Imperium Lewandowska - Monika Sobień-Górska - ebook + audiobook + książka

Imperium Lewandowska ebook i audiobook

Monika Sobień-Górska

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

To pierwsza nieautoryzowana książka o Annie Lewandowskiej i jej biznesach. Pełna nieznanych faktów z życia, o których opowiadają znajomi, osoby z rodziny, współpracownicy. Jaka jest kobieta, którą na Instagramie codziennie ogląda pięć milionów trzysta tysięcy osób? Celebrytka? Na pewno. Ale jest coś, co różni ją od innych gwiazd i gwiazdeczek. Anna Lewandowska to jedna z nielicznych w Polsce kobiet w biznesie z ogromnym majątkiem osobistym.

Zaczęło się dziesięć lat temu od bloga. Przez dekadę jej portfolio urosło do sześciu silnych marek. Ten biznesowy pęd doprowadził do tego, że w rankingu magazynu „Wprost” majątek Lewandowskiej zgromadzony dzięki jej działalności biznesowej wyceniony został na trzysta trzynaście milionów złotych. To nie są pieniądze Roberta Lewandowskiego. To pieniądze z biznesowego imperium, jakie stworzyła sama Anna Lewandowska. Jak to zrobiła? I po co, skoro jest żoną megagwiazdy piłkarskiej? Czy gdyby nie mąż, osiągnęłaby taki sukces? A może warto się też przyjrzeć, co Robert Lewandowski zawdzięcza żonie? Znacie pewnie tę anegdotę, która w różnych wersjach przypisywana jest Hilary i Billowi Clintonom albo Michelle i Barackowi Obamom. W skrócie: prezydent i prezydentowa jadą incognito na obiad do dość pospolitej restauracji. Tam okazuje się, że właścicielem knajpki jest facet, który w młodości starał się o prezydentową. Ucinają sobie miłą pogawędkę po latach. Później prezydentowa siada przy stoliku z mężem, a on mówi: „Widzisz, gdybyś wybrała jego, dziś byłabyś żoną właściciela restauracji”. Na co ona: „Nie, gdybym wybrała jego, on byłby dziś prezydentem USA”.

W pewnym sensie ta anegdota pasuje do Lewandowskich. Anna Lewandowska nie jest ani autorką, ani kreatorką talentu swojego męża, ale stworzyła mu warunki, dzięki którym mógł w spokoju i komforcie ten talent rozwijać. Wiele decyzji zdjęła mu z barków, w dużej mierze stworzyła mu świat, jakiego potrzebował, by nie rozbić się o stres, destrukcyjne rozrywki i nałogi, jak wielu innych piłkarzy.

Autorka już po napisaniu książki konfrontuje zdobyte informacje z bohaterką. Anna Lewandowska udzieliła obszernego wywiadu, w którym po raz pierwszy tak szczerze opowiedziała o sobie, swoich kompleksach, operacjach plastycznych, o tym, że w Hiszpanii wreszcie znalazła swoje miejsce na ziemi, o co ma żal do polskich hejterów, przyznaje się do swoich błędów, opowiada, w czym nie zgadzają się z Robertem na co dzień.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 11 min

Lektor: Agata Góral

Oceny
3,9 (271 ocen)
112
68
48
31
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dagmarossita

Nie polecam

Laurka dla Anny Lewandowskiej
80
NatKobs

Nie polecam

Książka słaba i naprawdę nie chodzi tutaj o bohaterkę, a sposób w jaki książka została napisana, czyli podsumowanie wszystkiego co można znaleźć w internecie. Moim zdaniem, nie jest to książka napisana obiektywnie.
50
Felunia1981

Całkiem niezła

Taka sobie tą książka .Przeczytałam z czystej ciekawości .
50
gkurdej

Dobrze spędzony czas

Jeśli jesteś fanem, nie ma tu nic, czego nie wiesz; jeśli nie jesteś fanem, przeczytaj coś innego.
40
maadzia18

Z braku laku…

Bardzo nudna. Mam wrażenie ze jest nie obiektywna.
30

Popularność




Anna Lewandowska – Fakty

Anna Lewan­dow­ska ma w tej chwili pięć firm oraz sześć marek wła­snych. Wszyst­kie dzia­łają w obsza­rze sportu i zdro­wego stylu życia.

Pięć milio­nów trzy­sta tysięcy osób codzien­nie ogląda ją na Insta­gra­mie. To abso­lutny rekord. W 2023 roku Lewan­dow­ska została uznana za naj­bar­dziej wypły­wową kobietę w pol­skim inter­ne­cie.

Jej apli­ka­cję tre­nin­gową na tele­fon „Diet & Tra­ining by Ann” do kwiet­nia 2023 roku pobrało trzy miliony osiem­set tysięcy osób.

W ran­kingu maga­zynu „Wprost” mają­tek Lewan­dow­skiej zgro­ma­dzony dzięki jej dzia­łal­no­ści biz­ne­so­wej wyce­niony został na trzy­sta trzy­na­ście milio­nów zło­tych.

„For­bes Women Pol­ska” wyce­nił markę oso­bi­stą Anny Lewan­dow­skiej na dwie­ście sie­dem­dzie­siąt osiem milio­nów zło­tych. Wycena ta to sza­co­wany poten­cjał rekla­mowy gwiazdy. Na pod­sta­wie takich ran­kin­gów cele­bryci usta­lają swoje gaże przy pod­pi­sy­wa­niu kon­trak­tów rekla­mowych.

Wielki biz­nes jest nie­mal cał­ko­wi­cie zma­sku­li­ni­zo­wany, co widać cho­ciażby w ran­kingu 100 naj­bo­gat­szych Pola­ków „For­besa”, gdzie kobiet funk­cjo­nu­ją­cych jako samo­dzielne biz­neswoman jest zale­d­wie pięć. Reszta to męż­czyźni lub rodziny. Na tym tle Lewan­dow­ska jest feno­me­nem.

Rozdział I. Siła wpływu

Roz­dział I Siła wpływu

Jestem pewna, że co naj­mniej raz w życiu o niej pomy­śle­li­ście, była tema­tem waszych rodzin­nych i towa­rzy­skich roz­mów, że padały komen­ta­rze o jej stroju, wyglą­dzie, pie­nią­dzach. Bo ona jest wszę­dzie. Ile widzie­li­ście dziś arty­ku­łów o Annie Lewan­dow­skiej? Żad­nego? To zna­czy, że nie zaglą­da­li­ście jesz­cze do sieci. Ile pro­duk­tów wytwa­rza­nych przez jej firmy bez­wied­nie zapi­sało się w waszej pod­świa­do­mo­ści? Nie trzeba być jej fanem, wystar­czy być użyt­kow­ni­kiem inter­netu, tele­wi­zora, sklepu. Wystar­czy wejść do gale­rii han­dlo­wej albo korzy­stać z sieci. Setki prze­ką­sek, napoje, kosme­tyki, cate­ring die­te­tyczny z dostawą do domu, suple­menty diety, tre­ningi w apli­ka­cji w tele­fo­nie, na live’ach na Insta­gra­mie lub w jej fit­ness klu­bie. A do tego mnó­stwo pro­duk­tów, któ­rych wpraw­dzie nie wytwa­rza, ale je rekla­muje.

Każ­dego dnia media pro­du­kują od kilku do kil­ku­na­stu arty­ku­łów na jej temat. To w dni, kiedy nic wyjąt­ko­wego się wokół niej nie dzieje. Jeśli jed­nak Lewan­dow­ska idzie na jakąś pre­mierę, kibi­cuje mężowi na spor­to­wych try­bu­nach albo udzie­liła wła­śnie wywiadu, arty­ku­łów jest mini­mum czter­dzie­ści, a przy oka­zji więk­szych imprez spor­to­wych, jak na przy­kład mistrzo­stwa świata w piłce noż­nej, bywa, że i dwa, a nawet trzy razy tyle. Mowa tu o samych dzien­ni­kar­skich tek­stach, a prze­cież pod każ­dym z nich widzimy setki komen­ta­rzy i wzmia­nek powie­la­nych w nie­skoń­czo­ność w mediach spo­łecz­no­ścio­wych.

Gdy w 2016 roku oka­zało się, że Lewan­dow­ska spo­dziewa się pierw­szego dziecka, w gaze­tach, radiach, tele­wi­zjach i w por­ta­lach poja­wiło się pra­wie trzy tysiące tek­stów na temat jej ciąży. Press-Service Moni­to­ring Mediów poli­czył wtedy, że ekwi­wa­lent rekla­mowy, czyli wskaź­nik wyra­ża­jący ilość pie­nię­dzy, jaką nale­ża­łoby wydać na publi­ka­cję jakie­goś prze­kazu, gdyby był on reklamą, wyniósłby trzy i pół miliona zło­tych. Kiedy Lewan­dow­skim uro­dziła się pierw­sza córka, media natych­miast chó­ral­nie nazwały ją pol­skim „royal baby” i śle­dziły każdy naj­mniej­szy ruch zwią­zany z dziec­kiem, rela­cjo­nu­jąc to na wzór bry­tyj­skiej kam­pa­nii wokół dzieci Wind­so­rów. Przez pierw­szy rok po naro­dzi­nach Klary publi­ka­cji na temat Lewan­dow­skiej i jej córki było w sumie pra­wie dwa­dzie­ścia tysięcy.

Jest też rze­sza Pola­ków, która z wła­snej woli poszu­kuje infor­ma­cji o niej. Pięć milio­nów trzy­sta tysięcy osób codzien­nie ogląda na Insta­gra­mie to, co robi Anna Lewan­dow­ska. To tak jakby posta­wić obok sie­bie wszyst­kich miesz­kań­ców War­szawy i ich potroić! To jest abso­lutny rekord – żadna inna Polka nie ma tak dużych zasię­gów w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Tyle osób codzien­nie poświęca swój pry­watny czas, by dowie­dzieć się, co Lewan­dow­ska zja­dła na śnia­da­nie, w co się ubrała, czym posma­ro­wała twarz, jak wyglą­dał dziś jej tre­ning, ile róż dał jej mąż w dowód miło­ści, jak bawi się z dziećmi, czym układa fale na wło­sach i jakie nowe pro­dukty można od niej kupić.

W 2023 roku Lewan­dow­ska w pre­sti­żo­wym ran­kingu została uznana za naj­bar­dziej wpły­wową kobietę w pol­skim inter­ne­cie. Co roku orga­ni­zo­wa­nych jest kilka podob­nych ran­kin­gów, sza­cu­ją­cych, kto ma naj­sil­niej­szą markę wła­sną, naj­wyż­szą war­tość rekla­mową, naj­więk­szy wpływ spo­łeczny. Lewan­dow­ska w tych kon­ku­ren­cjach pla­suje się zwy­kle mię­dzy pierw­szym a trze­cim miej­scem. Jeśli ktoś ją wyprze­dza, to naj­czę­ściej jest to jej mąż.

***

Zacie­ka­wiło mnie, co takiego skła­nia ludzi, żeby codzien­nie śle­dzić życie obcej w końcu osoby, któ­rej ni­gdy nie spo­tkają, z którą ni­gdy nie zamie­nią słowa. Posta­no­wi­łam zro­bić mini­ba­da­nie. Napi­sa­łam wia­do­mość do stu losowo wybra­nych obser­wa­to­rek Lewan­dow­skiej na Insta­gra­mie. Były to kobiety w wieku od trzy­dzie­stu do pięć­dzie­się­ciu lat, z dużych miast, mia­ste­czek i wsi. Pra­cu­jące zawo­dowo i te sku­pia­jące się wyłącz­nie na pro­wa­dze­niu domu. Kobiety z róż­nym port­fe­lem. Zapy­ta­łam je, dla­czego obser­wują Lewan­dow­ską, co powo­duje, że poświę­cają swój czas, który mogą prze­zna­czać na kon­takt z rodziną, pasje, pracę, relaks.

Odpo­wie­dzi oka­zały się zaska­ku­jące. Byłam pewna, że głów­nym powo­dem jest fakt, że Anna Lewan­dow­ska jest żoną Roberta Lewan­dow­skiego. Na dru­gim miej­scu sta­wia­łam wspólne ćwi­cze­nia z ich fit­ness guru. Myli­łam się. Kobiety poda­wały kilka powo­dów, ale naj­czę­ściej, bo aż sie­dem­dzie­siąt pięć pro­cent z nich, wska­zy­wały, że obser­wują Lewan­dow­ską, bo chcą pod­glą­dać jej biz­nes, patrzeć, jak go roz­wija, jak zarzą­dza swoją sławą i swoim poten­cja­łem. Jest to cie­kawe nie tylko dla kobiet, które pro­wa­dzą wła­sne firmy, więk­szość z nich to pra­cow­niczki eta­towe, ale tłu­ma­czyły, że wie­dza, jak Lewan­dow­ska żyje i buduje swoje impe­rium, moty­wuje je, daje im do myśle­nia w kon­tek­ście innych dzie­dzin ich wła­snego życia. To je inspi­ruje do samo­roz­woju.

Połowa bada­nych przeze mnie kobiet wska­zała jako powód do obser­wo­wa­nia Lewan­dow­skiej otrzy­my­wa­nie dar­mo­wych tre­ści zwią­za­nych z dietą. Szu­kają u niej inspi­ra­cji do zna­le­zie­nia dar­mo­wych prze­pi­sów na zdrowe posiłki, zwłasz­cza desery, szcze­gól­nie te dla dzieci.

Czter­dzie­ści pro­cent ankie­to­wa­nych przeze mnie pań wska­zało, że rów­nie waż­nym powo­dem są ćwi­cze­nia, do któ­rych zachęca Lewan­dow­ska. Więk­szość moich respon­den­tek ma ścią­gniętą apli­ka­cję „Diet & Tra­ining by Ann”, bar­dzo chęt­nie też uczest­ni­czą one w tre­nin­gach live na jej Insta­gra­mie.

Tyle samo kobiet wska­zało jako powód chęć pod­glą­da­nia życia naj­go­ręt­szej pol­skiej „power couple”, a z konta Lewan­dow­skiej pod­pa­trują życie pry­watne Roberta. Trak­tują jej Insta­gram jak odwie­dziny por­talu plot­kar­skiego, jako roz­rywkę.

Co trze­cia fol­lo­werka Lewan­dow­skiej odpo­wie­działa mi, że czer­pie od niej rów­nież inspi­ra­cje modowe oraz że śle­dzi jej życie w social mediach ze względu na ładny kon­tent, obrazki, pięk­nie sprze­dane tre­ści. Więk­szość respon­den­tek, które wska­zały na ten powód, zaczęła regu­lar­nie wcho­dzić na konto Lewan­dow­skiej dopiero wtedy, gdy prze­pro­wa­dziła się z rodziną do Bar­ce­lony. Co czwarta badana kobieta powie­działa, że ogląda Lewan­dow­ską z powodu inspi­ra­cji uro­do­wych i kosme­tycz­nych.

***

Kiedy pisa­łam książkę o stylu życia pol­skich miliar­de­rów, jedną z bar­dziej zaska­ku­ją­cych infor­ma­cji, które usły­sza­łam od ich part­ne­rek, córek, żon, była ta, że wzo­rują się na Annie Lewan­dow­skiej. I nie cho­dziło o wyle­wa­nie siód­mych potów na macie i pie­cze­nie bez­glu­te­no­wych bułe­czek, ale o to, co nosi. Nie była to oczy­wi­ście jedyna osoba, którą owe miliar­derki czy żony miliar­de­rów pod­glą­dają na Insta­gra­mie i w por­ta­lach plot­kar­skich, ale z pew­no­ścią była nume­rem jeden. W tych roz­mo­wach nie padło nazwi­sko żad­nej pol­skiej aktorki, pio­sen­karki, pre­zen­terki tele­wi­zyj­nej, nawet modelki. Było to dla mnie cie­kawe, bo Lewan­dow­ska buduje swoje impe­rium i wpływy głów­nie w obsza­rze sportu i zdro­wego stylu życia, a poza tym nie obraca się na co dzień w towa­rzy­stwie pol­skiej elity finan­so­wej. Dopy­ty­wa­łam, o co cho­dzi. Naj­bo­gat­sze Polki tłu­ma­czyły mi, że Lewan­dow­ska ma moc przy­cią­ga­nia, bo jest już tak popu­larna, że „zapra­szana do Can­nes”, poja­wia się na świa­to­wych tygo­dniach mody, a jeśli zakłada na rękę kilka kon­kret­nych bran­so­le­tek Car­tiera, to zna­czy, że są one modne. Krótko mówiąc, tre­nerka fit­ness, die­te­tyczka, żona pił­ka­rza jest postrze­gana przez bar­dzo bogate kobiety jako wzór stylu. Para­dok­sal­nie, bo Lewan­dow­ska przez lata swo­jej obec­no­ści w social mediach poka­zy­wała się głów­nie w stro­jach spor­to­wych. Naj­wy­raź­niej wystar­czyły dwa lata (od tego czasu wyraź­nie zaczęła wpro­wa­dzać do swo­ich mediów spo­łecz­no­ścio­wych tre­ści modowe), by z guru fit­ness stać się dla wielu może jesz­cze nie ikoną stylu, ale na pewno trend­set­terką. Prze­łom nastą­pił wraz z prze­pro­wadzką do Hisz­pa­nii. Uczest­ni­cze­nie w przy­ję­ciach pod­czas Festi­walu Fil­mo­wego w Can­nes, zatrud­nie­nie sty­listki pra­cu­ją­cej jako sze­fowa działu mody w pol­skiej edy­cji „Vogue’a”, poka­zy­wa­nie się na naj­waż­niej­szych modo­wych even­tach na świe­cie w towa­rzy­stwie świa­to­wych pro­jek­tan­tek i mode­lek było wypły­nię­ciem na sze­ro­kie cele­bryc­kie wody. Anna Lewan­dow­ska prze­stała być postrze­gana wyłącz­nie jako amba­sa­dorka zdro­wego życia.

***

Ale jest jesz­cze inny aspekt siły nie­wia­ry­god­nie szybko rosną­cej popu­lar­no­ści Lewan­dow­skiej. To wspól­no­towa wielka potrzeba posia­da­nia naro­do­wej rodziny kró­lew­skiej. Co cie­kawe, Anna i Robert dostali takie wytyczne od zna­nego tre­nera roz­woju oso­bi­stego, spe­cja­li­sty od wize­runku i coacha w jed­nym – Mate­usza Grze­siaka, który już w 2017 roku miał przy­go­to­wać dla Lewan­dow­skich kom­pen­dium wie­dzy, opra­co­wa­nie stra­te­gii budo­wa­nia ich publicz­nego wize­runku o tytule „RAL Power Couple”. W czę­ści zaty­tu­ło­wa­nej „Wizja” zapi­sane było: „Power couple jako model wzor­cowy dla każ­dego mał­żeń­stwa. Meta­fo­rycz­nie: król i kró­lowa Pol­ski”. Lewan­dow­skim ta stra­te­gia i porów­na­nie wyjąt­kowo nie przy­pa­dły do gustu. Od osób z ich bli­skiego kręgu wiem, że Robert nie chciał sły­szeć rad, jak ma się prze­isto­czyć w króla, a Lewan­dow­ska iry­to­wała się na każdą PR-ową próbę zro­bie­nia z niej pol­skiej wer­sji księż­nej Kate, mówiąc, że „to nie są jej buty”, to nie jest jej ener­gia, spo­sób bycia i nie pozwoli zamknąć się w zło­tej klatce. Do dziś na tego typu porów­na­nia reagują aler­gicz­nie. Nie­mniej bez względu na to, czy Lewan­dow­scy przy­jęli, czy odrzu­cili model zapro­po­no­wany przez Grze­siaka, bez wąt­pie­nia wpi­suje się on w potrzeby spo­łeczne. Polacy, podob­nie jak inne narody, pod­świa­do­mie chcą podzi­wiać wybraną jed­nostkę, rów­nież kry­ty­ko­wać, ale przede wszyst­kim uczest­ni­czyć w jej życiu pro­wa­dzo­nym w nar­ra­cji bajki.

Są bajki świa­towe i te bar­dziej lokalne. Lewan­dow­scy jako jedyna para, jedyna rodzina (wcze­śniej taki poten­cjał miała tylko para pre­zy­dencka Kwa­śniew­skich, ale nie zostało to przez nich wyko­rzy­stane) od kilku lat stoją na styku Pol­ski i świata, łącząc naszą lokalną dumę i świa­towe aspi­ra­cje. Cza­sem docho­dzi do kurio­zal­nych sytu­acji. Tak było na przy­kład wtedy, gdy Lewan­dow­scy zaczęli mieć pro­blemy wize­run­kowe zwią­zane z donie­sie­niami Ceza­rego Kuchar­skiego, byłego mene­dżera Roberta, który prze­ko­ny­wał opi­nię publiczną i organy ści­ga­nia, że Lewan­dow­scy dopu­ścili się prze­stępstw podat­ko­wych. Wów­czas w sieci hej­ter­skie komen­ta­rze szły łeb w łeb z tymi, które porów­ny­wały atak na Lewan­dow­skiego do ataku na papieża Polaka, z argu­men­tem, że boha­te­rów naro­do­wych się nie rusza. Do dziś kry­tycy, a nawet hej­te­rzy Lewan­dow­skich czę­sto odwo­łują się do tam­tej sytu­acji, pisząc z prze­ką­sem w komen­ta­rzach pod set­kami arty­ku­łów o naj­słyn­niej­szym pol­skim pił­ka­rzu i jego żonie, że w Pol­sce to rodzina „santo sub­ito” i jej się nie tyka.

Dla­tego Lewan­dow­scy, pomimo bar­dzo sil­nego „nega­tyw­nego elek­to­ratu” sku­piają na sobie uwagę coraz więk­szej liczby Pola­ków, a wpływy tej „power couple” prze­bi­jają się za gra­nicą.

Jak nad tym panuje Anna Lewan­dow­ska i jak tę rela­cję „love-hate” z poten­cjal­nym klien­tem prze­kuwa w twardy biz­nes? Dla­czego w ogóle kobieta, która mogłaby zaj­mo­wać się tylko przy­jem­nym kon­su­mo­wa­niem majątku swo­jego męża, pro­wa­dzi wła­sny biz­nes i od dzie­się­ciu lat buduje z wiel­kim suk­ce­sem swoją markę oso­bi­stą? O tym jest ta książka.

Rozdział II. Camp by Ann

Roz­dział II Camp by Ann

Prze­jeż­dżam przez impo­nu­jącą wiel­ko­ścią bramę wjaz­dową. Cen­trum Japoń­skich Spor­tów i Sztuk Walki „Dojo”, Stara Wieś. Jesz­cze przed chwilą jecha­łam przez zwy­kłą, pospo­litą, pol­ską wieś, ale ostat­nie kil­ka­set metrów jak magiczny pas trans­mi­syjny tele­por­to­wały mnie do Kraju Kwit­ną­cej Wiśni. Sze­roki, piękny pod­jazd pro­wa­dzi przez zaaran­żo­waną według dale­ko­wschod­niego stylu prze­strzeń, gdzie po jed­nej stro­nie widzę japoń­ski ogród, duży wybieg dla koni, a pagór­ko­wate zbo­cza odsła­niają zgrabne japoń­skie domki, w któ­rych wśród zupeł­nie nie­zna­nych mi kobiet mam spę­dzić naj­bliż­szy tydzień. Po dro­dze mijam par­king. Na nim pierw­sza pod­po­wiedź, kogo tu spo­tkam. Więk­szość samo­cho­dów to luk­su­sowe limu­zyny, spor­towe fury o war­to­ści miesz­kań, gdzie­nie­gdzie prze­pla­tane poczci­wymi oplami i sko­dami. Przy samej recep­cji można na chwilę zosta­wić swoje auto, szybko zamel­do­wać się i ucie­kać na par­king. Tu, przy recep­cji, jest dozwo­lone miej­sce tylko dla wiel­kiego, czar­nego, tere­no­wego mer­ce­desa G 63, który na tle tej japoń­skiej ascezy wygląda jak Pałac Kul­tury w oto­cze­niu mikrych domów towa­ro­wych. Żeby nie stał tak sam, towa­rzy­szy mu drugi, nie aż tak potężny, ale też spory SUV. W środku sie­dzi trzech męż­czyzn jakby żyw­cem wycią­gnię­tych ze sta­ty­sto­wa­nia w fil­mach Patryka Vegi. Dwóch ma wzrok wle­piony w komórki, trzeci się roz­gląda. Gołym okiem widać, że to oso­bi­ści ochro­nia­rze.

Tak zaczy­nam tygo­dniowy obóz tre­nin­gowy Anny Lewan­dow­skiej.

W recep­cji witają mnie uśmiech­nięte dziew­czyny. Zabie­rają doku­menty, pod­pi­suję zgodę na wyko­rzy­sty­wa­nie wize­runku w inter­ne­cie (czy­taj: Insta­gra­mie), podaję zgodę leka­rza na ćwi­cze­nia fizyczne. W lobby panuje gwar jak na Dworcu Cen­tral­nym, eufo­ryczne powi­ta­nia dziew­czyn, które znają się z poprzed­nich obo­zów, nale­żą­cych już do rodziny „by Ann” nakła­dają się na kako­fo­nię odgło­sów tur­ko­czą­cych kół dzie­sią­tek wali­zek pro­wa­dzo­nych rów­nież przez te nowe, lekko prze­stra­szone uczest­niczki, podobne do mnie. Dosta­jemy klu­cze do domku i pakiety spon­sor­skie. W środku spory pre­zent: zdrowe bato­niki „by Ann”, napoje „by Ann”, kosme­tyk „by Ann”, bon raba­towy na cate­ring die­te­tyczny i apli­ka­cję do ćwi­czeń. Wszystko oczy­wi­ście „by Ann”. Jest jesz­cze spor­towa koszulka od 4F – marki, z którą Lewan­dow­ska ma pod­pi­sany kon­trakt rekla­mowy i którą w róż­nych kon­fi­gu­ra­cjach kolo­ry­styczno-faso­no­wych będę widziała przez ten tydzień czę­ściej niż swoje odbi­cie w lustrze. Jest jesz­cze cienka, kolo­rowa ksią­żeczka. W ksią­żeczce jadło­spis na cały obóz plus prze­pisy wszyst­kich dań, skom­po­no­wa­nych oso­bi­ście przez Annę Lewan­dow­ską. Prze­pisy zre­da­go­wane są tak, że Lewan­dow­ska w pierw­szej oso­bie zwraca się do swo­jej czy­tel­niczki i mówi, co dokład­nie robi. Na przy­kład: kroję pomi­dory w kostkę, obie­ram cytrynę, zamiast cytryny cza­sem uży­wam limonki i też to się świet­nie spraw­dza.

A, taka wie­dza tajemna – myślę z prze­ką­sem i prze­wra­cam oczami.

– To jest fajne, serio – sły­szę obok głos dziew­czyny. – Będziemy miesz­kać razem w domku – dodaje i uśmie­cha się do mnie. – Ja tu już kolejny raz – mówi i ści­ska mi dłoń. – Nie­które dania robi­łam póź­niej sama w domu. Mówię ci, czad. Cia­sto Snic­kers wyszło mi iden­tycz­nie jak to, które będziemy tu jeść.

Wczy­tuję się w tę ksią­żeczkę, spraw­dzam, kiedy będziemy jeść ten „czad”, wycho­dzi, że w pią­tek, czyli dopiero pod koniec obozu. Niech to będzie moty­wa­cja, żeby dotrwać. Kul­towe cia­sto Snic­kers by Ann niech mam przed oczami za każ­dym razem, gdy będę nie­przy­tomna ze zmę­cze­nia walić głową o matę. Rzu­cam jesz­cze szybko okiem na to, co będę jadła przez naj­bliż­szy tydzień na śnia­da­nie, obiad i kola­cję. Zero glu­tenu, mleka, doda­nego cukru, kawa, nie nor­malna, tylko o nazwie HPBA, czyli „Heal­thy Plan by Ann”. Cze­kam na kul­towe kulki mocy. Mają być w środę. Brzmi to wszystko strasz­nie zdrowo. Za zdrowo, by mogło być dobre, myślę.

Biorę walizkę, idę z nowo poznaną kole­żanką, szu­kamy swo­jego domku. Wszyst­kich jest kil­ka­na­ście, my mamy ten numer sie­dem. Moja szczę­śliwa liczba, dodaję sobie w myślach otu­chy, cho­ciaż już sama droga pod górę z walizką i pre­zen­tami by Ann spra­wia, że po minu­cie dostaję zadyszki i sta­ram się mówić rza­dziej, żeby nie zdra­dzić, jak jestem słaba. Ale szcze­rze mówiąc, myślę tylko o tym, że mam na czole napi­sane, że ni­gdy nie ćwi­czy­łam, i zaraz wylecę stąd z hukiem albo sama ucieknę ze wstydu pod osłoną nocy.

Ją zoba­czy­łam dwie godziny póź­niej, gdy szła na pierw­szy tre­ning i uro­czy­ste otwar­cie obozu „Sum­mer” AD 2022. Kole­żanka z domku pode­ner­wo­wana poga­nia mnie, żebym szła szyb­ciej, bo nie zdą­żymy i będziemy miały karne „bar­pisy”. Nie wiem, czym jest to coś na „b”, ale słowo „karne” natych­miast odpala mi w gło­wie wielki czer­wony neon z napi­sem „NIE”. Nie jestem w kolo­nii kar­nej ani w woj­sku, nikt nie będzie mnie za nic karał. Ale zosta­wiam te reflek­sje na póź­niej, bo teraz widzę Lewan­dow­ską, jak idzie ścieżką pod górę do sali tre­ningowej, obok niej jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka Alek­san­dra Dec, roz­ma­wiają. Wiem, że media kła­mią, zwłasz­cza social media. Wiem, że zdję­cia prze­cho­dzą obróbkę, te wszyst­kie fil­try, Pho­to­shopy, świa­tła, pozy, przez które każdy insta­gra­mo­wicz robi innych w bam­buko i wszy­scy koń­czymy na tera­pii z roz­je­chaną samo­oceną, ale teraz zoba­czy­łam na wła­sne oczy żywo idący przede mną Insta­gram. Poczu­łam się brzydka. Ta jej sprę­ży­stość, chód, postawa ciała. Nie mogłam ode­rwać od niej wzroku. Szła pewna sie­bie, z pod­nie­sioną głową, z wypro­sto­waną do gra­nic moż­li­wo­ści syl­wetką. Ciało opa­lone, nabal­sa­mo­wane, nabłysz­czone, fry­zura per­fek­cyjna, uple­ciona spor­towo, widać gołym okiem, że przez fry­zjerkę. Nie wiem, co to jest, jakaś dziwna aura, ale ona się wyróż­nia. Jest ubrana w bar­dzo skąpy różowy strój do ćwi­czeń, oczy­wi­ście marki 4F. Ładny, może nawet sobie kupię, prze­myka mi przez myśl. Wtedy jesz­cze nie wiem, że nie kupię, bo wszyst­kie te stroje, te fasony, będą odwzo­ro­wy­wane na dzie­siąt­kach ćwi­czą­cych na tym obo­zie cia­łach, bo każda z uczest­ni­czek chce wyglą­dać jak Anna Lewan­dow­ska. Więc tych różo­wych sta­ni­ków, koszu­lek, leg­gin­sów naoglą­dam się przez cały tydzień wię­cej niż reklam w tele­wi­zji przez całe życie i ode­chce mi się kupo­wa­nia.

Idę za nią przez trzy, cztery minuty i zasta­na­wiam się, patrząc na jej nie­zwy­kle umię­śnione plecy, ramiona, pośladki, czy to jest moż­liwe, żeby tak wyglą­dać, jedy­nie pła­cąc za to. Bo prze­cież tak się mówi o Lewan­dow­skiej, że każdy by tak wyglą­dał, każdy wiódłby takie życie, gdyby miał taką for­tunę jak ona. Za te miliony, miliardy prze­cież wszystko można ode­ssać, wsz­cze­pić, docze­pić, doma­lo­wać, dosma­ro­wać, doso­la­rio­wać. Chcę się do niej zbli­żyć, chcę zoba­czyć, jak daleko posu­nięta jest ta gra­nica mię­dzy naturą a zaku­pem piękna. W końcu zrów­nu­jemy się, ale ona się nie odwraca, pochło­nięta jest roz­mową z przy­ja­ciółką.

Przy wej­ściu na salę zosta­wiamy buty, w ośrodku spor­to­wym w stylu japoń­skim ćwi­czy się boso. Wtedy ją mijam, jeste­śmy bar­dzo bli­sko, prze­ci­nają się nasze spoj­rze­nia, wycią­gam do niej rękę, przed­sta­wiam się. Ona odpo­wiada uśmie­chem, swoim imie­niem, podaje mi rękę. Kole­żanka z pokoju współ­lo­ka­torka jest zdzi­wiona moją bez­po­śred­nio­ścią. Kiedy już mijamy Lewan­dow­ską, mówi do mnie: – Wow, powin­nam być taka jak ty, muszę pierw­sza wycią­gać rękę. Być może wtedy Anna by mnie zapa­mię­tała. Ona zawsze patrzy na mnie, jakby widziała mnie pierw­szy raz w życiu.

Myślę sobie – jak cię może nie pamię­tać, prze­cież jesteś tu już trzeci raz, wrzu­casz na swoje social media mnó­stwo rela­cji z jej tre­nin­gów, laj­ku­jesz jej wszyst­kie posty, na pewno cię pamięta.

***

Na sali tre­nin­go­wej panuje chaos. Sporo dziew­czyn pozuje w nowych kostiu­mach przed wiel­kimi lustrami. Prężą się, zado­wo­lone poka­zują swoje wąskie talie, dłu­gie nogi, sprę­ży­ste, mało spor­towe, bar­dziej fil­mowe piersi. Wła­śnie przy­je­cha­łam do świą­tyni ciała, gdzie przez tydzień sto kobiet będzie sku­piać się wyłącz­nie na nim, będzie to ciało zajeż­dżać na katorż­ni­czych tre­nin­gach przez pięć i pół godziny dzien­nie. A nie­któ­rym będzie jesz­cze mało. Są tu takie kobiety, które w prze­rwach mię­dzy tre­nin­gami będą pły­wać, bie­gać, tań­czyć. Roz­glą­dam się, jest tu tro­chę osób nowych, takich jak ja, które nikogo nie znają. Są nieco skrę­po­wane. To dodaje mi otu­chy, nie jestem sama. Prze­piękne ciała spor­t­sme­nek, żon pił­ka­rzy, mode­lek, cele­bry­tek rów­no­waży cał­kiem spory obraz praw­dzi­wego życia: kobiet z nie­ide­alną figurą, nad­wagą, zmarszcz­kami, prze­bar­wie­niami, twa­rzami nie­wi­dzia­nymi w gabi­ne­tach medy­cyny este­tycz­nej.

– Świetne masz te cycki, u mojego robi­łaś? – sły­szę z naroż­nika tych ze świata bez prze­bar­wień.

Odwra­cam się, widzę cele­brytkę, która też przy­je­chała wyci­skać tu siódme poty, podobno nie pierw­szy raz. Chwali biust prze­ślicz­nej dziew­czyny, zgrab­nej, o miłej twa­rzy. Dziew­czyna jest zado­wo­lona ze swo­jego wyglądu, ale wyraź­nie skrę­po­wana tym, że tak publicz­nie i tro­chę za gło­śno padło o jej pier­siach.

Czuję się obco i prze­su­wam się bli­żej tych „zwy­czaj­nych”. Łapię oddech.

– Hej, dziew­czyny! – ogłu­sza­jący krzyk z gło­śni­ków na jakiś czas wyci­sza dal­sze intymne opo­wie­ści. Błąd tech­niczny, sprzę­że­nie mikro­fonu.

– Ludzie, zrób­cie coś z tym mikro­fo­nem. – Lewan­dow­ska daje znać swo­jej eki­pie tre­ne­rów, że coś poszło nie tak. – Zaczy­namy! Witam wszyst­kich na let­nim Camp by Ann 2022!!!

Wielka tre­nin­gowa sala roz­brzmiewa gigan­tycz­nym aplau­zem. Dziew­czyny krzy­czą, pisz­czą, wiwa­tują. Na to wła­śnie cze­kały! Nie­które pró­bo­wały dostać się tu przez kilka lat. Nie­które oszczę­dzały długo, by móc pozwo­lić sobie na taki wyjazd. Kom­bi­no­wały, by ktoś mógł w tym cza­sie zająć się ich dziećmi, cho­rymi rodzi­cami, by szef dał im dodat­kowe wolne w pracy. One tu są, one widzą teraz na żywo swoją idolkę, to z nią będą ćwi­czyć, to z nią będą wal­czyć „o lep­szą sie­bie”, o speł­nione marze­nia.

– Każdy tu przy­je­chał z jakimś celem, i to jest ten moment, aby o tym celu pomy­śleć. – Lewan­dow­ska stara się, by jej słowa brzmiały jak coaching, patrzy na nas jak mówca moty­wa­cyjny. – Wyznacz sobie zada­nie na ten tydzień. Pomyśl, z czym tu przy­je­chałaś, co chcesz popra­wić, o co chcesz wal­czyć.

Dziew­czyny milkną. Chyba myślą o tym celu. Wer­ba­li­zują go wewnętrz­nie. To wszystko ide­al­nie wpi­suje się w tre­ści, które Lewan­dow­ska od lat zamiesz­cza na swoim Insta­gra­mie. Czyli że dla niej ćwi­cze­nia to nie tylko po pro­stu ćwi­cze­nia. To wstęp do bycia kobietą suk­cesu, pewną sie­bie, wspi­na­jącą się po dra­bi­nie osią­gnięć. Kobietą, która dosko­nale wie, czego chce, i codzien­nie jest coraz lep­szą wer­sją sie­bie.

Po tej chwili ciszy Anna kon­ty­nu­uje:

– To ja wam zdra­dzę swój cel. Przy­je­cha­łam tu po to, aby w końcu wziąć się za sie­bie i zro­bić formę. Strasz­nie się zapu­ści­łam, ale wyba­czam to sobie, bo mia­łam teraz trudny czas prze­pro­wadzki z Nie­miec do Hisz­pa­nii.

Roz­glą­dam się, łapię spoj­rze­nia innych dziew­czyn. A jed­nak, nie prze­sły­sza­ły­śmy się, ona to wła­śnie powie­działa. Kobieta z cia­łem nad­ide­al­nym stoi wła­śnie przed setką innych kobiet, z czego przy­naj­mniej połowa ma ciała nie­do­sko­nałe, poobi­jane cią­żami, krzy­wymi krę­go­słu­pami, zmę­czone codzienną domową harówką, powy­gi­nane przez nużącą pracę przed kom­pu­te­rem, znie­kształ­cone nad­wagą, i ta kobieta mówi nam, że się zapu­ściła.

Zaczy­namy, pierw­szy gwiz­dek, muzyka na ful. Stop, stop, stop! Ania jesz­cze ma słowo do nas. Mówi wprost:

– Przez pierw­sze trzy dni dosta­nie­cie totalny wpier­dol.

Używa słowa „wpier­dol”, podoba jej się, że nam się podoba. Owa­cje. Okrzyki. Wszyst­kie chcemy dostać wpier­dol! Po to tu przy­je­cha­ły­śmy. Po trze­cim dniu ma być już z górki. Żebym tylko prze­trwała do trze­ciego dnia. Dziew­czyna sto­jąca obok łapie mój wzrok, czyta we mnie jak w otwar­tej księ­dze. Szep­cze:

– Nie martw się, jeśli nie będziesz już mogła ruszyć żadną czę­ścią ciała, mam leki prze­ciw­za­palne, one zni­we­lują zakwasy, prze­trwasz.

Czuję absur­dalną mie­sza­ninę ulgi i stra­chu. Tu naprawdę cho­dzi o to, żeby się zaje­chać, wyeks­plo­ato­wać ciało tak, by nie­ustan­nie prze­kra­czać te pie­przone gra­nice. Chcę się zbun­to­wać, ale nagle kieł­kuje we mnie myśl: a co jeśli ja potra­fię prze­kro­czyć tę gra­nicę, nie być gor­sza, może ja to umiem, tylko o tym nie wiem? Może jed­nak jestem lep­sza niż myślę, może jestem zaje­bi­sta? Zoba­czymy.

Zaczyna się pierw­szy tre­ning, jest godzina dwu­dzie­sta. Ćwi­czymy trój­kami, dziew­czyny, do któ­rych dołą­czam, są uśmiech­nięte, nie odbie­gam od nich bar­dzo kon­dy­cją, wspie­ramy się. Udaje mi się dobrnąć do końca, ale czuję, że na dziś Lewan­dow­ska przy­go­to­wała dopiero przy­stawkę.

Po tre­ningu jest festi­wal sel­fie z idolką. Nie biorę w tym udziału. Idę na spa­cer po ośrodku. Jest już noc, wszyst­kiego nie widać, ale i tak to miej­sce robi wra­że­nie. Po dłuż­szym spa­cerze sły­szę jakieś krzyki, koń­czą się grom­kim „Gooool!”. Lewan­dow­ska ze swoją naj­bliż­szą gwar­dią ogląda mecz męża, jeden z pierw­szych w bar­wach Bar­ce­lony. W innych dom­kach nie­które uczest­niczki też oglą­dają. Może Anna to doceni. Ja wra­cam do sie­bie. W mojej „sió­demce” jest ciszej. Atmos­fera nie­tok­syczna, czuć, że dziew­czyny przy­je­chały tu po to, żeby naprawdę ćwi­czyć, zaje­chać się, wpro­wa­dzić do swo­jego życia nową dys­cy­plinę. Nie tra­fił mi się domek ani spe­cjal­nie lan­siar­ski, ani krzy­kliwy. Spró­buję zasnąć.

Przy­je­cha­łam na ten obóz z jed­nego powodu. Żeby zro­zu­mieć feno­men Lewan­dow­skiej. Chcia­łam dowie­dzieć się, po co wła­ści­wie ona robi te obozy spor­towe. Po co od lat trzy razy do roku przy­jeż­dża na tę pol­ską wieś, by z setką w więk­szo­ści obcych jej kobiet męczyć się na macie. Trzy tysiące sześć­set pięć­dzie­siąt zło­tych, nawet pomno­żone przez sto, to nie są pie­nią­dze, o które osoba na jej pozio­mie finan­so­wym musi w ten spo­sób wal­czyć. Może je zaro­bić znacz­nie łatwiej, rekla­mu­jąc coś na Insta­gra­mie. Poza tym ona ma już tyle pie­nię­dzy, że może do końca życia nie robić nic. A ona jed­nak zrzuca z sie­bie dolcze­ga­bany, diory i robi te obozy. Te przy­siady, te pompki, te setki sel­fie ze spo­co­nymi fan­kami. Po co?

Przy­je­cha­łam zoba­czyć, jak Anna Lewan­dow­ska buduje swoją spo­łecz­ność i jak gro­ma­dzi wokół sie­bie ludzi. Dla­czego idą za nią tysiące kobiet. Ćwi­czą razem z nią, kupują jej pro­dukty, chcą być takie jak ona. Bycie żoną bar­dzo zna­nego pił­ka­rza to za mało. Jest wiele żon zna­nych pił­ka­rzy, a tylko ona gro­ma­dzi wokół sie­bie wie­lo­mi­lio­nową rze­szę ludzi, zwłasz­cza kobiet, które naprawdę wyle­wają siódme poty na siłowni, przed ekra­nem z jej apli­ka­cją, kupują jej wcale nie tanie kosme­tyki, suple­menty, jedze­nie, śle­dzą każdy krok i co cie­kawe – zmie­niają swoje życie. Jakie tajem­ni­cze zaklę­cia wyma­wia Anna Lewan­dow­ska, jaki ma klucz, wytrych do umy­słów tych kobiet? Te rze­sze to nie są raczej młode, led­wie koń­czące szkołę nasto­latki, tylko w dużej mie­rze doj­rzałe kobiety z dorob­kiem zawo­do­wym, z rodziną, z pie­niędzmi, z pozy­cją spo­łeczną, z ambi­cjami, z doświad­cze­niami. I idą za nią. Nie tylko idą, one bie­gną, przez tydzień wstają codzien­nie o siód­mej rano, zali­czają dystans pięć i pół kilo­me­tra przez las, wokół boiska, pod górę, póź­niej robią jeden dwu­go­dzinny tre­ning, odpo­czy­wają i wie­czo­rem kolejny. I tak codzien­nie. Pięć godzin total­nego hard­core’u, zajeż­dża­nia się na macie, wyplu­wa­nia płuc. Ale nikt nikogo nie trzyma tu na siłę.

Na ten obóz nie jest łatwo się dostać.

Kiedy pod­ję­łam decy­zję, że chcę tu przy­je­chać, dotar­łam do dziew­czyny, która ćwi­czy z Lewan­dow­ską od lat i była już na jej obo­zie. I powie­działa mi coś, w co nie mogłam uwie­rzyć. Że nawet ona, będąc zna­jomą Lewan­dow­skiej, jest trak­to­wana dokład­nie tak jak każda inna poten­cjalna uczest­niczka. Czyli musi wyko­nać cały rytuał ini­cja­cyjny. Na czym on polega? Ano na tym, że Lewan­dow­ska ni­gdy nie mówi, kiedy roz­poczną się zapisy. Ele­ment zasko­cze­nia ma wywo­łać nie­pew­ność i wzmóc czuj­ność. Dokład­nie insta­gra­mową czuj­ność. Wymie­nialną na walutę zasię­gów, wprost pro­por­cjo­nal­nie wymie­nialną na zło­tówki, a może lepiej dolary czy euro. Ele­ment nie­pew­no­ści powo­duje, że osoby zain­te­re­so­wane przy­jaz­dem cały czas obser­wują jej media spo­łecz­no­ściowe, nie chcą prze­ga­pić żad­nej rela­cji, są wręcz przy­wią­zane do Insta­grama, bo nie wia­domo, kiedy i o któ­rej godzi­nie Lewan­dow­ska wrzuci infor­ma­cję, że roz­po­czyna rekru­ta­cję na obóz. Co robią te kobiety? Już kilka tygo­dni wcze­śniej mają napi­sa­nego goto­wego maila z prośbą o przy­ję­cie na obóz i trzy­mają go w kopiach robo­czych, cze­ka­jąc na zie­lone świa­tło. Wtedy szybko SEND i modli­twa o szczę­ście. Jedna z uczest­ni­czek, którą pozna­łam już na obo­zie, bar­dzo zaradna, inte­li­gentna kobieta na co dzień pro­wa­dząca firmę w dużym mie­ście, powie­działa mi, że aby się tu dostać, jej pra­cow­nicy od początku czerwca (obóz jest pod koniec sierp­nia, więc mniej wię­cej wia­domo, że zapisy są zwy­kle jakieś dwa mie­siące wcze­śniej) razem z nią cały czas moni­to­ro­wali social media Lewan­dow­skiej, aby nie prze­ga­pić momentu rekru­ta­cji. Dzięki temu nie prze­ga­piła, wysłała maila, zdą­żyła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki