Polscy miliarderzy. Ich żony, dzieci, pieniądze - Monika Sobień-Górska - ebook

Polscy miliarderzy. Ich żony, dzieci, pieniądze ebook

Monika Sobień-Górska

4,2

Opis

o książka o stylu życia najbogatszych ludzi w Polsce, tych ze szczytu listy „Forbsa”. O tym, jak wygląda ich dzień powszedni i świąteczny. Jak jedzą, jak mieszkają, jak pracują, jak się ubierają, jak się bawią, kochają, jak się przyjaźnią, jak zdradzają, wydają pieniądze, odreagowują stres, jaką mają fantazję, do czego są zdolni, jak wychowują dzieci. Dlaczego są skąpi, mimo że pieniędzy mają w bród? Po co korzystają z porad coachów a nawet wróżek? Jak wyglądają w środku ich rezydencje i biura? Jak traktują pracowników? Jak to jest być żoną miliardera?

Autorka rozmawia ze znajomymi, współpracownikami miliarderów, ludźmi zarządzającymi ich PR-em osobistym oraz wizerunkiem ich firm, z architektami wnętrz. A przede wszystkim z ich żonami. Czy naprawdę żyją w domach ze złotymi klamkami, o poranku piją szampana za kilkanaście tysięcy złotych, a posiadanie nieograniczonych pieniędzy sprawia, że o nich nie myślą. Jak wielkie bogactwo wpływa na psychikę i jaka jest w końcu odpowiedź na wyświechtane pytanie „czy pieniądze dają szczęście?”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 234

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (525 ocen)
266
154
66
33
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KarolinaStanczyk12

Nie oderwiesz się od lektury

no zajebista!
00
Katarina11

Dobrze spędzony czas

Ciekawa
00
MichalCzarn

Dobrze spędzony czas

ciekawe spojrzenia pewne kwestie życia miliarderów. spodziewałem się trochę opowieści w stylu portali plotkarskich, ale nie jest źle
00
kasia6550

Dobrze spędzony czas

Ciekawe jakie ludzie maja problemy
00
agacia-bb

Nie oderwiesz się od lektury

Idealna na lato, można sobie pomarzyć o takim życiu
00

Popularność




Zamiast wstępu roz­mowa z San­drą

Zamiast wstępu roz­mowa z San­drą

War­szawa, maj 2021 roku.

Cze­kam na nią przed wej­ściem do parku. Nie pozwo­liła do sie­bie dzwo­nić ani kon­tak­to­wać się przez tele­fon, ale prze­cież z łatwo­ścią ją poznam. Kobieta, która w ciągu ostat­nich trzech lat wydała w samym tylko domu han­dlo­wym Vit­kac oraz w luk­su­so­wym butiku przy ulicy Moliera w War­sza­wie ponad milion zło­tych na ubra­nia (poka­zała mi wyciągi z jej kart sta­łego klienta), musi się wyróż­niać wyglą­dem. Patrzę za zega­rek, wydep­tuję ścieżkę przed bramą parku, zasta­na­wiam się, czym pod­je­dzie.

– To pani? – sły­szę za sobą zasa­pany głos.

Przede mną stoi San­dra, lat czter­dzie­ści sześć, włosy ciemny blond, twarz czę­sto widziana w gabi­ne­cie medy­cyny este­tycz­nej, ale rysy zacho­wane, maki­jaż lekki, nie­mal nie­wi­doczny, prze­bija przez niego opa­le­ni­zna nie z sola­rium, raczej z waka­cji. San­dra ubrana jest w czarne spodnie, szary golf i cienki czarny płaszcz. Na pierw­szy rzut oka nie wyróż­nia się niczym od kobiet, które nas mijają. No, może tym, że przy ścią­ga­czu golfu ma przy­piętą dużą broszkę Cha­nel.

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie, ale szu­ka­łam miej­sca do zapar­ko­wa­nia – uspra­wie­dli­wia się.

Szu­kam wzro­kiem, gdzie zapar­ko­wała. W końcu ona poka­zuje mi sama. Porsche, nie­bie­ski SUV zasta­wia cały chod­nik tuż przy skrzy­żo­wa­niu.

– Naj­wy­żej odho­lują – mówi San­dra. – Kie­rowca męża poje­dzie, zała­twi sprawę. Nie raz tak było. Nie chcia­łam, żeby pani cze­kała. To o czym będziemy roz­ma­wiać?

O tym, jak pani żyje.

Naj­pierw popro­szę, by oddała mi pani swój tele­fon.

(San­dra wyłą­cza moją komórkę i chowa ją do swo­jej torebki.)

To dla­tego nie chciała pani roz­ma­wiać przez tele­fon?

Nie przez tele­fon, nie w moim domu, nie w kawiarni. W domu mogę mieć pod­słu­chy, mąż robi inte­resy z róż­nymi ludźmi, to mogą być nawet służby. A w kawiar­niach to dzię­kuję, kilku moich zna­jo­mych dało się nagrać u Sowy i w naj­lep­szym przy­padku zro­bili z sie­bie pośmie­wi­sko, w naj­gor­szym poszli sie­dzieć.

Pani robi coś zaka­za­nego?

Nie, ale w świe­cie naprawdę dużych pie­nię­dzy, do któ­rego zali­cza się mój mąż, a tym samym też ja, trzeba być jak mucha – mieć tysiąc oczu i reje­stro­wać dwie­ście obra­zów na sekundę. Zawsze może poja­wić się ktoś, kto pod pozo­rem przy­ja­ciel­skiej prośby, biz­ne­so­wej oferty czy po pro­stu łażąc za mną, może chcieć mnie szan­ta­żo­wać i znisz­czyć. Bo na tym można dobrze zaro­bić.

Ale zgo­dziła się pani ze mną spo­tkać.

Spodo­bało mi się, że pisze pani książki. Chcę się dowie­dzieć, jak to się robi. Może na stare lata, jak już będę miała wszystko w dupie, też coś napi­szę. Dobrze, to roz­ma­wiajmy już.

Jest pani ład­nie opa­lona. Czę­sto jeź­dzi pani na waka­cje?

Cztery razy w roku. To jest czę­sto czy nie? Dwa razy zimą, dwa latem. Tyle z mężem. Oprócz tego z synem ze dwa razy, bo mąż już wtedy nie może, pra­cuje. No i oczy­wi­ście syl­we­ster, majówka, na jakieś dłuż­sze week­endy cza­sem też wyjeż­dżamy.

Ile kosz­tują wasze waka­cje?

Te dwu­ty­go­dniowe około pół miliona zło­tych.

Na co można wydać przez czter­na­ście dni pół miliona?

Koszt samego hotelu to jakieś sie­dem­dzie­siąt – sto tysięcy zło­tych. Do tego jedze­nie w restau­ra­cjach, to będzie kolejne sto tysięcy. Nie jemy ham­bur­ge­rów z budki przy dro­dze, choć ja aku­rat lubię cza­sem zjeść coś pod­łego, bez tej całej otoczki „ą ę”. Ale kiedy jeste­śmy na waka­cjach, a zawsze to się odbywa w towa­rzy­stwie wpły­wo­wych zna­jo­mych, jemy te wszyst­kie popi­sowe homary, tru­fle, naj­lep­sze ryby, naj­droż­sze mięsa.

Naprawdę naj­bo­gatsi ludzie w Pol­sce popi­sują się tym, że drogo jedzą? To brzmi jak opo­wieść z lat dzie­więć­dzie­sią­tych.

Wszyst­kim się można popi­sać. Zwłasz­cza jeśli tak jak mój mąż wyszło się z pro­stej, bied­nej rodziny i wła­śnie w latach dzie­więć­dzie­sią­tych doszło do ogrom­nych pie­nię­dzy, zbu­do­wało kilka wiel­kich firm, odnio­sło suk­ces, dziś jest się w topie naj­le­piej zara­bia­ją­cych. Można mieć złote kible, ale men­tal­ność pozo­staje. Popi­sy­wa­nie się bogac­twem jest typowe dla milio­ne­rów w pierw­szym poko­le­niu.

To czym robi­cie wra­że­nie na zna­jo­mych?

Na ostat­nich waka­cjach mąż, żeby zro­bić wra­że­nie na kole­gach, wyna­jął całą eks­klu­zywną restau­ra­cję. To było w jed­nym z naj­droż­szych fran­cu­skich kuror­tów. Zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy wspólne goto­wa­nie. Stali nad nami szef kuchni oraz pozo­stali kucha­rze, któ­rzy uczyli nas, jak przy­go­to­wać steki z naj­droż­szej na świe­cie woło­winy, przy­rzą­dza­li­śmy owoce morza, jedli­śmy naj­droż­sze sery. A to wszystko było pod­le­wane winami z limi­to­wa­nych serii po kilka tysięcy zło­tych za butelkę. Za taką kola­cję zapła­ci­li­śmy ponad sto tysięcy zło­tych. Mój mąż ma fan­ta­zję i lubi się dobrze bawić, a przede wszyst­kim robić wra­że­nie na innych. Twier­dzi, że w ten spo­sób robi się grunt pod inte­resy.

Chyba ma rację, bo w ciągu dwu­dzie­stu kilku lat doro­bił się wiel­kiej for­tuny. Wasz mają­tek ofi­cjal­nie wyce­niany jest na mniej wię­cej osiem­set milio­nów zło­tych.

On ma głowę do inte­re­sów, ale wiem, że z tego epa­to­wa­nia bogac­twem ludzie się po cichu śmieją.

A czy jak przy­stało na praw­dzi­wych miliar­de­rów macie swój samo­lot?

My aku­rat nie, ale latamy pry­wat­nymi rej­sami. Z wyspy na wyspę, z kraju do kraju.

Ile to kosz­tuje?

Jeden lot jakieś sześć­dzie­siąt tysięcy zło­tych. Pod­czas waka­cji potrze­bu­jemy cza­sem czte­rech, pię­ciu takich rej­sów. W któ­reś święta byli­śmy przez pół­tora tygo­dnia na Hawa­jach. Bar­dzo fajna wyprawa. Tam wyna­ję­li­śmy heli­kop­ter, żeby zwie­dzić wyspę. To jest koszt w gra­ni­cach sie­dem­dzie­się­ciu tysięcy zło­tych. Ale można przez cały dzień dużo zoba­czyć. Na innej wyspie archi­pe­lagu mąż zamó­wił pry­watny pokaz tańca, który wyko­ny­wała dla nas miej­scowa lud­ność. Taki show plus obiad przy­rzą­dzony przez pry­wat­nego kucha­rza dla nas i przy­ja­ciół kosz­to­wał ponad pięć­dzie­siąt tysięcy zło­tych. No a oprócz jedze­nia trzeba doli­czyć bilety lot­ni­cze w biz­ne­skla­sie, trans­fer z lot­ni­ska do hotelu, co w sumie daje kil­ka­dzie­siąt tysięcy.

Gdzie naj­czę­ściej spę­dza­cie waka­cje?

Let­nie wyjazdy na jach­cie, pły­wa­jąc od jed­nej egzo­tycz­nej wyspy do dru­giej. Naj­czę­ściej Bahamy, Sar­dy­nia, Myko­nos, pły­niemy do Saint-Tro­pez, Monako. To są typowe miej­sca dla milio­ne­rów. Tam kupują domy albo je wynaj­mują. W tych miej­scach, gdzie bywamy, są sami milio­ne­rzy, bo ceny odstra­szają zwy­kłych tury­stów. Samo cumo­wa­nie jachtu w mari­nie to koszt kil­ku­na­stu, a nawet kil­ku­dzie­się­ciu tysięcy zło­tych dzien­nie.

Wynaj­mu­je­cie jacht?

Naj­pierw wynaj­mo­wa­li­śmy, póź­niej kupi­li­śmy wła­sny. Taki porządny, pięć­dzie­się­cio­me­trowy.

Ile kosz­to­wał?

Trzy­dzie­ści milio­nów zło­tych.

Aha…

Samo jego utrzy­ma­nie zjada z sie­dem milio­nów rocz­nie. Ale to też nie było tak, że wyję­li­śmy z kie­szeni i kupi­li­śmy. Trzeba było na niego zaosz­czę­dzić.

Nie nudzi się pani sie­dzieć na jach­cie przez bite dwa tygo­dnie?

Jeśli pły­wamy ze zna­jo­mymi męża, to nudzi. Ile można słu­chać o zara­bia­niu pie­nię­dzy albo wynu­rzeń ich żon o tym, co nowego sobie kupiły, i że to samo, co one, nosi Lewan­dow­ska?

Pani też potrafi prze­pu­ścić w skle­pie for­tunę.

Jestem raczej w śred­niej żon milio­ne­rów.

Ile wydaje pani na ubra­nia?

Na takich waka­cjach jakieś trzy­dzie­ści tysięcy zło­tych dzien­nie.

Ma pani nie­sa­mo­witą pamięć do kwot i jest bar­dzo skru­pu­latna w licze­niu…

Zacho­wuję też para­gony.

Na wypa­dek roz­wodu?

Lubię pano­wać nad rachun­kami. Bogaci liczą czę­ściej i lepiej niż biedni. Może dla­tego są bogaci?

Wra­ca­jąc do tych trzy­dzie­stu tysięcy dzien­nie. Na co można tyle wydać?

A gdzie ja mam kupo­wać ubra­nia, jak nie za gra­nicą? Jak wyjeż­dżam, kupuję dużo, żeby mi wystar­czyło na jakiś czas. Na mnie te ciu­chy nie robią wra­że­nia, ale jestem zmu­szona to kupo­wać i to nosić. Muszę się w coś ubie­rać na przy­ję­cia biz­ne­sowe, towa­rzy­skie, kola­cje, pre­miery, bale.

Kupiła pani kie­dyś coś w sie­ciówce?

Kupo­wa­łam, ale w tym nie cho­dzi­łam. Bałam się, że na przy­kład w restau­ra­cji ktoś przy sto­liku obok będzie miał na sobie to samo co ja. Co by wtedy powie­dział mój mąż? To by go zde­ner­wo­wało, bo on ma obse­sję na punk­cie naszego wize­runku. Odwa­liło mu na tym punk­cie, odkąd pierw­szy raz poja­wi­li­śmy się na liście „For­besa”. Szkoda, bo to naprawdę ładne ubra­nia. Te lep­sze brandy sie­ciowe mają dobre tka­niny: jedwab, kasz­mir. Mar­kowe ciu­chy za kilka tysięcy zło­tych cza­sem są z polie­stru, ale mają metkę i logo. I to się liczy.

Co dziś ma pani na sobie? Nie widzę tu marek.

Bo nie cier­pię być słu­pem rekla­mo­wym. Nosze­nie dro­gich ubrań z biją­cym po oczach logo jest wie­śniac­twem wśród milio­ne­rów. To tak jak jeż­dże­nie ben­tleyem. Praw­dziwy milio­ner z klasą, który ma naprawdę duże pie­nią­dze i jest kimś, jeź­dzi wyso­kiej klasy mer­ce­de­sem, bmw czy audi, a nie ben­tleyem. Podob­nie z ubra­niami. Kto ma się na tym znać, ten się zorien­tuje, ile co jest warte.

To ile ma pani teraz na sobie?

Swe­ter to Ver­sace, z tego co pamię­tam, kosz­to­wał nie­całe sie­dem tysięcy zło­tych, jest z kasz­miru. Spodnie Bot­tega Veneta, pew­nie za jakieś trzy tysiące, i płaszcz Jil San­der, chyba za dwa­na­ście tysięcy, ale to z zeszłego roku. Buty też Jil San­der, ale te nie wię­cej niż cztery tysiące kosz­to­wały. A, no i broszka. Dosta­łam w pre­zen­cie od męża. Bez oka­zji, to Cha­nel, jakieś dzie­sięć tysięcy.

Rzuca się w oczy. Nie boi się pani cho­dzić z taką biżu­te­rią?

Niech pani spoj­rzy na moją dłoń. Widzi pani ten pier­ścio­nek? To też nie­dawny pre­zent od męża. Kupił mi wła­śnie na waka­cjach. W dowód miło­ści. Niech pani zgad­nie, ile kosz­to­wał.

Pew­nie dużo. To dia­ment i to spory. Jakieś sto tysięcy zło­tych?

Pomy­liła się pani dokład­nie o milion. Pier­ścio­nek kosz­to­wał milion sto tysięcy zło­tych. I nie, nie boję się go nosić. Więk­szość ludzi się nie zna i myśli, że to pod­róbka. Pani też się nie zorien­to­wała, że noszę na palcu apar­ta­ment w War­sza­wie. Poza tym gdzie i kiedy mam to nosić? Po domu w nim spa­ce­ro­wać czy do trumny mają mi zało­żyć? Dosta­łam teraz, to noszę teraz.

Długo jeste­ście mał­żeń­stwem?

Dwa­dzie­ścia trzy lata.

Pogra­tu­lo­wać, że po tylu latach mąż panią na­dal tak kocha, skoro robi takie pre­zenty.

Pro­szę pani, mój mąż mnie na swój spo­sób pew­nie kocha. Zależy mu, żeby­śmy pre­zen­to­wali się jako szczę­śliwa, piękna rodzina. Nie oszczę­dza na mnie, synowi też kupuje wszystko z naj­wyż­szej półki. Jeź­dzimy do naj­droż­szych kuror­tów na waka­cje, mamy kilka wiel­kich posia­dło­ści w Pol­sce oraz na Sar­dy­nii i we Fran­cji. Robimy czę­sto kola­cje dla zna­jo­mych, dla biz­ne­so­wych part­ne­rów męża, sta­wiamy tam szam­pana po dwa­na­ście tysięcy zło­tych za butelkę. I wszystko się zga­dza, wszystko gra. A że mąż od lat spo­tyka się z pro­sty­tut­kami z Insta­grama, które ogar­nia mu spe­cjalny koor­dy­na­tor i posłu­gują się w SMS-ach szy­frem, okre­śla­jąc te panie nazwami drin­ków, to chyba jest dowód, że tak do końca to on mnie nie kocha.

Pani to wie na sto pro­cent?

Raz jeden tak się upił, że nie wziął ze sobą tele­fonu do toa­lety, a ni­gdy się z nim nie roz­staje, nawet w łazience. Tak dba o swoją pry­wat­ność. Podej­rza­łam wcze­śniej, jakie ma hasło. Z cie­ka­wo­ści zoba­czy­łam jego kore­spon­den­cję z kolegą, któ­rego znam od lat i zawsze był mi przed­sta­wiany jako jego part­ner biz­ne­sowy. Ten kolega to koor­dy­na­tor scha­dzek z pro­sty­tut­kami wyła­py­wa­nymi na Insta­gra­mie. Tam było wszystko napi­sane.

Jak pani zare­ago­wała?

Prze­czy­ta­łam, odło­ży­łam tele­fon, poło­ży­łam się spać obok męża.

Dla­czego udaje pani, że nic się nie dzieje?

Nie chcę zostać w kawa­lerce na Gro­cho­wie jak moja kole­żanka. Ona wybrała prawdę, zbun­to­wała się, poszła z mężem milio­ne­rem na wojnę. Wyna­jęła detek­tywa, chciała udo­wod­nić mu w sądzie zdradę. Tylko zanim ten detek­tyw zdą­żył zro­bić mu z kochanką choćby jedno zdję­cie, mąż się zorien­to­wał i zakrę­cił jej wszyst­kie kurki z pie­niędzmi. Zablo­ko­wał karty, wyczy­ścił wspólne konta. Nie miała za co opła­cić detek­tywa, adwo­kata, a on miał naj­lep­szych praw­ni­ków. To znany, bar­dzo wpły­wowy czło­wiek, ma zna­jo­mo­ści w pro­ku­ra­tu­rze, prze­ku­pił świad­ków, innych zastra­szył. Osta­tecz­nie nikt nie sta­nął w jej obro­nie. I dziś jest nikim. Z czte­ry­stu­me­tro­wej willi spa­dła do trzy­dzie­stocz­te­ro­me­tro­wej kawa­lerki w mar­nej dziel­nicy. Jadła kawior i homary, dziś je zupkę z proszku, bo nawet goto­wać nie umie. Zawsze miała kucharkę, sprzą­taczkę, kie­rowcę, ogrod­nika, nia­nię. Jak były mąż miliar­der ma humor, to prze­śle jej cza­sem kilka tysięcy na życie, a jak mu się odwi­dzi, to nic jej nie daje mie­sią­cami.

W zeszłym roku ona sprze­da­wała swoje ciu­chy, torebki i biżu­te­rię, bo nie miała za co kupić jedze­nia. Mają jedną córkę, ale już doro­słą, mieszka w USA, cza­sem wyśle matce jakieś pie­nią­dze, ale sie­dzi w kie­szeni ojca i nie chce mu się nara­żać zbyt­nią hoj­no­ścią wobec matki. On ali­men­tów jej nie musi pła­cić, bo w sądzie nie udo­wod­niła, że roz­wód jest z jego winy. Ona, tak jak ja, ni­gdy nie pra­co­wała, bo nie było jej wolno. Żonom miliar­de­rów, o ile nie są wyja­dacz­kami biz­ne­so­wymi – w Pol­sce jest zale­d­wie kilka takich żon, które pro­wa­dzą z mężami ramię w ramię ich ogromne firmy – nie wypada pra­co­wać. Chyba że pro­wa­dzić jakąś fun­da­cję cha­ry­ta­tywną, gale­rię sztuki, u tych bied­niej­szych milio­ne­rów ewen­tu­al­nie wcho­dzi w grę wła­sna marka kosme­ty­ków, oczy­wi­ście eko­lo­gicz­nych, albo uda­wa­nie, że się pro­jek­tuje modę. Ale ona do tego nie miała głowy. Jak córka była mała, to tro­chę jej doglą­dała, choć też miała sztab niań do tego. Nie­dawno skoń­czyła pięć­dzie­siąt sześć lat i co ją czeka? Nie ma zawodu, doświad­cze­nia, wła­snych pie­nię­dzy, bo żony milio­ne­rów w więk­szo­ści żyją i bawią się za pie­nią­dze męża. Myślą, że zawsze będą ich żonami i że zawsze będzie dolce vita.

Szcze­rze mówiąc ja też tak myślę, dla­tego sie­dzę cicho. Nie mam boga­tych rodzi­ców ani odło­żo­nych pie­nię­dzy za ple­cami męża. Wiem, że mąż upra­wia seks z pro­sty­tut­kami. Może nawet okre­sowo ma jakąś stałą kochankę, ale przy­my­kam oko. Wiem, co się czai po dru­giej stro­nie, ale ja nie chcę na nią przejść. Życie w bajce ma swoją cenę i ja tę cenę płacę, bo nie mam poję­cia, co bym miała ze sobą zro­bić w rze­czy­wi­sto­ści sza­rego Kowal­skiego.

Od autorki

Od autorki

Napi­sa­łam książkę o stylu życia naj­bo­gat­szych ludzi w Pol­sce. O tym, jak wygląda ich dzień powsze­dni i świą­teczny. Jak jedzą, jak miesz­kają, jak pra­cują, jak się ubie­rają, jak się bawią, kochają, jak się przy­jaź­nią, jak zdra­dzają, wydają pie­nią­dze, odre­ago­wują stres, jaką mają fan­ta­zję, do czego są zdolni, czy są szczę­śliwi.

Pró­bo­wa­łam z kil­koma z nich roz­ma­wiać, ale za każ­dym razem dowia­dy­wa­łam się tylko, że wszystko osią­gnęli wyłącz­nie dzięki cięż­kiej pracy, a w wol­nych chwi­lach budują szkoły/stud­nie/domy dla dzieci w Afryce. Zro­zu­mia­łam, że w ten spo­sób ta książka nie będzie lite­ra­turą faktu, tylko zapi­sem dobrze ode­gra­nego PR-u. Jedyną drogą do pozna­nia ich trybu życia, nawy­ków i tego, jak funk­cjo­nuje czło­wiek, który ni­gdy nie doświad­cza nie­do­bo­rów mate­rial­nych, jest nakło­nie­nie do roz­mów ich naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków, rodzinę, zna­jo­mych, obser­wa­to­rów z pierw­szej linii. Odna­la­złam ich. Napi­sa­łam do nich, wyja­śni­łam, nad jaką książką pra­cuję, uprze­dzi­łam, że nie szu­kam sen­sa­cji ani kom­pro­mi­tu­ją­cych histo­rii, chcę po pro­stu poznać codzien­ność bar­dzo, bar­dzo boga­tych ludzi. Zagwa­ran­to­wa­łam, że w książce nie pad­nie żadne nazwi­sko. Wysła­łam ponad trzy­dzie­ści takich maili. Na początku dosta­łam wyłącz­nie odmowne odpo­wie­dzi. To naj­czę­ściej powta­rza­jące się cytaty:

1. Nie, bo pie­nią­dze lubią ciszę.

2. Nie, bo stracę pracę.

3. Nie, bo z życiem takich ludzi jest jak z poli­tyką i kieł­basą – nie powinno się wie­dzieć, jak naprawdę się to robi.

4. Nie, bo znam za dużo ich sekre­tów, mogą się domy­ślić, że to ja, i nie będę mógł się przy nich dłu­żej ogrze­wać.

5. Nie, bo nie mam inte­resu, żeby pani poma­gać. Pani mi za to nie zapłaci, a oni mi płacą i chcę, żeby pła­cili jak naj­dłu­żej.

6. Nie, bo jestem ich coachem i tera­peutą, to by było nie­etyczne.

7. Nie, bo mąż mnie zabije. On jest do wszyst­kiego zdolny.

Nie pod­da­łam się. Czu­łam, że klu­czowe będzie zna­le­zie­nie jed­nego dobrego kon­taktu, osoby, która zro­zu­mie moje inten­cje, zaufa mi i poleci mnie dalej. Spró­bo­wa­łam kolejny raz, a póź­niej kolejny i jesz­cze następny. W końcu się udało. Po nitce tra­fi­łam do osób z bli­skiego oto­cze­nia topo­wych pol­skich milio­ne­rów i miliar­de­rów. To było jak nawle­ka­nie kora­li­ków, jak koron­kowa robota, ale po kil­ku­na­stu mie­sią­cach mia­łam opo­wie­ści gęste od fak­tów.

Udało mi się namó­wić do roz­mowy współ­pra­cow­ni­ków miliar­de­rów, ludzi zarzą­dza­ją­cych ich PR-em oso­bi­stym oraz wize­run­kiem ich firm. Udało mi się prze­ko­nać ich zna­jo­mych, rodzinę. Zgod­nie z obiet­nicą daną moim roz­mów­com w książce nie pada żadne nazwi­sko, imiona są zmie­nione, a w przy­padku naj­bar­dziej zna­nych miliar­de­rów, któ­rych dzia­łal­ność jest szcze­gól­nie cha­rak­te­ry­styczna, mylę tropy. Bo nie jest to książka, która ma ujaw­niać tajem­nice kon­kret­nych biz­nes­me­nów, ale poka­zać, czy fak­tycz­nie ich życie aż tak bar­dzo różni się od naszego. Czy naprawdę żyją w domach ze zło­tymi klam­kami, o poranku piją szam­pana za kil­ka­na­ście tysięcy zło­tych, a posia­da­nie nie­ogra­ni­czo­nych pie­nię­dzy spra­wia, że o nich nie myślą. Jak wpływa na psy­chikę wiel­kie bogac­two i jaka jest w końcu odpo­wiedź na wyświech­tane pyta­nie „czy pie­nią­dze dają szczę­ście?”.

Roz­dział I. Typy pol­skich miliar­de­rów

Na liście naj­bo­gat­szych „For­besa” z 2021 roku zna­la­zło się aż sześć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu miliar­de­rów. To dotych­cza­sowy rekord. Naj­bo­gatsi Polacy ni­gdy wcze­śniej nie byli tak bogaci jak teraz. Stu naj­za­moż­niej­szych i ofi­cjal­nie noto­wa­nych dys­po­nuje już mająt­kiem w wyso­ko­ści dwu­stu dzie­się­ciu miliar­dów zło­tych.

Roz­dział I Typy pol­skich miliar­de­rów

Roz­mowa z Mar­kiem, biz­nes­me­nem z Pomo­rza i Toma­szem, biz­nes­me­nem ze Ślą­ska. Od lat dzie­więć­dzie­sią­tych obaj robią inte­resy z naj­bo­gat­szymi ludźmi w Pol­sce.

Marek: Jeśli pyta mnie pani o życie pol­skich „set­ko­wych” milio­ne­rów i miliar­de­rów, naj­pierw usys­te­ma­ty­zujmy poję­cia. W Pol­sce jest kilka rodza­jów milio­ne­rów. Są milio­ne­rzy praw­dziwi i pod­sta­wieni. Ta druga grupa jest duża i oni są na ogół bar­dzo krzy­kliwi, poka­zowi. Zaro­bili łatwe pie­nią­dze, ale nie są to tęgie umy­sły, bo tak naprawdę ktoś inny robił ten inte­res, ale ten inny nie mógł się ujaw­nić. A oni mieli z tego bar­dzo przy­jemną pro­wi­zję. Przez moment rze­czy­wi­ście byli milio­ne­rami, a potem to się koń­czyło na ogół słabo, bo w ciągu sze­ściu do dzie­się­ciu lat tra­cili wszystko, nie mając talentu do biz­nesu. Takich upad­ków było dużo.

Kto to był na przy­kład?

Uma­wia­li­śmy się, że nie będzie nazwisk. Mogę odpo­wie­dzieć opi­sowo. Na przy­kład był taki milio­ner war­szaw­ski, figu­rant przy sprze­daży jed­nej z naj­więk­szych w Pol­sce fabryk z branży spo­żyw­czej. Dostał z tego taką pro­wi­zję, że na star­cie stał się gru­bym milio­nerem, i gdyby dobrze zain­we­sto­wał, byłby dziś miliar­de­rem. Ale żył grubo ponad stan, miał pałac, służbę, kamery, ochro­nia­rzy, gigan­tyczne posia­dło­ści na Mazu­rach i na Pomo­rzu, a potem to wszystko padło. Teraz może nie kle­pie biedy, ale miliony poja­wiają się u niego tylko w sfe­rze oni­rycz­nej. Czyli to jest pierw­sza grupa tak zwa­nych pod­sta­wień­ców i oni zaraz po prze­ję­ciu dużych pie­nię­dzy z dnia na dzień zmie­niają bryki, domy, ubra­nia i osten­ta­cyj­nie wydają pie­nią­dze.

Tomasz: Trzeba dodać, że jest zasad­ni­cza róż­nica mię­dzy wiel­ko­miej­skimi miliar­de­rami czy milio­ne­rami a tymi z pro­win­cji. Ale tym dru­gim pro­po­nuję oddać osobny roz­dział. Miliar­de­rzy spoza War­szawy, nie­no­to­wani przez „For­besa”, a czę­sto mający wię­cej pie­nię­dzy niż ci z topli­sty, to są zupeł­nie inni ludzie niż szpa­ne­rzy war­szaw­scy, któ­rzy pod­jeż­dżają mase­rati pod knajpę przy placu Trzech Krzyży w War­sza­wie. Są też oczy­wi­ście szpa­ne­rzy na pro­win­cji, któ­rzy się pró­bują popi­sać, ale zamyka się to, powiedzmy, w odlo­tach na pozio­mie komu­nii dziecka wypra­wio­nej na pięć­set osób, na któ­rej śpiewa gwiaz­dor disco polo. W War­sza­wie i innych dużych mia­stach popi­sy­wa­nie się przy­biera bar­dziej kurio­zalne formy. I oczy­wi­ście doty­czy to w zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści tych pod­sta­wień­ców, o któ­rych mówił Marek. Jeśli masz biz­nes wart sto milio­nów zło­tych, to nie musisz niczego udo­wad­niać, ty wiesz sam przed sobą, że masz te sto baniek. A oni, mając o wiele mniej, wsia­dają w auto za bańkę dwie­ście – czę­sto poży­czone – i jeż­dżą dookoła placu Trzech Krzyży z piskiem opon, żeby zwró­cić na sie­bie uwagę.

Pierw­sze, co mnie ude­rzyło, jak przy­je­cha­łem do War­szawy, to że ludzie mający duże pie­nią­dze zacho­wują się tu jak pro­win­cja. Przy czym nie chcę obra­zić ludzi z pro­win­cji, bo wszy­scy gdzieś tam z jakiejś pocho­dzimy. Jest taki jeden war­szaw­ski były milio­ner, to osoba publiczna, uwi­kłana w różne skan­dale, rów­nież te oby­cza­jowe, i on jest ide­al­nym przy­kła­dem czło­wieka, który pozuje na „set­ko­wego” milio­nera. Opi­nia publiczna na­dal go tak trak­tuje, a on już dawno nim nie jest. Ma jesz­cze z daw­nych cza­sów jakiś mają­tek, ale to nie jest kasa, na jaką pozuje. Facet ma zachodni sznyt, bo sie­dział długo we Fran­cji, we Wło­szech, w USA, wygląda nie­tu­zin­kowo, ale codzien­nie przy­jeż­dża na rowe­rze do zna­nej luk­su­so­wej war­szaw­skiej restau­ra­cji, je obiad, ociera buzię, miło się kła­nia, pozdra­wia wszyst­kich jak cezar i wycho­dzi bez pła­ce­nia.

I co na to wła­ści­ciel?

Wku­rza go to, ale krę­puje się zwró­cić mu uwagę. Więc tłu­ma­czy to sobie, że ten milio­ner cele­bryta napę­dza mu publikę. A tam­ten po pro­stu jest skąpy. Na rowe­rze jeź­dzi nie dla sportu, tylko z oszczęd­no­ści. W naszym kli­ma­cie jest nie­ustan­nie zmar­z­nięty na tym rowe­rze, więc jak wraca do domu, od razu owija się kocami, ale twardo zasuwa na 13:00, żeby zjeść dar­mową zupę w mod­nej knaj­pie. Nie chce dru­giego dania, ale za to pod wie­czór poja­wia się po danie główne i wtedy jest już nowe otwar­cie. Ja kie­dyś z wła­ści­cie­lem tej restau­ra­cji spę­dza­łem bar­dzo dużo czasu, robiąc wspólne inte­resy, obser­wo­wa­łem na wła­sne oczy te sceny z zupą. To mnie strasz­nie żeno­wało.

Marek: Druga grupa to ludzie, któ­rzy naprawdę robią inte­resy. Tu mamy szare emi­nen­cje i tych, któ­rzy fir­mują inte­resy swoim nazwi­skiem. Szare emi­nen­cje dzia­łają z tyl­nego fotela i też należą do grupy pod­wy­ko­naw­ców, któ­rzy uczest­ni­czą w tych inte­re­sach, ale w razie kło­po­tów usu­wają się w cień. W prze­ci­wień­stwie do tych figu­ran­tów z pierw­szej grupy, ci naprawdę robią biz­nes, ale nie poka­zują twa­rzy, nie lan­sują się na ban­kie­tach, żyją cichutko, na ogół w bocz­nym Kon­stan­ci­nie, czę­sto z pre­me­dy­ta­cją kupują wille z lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych, w środku je prze­ra­biają na pałace, ale z zewnątrz te budynki nie biją po oczach prze­py­chem, czę­sto są zaro­śnięte krza­kami. Szare emi­nen­cje nie bry­lują na ścian­kach i ofi­cjal­nych impre­zach dla wiel­kiego biz­nesu, wolą zro­bić grilla w ogro­dzie dla zna­jo­mych, na co dzień cho­dzą zacho­waw­czo ubrani, może to nie jest styl nud­nego korpo, ale do gra­na­to­wej mary­narki naj­więk­szą eks­tra­wa­gan­cją jest u nich kape­lusz. I to są ludzie, któ­rzy znają wszyst­kich i wszy­scy im się kła­niają bez względu na opcję poli­tyczną. To zda­nie trzeba pod­kre­ślić, bo powiedzmy to wyraź­nie, nie ma milio­nów, nie ma dużego biz­nesu bez zaha­cze­nia w poli­tykę, bez ukła­dów. To są bajki, że można robić inte­resy w Pol­sce na wielką skalę bez wie­dzy nie­któ­rych ludzi.

Kolejną grupą są milio­ne­rzy, któ­rzy fir­mują swój biz­nes twa­rzą i nazwi­skiem. Tych zna cała Pol­ska, a na pewno śro­do­wi­sko naj­bo­gat­szych. Więk­szość z nich doro­biło się naj­więk­szej for­tuny w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. Niektó­rzy mieli majątki rodzinne, jesz­cze przed­wo­jenne, ale część wystar­to­wała, otrzy­mu­jąc od służb PRL-u pierw­szy wielki biz­nes za zasługi dla wła­dzy i z pole­ce­niem dal­szej współ­pracy, a że tamte służby nie wybie­rały nie­spraw­dzo­nych osób, to ci ludzie spry­tem, talen­tem, ale też ciężką pracą pomno­żyli te majątki i zbu­do­wali impe­ria. Z tego poko­le­nia miliar­de­rów, dzi­siej­szych sześć­dzie­się­cio-, sie­dem­dzie­się­cio­lat­ków, wielu sprze­dało swoje duże biz­nesy budo­wane w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. Mają teraz kupę kasy, wielu z nich tę kasę po pro­stu wydaje, a część inwe­stuje dalej, na przy­kład bawiąc się w roz­wój start-upów.

Wielu też zban­kru­to­wało. Ostat­nie dzie­sięć, pięt­na­ście lat to był szok gospo­dar­czy dla takich milio­ne­rów z tam­tych lat, któ­rzy doro­bili się setek milio­nów na przy­kład na pro­duk­cji kub­ków z wtry­skarki. Wielu z nich zupeł­nie nie zała­pało się na zmiany tren­dów w gospo­darce, han­dlu, stare układy się wyczer­pały. Ale sporo zdą­żyło sprze­dać biz­nesy. Tacy eme­ry­to­wani milio­ne­rzy są nie tylko w War­sza­wie i oko­li­cach, ale też w Kra­ko­wie, Łodzi, na Wybrzeżu. Czę­sto widują się w swo­ich ulu­bio­nych kawia­ren­kach, oma­wiają pomy­sły i różne kon­cep­cje, żeby nie zdzia­dzieć zupeł­nie i coś z tymi pie­niędzmi, które zostały, jed­nak robić. Wiele razy byłem na takich nasia­dów­kach. Czę­sto to wygląda tak, że przez godzinę opo­wia­dają, jak by to zbu­do­wali osie­dle, po czym po godzi­nie doja­dają obia­dek i mówią: „Kurwa, pano­wie, ale czy nam się chce? Nam się już chyba nie chce”. I głów­nie dys­ku­tują o tym, kto ma jaki samo­chód, ewen­tu­al­nie trze­cią młod­szą żonę.

Po czym poznać „milio­nera z cicha pęk”?

Tomasz: Milio­ne­rów, któ­rzy ukry­wają swoje bogac­two, naj­czę­ściej zdra­dzają hobby. Na przy­kład jeden z takich nie­afi­szu­ją­cych się, nawet jego rodzina dokład­nie nie wie, jak ogromną ma for­tunę, przez lata prze­ko­ny­wał wszyst­kich, że opłaca się sku­po­wać stare garaże ze względu na tereny, na któ­rych stoją, i że kie­dyś będzie to dużo warte. Jak się póź­niej oka­zało, nie o żadne tereny cho­dziło. Ten pan jest posia­da­czem bli­sko stu zabyt­ko­wych pojaz­dów, od samo­cho­dów oso­bo­wych, przez cię­ża­rówki, skoń­czyw­szy na czoł­gach. Całe jego oto­cze­nie myślało, że jest zdzi­wa­cza­łym miło­śni­kiem garaży, ale osta­tecz­nie wyszło, że ma eks­tre­mal­nie dro­gie hobby, i to zdra­dziło jego for­tunę.

Ale z tym hobby to jest róż­nie. W naszym śro­do­wi­sku dużo śmie­chu budził pewien biz­nes­men, który uwa­żał, że te wszyst­kie jachty, samo­loty, rajdy to banał. On chciał się prze­bić swoim eks­cen­try­zmem, ory­gi­nal­no­ścią. Któ­re­goś dnia zama­rzył sobie, że będzie pro­mo­wał w Pol­sce grę w polo. W owym cza­sie w polo grały w Pol­sce ze trzy osoby na krzyż, ale rze­czy­wi­ście jest to gra bar­dzo sno­bi­styczna, bar­dziej nawet niż golf.

I pew­nie sza­le­nie kosz­towna.

Tak, ponie­waż potrzeba do niej nie­zwy­kłych koni. One są spe­cjal­nie hodo­wane, muszą być ponad­prze­cięt­nie zwinne. Niech pani zoba­czy mecz polo, one bie­gną i nagle przed bramką, jak zawod­nik strzela gola, muszą się dyna­micz­nie obró­cić. W związku z tym one mają ina­czej zbu­do­wane mię­śnie, ina­czej wyglą­dają, są bar­dziej krępe i bar­dziej umię­śnione. Dla­tego te konie są bar­dzo dro­gie. Na doda­tek posta­no­wił mieć swoją dru­żynę, i to naj­lep­szą. Więc musiał sobie kupić naj­lep­szych zawod­ników. A topowi zawod­nicy polo są w Argen­ty­nie. Kupił więc naj­lep­szych zawod­ników z Argen­tyny, naj­lep­sze konie i sam też zaczął się uczyć grać, bo nie tylko chciał być wła­ści­cie­lem naj­lep­szej dru­żyny, ale też samemu być dobrym zawod­nikiem.

Rze­czy­wi­ście zro­biło to wra­że­nie na kimś w Pol­sce?

No nie za bar­dzo. Był raczej obiek­tem uszczy­pli­wych komen­ta­rzy na róż­nych spo­tka­niach towa­rzy­skich. To jed­nak było już za dużo, ten popis, to zadę­cie. Ale on nie­zra­żony orga­ni­zo­wał wiel­kie tur­nieje w Szwaj­ca­rii, w Holan­dii i brał w nich udział ze swoją dru­żyną. Zapro­sił kilka osób z naszego towa­rzy­stwa na polo w wer­sji zimo­wej, gdzie się gra na śniegu. To był tur­niej w Alpach, hotel w skale, panie w futrach, szam­pan się leje, konie bie­gają po śniegu za poma­rań­czową piłeczką. Ci, co byli, opo­wia­dali mi, że nawet ład­nie to wszystko wyglą­dało. Ale dla tego biz­nes­mena naj­waż­niej­szą imprezą, z któ­rej był dumny jak paw, był tur­niej, który zorga­ni­zo­wał na Ascot w Lon­dy­nie. To już kosz­to­wało for­tunę, ale trzeba było jesz­cze zapła­cić drugą for­tunę za dodat­kową atrak­cję. Otóż on zapra­gnął, by na tym meczu była kró­lowa bry­tyj­ska.

Udało mu się?

Gene­ral­nie dwór bry­tyj­ski zaj­muje się dzia­łal­no­ścią komer­cyjną, nie jest tak, że żyją tylko z podat­ków, oni bar­dzo dużo rze­czy robią dla pie­nię­dzy i teo­re­tycz­nie jest moż­li­wość, że możesz kró­lową angiel­ską wyna­jąć. Tylko trzeba mieć odpo­wied­nie doj­ście, no i oczy­wi­ście odpo­wied­nio wiel­kie pie­nią­dze.

Ona rze­czy­wi­ście przy­szła?

Przy­szła to mało powie­dziane, to był cały event. Była tam moja ówcze­sna part­nerka i opo­wia­dała o całej tej nie­wia­ry­god­nie ode­rwa­nej od rze­czy­wi­sto­ści otoczce. Jak to w Ascot, panie obo­wiąz­kowo w kape­lu­szach, pod­czas przerw w meczu ścią­gają swoje ele­ganc­kie buty i w rów­nie ele­ganc­kich suk­niach bosymi sto­pami udep­tują trawę, trzy­ma­jąc w ręku kie­li­szek szam­pana. Przed samą imprezą, zanim zja­wiła się kró­lowa, przy­je­chały damy dworu, które uczyły ety­kiety. Jak się kła­niać, jak dygnąć przed kró­lową, mówiły, kiedy można się ode­zwać. Następ­nie przy­je­chała kró­lowa, co cie­kawe, wła­snym autem, a zaraz za nią książę Filip, osobno swoim. Ona zaje­chała jagu­arem, a on jeepem. Wysia­dła i zupeł­nie na luzie powie­działa „Hello” i się przy­wi­tała z tym biz­nes­me­nem oraz jego gośćmi. No i o to cho­dziło. Zdję­cie tego momentu obie­gło całą pol­ską prasę. Gruby lans.

Miliony fun­tów wydane tylko po to, by zro­bić sobie fotkę z kró­lową bry­tyj­ską?

To miało zro­bić wra­że­nie na eli­cie finan­so­wej w Pol­sce i chyba jakieś tam zro­biło. Kró­lowa rze­czy­wi­ście oglą­dała z nim w loży mecz polo, potem był obiad. Tylko że to było dla niej tysiąc któ­reś spo­tka­nie tego typu. Ale dla tego biz­nes­mena fotka z kró­lową miała być dowo­dem, że on się obraca w takich krę­gach, że ma takie zna­jo­mo­ści, że aż takie świa­towe salony są dla niego otwarte i on biz­ne­sowo może zała­twić wszystko. Taki PR jest nie­zwy­kle drogi. Zresztą to go pocią­gnęło w dół, ten rodzaj lansu i afi­szo­wa­nia się. Skoń­czył w wię­zie­niu, jakieś oskar­że­nia o korup­cję, jego firmy zban­kru­to­wały, dru­żynę polo prze­jął komor­nik.

A czy ist­nieje jakiś kod ubra­niowy, coś, czego praw­dziwy milio­ner nie założy na sie­bie?

Tu by się pani bar­dzo zdzi­wiła. Przez dobrych parę lat robi­li­śmy z Mar­kiem inte­resy z jed­nym z naj­bo­gat­szych ludzi w Pol­sce. Facet ma wypeł­nione milio­nami konta w Szwaj­ca­rii, wielką fabrykę na Ślą­sku, hotele na Mazu­rach i w oko­li­cach Zako­pa­nego. Jecha­li­śmy z nim na nego­cja­cje biz­ne­sowe z dru­gim wiel­kim gra­czem – cho­dziło o umowę wartą ponad sto milio­nów zło­tych. Doje­cha­li­śmy, on wysiada z samo­chodu, wyciąga zza sie­dze­nia swoją starą, spraną, sfla­czałą mary­narkę, kupioną, przy­się­gam, jesz­cze za komuny. Otrze­pał ją z papro­chów, żeby, jak twier­dził, nabrała formy. Tak się ubrał na nego­cja­cje biz­ne­sowe z dru­gim miliar­de­rem. Nie wytrzy­ma­łem i w końcu mówię: „Słu­chaj, ja ci kupię nową mary­narkę, jak ci szkoda wydać na porządny gar­ni­tur, bo wstyd mi za to, jak wyglą­dasz”. A on mi na to: „U mnie w życiu tylko żony się zmie­niają, mary­narka jest stała”. I w niej poszedł. Więc jeśli pyta mnie pani, czy praw­dziwy milio­ner musi mieć na sobie ubra­nia będące kodem w świe­cie naj­bo­gat­szych, to ja mówię, że są tacy, któ­rzy nie wyjdą z domu w koszuli tań­szej niż kilka tysięcy zło­tych, ale są i tacy jak ten męż­czy­zna w wyświech­ta­nej mary­narce. Ale fak­tem jest, że w takiej mary­narce nie widzia­łem ni­gdy milio­nera, który stał się nim dzięki odzie­dzi­czo­nej for­tu­nie.

Ci zawsze wkła­dają koszule za tysiące?

Znam takiego jed­nego. Buty z jagu­ara, od góry do dołu Cha­nele i Dolce Gab­bany, ale jak się upił, zawsze mówił: „Mnie ci wszy­scy milio­ne­rzy skry­cie nie­na­wi­dzą. Niby zapra­szają na waka­cje, jachty, na te imprezy, bo mam pie­nią­dze. Ale oni mnie nie lubią i nie sza­nują, bo ja sam nie­wiele w życiu zro­bi­łem. Prze­pier­da­lam mają­tek rodzi­ców i się tego nie wsty­dzę”. Musiało go jed­nak boleć, że nie jest trak­to­wany poważ­nie wśród tych naj­bo­gat­szych, któ­rzy może coś na star­cie dostali od rodzi­ców czy od służb, ale dalej głów­ko­wali, pra­co­wali, całe życie temu poświę­cili i zbu­do­wali impe­ria. A on wszystko dostał od sta­rych, sam nie miał talentu do biz­nesu i po wódce ten kom­pleks wycho­dził. Z dru­giej strony potra­fił na balu w pałacu ze zło­tymi żyran­do­lami, z tymi wszyst­kim miliar­de­rami z „For­besa” dole­wać sobie na ich oczach do czar­nego John­niego Wal­kera colę z wiel­kiej pla­sti­ko­wej butelki, którą sam sobie przy­niósł. Nale­wał i mówił: „Piję czar­nego, bo mnie stać, piję z colą, bo lubię”.

Roz­dział II. Złota trójka: samo­lot, jacht, samo­chód

Aby zna­leźć się na liście naj­bo­gat­szych „For­besa” w 2021 roku, trzeba było zebrać mają­tek o war­to­ści co naj­mniej sze­ściu­set czter­dzie­stu dzie­wię­ciu milio­nów zło­tych. Było to o 15,4 pro­cent wię­cej niż rok wcze­śniej.

Roz­dział II Złota trójka: samo­lot, jacht, samo­chód

Roz­mowa z Micha­łem, spe­cja­li­stą od wize­runku, który od ponad dwu­dzie­stu lat repre­zen­tuje pol­skich miliar­de­rów, dora­dza im, przy­jaźni się z nimi

Co musi mieć miliar­der?

Ofi­cjal­nej listy dóbr nie ma, ale prawdą jest, że miliar­de­rzy na wielu pozio­mach są iden­tyczni, co ozna­cza, że wej­ście na pewien pułap finan­sowy narzuca ana­lo­giczne potrzeby, wymogi, które są kodem zacho­wa­nia w tej kla­sie. Tych kodów jest kilka. Przede wszyst­kim jeżeli mówimy o dużych milio­ne­rach, poja­wia się temat samo­lotu.

Żeby być sza­no­wa­nym miliar­de­rem, trzeba mieć samo­lot?

Kwe­stia chwa­le­nia się bogac­twem doty­czy pew­nej czę­ści milio­ne­rów, nazwijmy to prza­śnych, któ­rzy czę­sto mają nie­prze­ciętne zdol­no­ści do pomna­ża­nia pie­nię­dzy, ale powiedzmy eufe­mi­stycz­nie, w wol­nej chwili nie słu­chają kon­certu Cho­pina, tylko orga­ni­zują imprezę na jach­cie z pro­sty­tut­kami. Wielu milio­ne­rów ma swój samo­lot nie po to, żeby się nim chwa­lić, ale ze wzglę­dów prak­tycz­nych. Ci ludzie – mówimy o szczy­cie naj­bo­gat­szych – poru­szają się najczę­ściej ze swoim dwo­rem. Oczy­wi­ście dwór jest tu pew­nym cudzy­sło­wem, to mogą być przy­ja­ciele, to mogą być osoby na pokaz, to mogą być eks­perci. No i teraz jak mój zna­jomy miliar­der jest zago­rza­łym fanem tenisa i jedzie na tur­niej Rolanda Gar­rosa czy na Wim­ble­don, lepiej, żeby na tym Wim­ble­donie nie był sam, tylko przy­je­chał ze swoim dwo­rem. Dobrze mieć przy sobie jakie­goś teni­si­stę typu Fibak, jakie­goś komen­ta­tora, który się na tym zna, a dalej kobiety, żony, ich kole­żanki. Do tego jest przy­datny samo­lot. Można jed­nym środ­kiem loko­mo­cji to całe opa­ko­wa­nie potrzebne do peł­nego prze­ży­cia tur­nieju, waka­cji czy ubi­cia inte­re­sów prze­trans­por­to­wać i mieć zagwa­ran­to­waną pry­wat­ność. Jeśli latasz nawet w biz­ne­skla­sie, ktoś ci może zro­bić zdję­cie, pod­słu­chać cię.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki