdził, że najlepszym momentem na atak będzie godzina 20.00, gdy jego ludzi skryje już zmierzch, a większość słuchaczy zasiądzie w domach przy odbiornikach radiowych[17].

Początkowo gliwicka operacja Naujocksa miała się obyć bez rozlewu krwi. Jego przełożeni zadecydowali jednak, że potrzebny jest niepodważalny materiał dowodowy. Nadzorujący całą operację przyszły szef gestapo Heinrich Müller poinformował Naujocksa, że dostarczy mu Polaka, którego zakrwawione zwłoki miały zostać w radiostacji jako niezbity „dowód” na to, iż atak był dziełem polskim[18]. Z tego powodu nie wystarczyło użyć kogoś takiego jak zabici w Hochlinden więźniowie obozu koncentracyjnego – niezbędny był ktoś dobrze znany jako antyniemiecki agitator. Taki właśnie los SS przeznaczyło Franciszkowi Honiokowi.

Podczas gdy na gliwickim posterunku policji upływały ostatnie godziny życia Franciszka Honioka, Naujocks czekał w pokoju hotelowym na sygnał do rozpoczęcia misji. Telefon zadzwonił o godzinie 16.00. Podniósłszy słuchawkę, usłyszał wysoki, nosowy głos Heydricha, który polecił mu, aby natychmiast oddzwonił. Gdy to uczynił, z ust zwierzchnika padło hasło Grossmutter gestorben (Babcia zmarła)[19]. Naujocks wezwał podwładnych na końcową odprawę, ponownie przedstawiając cel misji i przydzielone im zadania. Później wszyscy przebrali się w byle jakie cywilne ubrania i wsiedli do dwóch samochodów, udając się w krótką drogę do położonej na północny wschód radiostacji. Przybywszy zgodnie z planem dokładnie o godzinie 20.00, gdy zapadał właśnie mrok, wtargnęli do budynku. Odepchnąwszy kierownika stacji, który wstał z krzesła na ich widok, podkomendni Naujocksa obezwładnili obsługę i zaprowadzili wszystkich do piwnicy, gdzie ustawili ich twarzami do ściany z rękami związanymi za plecami. Tymczasem Naujocks z przyprowadzonym przez siebie technikiem radiowym zastanawiali się, jak dokonać prowokacyjnej transmisji.

Jednym z warunków powodzenia planu było zapewnienie, aby odezwa dotarła do słuchaczy. Naujocks wcześniej zastanawiał się nad atakiem na położoną bliżej centrum Gleiwitz znacznie większą główną stację radiową, ale zrezygnował, nie tylko w związku z trudnościami logistycznymi, lecz także ze względu na możliwość, że przekazywana stamtąd transmisja zostałaby wyłączona w radiostacji. W związku z tym zdecydował się zainscenizować atak na samą radiostację, gdzie znajdował się tylko „mikrofon burzowy” – używany do przerywania lokalnych audycji, aby ostrzegać słuchaczy przed gwałtownymi zjawiskami pogodowymi – znacznie mniej prawdopodobne było jednak to, że transmisja będzie monitorowana i zostanie przerwana[20].

Tak więc, unieszkodliwiwszy obsługę stacji, Naujocks musiał ustalić, gdzie jest mikrofon burzowy i jak go podłączyć, aby włączyć się w główny program rozgłośni. Znalazł wprawdzie urządzenie w szafie, ale nie potrafił go uruchomić, musiał więc wyciągać z piwnicy kolejnych pracowników radiostacji, grożąc im bronią, aż w końcu jeden z nich powiedział mu, co trzeba zrobić[21]. Wówczas mówiący po polsku członek grupy Karl Hornack wyciągnął z kieszeni zmiętą kartkę i podszedł do mikrofonu. Najpierw strzałem w sufit upozorowano odgłosy walki, po czym Hornack odczytał następujący tekst:

UWAGA! TU GLIWICE! RADIOSTACJA ZNAJDUJE SIĘ W POLSKICH RĘKACH![22]

Później miało nastąpić wezwanie do broni wystosowane przez fikcyjny „Polski Komitet Wolności”, który miał się domagać, aby ludność polska w Rzeszy stawiła opór niemieckim władzom i przystąpiła do operacji sabotażowych, obiecując zarazem, że niebawem wkroczą polscy wyzwoliciele w mundurach[23]. Jednak z powodów, których nigdy nie udało się w zadowalający sposób wyjaśnić, nadano tylko pierwszych dziewięć słów, które dotarły zresztą tylko do słuchaczy w okręgu gliwickim, reszta utonęła zaś w kakofonii szumu. Heydrich, który siedział przy radioodbiorniku w Berlinie, nie usłyszał niczego[24].

W czasie gdy Naujocks zajmował się transmisją, do budynku dostarczono Franciszka Honioka. Tuż przed godziną 20.00 do jego celi na posterunku policji w Gleiwitz przyszedł esesman w białym kitlu, który podał się za lekarza i zaaplikował mu zastrzyk[25]. Nieprzytomnego mężczyznę przewieziono następnie do położonej nieopodal radiostacji, gdzie dwóch ludzi Naujocksa wniosło go do budynku i położyło w pobliżu tylnego wejścia. Nie jest jasne, kto zastrzelił Honioka i kiedy dokładnie go zabito, ale wychodząc z radiostacji, Naujocks zatrzymał się na moment, by przyjrzeć się opartym o ścianę obok drzwi zwłokom z zakrwawioną twarzą. Aż do śmierci w 1966 roku utrzymywał, że Franciszka Honioka nie zabił ani on, ani jego podwładni. Prokuratorom zeznał, że nie wiedział niczego o tym człowieku i nie znał nawet jego nazwiska: „nie ja byłem za niego odpowiedzialny” – oświadczył[26].

Tak więc Franciszka Honioka bez namysłu zamordowano, aby nadać pozory prawdopodobieństwa nikczemnemu propagandowemu kłamstwu Heydricha. Był artykułem jednorazowego użytku – bezimiennym kosztem ubocznym ślepego pędu nazistowskich Niemiec do wojny. Został przypisem do historii, a jego zabójstwo ujawniło brutalność gardzącego wszelkimi zasadami nazistowskiego reżimu i było ponurą zapowiedzią losu, jaki miał czekać Polskę. Śmierć Honioka poprzedziła co najmniej 50 milionów innych – była indywidualną tragedią zapowiadającą zbiorową rzeź.

Było przy tym bez znaczenia, że fortel, który miało uwiarygodnić jego ciało, spalił na panewce: niemieckie media były już w gotowości, aby nagłośnić wydarzenia niezależnie od tego, jak potoczą się wypadki. Po kilku godzinach wszystkie audycje radiowe i nagłówki prasowe były poświęcone jednemu tematowi – polskiemu „atakowi” na Gleiwitz oraz nieuchronności niemieckiej reakcji[27]. Zanim większość Niemców usłyszała lub przeczytała te słowa następnego ranka, czołgi Hitlera wtaczały się już do Polski. Rozpoczęła się II wojna światowa.

[2] A. Spiess, H. Lichtenstein, Akcja „Tannenberg”: pretekst do rozpętania II wojny światowej, tłum. B. Floriańczyk, Warszawa 1990, s. 61.

[3] Tamże, s. 62.

[4] Bundesarchiv, B162/20571, Raport sporządzony przez prokuraturę w Düsseldorfie, grudzień 1969 r., s. 9.

[5] A. Spiess, H. Lichtenstein, dz. cyt., s. 62.

[6] W. Shirer, The Rise and Fall of the Third Reich, London 1960, s. 629.

[7]Nazism: 1919–1945, t. 3: Foreign policy, war and racial extermination, eds. J. Noakes, G. Pridham, Exeter 1997, s. 743.

[8] T. Chinciński, Piąta kolumna, „Polityka”, 4 listopada 2009. Zob. też Polish White Book, t. 1, Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej, Londyn 1941, dokument 116, s. 124–126.

[9] Lista ofiar podana w: „Polska Zbrojna”, 30 sierpnia 1939.

[10] Archiwum Narodowe w Krakowie, Oddział w Tarnowie, 33/226, sygn. V141, Przesłuchanie Guzego.

[11] J. Böhler, Najazd 1939: Niemcy przeciw Polsce, tłum. D. Salamon, Kraków 2011, s. 80.

[12] Archiwum Iana Sayera, Zeznanie Alfreda Naujocksa, The Overture, s. 9.

[13] Bundesarchiv, R9350/774.

[14]Polens Schande, „Völkischer Beobachter”, 31 sierpnia 1939, s. 1.

[15] A. Spiess, H. Lichtenstein, dz. cyt., s. 115–133.

[16] Zob. Bundesarchiv, B162/20571, Zeznanie SS-Unterscharführera Josefa Grzimka.

[17] A. Spiess, H. Lichtenstein, dz. cyt., s. 94.

[18] Archiwum Iana Sayera, Zeznanie Alfreda Naujocksa, The Overture, s. 94.

[19] Cyt. za: D. Whitehead, The Gleiwitz Incident, „After the Battle” 2008, nr 142, s. 13.

[20] Archiwum Iana Sayera, Zeznanie Alfreda Naujocksa, The Overture, s. 15.

[21] J. Runzheimer, Der Überfall auf den Sender Gleiwitz im Jahre 1939, „Vierteljahrshefte für Zeitgeschichte” 1962, R. 10, nr 4, s. 415.

[22] Cyt. za: A. Spiess, H. Lichtenstein, dz. cyt., s. 103.

[23] Archiwum Iana Sayera, Zeznanie Alfreda Naujocksa, The Overture, s. 18.

[24] J. Böhler, dz. cyt., s. 87.

[25] Zob. Bundesarchiv, B162/20571, Zeznanie Kriminalsekretära Karla Nowaka.

[26] Zob. Bundesarchiv, B162/1490, Zeznanie Alfreda Naujocksa, s. 2–3.

[27] Zob. na przykład Polen-Überfall auf reichsdeutschen Sender Gleiwitz, „Völkischer Beobachter”, 1 września 1939, s. 1–2; Überfall auf Gleiwitzer Sender, „Oberschlesischer Wanderer”, 1 września 1939, s. 1.

Rozdział pierwszy „Westerplatte broni się nadal”

1września 1939 roku o godzinie 4.43, tuż po świcie, stojący w Nowym Porcie w Gdańsku niemiecki pancernik „Schleswig-Holstein” podniósł cumy i podpłynął do położonego nieopodal Zakrętu Pięciu Gwizdków, gdzie Wisła skręca na południe. Tam, ustawiony niemal dokładnie w poprzek kanału, skierował działa w stronę polskiej Wojskowej Składnicy Tranzytowej na oddalonym o 300 metrów półwyspie Westerplatte. Dowódca okrętu Gustav Kleikamp wydał rozkaz i pancernik otworzył ogień.

Dla obserwatorów wydarzeń tego poranka „Schleswig-Holstein” musiał się wydawać osobliwym kandydatem do oddania pierwszych salw II wojny światowej. Zwodowany w 1906 roku, był on jednym z nielicznych pozostających w służbie pancerników typu „Deutschland”, zaprojektowanym zanim jeszcze działania wojenne na morzu zostały zrewolucjonizowane przez pojawienie się drednotów. Przestarzały już przed wybuchem I wojny światowej, brał udział w bitwie jutlandzkiej w 1916 roku, po czym rok później wycofano go z eksploatacji i przekształcono w pływające koszary. Został nawet wytypowany jako okręt-cel, na którym załogi nowoczesnych jednostek marynarki Hitlera miały ćwiczyć umiejętności artyleryjskie. Ze swoją pionową, mającą służyć za taran dziobnicą „Schleswig-Holstein” był reliktem marynarki wojennej, zabytkiem z wcześniejszej ery, który wrócił do służby jako okręt szkoleniowy dla niemieckich kadetów. Zacumowany w gdańskim porcie w ramach „kurtuazyjnej wizyty”, rzekomo w celu upamiętnienia 25. rocznicy bitwy pod Tannenbergiem – ważnego niemieckiego zwycięstwa na początku I wojny światowej – nie był raczej uznawany za zagrożenie.

Chociaż sposób ataku mógł stanowić zaskoczenie, na pewno nie było nim miejsce, gdzie do niego doszło. Gdańsk od dawna stanowił źródło napięć w stosunkach między Niemcami a Polską. Choć etnicznie był w przeważającej mierze niemiecki, został oderwany od Niemiec na mocy traktatu wersalskiego i zyskał status wolnego miasta pod ochroną Ligi Narodów, a na podstawie przyznanych odrodzonej Polsce przywilejów transportowych i handlowych stał się w efekcie polskim portem. Wywołało to oczywiście rozgoryczenie zarówno w Niemczech, jak i wśród niemieckiej większości w Gdańsku, a strajki dokerów w 1920 roku poskutkowały wkrótce przyznaniem Polsce leżącego na wschód od ujścia Martwej Wisły półwyspu Westerplatte, który służył jako składnica wojskowa, umożliwiając bezpieczny rozładunek amunicji oraz sprzętu wojskowego. Będąc jednym z niewielu ważnych polskich obiektów w Gdańsku i okolicach, Westerplatte nieuchronnie musiało się znaleźć na linii ognia w wypadku niepokojów.

Lato 1939 roku spokojne zaś z pewnością nie było. Po udanym demontażu Czechosłowacji Hitler skupił się na Polsce, a drażliwa kwestia Gdańska stała się oczywistym celem zarówno jego własnej retoryki, jak i wywrotowych działań jego akolitów. Biorąc pod uwagę rozniecone w ten sposób emocje, nie mógł dziwić fakt, że 25 sierpnia o poranku gdańszczanie tłumnie przybyli do portu, aby powitać „Schleswiga-Holsteina”. Z pewnością nie przypuszczali, że starzejąca się jednostka, która wpłynęła do doku z podniesioną banderą i stojącą na pokładzie w nieskazitelnie czystych mundurach załogą, skrywa w środku 225-osobową kompanię piechoty morskiej[28]. „Kurtuazyjna wizyta” była w rzeczywistości misją wojenną.

Tak więc tego ranka 28-centymetrowe działa główne pancernika „Schleswig-Holstein” wymierzono w Westerplatte. Właściwie nie bardzo było w co tam celować. Na początku lat 30. XX wieku na półwyspie zbudowano koszary, kantynę i magazyny oraz otoczono je pierścieniem pięciu wartowni, które miały zapewnić minimum bezpieczeństwa. Ponadto zgodnie z pierwotnym traktatem, na mocy którego ją utworzono, składnica Westerplatte mogła być obsadzona przez garnizon złożony łącznie z 88 oficerów i żołnierzy. Poczynając jednak od 1938 roku, w miarę pogarszania się stosunków polsko-niemieckich, dokonano w niej potajemnych wzmocnień, przemycając ludzi, aby podnieść liczebność załogi do 210. Rozbudowano też umocnienia, dodając zapory przeciwczołgowe, zasieki z drutu kolczastego, system alarmowy oraz siedem wzmocnionych posterunków z okopami i szańcami. Westerplatte dysponowało ogółem 160 karabinami, 42 karabinami maszynowymi, 1000 granatów, 4 moździerzami i 2 armatami przeciwpancernymi[29]. Jeden z weteranów wspominał, że tego lata każdy żołnierz należący do załogi spał w butach, trzymając „karabin jak narzeczoną pod kocem, załadowany i zabezpieczony”[30].

Pierwsza salwa „Schleswiga-Holsteina” padła o godzinie 4.48, gdy polski garnizon jeszcze spał. Kanonada trwała przez siedem minut – z dział okrętu na polskie pozycje spadło ponad pięć ton pocisków, które miały zburzyć mur otaczający składnicę od wschodu i złamać morale obrońców. Oprócz 8 salw z dział głównych wystrzelono też 59 pocisków z baterii artylerii średniej pancernika i 600 z działek przeciwlotniczych kaliber 20 mm[31]. Jak wspominał jeden z ocalałych Polaków, w mistrzowski sposób posługując się niedopowiedzeniem: „bardzo dużo żelastwa zrzucili”[32]. Rezultaty były bez wątpienia imponujące: z drzew zostały kikuty, a wiele budynków koszar i wartowni uległo uszkodzeniu. Jednak mimo niewielkiej odległości, z jakiej prowadzono ostrzał, trudno było go uznać za w pełni udany – część pocisków w ogóle nie wybuchła, inne eksplodowały w koronach drzew, a parę przeleciało nad półwyspem, lądując w Zatoce Gdańskiej i nie wyrządzając żadnych szkód[33]. Niemniej jednak, gdy nad półwyspem zawisła zasłona dymu i kurzu, poległ pierwszy zabity podczas tej wojny wojskowy – 25-letni strzelec Stefan Jezierski zginął na miejscu, rażony 20-milimetrowym pociskiem, który trafił w obsadzoną przez niego szparę ostrzałową Wartowni nr 3[34].

Biorąc pod uwagę przeważającą siłę ognia, jaką dysponowali, można zrozumieć przeświadczenie niemieckich agresorów, że wezmą składnicę „w 10 minut”[35]. Nie wszyscy obecni podzielali jednak ten optymizm. Kapitan „Schleswiga-Holsteina” Gustav Kleikamp – weteran bitwy jutlandzkiej i były podwodnik – obszernie opisał w dzienniku okrętowym brak odpowiedniego przygotowania i rozpoznania. We wpisie sprzed kilku dni narzekał: „donosicielom wierzy się bardziej niż planistom wojskowym, a aż do sierpnia 1939 roku nie mówiono nam nic o zamiarach związanych z Westerplatte”[36]. Szczególnie niepokoił go brak dobrych map. Jedyną – „starą, bez szczegółowych danych o budynkach i składach amunicji” – dostarczono dowódcom kompanii morskiej dopiero w przeddzień ataku[37]. Piechota morska miała zatem atakować na ślepo.

Obawy te miały w dramatyczny sposób się potwierdzić o godzinie 4.55, kiedy działa „Schleswiga-Holsteina” zamilkły i ruszył pierwszy lądowy atak kompanii morskiej. Przemieszczający się na zachód wzdłuż półwyspu żołnierze znaleźli się pod ostrzałem ze wszystkich stron, gdy tylko minęli pozostałości dwumetrowego muru otaczającego składnicę Westerplatte. Jeżeli sądzili, że wystarczy przeszukać zgliszcza, bo nikt nie mógł przeżyć takiego gradu pocisków, czekał ich bolesny zawód. Nacierając, szybko dostali się pod miażdżący ogień z polskich stanowisk, części których nie mogli dostrzec i nie mieli ich też zaznaczonych na starych mapach[38]. Jak później wyznał ich dowódca, podczas pierwszego natarcia w ogóle nie udało im się dojrzeć wroga[39].

Polacy widzieli wszakże napastników doskonale. Jeden z nich, który bronił wysuniętej placówki, wspominał:

Zauważyłem jak Niemcy nacierali. Mieli na sobie plecaki z białego płótna, po dwa granaty z długimi trzonkami i granaty jajkowe w torbie także z białego płótna. To nam dawało bardzo dobre cele, ponieważ oni mieli mundury ciemne, a na tym białe płócienne torby, więc z daleka było bardzo dobrze widać. Zresztą nie bardzo daleko, bo myśmy ich dopuszczali na odległość 30–40 m i wówczas otwieraliśmy silny ogień. […] Mało ich wychodziło[40].

Będąc w pełni na widoku i nie wiedząc, co mają dookoła siebie, nacierający niemieccy żołnierze piechoty morskiej byli narażeni na ostrzał polskich obrońców. Obserwując całą sytuację z pokładu pancernika, komandor Kleikamp z niepokojem zauważył, że mimo „trwających ciężkich walk […] postępy kompanii wydają się bardzo powolne”[41].

Po godzinnym boju natarcie pierwszej fali trzech plutonów piechoty morskiej zatrzymało się tuż za murem otaczającym składnicę Westerplatte od wschodu. Poniósłszy ciężkie straty – 13 zabitych i 58 rannych – Niemcy byli zmuszeni się wycofać. Ci, którzy przeżyli, gotowi byli przysiąc, że polscy żołnierze ukrywają się nawet w szczątkach koron drzew[42]. Kleikamp odnotował ponuro: „Polaków na Westerplatte nie da się pokonać, atakując ich po prostu z zaskoczenia”[43].

Po pierwszym niepowodzeniu „Schleswig-Holstein” rozpoczął drugi, intensywniejszy ostrzał polskich pozycji, tym razem trwający prawie godzinę i z użyciem około 46 ton pocisków[44]. Efekt był ponownie druzgocący; porucznik Leon Pająk wspominał:

Chwilowy spokój przerywa huk dział i wybuchy. […] Żołnierze przylegają do ścian rowu. Istny grad lecących z nieba odłamków żelaza, gałęzi drzew i całych wierzchołków. Fontanny piasku, kłębowisko dymów, zapach siarki i rozpalonego żelaza […].

Wkrótce potem Pająk został trafiony w brzuch i krocze, po czym stracił przytomność[45].

Po zakończeniu ostrzału, tuż przed godziną 9.00, ruszyło kolejne natarcie lądowe kompanii morskiej, teraz wzmocnionej przez 60 członków SS-Heimwehr Danzig – nazistowskiej milicji złożonej z miejscowych ochotników. Początkowo atakującym szło lepiej niż poprzednio – znajdujące się na przodzie jednostki na krótko dotarły do pierścienia polskich wartowni, zanim je odepchnięto. W chaosie, jaki zapanował później, śmiertelny postrzał otrzymał jednak dowódca kompanii porucznik Wilhelm Henningsen, a oddział ponownie musiał się wycofać[46]. O godzinie 13.00 zastępca Henningsena przekazał na pokład pancernika wiadomość, że „zajęcie Westerplatte przez kompanię szturmową okazało się niemożliwe”[47].

Pełniący obowiązki dowódcy kompanii morskiej poinformował później przełożonych, że sukces można osiągnąć jedynie po „całkowitym zniszczeniu” obiektu, i zażądał, aby jego jednostkę, z której połowa została „zmieciona z powierzchni ziemi”, wycofać z linii frontu[48]. Uczucie frustracji udzieliło się nawet dowódcom najwyższego szczebla. W swoim dzienniku szef Sztabu Generalnego niemieckich wojsk lądowych generał Franz Halder odnotował trudności, jakie sprawiała polska obrona Westerplatte. „Nie ma żadnych ciężkich haubic” – pisał. „Dowódca [„Schleswiga-Holsteina”] twierdzi, że nie może pokonać oporu przeciwnika. Oficer łącznikowy grupy samolotów nurkujących twierdzi, że samoloty nie mogą trafić w cel”. Nieco tylko przesadzając, podsumował istotę problemu: „Co najmniej 20 schronów betonowych zbudowanych według nowoczesnych wzorów, powiązanych między sobą systemem podziemnych korytarzy. Naziemne zapory drutowe powiązane z silnym drzewostanem”[49].

Tymczasem morale obrońców pozostawało dobre, a straty stosunkowo niewielkie – tego dnia tylko kilku rannych i czterech poległych: oprócz Stefana Jezierskiego byli to zabity podczas natarcia piechoty morskiej sierżant Wojciech Najsarek, a także kapral Andrzej Kowalczyk i strzelec Bronisław Uss, którzy zginęli wskutek odniesionych ran. „Duch załogi – jak wspominał dowódca garnizonu, major Henryk Sucharski – po tym chrzcie ogniowym doskonały”[50]. Najwyraźniej Westerplatte nie było tak łatwym celem, jak wyobrażali sobie Niemcy.

*

Tego samego ranka, gdy na Westerplatte toczyły się walki, rozpoczął się kolejny niemiecki atak, tym razem w samym mieście – na Pocztę Polską przy placu Heweliusza. Na mocy traktatu wersalskiego Polsce przyznano bowiem prawo do utrzymywania eksterytorialnego urzędu pocztowego w Gdańsku, aby zapewnić bezpieczną obsługę przesyłek przechodzących przez miasto. Jako oczywisty symbol polskiej państwowości urząd ten musiał się stać celem, gdy latem 1939 roku nastąpiło przesilenie. W związku z tym do wzmocnienia obrony budynku wydelegowano porucznika rezerwy inżyniera Konrada Guderskiego, a do służby pocztowej skierowano innych rezerwistów i członków milicji. Rankiem 1 września w budynku przebywało 58 osób, w tym żona dozorcy i ich 11-letnia adoptowana córka Erwina. Obrońcy dysponowali karabinami ręcznymi, maszynowymi i trzema skrzynkami granatów ręcznych. Według założeń budynek miał się bronić przez sześć godzin, zanim z odsieczą nie przyjdzie Wojsko Polskie[51].

W przypadku Poczty Polskiej, podobnie jak na Westerplatte, niemieccy agresorzy – jednostki SS-Heimwehr Danzig i gdańska policja – kompletnie zlekceważyli przeciwnika. Kiedy o godzinie 4.48 w oddali rozległ się stłumiony huk dział „Schleswiga-Holsteina”, Niemcy ruszyli do ataku. Zmasowane natarcie od frontu służyło zamaskowaniu próby wdarcia się do budynku z tyłu. Ani jedno, ani drugie się nie powiodło dzięki przygotowaniu i zaciętemu oporowi polskich obrońców. Później tego samego ranka na miejsce sprowadzono dwa samochody pancerne i trzy działa, po czym przypuszczono kolejny atak. Dało to jednak niewiele; polskie stanowiska karabinów maszynowych odpowiadały na każde niemieckie natarcie z taką zajadłością, że jeden z napastników określił budynek jako „górę zionącą ogniem”[52]. Spośród obrońców zginął tymczasem tylko Guderski, najwyraźniej wskutek wybuchu własnego granatu, który rzucił, by powstrzymać usiłujących wtargnąć do środka Niemców[53]. „Nawet rozpoczęcie ostrzału przez haubicę 150 mm nie zmusiło obrońców do kapitulacji” – wspominał jeden z weteranów SS, dodając, że „polscy obrońcy bronili budynku z niezwykłą odwagą”[54]. Zaskoczony tak zaciętym oporem niemiecki dowódca – generał policji Willi Bethke – nakazał ewakuację okolicznych domów, obawiając się ofiar wśród postronnych i bez wątpienia pragnąc ograniczyć liczbę naocznych świadków swoich działań. Polakom przekazano następnie przez megafon, że mają dwie godziny, by się poddać, a później budynek zostanie zniszczony[55].

Późnym popołudniem, gdy stało się jasne, że Polacy nie mają zamiaru się poddać – wielu z nich zakładało, że zostaną w takim przypadku rozstrzelani[56] – Niemcy ponowili ataki, a skoncentrowany ogień artyleryjski ostatecznie zmusił obrońców do zejścia do piwnicy. Wtedy Bethke zdecydował się na bestialski coup de grâce. Podciągnąwszy pod budynek cysternę, kazał wpompować do piwnic benzynę i podpalić ją ręcznym granatem. Jak wspominał jeden z ocalałych: „Wszystko się paliło tak, że gazy w piwnicy nas zaduszały. Postanowiliśmy z powodu przewagi hitlerowskiej poddać się. Gdy wołaliśmy, że się poddajemy, Niemcy na to nie zważali i dalej atakowali”[57]. Zdesperowany i ranny dyrektor Poczty dr Jan Michoń wyszedł chwiejnym krokiem z budynku, machając białym ręcznikiem. Esesmani zastrzelili go z okrzykiem: „Śmierć polskim psom!”. Jako następny próbę poddania się podjął naczelnik Józef Wąsik. Jego też zabito – według niektórych relacji, atakując go miotaczem płomieni[58].

Ostatecznie pięciu obrońców Poczty zginęło na miejscu; kolejne sześć osób, w tym 11-letnia Erwina, zmarło w następnych dniach wskutek oparzeń[59]. Kilku udało się uciec z budynku tylnymi drzwiami, lecz pozostali – z osmalonymi włosami i czarnymi od sadzy twarzami – wyszli od frontu, aby trafić w ręce gdańskiego gestapo. Miesiąc później tych, którzy przeżyli, wraz z czterema schwytanymi podczas ucieczki, jako „partyzantów” osądził sąd wojskowy. Trzydziestu ośmiu trafiło następnie przed pluton egzekucyjny[60].

*

Rano, gdy toczyły się pierwsze bitwy wojny, Hitler stanął na scenie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Rozdział drugi Tyrania geografii

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział trzeci Przerażająca daremność

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział czwarty Zuchwały opór

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział piąty „Jeszcze Polska nie zginęła”

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział szósty „Wyzwoliciele” i nieobecni przyjaciele

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział siódmy W objęcia śmierci

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział ósmy Zbrodniarze bez skrupułów

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dziewiąty Skończyć na polu walki

Dostępne w wersji pełnej.

Zakończenie

Dostępne w wersji pełnej.

Dodatek 1

Dostępne w wersji pełnej.

Dodatek 2

Dostępne w wersji pełnej.

Dodatek 3

Dostępne w wersji pełnej.

Wkładka zdjęciowa

Dostępne w wersji pełnej.

Wybrana bibliografia

Dostępne w wersji pełnej.

Źródła ilustracji

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Tytuł oryginału

First to Fight: The Polish War 1939

Copyright © Roger Moorhouse 2019

Projekt okładki i opracowanie typograficzne

Witold Siemaszkiewicz

Fotografia na okładce

Getty Images

Mapy

Bill Donohoe

Opracowanie map

Edycja

Opieka redakcyjna

Krzysztof Chaba

Konsultacja merytoryczna

Rafał Kuzak

Adiustacja

Edyta Chrzanowska / e-dytor.pl

Korekta

Aneta Iwan

Agnieszka Mańko

Indeks

Rafał Kuzak

Copyright © for the translation by Bartłomiej Pietrzyk

ISBN 978-83-240-5763-4

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek