Polowanie na psy - Mieczysław Gorzka - ebook + audiobook + książka

Polowanie na psy ebook i audiobook

Mieczysław Gorzka

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

65 osób interesuje się tą książką

Opis

CZY ZABIJĘ JESZCZE RAZ? NA PEWNO. JUŻ SZUKAM NOWEJ OFIARY…

Na początku grudnia 1981 roku we Wrocławiu zostaje zamordowane starsze małżeństwo. Sprawę prowadzi doświadczony oficer MO kapitan Marek Piekło wraz z sierżantem Tadeuszem Majerem. Piekło pije i niełatwe śledztwo jest ostatnią rzeczą, którą chce się zajmować. Wprowadzenie stanu wojennego jeszcze bardziej wszystko komplikuje. Do śledztwa wtrąca się Służba Bezpieczeństwa. A morderca uderza ponownie.

Współcześnie komisarz Marcin Zakrzewski prowadzi dochodzenie w sprawie zabójstwa funkcjonariuszy. Morderca ogłosił, że nie zatrzyma się aż do czasu, gdy policja odnajdzie zabójcę z początku lat osiemdziesiątych. Zakrzewski próbuje rozwiązać dwie zagadki, tę sprzed lat i obecną, zanim pojawią się kolejne ofiary. Jeszcze nie wie, o jak wielką stawkę toczy się gra.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 595

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 25 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,7 (3136 ocen)
2378
614
111
26
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beataksiazkoholiczka

Nie oderwiesz się od lektury

Książek Gorzki się nie czyta, je się pochłania! Uwielbiam komisarza Zakrzewskiego - autor stworzył postać, z którą chce się spędzać czas, śledzić jej losy, trzymać za nią kciuki. Tym razem losy Zakrzewskiego przeplatane są przygodami kapitana Piekły z Milicji Obywatelskiej. Retrospekcje są prowadzone ciekawie i bardzo spójne. Gorzka potrafił wykreować kolejną genialną postać. Sama intryga jest bardzo rozbudowana, ale na koniec pozostaje tyle niewiadomych, że autor po prostu musi napisać kolejną część!
90
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

"Polowanie na psy" otwiera kolejną trylogię wybitnego pisarza kryminałów- Mieczysława Gorzki, a ku uciesze czytelników jest powrotem komisarza "Trupia czaszka". Akcja rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych- współczenie i w PRL-u. Lubiany przez czytelników komisarz Marcin Zakrzewski, musi rozwiązać sprawę śmierci dwóch policjantów jednak nie jest to jedyne morderstwo, z którym musi się zmierzyć. Na miejscu zbrodni śledczy odnajdują tajemnicze daty, które powiązane są ze zbrodniami z przed wielu lat. Otrzymują również wiadomość od mordercy, który informuje, że nie przestanie zabijać do momentu, gdy nie odnajdą sprawcy morderstw z lat 80. Śledztwo nie jest łatwe. Morderca nie pozostawia po sobie śladów, a żaden policjant nie może czuć się bezpieczny. Zakrzewski i jego ekipa nie zdają sobie sprawy, jak bardzo ich zdrowie i życie jest zagrożone. Akcja książki nie jest monotonna. Ze współczesności autor przenosi czytelnika do lat 80. Ówczesnymi morderstwami zajmuje się oficer Milicji ...
20
GoniaZdan

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepszy kryminał jaki przeczytałam od wielu lat.
20
EwaD_Piwko

Nie oderwiesz się od lektury

pozostaje pod wrażeniem...świetny kryminał. Tylko taka sprawa. w 1982 roku w polskim kodeksie karnym nie było jeszcze kary dożywocia ;)
00
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, nieodkladalna ksiazka, ktora koniecznie musicie przeczytac! Polecam!
00

Popularność




Rozdział I

I

Blask nad­cho­dzą­cego świtu roz­ja­śniał wschod­nią stronę nieba.

Poli­cyjny radio­wóz mknął pustą o tej porze drogą kra­jową numer osiem z Wro­cła­wia w kie­runku Łagiew­nik. Wła­śnie minęli po pra­wej stro­nie Kobie­rzyce i auto pod­sko­czyło na torach kole­jo­wych, prze­ci­na­ją­cych w tym miej­scu jezd­nię. Sie­dzący na fotelu pasa­żera komi­sarz Mar­cin Zakrzew­ski zaklął gło­śno, gdy tro­chę kawy wylało mu się ze sty­ro­pia­no­wego kubka na spodnie.

– Wol­niej, zabi­jesz nas – wark­nęła z tyl­nego sie­dze­nia aspi­rant Karina Buczko.

– Prze­pra­szam – rzu­cił znad kie­row­nicy poste­run­kowy i zwol­nił.

Mar­cin nie zwró­cił uwagi na nie­spo­kojne spoj­rze­nie, jakim obrzu­cił go kie­rowca, ponie­waż patrzył w tylne lusterko na Karinę. Pod­krą­żone oczy i bla­dość na policz­kach suge­ro­wały, że nie­wiele spała tej nocy. W pal­cach ner­wowo obra­cała papie­rosa, jakby nie mogła się docze­kać, kiedy wresz­cie go zapali i zacią­gnie się dymem. Chciał o coś zapy­tać, lecz widząc jej minę, ugryzł się w język. Potem na pewno będzie miał oka­zję. Bez świad­ków.

Napił się kawy i spoj­rzał na zega­rek. Była szó­sta sie­dem­na­ście. Koła szu­miały na mokrym asfal­cie, porywy chłod­nego wia­tru zry­wały z drzew pożół­kłe liście i ciskały je przed maskę samo­chodu. Typowy pora­nek, jakich wiele w dru­giej poło­wie listo­pada. Taki, w któ­rym sam widok z okna znie­chęca do wsta­wa­nia z łóżka. Tele­fon obu­dził Mar­cina już przed piątą. Kilka słów wypo­wie­dzia­nych przez dyżur­nego spra­wiło, że sen odpły­nął w sekundę. Radio­wóz zja­wił się pod jego domem przy Kos­sak-Szczuc­kiej kilka minut przed szó­stą. Karina była już w środku. Po dro­dze zaje­chali na sta­cję Orlenu po kawę.

Gdy zbli­żyli się do miej­sco­wo­ści Cie­szyce, poste­run­kowy zwol­nił jesz­cze bar­dziej. Po lewej był pusty par­king dla tirów z zamknię­tym o tak wcze­snej porze barem Pod Topo­lami, po czym wje­chali do strefy zabu­do­wa­nej. Droga przez chwilę pro­wa­dziła tuż przy budyn­kach miesz­kal­nych, które koń­czyły się po kil­ku­dzie­się­ciu metrach. Minęli skład mate­ria­łów budow­la­nych i jechali dalej po lek­kim łuku w prawo.

Miej­sce, do któ­rego zmie­rzali, zoba­czyli z daleka. Krótki, wąski par­king poło­żony po pra­wej stro­nie, rów­no­le­gle do szosy. Pew­nie ni­gdy wcze­śniej nie stało tu tyle poli­cyj­nych aut. Dwa wozy dro­gówki blo­ko­wały wjazd na par­king z obu stron, kolejny radio­wóz stał tuż przy linii jezdni. Poste­run­kowy mocno przy­ha­mo­wał, jakby prze­stało mu się spie­szyć. Im byli bli­żej, tym wię­cej szcze­gó­łów dostrze­gali. Mniej wię­cej na środku par­kingu jeden z radio­wo­zów był ogro­dzony poli­cyj­nymi taśmami. Prze­strzeń mię­dzy autem od strony pasa­żera a polem zasła­niały para­wany, jak przy wypad­kach dro­go­wych. Tylko że to nie był wypa­dek.

Minęli auto dro­gówki i zapar­ko­wali tuż za nim. Wysie­dli i sta­nęli obok sie­bie, roz­glą­da­jąc się w mil­cze­niu. Mar­cin dopił resztę kawy, nie miał co zro­bić z kub­kiem, więc posta­wił go na dachu radio­wozu. Od pola powiał wiatr, nio­sąc ze sobą zerwane z drzew liście; kubek sfru­nął i poto­czył się po jezdni. Po chwili zmiaż­dżyły go koła prze­jeż­dża­ją­cego tira. Karina wresz­cie zapa­liła papie­rosa i zacią­gała się, jakby to miał być jej ostatni w życiu. Byli tu jedy­nymi poli­cjan­tami po cywil­nemu, więc zawie­sili sobie na szyi odznaki. W róż­nych czę­ściach par­kingu stało kilku mun­du­ro­wych z ponu­rymi minami. Nikogo nie było przy para­wa­nie. Domy­ślali się dla­czego.

Powoli pod­szedł do nich szpa­ko­waty poli­cjant mniej wię­cej w wieku Mar­cina. Był blady, miał prze­krwione białka oczu i tak zaci­śnięte szczęki, że z tru­dem wypo­wia­dał słowa. Uści­snął dłoń Kari­nie, potem Mar­ci­nowi.

– Jaskul­ski, poste­ru­nek w Kobie­rzy­cach – rzu­cił krótko bez żad­nych ozdob­ni­ków.

Po trzech gwiazd­kach na pago­nach poznali, że jest komi­sa­rzem. Pew­nie był tu naj­star­szy stop­niem.

– Buczko.

– Zakrzew­ski.

Z hukiem minęła ich cię­ża­rówka, zagłu­sza­jąc pre­zen­ta­cję. Kolejny powiew wia­tru przy­niósł nową par­tię liści. Było cho­ler­nie zimno i dopiero teraz to poczuli.

Mar­cin wska­zał wzro­kiem para­wany.

– Pój­dziesz z nami? – zapy­tał.

– Nie. – Komi­sarz Jaskul­ski uciekł spoj­rze­niem w bok. – Już widzia­łem i na razie mi wystar­czy.

– J-jasne.

Ruszyli, czu­jąc na sobie wzrok innych poli­cjan­tów. Zatrzy­mali się przed taśmami ota­cza­ją­cymi radio­wóz. Omie­tli spoj­rze­niami asfalt aż do para­wa­nów.

– Idziemy? – Karina pod­nio­sła wzrok na Mar­cina.

– Tylko ostroż­nie, żeby nam póź­niej Marta głów nie poury­wała, jak coś zadep­czemy.

Karina prze­szła pod taśmą, a Zakrzew­ski zde­cy­do­wał się na wielki krok górą. Taśma była dość wysoko, zaha­czył o nią butem, zachwiał się i taśma się urwała. Klnąc, poszedł za Kariną.

Wystar­czył rzut oka i już wie­dział, dla­czego Jaskul­ski nie chciał drugi raz oglą­dać tego widoku. To prze­cież byli jego ludzie, z któ­rymi pra­co­wał od dawna.

Dwa ciała w pokrwa­wio­nych mun­du­rach leżały obok sie­bie, jakby zabójca spe­cjal­nie je tak uło­żył. Po dys­tynk­cjach poznali, że ciało leżące bli­żej nale­żało do star­szego sier­żanta Pawła Woj­nara. Jego głowa była nie­na­tu­ral­nie odchy­lona do tyłu, usta otwarte. Tra­fiło go co naj­mniej sześć kul. Miał cztery krwawe ślady na pier­siach i dziurę w skroni. Pocisk, który roz­orał mu pachwinę, musiał uszko­dzić tęt­nicę, ponie­waż Woj­nar leżał w wiel­kiej kałuży zakrze­płej krwi. Jej ślady znaj­do­wały się z boku samo­chodu, na asfal­cie i na pobo­czu w pew­nym odda­le­niu od ciała. Dru­gim zamor­do­wa­nym był sier­żant Jacek Dylong. Leżał na boku, z twa­rzą zwró­coną do ziemi, z rękami nad głową i nogami uło­żo­nymi tak, jakby chciał przy­brać postawę zasad­ni­czą. Przynaj­mniej takie sko­ja­rze­nie prze­mknęło Zakrzew­skiemu przez myśl. Prawy but znaj­do­wał się w odle­gło­ści około dwóch metrów od ciała. Ślady krwi na asfal­cie świad­czyły o tym, że zwłoki zostały prze­cią­gnięte sprzed maski pojazdu aż do tego miej­sca. But musiał zsu­nąć się po dro­dze. Być może zabójca spe­cjal­nie tak uło­żył Dylonga. A może był to zupełny przy­pa­dek.

Karina Buczko gło­śno prze­łknęła ślinę. Mar­cin stał, czu­jąc nara­sta­jącą wście­kłość. Zabój­stwo gli­nia­rza zawsze było wstrzą­sem dla innych poli­cjan­tów. Zawsze wywo­ły­wało szcze­gólne wzbu­rze­nie i nie­po­ha­mo­wany gniew. Jeśli ginął poli­cjant, zabójca ni­gdy nie mógł czuć się bez­piecz­nie. Mógł być pewien, że będzie ści­gany przez wszyst­kich mun­du­ro­wych w kraju, zawsze i wszę­dzie, już do końca świata. Dla takich zbrodni nie było umo­rze­nia, poli­cja ni­gdy nie zapo­mi­nała. Zabój­stwo poli­cjanta było zła­ma­niem pew­nego tabu, naru­sze­niem nie­ty­kal­no­ści całej insty­tu­cji. Zabi­ja­jąc poli­cjanta, sprawca musiał wie­dzieć, że wła­śnie budzi naj­gor­sze bul­te­riery, które już ni­gdy nie prze­staną za nim węszyć.

Zakrzew­ski był wła­śnie takim poli­cyj­nym bul­te­rie­rem. Psem, który ni­gdy nie odpusz­cza, dla któ­rego tro­pie­nie zbrodni jest jedy­nym zaję­ciem nada­ją­cym życiu sens. Nie miał pry­wat­nego życia i już dawno się z tym pogo­dził. Był czas, kiedy pró­bo­wał wal­czyć, zasta­na­wiał się, czy nie zmie­nić pracy, szar­pał się, oszu­ki­wał samego sie­bie, że będzie mu lepiej, zacznie żyć ina­czej. Długo trwało, zanim osta­tecz­nie uświa­do­mił sobie, że nie jest w sta­nie się zmie­nić, i pogo­dził się z tą myślą. Chaos i cier­pie­nie napę­dzały go do dzia­ła­nia. Jak chcesz iść do przodu, nie ma, że boli.

Ock­nął się z roz­my­ślań, kiedy sto­jąca obok Karina Buczko zapa­liła kolej­nego papie­rosa i szturch­nęła go w ramię. Ode­szli kawa­łek do tyłu, poza gra­nicę wyzna­czoną przez taśmy. Naj­pierw tech­nicy musieli zabez­pie­czyć ślady, a pro­ku­ra­tor z leka­rzem sądo­wym zade­cy­do­wać o prze­wie­zie­niu obu ciał na sek­cję zwłok do Zakładu Medy­cyny Sądo­wej. Tech­nicy już wyje­chali z Wro­cła­wia i powinni dotrzeć lada moment. Zwy­kle dłu­żej cze­kało się na pro­ku­ra­tora, lecz Mar­cin podej­rze­wał, że w tym przy­padku pojawi się na miej­scu wyjąt­kowo szybko.

Zabój­stwo dwóch poli­cjan­tów, zastrze­lo­nych z zimną krwią na przy­droż­nym par­kingu, na długo wstrzą­śnie opi­nią publiczną w całym kraju. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że schwy­ta­nie zabójcy jest kwe­stią naj­bliż­szych dni, jeśli nie godzin. Poli­cja musiała wyka­zać się wyjąt­kową sku­tecz­no­ścią. Po to, żeby pod­nieść morale funk­cjo­na­riu­szy i poka­zać swoją moc. Po to, żeby znie­chę­cić do podob­nych zbrodni w przy­szło­ści.

Dla­tego tuż po zna­le­zie­niu zwłok około czwar­tej rano odbyła się szybka tele­fo­niczna narada komen­danta woje­wódz­kiego z naczel­ni­kiem wydziału kry­mi­nal­nego. Sprawę miał popro­wa­dzić naj­lep­szy, naj­bar­dziej doświad­czony i naj­sku­tecz­niej­szy śled­czy. Aktu­al­nie był tylko jeden kry­mi­nalny, o któ­rym można było to powie­dzieć – Zakrzew­ski. Komen­dant woje­wódzki gwa­ran­to­wał kadry, sprzęt, środki finan­sowe i sta­wiał tylko jeden waru­nek: szyb­kie uję­cie sprawcy.

Zanim Karina zdą­żyła coś powie­dzieć, sta­nął obok nich komi­sarz Jaskul­ski. Mar­cin wci­snął ręce głę­boko w kie­sze­nie spodni, jakby dzięki temu miało mu się zro­bić cie­plej. Poli­cjantce wyda­wało się, że wiatr znowu przy­brał na sile. Słońce, obie­cu­jące wcze­śniej pogodny dzień, skryło się za cału­nem sza­rych obło­ków.

– Co o tym sądzi­cie? – zapy­tał miej­scowy poli­cjant.

Zakrzew­ski wzru­szył tylko ramio­nami, wpa­trzony gdzieś przed sie­bie. Kil­ka­set metrów dalej droga wspi­nała się na pagó­rek i mijała kopal­nię pia­sku. Pamię­tał, że kiedy ostat­nio tam­tędy prze­jeż­dżał, przy bra­mie stały dwa działa z cza­sów wojny.

– Kiedy mel­do­wali się ostatni raz? – zapy­tała Karina.

– Wczo­raj około dwu­dzie­stej dru­giej.

– Jest w tym coś nie­po­ko­ją­cego…

Jaskul­ski spoj­rzał na Karinę i prze­niósł wzrok na mil­czą­cego Mar­cina.

– Nie rozu­miem, co?

– Oni nawet nie mieli roz­pię­tych kabur – odparł Zakrzew­ski.

– Ale co to ma do rze­czy?

– Dużo. – Karina znowu zapa­liła cien­kiego papie­rosa. – Zostali zastrze­leni po zmroku, na pustym par­kingu, w dość odlud­nym miej­scu. Jeśli zatrzy­mali się tutaj, żeby kogoś skon­tro­lo­wać, nie zacho­wali ostroż­no­ści. Obaj wysie­dli z wozu i zamknęli drzwi.

– Skąd to wie­cie?

– Dylong zgi­nął dwa metry przed maską radio­wozu, Woj­nar w miej­scu, w któ­rym stał – wyja­śnił Zakrzew­ski. – Gdyby drzwi były otwarte, mógłby się za nimi scho­wać i nie dostałby kuli w tęt­nicę udową.

Komi­sarz Jaskul­ski mil­czał przez jakiś czas. Patrzył po twa­rzach swo­ich ludzi, na któ­rych malo­wały się wście­kłość i chęć natych­mia­sto­wej zemsty.

– Jak według was do tego doszło? – ode­zwał się po dłuż­szej chwili.

Zakrzew­ski nie odpo­wie­dział, zapa­trzony gdzieś w dal. Wyobraź­nia pod­po­wia­dała mu, jak ta scena mogła wyglą­dać.

Około dzie­wię­ciu godzin wcze­śniej wóz patro­lowy numer 117 jechał kra­jową ósemką w kie­runku Kobie­rzyc. Sier­żant Jacek Dylong mocno naci­skał pedał gazu, aż wresz­cie gdzieś na wyso­ko­ści Jor­da­nowa Ślą­skiego utknęli za trzema tirami, wlo­ką­cymi się jeden za dru­gim. Dylong dwa razy przy­mie­rzał się do wyprze­dza­nia, ale dał sobie spo­kój. Taki manewr w zupeł­nych ciem­no­ściach, na wąskiej i krę­tej dro­dze gra­ni­czył z sza­leń­stwem. Sier­żant zaklął tylko i dosto­so­wał pręd­kość do jadą­cych z przodu. Po chwili za nimi cią­gnął już cały sznur pojaz­dów. Widok poli­cyj­nego radio­wozu sku­tecz­nie znie­chę­cał do nie­bez­piecz­nych manew­rów.

Przez radio ode­zwał się dyżurny:

– Sto sie­dem­na­ście, gdzie jeste­ście?

Woj­nar się­gnął po nadaj­nik, zie­wa­jąc przy tym sze­roko.

– Tu sto sie­dem­na­ście, nie­da­leko. Koń­czymy służbę.

– Mie­li­ście jakieś pro­blemy?

– Jak zwy­kle. On nawa­lony jak mesersz­mit, ona wście­kła, że sam wszystko wypił. Awan­tura gotowa.

– To już czwarty raz w tym mie­siącu – jęk­nął dyżurny. – Musimy coś z tym zro­bić. Sze­ro­kiej drogi.

– Przy­ją­łem, bez odbioru.

Tiry zwol­niły przy kopalni pia­sku po pra­wej stro­nie. Dylong zaklął pod nosem i wci­snął mocno hamu­lec. Po chwili przy­spie­szyli, zjeż­dża­jąc z górki w kie­runku Cie­szyc. Gdy mijali par­king po lewej stro­nie drogi, Woj­nar nagle chwy­cił kolegę za ramię.

– Ktoś tam do nas machał!

Dylong, sku­piony na pro­wa­dze­niu auta i ośle­piony świa­tłami nad­jeż­dża­ją­cych z naprze­ciwka pojaz­dów, niczego nie zauwa­żył.

– Gdzie? – zapy­tał nie­chęt­nie.

– Na par­kingu. Zawróć, chyba coś się stało!

– Cho­lera jasna, tu nie ma gdzie…

Musieli prze­je­chać przez cen­trum miej­sco­wo­ści, gdzie droga pro­wa­dziła mię­dzy domami. Zawró­cili na par­kingu przy barze Pod Topo­lami. Już z daleka w świe­tle reflek­to­rów jadą­cych z naprze­ciwka samo­cho­dów widzieli ciemny zarys auta i syl­wetkę czło­wieka. Zatrzy­mali się kilka metrów przed nim. Świa­tła radio­wozu padły na czarne audi, lata świet­no­ści mające już dawno za sobą. Męż­czy­zna w czapce z dasz­kiem stał tro­chę bli­żej. Osła­niał twarz ramie­niem. Dylong zmie­nił świa­tła na posto­jowe, otwo­rzył drzwi i wysiadł, wkła­da­jąc czapkę. Woj­nar bez waha­nia poszedł w jego ślady.

– Sier­żant Jacek Dylong, poste­ru­nek poli­cji w Kobie­rzy­cach, pan nas wzy­wał?

– Tak. – Głos męż­czy­zny drżał, jakby sta­rał się zapa­no­wać nad zde­ner­wo­wa­niem. – Pano­wie, stało się coś strasz­nego.

Dylong postą­pił jesz­cze krok do przodu. Ośle­piły go świa­tła cię­ża­rówki, zjeż­dża­ją­cej z górki od strony pia­skowni. Cią­gle nie widział twa­rzy męż­czy­zny.

– Pro­szę się uspo­koić i opo­wie­dzieć, co się stało. – W jego gło­sie zabrzmiały pew­ność sie­bie i pro­fe­sjo­na­lizm.

– Kiedy wła­śnie nie wiem. Coś… – rzu­cił bez­rad­nie męż­czy­zna.

Zapa­dła ciem­ność, roz­świe­tlona tylko posto­jo­wymi świa­tłami radio­wozu. Przez chwilę główną drogą nic nie jechało.

– Pro­szę się nie dener­wo­wać… – zaczął Dylong, zbli­ża­jąc się jesz­cze bar­dziej do męż­czy­zny, i zamilkł nagle.

Nie­zna­jomy wyko­nał nie­do­strze­galny w ciem­no­ściach gest, a potem nagle roz­legł się huk i lufa trzy­ma­nego przez niego pisto­letu plu­nęła ogniem. Sier­żant Jacek Dylong dostał w brzuch, jęk­nął, pochy­lił się do przodu i upadł bokiem na asfalt.

– Jezus Maria! – krzyk­nął Woj­nar, lecz nie zdą­żył zare­ago­wać.

Czarna postać z twa­rzą przy­sło­niętą dasz­kiem czapki sko­czyła w jego stronę, a z lufy pisto­letu znowu buch­nął ogień. Raz, drugi, trzeci. Pierw­szy pocisk tra­fił Woj­nara w pierś, drugi w skroń, trzeci w pachwinę. Pchnięty ude­rze­niami poci­sków poli­cjant zato­czył się do tyłu i upadł na plecy obok auta, nie wyda­jąc z sie­bie żad­nego dźwięku. Krew z uszko­dzo­nej tęt­nicy try­skała wokoło przez dziurę w spodniach.

Od strony Cie­szyc nad­je­chało kilka aut i minęło ich z szu­mem. Potem kilka innych pojaz­dów minęło par­king, jadąc w prze­ciw­nym kie­runku. Zabójca cze­kał cier­pli­wie, aż ruch usta­nie. Wtedy pod­szedł do Dylonga, chwy­cił go za ręce i pocią­gnął. Poli­cjant zawył z bólu. Z jego ust popły­nął ciąg nie­wy­raź­nych prze­kleństw i zawo­dze­nie.

– Kurwa… ja pierd… Jezu… co ty? Aaaagh…!!

Zabójca pozo­sta­wił Dylonga obok ciała Woj­nara, wstrzą­sa­nego przed­śmiert­nymi drgaw­kami i leżą­cego w czar­nej kałuży krwi. Cof­nął się dwa kroki, odcze­kał dłu­gie kil­ka­na­ście sekund, aż na głów­nej dro­dze ponow­nie zrobi się pusto, i oddał jesz­cze kilka strza­łów.

Czarne bmw z przy­ciem­nio­nymi szy­bami zatrzy­mało się na skraju par­kingu. Pro­ku­ra­tor śled­czy Ire­ne­usz Paleczny wyglą­dał na trzy­dzie­ści pięć lat, miał czarne, sta­ran­nie przy­strzy­żone włosy, ciemną cerę, a ubio­rem nie­bez­piecz­nie przy­po­mi­nał Mar­ci­nowi pro­ku­ra­tora Wysoc­kiego.

– Skąd on ma taką furę? – wyce­dziła przez zęby Karina.

– Pew­nie z pro­ku­ra­tor­skiej pen­sji – rzu­cił iro­nicz­nie Mar­cin.

Jaskul­ski naj­wy­raź­niej stwier­dził, że nie chce być świad­kiem ich roz­mowy, ponie­waż bez słowa odszedł do swo­ich ludzi. Paleczny ski­nął głową Mar­ci­nowi i Kari­nie, poszedł obej­rzeć zwłoki, po czym wolno zbli­żył się do poli­cjan­tów. Z tru­dem pano­wał nad zde­ner­wo­wa­niem. Nawet jego głos zabrzmiał ina­czej niż zwy­kle. Jakby nale­żał do czar­nego cha­rak­teru z kre­skó­wek dla dzieci.

– Jak to się, cho­lera, stało?

W noz­drza poli­cjan­tów ude­rzył zapach moc­nych per­fum pomie­sza­nych z gumą mię­tową. Karina z tru­dem się powstrzy­mała, żeby nie zro­bić kroku w tył. Nie tole­ro­wała takich zapa­chów.

– Tego jesz­cze nie wiemy. – Zakrzew­ski wzru­szył ramio­nami.

Jakiś czas temu nowy pro­ku­ra­tor gene­ralny zaczął wpro­wa­dzać swoje porządki. Kilku pro­ku­ra­torów z pro­ku­ra­tury rejo­no­wej zostało odde­le­go­wa­nych do pracy w mniej­szych jed­nost­kach na Dol­nym Ślą­sku. Pro­ku­ra­tor Marek Grab­ski tak wła­śnie poże­gnał się z pracą we Wro­cła­wiu. W ich miej­sce poja­wili się nomi­naci nowej wła­dzy. Paleczny był jed­nym z nich. Mar­cin dotąd z nim nie pra­co­wał, więc na razie nie mógł stwier­dzić, czy go lubi. Miał nadzieję, że Paleczny nie został nomi­no­wany na zasa­dzie: mierny, ale wierny. Innym pyta­niem było, czy szef go lubi, skoro wyty­po­wał go do sprawy, o któ­rej od razu było wia­domo, że albo będzie począt­kiem jego kariery, albo sku­tecz­nie na kilka lat mu ją utrąci. No, chyba że Paleczny ma mocne plecy i ewen­tu­alna porażka mu nie zaszko­dzi. Patrząc na jego zde­ner­wo­wa­nie, Mar­cin bar­dzo wąt­pił w tę drugą ewen­tu­al­ność.

– Pro­szę przy­je­chać do mnie na dwu­na­stą. Usta­limy plan śledz­twa. Chciał­bym, żeby codzien­nie oso­bi­ście infor­mo­wał mnie pan o postę­pach.

Karina spoj­rzała w szare niebo, a Zakrzew­ski w ciemne oczy pro­ku­ra­tora.

– Nie. – Pokrę­cił głową.

– Słu­cham? – Paleczny widać nie przy­wykł, żeby ktoś mu się sprze­ci­wiał, bo zdzi­wiony wyba­łu­szył oczy na Mar­cina.

– Pro­szę mnie posłu­chać, pro­ku­ra­to­rze. – Mar­cin wolno cedził słowa. – Nie będę się z panem spo­ty­kał tylko po to, żeby poga­dać o niczym i napić się kawy. Wyba­czy pan, ale szkoda mi czasu. Spo­tkamy się, jak już prze­ana­li­zu­jemy ślady zebrane na miej­scu prze­stęp­stwa, będziemy mieli jakieś poszlaki i pomysł, co dalej. Wtedy pan zatwier­dzi mój plan śledz­twa.

– Pan się chyba zapo­mina… – Pro­ku­ra­tor nie dokoń­czył.

– Nie zapo­mi­nam się. Chcę po pro­stu szybko dorwać tego skur­wy­syna, który zabił naszych chło­pa­ków. Chciał­bym, żeby pan mi pomógł, a nie prze­szka­dzał. Będzie jesz­cze dużo roboty przy prze­słu­cha­niach świad­ków, potem przy akcie oskar­że­nia i na pro­ce­sie, więc będzie oka­zja się wyka­zać. Ofi­cjal­nie nie musi pan prze­ka­zy­wać pro­wa­dze­nia sprawy poli­cji, ale do pracy ope­ra­cyj­nej pro­szę się nam nie wtrą­cać.

Pro­ku­ra­tor Paleczny otwo­rzył usta i zaraz je zamknął, nie wyda­jąc nawet dźwięku. Spoj­rzał na Karinę. Poli­cjantka nie błą­dziła już wzro­kiem po nie­bie, tylko patrzyła mu twardo w twarz.

– W niczym nie może pan teraz pomóc – rzu­ciła.

– Nam też zależy, żeby szybko schwy­tać zabójcę – dodał Mar­cin. – Jak nam się uda, będzie się pan miał czym chlu­bić, a nie każdy młody pro­ku­ra­tor może się pochwa­lić takim suk­ce­sem. Pro­szę pomy­śleć.

Pro­ku­ra­tor rozej­rzał się wokoło, jakby spraw­dza­jąc, czy nikt nie sły­szy tej roz­mowy. Inni stali za daleko. Poza tym prze­jeż­dża­jące co chwilę samo­chody sku­tecz­nie zagłu­szały wszyst­kie dźwięki.

– Będą naci­ski z góry – ode­zwał się wresz­cie. – Będzie o tym gło­śno w mediach.

– Wła­śnie tutaj liczył­bym na pana wydatną pomoc w naj­bliż­szych dniach. – Zakrzew­ski na­dal mie­rzył pro­ku­ra­tora bez­czel­nym spoj­rze­niem. – Będzie pan mógł się wykre­ować na moc­nego faceta, który trzyma śledz­two w gar­ści.

Pro­ku­ra­tor Paleczny wciąż patrzył to na Karinę, to na Mar­cina. Wahał się, jak zare­ago­wać na takie posta­wie­nie sprawy. Wresz­cie wybrał naj­lep­szą dla nich opcję. Wycią­gnął z kie­szeni wizy­tówkę i podał Mar­ci­nowi.

– Pro­szę do mnie zadzwo­nić, kiedy będziemy mogli poroz­ma­wiać o pla­nie śledz­twa – mówił tak cicho, że jego głos z tru­dem prze­bi­jał się przez hałas z głów­nej drogi. – Chciał­bym być w miarę czę­sto infor­mo­wany, muszę wie­dzieć…

– Oczy­wi­ście – prze­rwał mu Zakrzew­ski. – Ma pan wgląd do akt sprawy na każ­dym eta­pie, zapra­szam na wszyst­kie narady zespołu śled­czego w komen­dzie woje­wódz­kiej.

Kolejne dwa auta zaje­chały na par­king. Pro­ku­ra­tor odszedł w kie­runku pato­loga gra­mo­lą­cego się z pierw­szego z nich. Dru­gie nale­żało do tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki. Jako pierw­sza wysia­dła drobna kobieta z wło­sami ufar­bo­wa­nymi na nie­bie­sko. Marta Mic­kie­wicz, od nie­dawna nowa sze­fowa tech­ni­ków. Ski­nęła im głową i zaraz pogo­niła swo­ich ludzi do pracy. Po chwili, ubrani w kom­bi­ne­zony przy­po­mi­na­jące stroje labo­ran­tów pra­cu­ją­cych przy bada­niu naj­groź­niej­szych wiru­sów w ści­śle taj­nym labo­ra­to­rium w Wuhan, prze­szu­ki­wali miej­sce prze­stęp­stwa.

– Bałam się, że nie pęk­nie.

– Tacy zawsze pękają. – Mar­cin wzru­szył ramio­nami. – Mam tylko nadzieję, że się potem nie roz­my­śli i nie będzie nam zbyt­nio prze­szka­dzał.

– Nie wia­domo.

Komi­sarz Zakrzew­ski ski­nął na Jaskul­skiego. Ten pod­szedł do nich z ocią­ga­niem.

– Komi­sa­rzu Jaskul­ski, nie ma sensu robić tu nie­po­trzeb­nego zamie­sza­nia. – Mar­cin spoj­rzał na niego z góry. – Pro­szę zająć czymś swo­ich ludzi.

Miej­scowy poli­cjant popa­trzył na niego, jakby nie zro­zu­miał.

– Lepiej niż my zna­cie oko­licz­nych miesz­kań­ców. – Karina mówiła wolno i wyraź­nie. – Niech pan wyśle swo­ich poli­cjan­tów do wsi, może ktoś coś widział. Poza tym jak naj­szyb­ciej potrze­bu­jemy infor­ma­cji o ofia­rach. Czy mieli wro­gów, może długi, podej­rzane kon­takty, czy mogli się komuś nara­zić, żony, kochanki, pro­sty­tutki, hazard? Nie muszę chyba mówić wię­cej?

Jaskul­ski poczer­wie­niał na twa­rzy.

– Nie – wyce­dził przez jesz­cze bar­dziej zaci­śnięte szczęki.

– Przy­ślę panu czło­wieka, który będzie koor­dy­no­wał wasze dzia­ła­nia. To młod­szy aspi­rant Adam Wilicz­kow­ski. Będzie­cie rapor­to­wać mu o wszyst­kim, on zde­cy­duje, co jest ważne.

Komi­sarz Jaskul­ski spoj­rzał na nich pra­wie wrogo.

– Nie miesz­kamy na zadu­piu – wark­nął. – Znamy się na poli­cyj­nej robo­cie.

– Bez urazy, Jaskul­ski. – Zakrzew­ski patrzył na niego zimno. – Ja nie powie­dzia­łem, że się nie zna­cie. Po pro­stu uwa­żam, że może­cie być nie­obiek­tywni. To byli wasi kole­dzy z pracy. Popatrz po swo­ich ludziach. Są wstrzą­śnięci, wście­kli i żądni zemsty. Pójdą w teren i jak znam życie, będą nad­gor­liwi. Będą zwra­cać uwagę na bzdury i mogą prze­oczyć coś waż­nego albo zasy­pią nas dro­bia­zgami. Nie chcę tra­cić czasu na oddzie­la­nie infor­ma­cji war­to­ścio­wych od nie­istot­nych. Tym zaj­mie się Wilicz­kow­ski. On jest z zewnątrz i potrafi zacho­wać dystans.

Komi­sarz patrzył na Zakrzew­skiego w sku­pie­niu, jakby oce­niał szcze­rość jego słów. Mar­cin zazwy­czaj wzbu­dzał zaufa­nie. Tak było i tym razem. Z Jaskul­skiego zeszło tro­chę powie­trze, bąk­nął coś pod nosem i odszedł. Po chwili jeden z radio­wo­zów odje­chał. Czte­rech poli­cjan­tów na razie zostało, ponie­waż Marta Mic­kie­wicz zaan­ga­żo­wała ich do prze­szu­ka­nia przy­droż­nych krza­ków, rowu i frag­mentu przy­le­głego pola.

– No to usta­wi­li­śmy wszyst­kich, zado­wo­lony? – ode­zwała się Karina.

– J-jasne – burk­nął w odpo­wie­dzi. – Trzeba jesz­cze usta­wić Martę.

– Jej nie musisz. Za kilka godzin będziesz miał szcze­gó­łowy raport. Powiedz, co ty jej zro­bi­łeś, że ona cię tak lubi?

– Posta­wi­łem piwo. – Mar­cin wzru­szył ramio­nami, roz­bu­dza­jąc tylko jej cie­ka­wość. – A tobie co się stało?

– Takie tam, nie­istotne teraz pro­blemy. – Karina zba­ga­te­li­zo­wała jego pyta­nie. – Zabili naszych, to jest prio­ry­tet.

– Czyli coś jest na rze­czy?

– Ale ty jesteś upier­dliwy – żach­nęła się. – Mam małe pro­blemy w związku, wystar­czy?

– Na teraz wystar­czy.

Patrzyli na tech­ni­ków pochy­lo­nych nad cia­łami.

– Co o tym sądzisz? – rzu­ciła. – Zle­ce­nie czy przy­pa­dek?

– Moim zda­niem przy­pa­dek. Zna­leźli się w nie­wła­ści­wym miej­scu o nie­wła­ści­wym cza­sie.

– Tylko dla­czego musieli zgi­nąć?

– Jesz­cze nie wiem. Myślę jed­nak, że to będzie pro­sta sprawa.

– Chyba że będą kom­pli­ka­cje.

W tej chwili jeden z poli­cjan­tów prze­szu­ku­ją­cych krzaki wypro­sto­wał się i krzyk­nął:

– Tutaj!

Tech­nik w bia­łym kom­bi­ne­zo­nie pod­szedł do niego i po chwili pako­wał do folio­wych worecz­ków dwie poli­cyjne czapki nale­żące do ofiar. Marta Mic­kie­wicz ski­nęła ręką na Buczko i Zakrzew­skiego. Pode­szli, sta­nęli przed para­wa­nami i ponow­nie spoj­rzeli na ciała zamor­do­wa­nych. Karinę prze­szedł nie­przy­jemny dreszcz. Marta ścią­gnęła maseczkę z twa­rzy, wska­zała uma­zane krwią drzwi radio­wozu i zapy­tała z zagad­ko­wym wyra­zem twa­rzy:

– Zauwa­ży­li­ście to?

Karina tylko zaklęła pod nosem. Mar­cin od razu wie­dział, że oto wła­śnie poja­wiły się te nie­prze­wi­dy­walne kom­pli­ka­cje.

Na pierw­szy rzut oka wyglą­dało to na zwy­kły roz­bryzg krwi na karo­se­rii. Dopiero po dokład­niej­szym przyj­rze­niu się można było coś w nim wyczy­tać. Sprawca napi­sał krwią kilka cyfr.

To była data: 8-12-1981.

Grudzień 1981

Gru­dzień 1981

– Oby­wa­telu kapi­ta­nie!

Głos pocho­dził gdzieś z zaświa­tów. Docie­rał do mózgu z dużym opóź­nie­niem, jakby roz­myty i roz­cią­gnięty w cza­sie. Na początku myślał, że to po pro­stu jeden z ele­men­tów pijac­kiego kosz­maru. Dopiero kiedy dźwięk natar­czy­wie powtó­rzył się kilka razy, któ­raś część obo­la­łego mózgu słusz­nie uznała, że być może docho­dzi z jakie­goś innego wymiaru, z zewnątrz.

– Oby­wa­telu kapi­ta­nie! Pro­szę się obu­dzić! Halo!

Nie­przy­jemne uczu­cie mdło­ści nie brało się zni­kąd. Szar­pa­nie za ramię wpro­wa­dzało żołą­dek w stan nie­po­ko­ją­cego drże­nia. Wzbu­rzona drga­niami żółć zafa­lo­wała nie­bez­piecz­nie i pode­szła mu do gar­dła. Miał uczu­cie, że zaraz zwy­mio­tuje. Prze­łknął palący gar­dło kwas i to go tro­chę otrzeź­wiło.

– Kapi­ta­nie! Nie ma czasu!

Znowu to cho­lerne szar­pa­nie za ramię. Z tru­dem wycią­gnął rękę i ode­pchnął męż­czy­znę, który przy­siadł na skraju jego łóżka. Puścił mu przy tym nie­wy­raź­nie wią­zankę naj­bar­dziej nie­cen­zu­ral­nych słów, na jakie było go w tej chwili stać. Nie­stety, nie pozbył się natręta. Facet coś pobur­czał pod nosem i dalej pró­bo­wał go obu­dzić.

Wresz­cie kapi­tan Mili­cji Oby­wa­tel­skiej Marek Pie­kło prze­wró­cił się z jękiem na plecy. Pomysł nie był dobry. Od razu dopadł go ból głowy. Czuł, jakby młot parowy regu­lar­nie walił go w czaszkę, przy­no­sząc ból, szum w uszach i pro­blemy z kon­cen­tra­cją. Żółć znowu zafa­lo­wała, lecz i tym razem udało mu się powstrzy­mać wymioty. Prze­je­chał suchym jak wiór języ­kiem po jesz­cze bar­dziej suchych i spę­ka­nych war­gach. Miał wra­że­nie, jakby poli­zał gru­bo­ziar­ni­sty papier ścierny. Mię­śnie w ciele dygo­tały w nie­kon­tro­lo­wa­nych drgaw­kach. Koniecz­nie musiał się napić – to była pierw­sza składna myśl, prze­dzie­ra­jąca się przez opary kaca spo­wo­do­wa­nego kil­ku­dnio­wym alko­ho­lo­wym cią­giem. Było tylko jedno lekar­stwo, mające tak cudowne wła­ści­wo­ści, żeby ule­czyć go w jed­nej chwili i ulżyć w bez­sen­sow­nych cier­pie­niach. Setka wódki. Oddałby wszystko za setkę wódki. Pra­gnął jej, a jed­no­cze­śnie cały orga­nizm bun­to­wał się na samą myśl, że choć kro­pla alko­holu mia­łaby znowu prze­do­stać się przez gar­dło i spły­nąć do żołądka.

Mdło­ści natych­miast wró­ciły. Nie był już w sta­nie powstrzy­mać skur­czu żołądka. Odwró­cił się na bok i zwy­mio­to­wał bole­śnie. Stru­mień żółci i kwa­sów chlu­snął na pod­łogę z desek. Męż­czy­zna odsko­czył, klnąc pod nosem.

Marek Pie­kło wresz­cie otwo­rzył oczy i otarł usta wierz­chem dłoni. Z tru­dem odzy­ski­wał ostrość widze­nia.

– Majer, to ty? – wychry­piał.

Sier­żant Tade­usz Majer się­gnął po jakąś szmatę leżącą na pod­ło­dze i sta­ran­nie wycie­rał z wymio­cin buty i spodnie od mun­duru. Nie zdą­żył w porę odsko­czyć. W powie­trzu uno­sił się przy­kry zapach.

– To ja, oby­wa­telu kapi­ta­nie – burk­nął. – Cho­lera, to ja.

Pie­kło ści­snął sobie skro­nie, jakby to miało choć na chwilę uśmie­rzyć ból. Nie­sku­tecz­nie.

– Czego ty chcesz? – jęk­nął.

– Jest sprawa, oby­wa­telu kapi­ta­nie! Mor­der­stwo.

– Jaka, kurwa, sprawa? Ja już nie pra­cuję w mili­cji. Wyje­bali mnie…

Sier­żant Majer wyszcze­rzył zęby w sze­ro­kim uśmie­chu, stuk­nął obca­sami i zasa­lu­to­wał do gołej głowy.

– Mel­duję, oby­wa­telu kapi­ta­nie, że to już nie­ak­tu­alne. Dziś rano został pan przy­wró­cony do służby. Przy­wró­cono pana w ran­dze kapi­tana, wraz ze wszyst­kimi odzna­cze­niami i upo­sa­że­niem.

Marek Pie­kło, jesz­cze przed chwilą były mili­cjant, a aktu­al­nie znowu mili­cjant, zasta­no­wił się nad sło­wami pod­wład­nego. Przy­wró­cili go do służby? Co się, do jasnej cho­lery, musiało stać? Umarł Breż­niew? Ame­ry­ka­nie wystrze­lili rakiety z poci­skami ter­mo­ją­dro­wymi czy James Bond prze­nik­nął do ści­słego dowódz­twa Układu War­szaw­skiego? Sam był zdzi­wiony, że pomimo mor­der­czego kaca przez głowę prze­mknęły mu tak efek­towne sko­ja­rze­nia. Obli­zał wargi i zaraz wszyst­kie inne myśli przy­kryła ta jedna, teraz naj­waż­niej­sza. Musi się napić. Setka wódki. Marzył o butelce wódki, czy­stej, z tan­detną czer­wono-białą nalepką, mającą sym­bo­li­zo­wać kie­li­szek. Mogła być też bał­tycka, żyt­nia, bim­ber pędzony gdzieś w piw­nicy albo roz­cień­czone paliwo rakie­towe kupione od Ruskich w Legnicy za kilka paczek car­me­nów. Naj­waż­niej­sze, żeby płyn miał pro­centy. Dużo pro­cen­tów. Im moc­niej­sze lekar­stwo, tym szyb­sze poko­na­nie cho­roby. A jego cho­roba była w mocno zaawan­so­wa­nym sta­dium.

Majer coś mówił, ale Pie­kło go nie słu­chał. Wła­śnie przy­go­to­wy­wał się do bar­dzo trud­nej ope­ra­cji pio­ni­za­cji ciała. Pró­bo­wał oce­nić, jak tę pozy­cję znie­sie jego błęd­nik, i w końcu uznał, że jakoś wytrzyma. Potem usi­ło­wał opa­no­wać drże­nie mię­śni nóg. Z tym był więk­szy pro­blem. Nogi miał jak z waty, jakby nie nale­żały do niego, tylko do jakiejś plu­szo­wej postaci z bajki dla dzieci. Nogi Misia Uszatka.

– …od razu wie­dzieli, że to nie jest zwy­kła zbrod­nia – dotarły do niego nagle słowa sier­żanta. – Takie śledz­two może popro­wa­dzić tylko pan, oby­wa­telu kapi­ta­nie.

Co on gadał? Mor­der­stwo? Gówno go obcho­dziły wszyst­kie mor­der­stwa tego zafaj­da­nego świata. Prze­cież widział w swo­jej karie­rze śled­czego już wszystko. Pozba­wione głowy zwłoki uto­pione w gno­jówce; porą­bane przez zazdro­snego męża ciało żony, zapa­ko­wane w torby na zakupy i gotowe do wywie­zie­nia do lasu; menela z tak pode­rżnię­tym gar­dłem, że tylko cudem nie nastą­piła deka­pi­ta­cja; nasto­let­nią dziew­czynkę wie­lo­krot­nie zgwał­coną przez kon­ku­benta jej matki, a potem udu­szoną uko­chaną plu­szową zabawką, do któ­rej przy­tu­lona zasy­piała co noc w poczu­ciu bez­pie­czeń­stwa i spo­koju. Widział oskó­ro­wane zwłoki mło­dej dziew­czyny i jej twarz zasty­głą w nie­praw­do­po­dob­nym bólu, i prze­ra­żone spoj­rze­nie jed­nego oka, które zostało jej całe. Widział bar­dzo dużo. Za dużo jak na męż­czy­znę w wieku trzy­dzie­stu pię­ciu lat. Złote dziecko wydziału kry­mi­nal­nego komendy woje­wódz­kiej Mili­cji Oby­wa­tel­skiej z prze­łomu lat sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych. Genialny śled­czy z nie­sa­mo­wi­tym instynk­tem, pies tro­piący, który ni­gdy nie odpusz­czał i zawsze znaj­do­wał sprawcę. Mili­cjant, na któ­rego zawsze można było liczyć, równy chłop, z któ­rym zawsze można było pójść na mia­sto na dziwki i wódkę. Kolega z pracy, któ­remu można było opo­wie­dzieć o wszyst­kich domo­wych pro­ble­mach, od któ­rego można było poży­czyć pie­nią­dze, któ­remu można było wyznać, że tak naprawdę nie wie­rzy się w ide­alny ustrój socja­li­styczny, a na dźwięk języka rosyj­skiego dostaje się tor­sji. Oczy­wi­ście! Pro­szę bar­dzo. Kapi­tan Marek Pie­kło do wyna­ję­cia! Wujek Dobra Rada, sym­pa­tyczny pies Rek­sio, mądry miś Colar­gol i trzeci brat Bolka i Lolka. Wszystko w jed­nym!

Tylko nikt ni­gdy nie zapy­tał, czy jemu nie trzeba w jakiś spo­sób pomóc. Nikt nie zauwa­żył, że zaczyna cho­ro­wać na tę naj­bar­dziej zdra­dliwą ze wszyst­kich cho­rób. Na brak nor­mal­no­ści. Cho­robę, na którą jest tylko jedno lekar­stwo. Bez recepty, dostępne w każ­dym skle­pie mono­po­lo­wym albo na każ­dej mecie. Lekar­stwo nazy­wało się wódka. Daw­ko­wa­nie było bar­dzo pro­ste: setka, dwie setki, pół litra, a potem jesz­cze jedna setka i tak aż do chwili, gdy lekar­stwo zaczy­nało wresz­cie sku­tecz­nie dzia­łać, zabi­jało myśle­nie, zacie­rało wspo­mnie­nia złych obra­zów i pozwa­lało odpły­nąć do lep­szych krain.

Skoń­czyło się tym, że ni­gdy nie trzeź­wiał i wyrzu­cili go dys­cy­pli­nar­nie. Nawet nie zauwa­żył, kiedy zdą­żył się aż tak nara­zić zwierzch­ni­kom. To musiało być coś spek­ta­ku­lar­nego, że prze­stali go kryć. Prze­cież w mili­cji pili wszy­scy. W dużych ilo­ściach. Zresztą wtedy było mu to już zupeł­nie obo­jętne. Nawet się ucie­szył, że nie musi wkła­dać mun­duru mili­cjanta. Mógł wresz­cie śmiać się z dow­ci­pów powta­rza­nych na uli­cach. W jakich jed­nost­kach mie­rzy się inte­li­gen­cję? W cjan­tach. Ilu mili­cjan­tów potrzeba do wkrę­ce­nia żarówki? Pię­ciu! Jeden trzyma żarówkę, a czte­rech kręci krze­słem. Dla­czego mili­cjanci cho­dzą parami? Jeden umie pisać, drugi czy­tać. Tylko że te dow­cipy na­dal były nie­śmieszne. Za to naresz­cie mógł zaży­wać swoje lekar­stwo, kiedy tylko chciał i w dowol­nych daw­kach. Kiedy ostatni raz był trzeźwy? Przy­cho­dziło mu do głowy tylko jedno wspo­mnie­nie. Ojciec – pro­mi­nentny dzia­łacz par­tyjny – w tajem­nicy przed towa­rzy­szami pro­wa­dził go do pierw­szej komu­nii świę­tej. Ksiądz o lep­kich na pie­nią­dze łapach, z grubą kar­to­teką w Wydziale V Służby Bez­pie­czeń­stwa, naj­pierw go ochrzcił, a zaraz potem była komu­nia. Powta­rzał przy tym wie­lo­krot­nie, że z takim nazwi­skiem to się nie może udać. No i się nie udało. Nie, to nie było ostat­nie wspo­mnie­nie z okresu trzeź­wo­ści. Potem przez wiele lat, aż do osią­gnię­cia peł­no­let­no­ści, nie pił.

Teraz jed­nak musiał się napić. Bez względu na to, po co w jego miesz­ka­niu zja­wił się Majer i co do niego mówi, musiał się­gnąć po lekar­stwo. Setka wódki zdziała cuda. Setka na począ­tek oczy­wi­ście.

Wstał i zata­cza­jąc się, poszedł do kuchni. Widok, jaki tam zastał, nie zro­bił na nim wra­że­nia, cho­ciaż wywo­łałby nie­smak u każ­dego. Wszę­dzie stały lub leżały puste butelki po wódce: na szaf­kach, na stole, na pod­ło­dze pod kalo­ry­fe­rem. W zle­wie pię­trzył się stos naczyń ze sple­śnia­łymi reszt­kami jedze­nia, po pod­ło­dze pokry­tej pla­mami bli­żej nie­okre­ślo­nego pocho­dze­nia walały się brudne szmaty, nie­do­pałki papie­ro­sów i zakrętki. W powie­trzu wisiał ciężki zapach papie­ro­so­wego dymu, stę­chli­zny i cze­goś jesz­cze, nad czym lepiej było się nie zasta­na­wiać. Szyby w oknie były tak brudne, że do kuchni wpa­dało nie­wiele dzien­nego świa­tła, co two­rzyło jesz­cze bar­dziej ponurą atmos­ferę.

Pie­kło zaczął krą­żyć ner­wowo i trza­skać szaf­kami, roz­pacz­li­wie poszu­ku­jąc butelki, w któ­rej zosta­łoby cho­ciaż tro­chę zawar­to­ści. Kiedy jego poszu­ki­wa­nia nie przy­no­siły rezul­tatu, sta­wał się coraz bar­dziej ner­wowy. Majer cią­gle coś mówił. Jego słowa wpa­dały mu do głowy jed­nym uchem, a dru­gim wypa­dały.

– …zna­leźli ich dopiero dzi­siaj rano. Oboje byli mar­twi. Mor­derca musiał przyjść albo poprzed­niego wie­czoru, albo w nocy, kiedy spali. Na razie trudno to jed­no­znacz­nie roz­strzy­gnąć. Sąsie­dzi niczego nie sły­szeli. Spraw­dzamy, czy coś zgi­nęło. Mieli bar­dzo dużą kolek­cję sta­roci, więc usta­le­nia chwilę potrwają…

Marek Pie­kło prze­stał słu­chać. Nagle znowu zro­biło mu się nie­do­brze, zakrę­ciło mu się w gło­wie i oparł się o stół, strą­ca­jąc dwie puste butelki, które roz­biły się z trza­skiem. Pew­nie by się prze­wró­cił, gdyby nie sier­żant.

– W porządku?

Pie­kło pokrę­cił głową i poka­zał Maje­rowi, żeby go zapro­wa­dził do łazienki. W środku upadł przed cuch­nącą moczem muszlą i znowu długo wymio­to­wał. Codzienna pokuta pijaka, na kola­nach, z głową w sede­sie. Widzisz, Panie Boże, swo­jego sługę? Nawet gdy nie miał już czym wymio­to­wać, żołą­dek na­dal się kur­czył i nie mógł prze­stać. Kiedy wresz­cie się uspo­koił, ból w oko­li­cach wątroby nie pozwo­lił Pie­kle się wypro­sto­wać. Na czwo­ra­kach pod­pełzł do żeliw­nej wanny z żół­tymi zacie­kami przy odpły­wie i pod kra­nem. Odkrę­cany kurek zaskrzy­piał prze­raź­li­wie. Kapi­tan wło­żył głowę pod zimny stru­mień wody i tak trwał, do momentu gdy zaczął myśleć w miarę przy­tom­nie.

W domu nie ma już wódki. Wszelki inny alko­hol też się skoń­czył. Musi dopro­wa­dzić się do porządku i wyjść do mono­po­lo­wego. Albo nie. Pój­dzie do Józka spod szóstki na metę. Nie, nie może tam pójść, ostat­nio brał na zeszyt i nie ma z czego spła­cić długu. Zresztą chyba w ogóle nie ma pie­nię­dzy. Może ten cho­lerny Majer da się nacią­gnąć na flaszkę?

Skrzyp­nęły drzwi do łazienki.

– Wszystko w porządku, oby­wa­telu kapi­ta­nie?

Niech szlag trafi tego służ­bi­stę i jego oby­wa­tela kapi­tana! Zakrę­cił kran, wytarł włosy ręcz­ni­kiem i poki­wał głową.

– W porządku – mruk­nął. – Już idę…

W kuchni sier­żant zago­to­wał na gazie wodę w wiel­kim żeliw­nym czaj­niku i zapa­rzył kawę w szklance we wście­kle poma­rań­czo­wym koszyczku oraz her­batę w brą­zo­wym dzbanku. Pie­kło ni­gdy dotąd go nie uży­wał. Na stole leżała szara paczka her­baty Popu­lar­nej i srebrne opa­ko­wa­nie kawy Super, już zmie­lo­nej. Pew­nie Majer przy­niósł wszystko ze sobą, w miesz­ka­niu nie było takich cudów. Teraz nawet wódka się skoń­czyła.

Pie­kło zwa­lił się ciężko na krze­sło, poszu­kał wzro­kiem zmię­tej paczki papie­ro­sów i się­gnął po zapałki. Ręce mu się trzę­sły i nie mógł tra­fić główką zapałki w dra­skę. Majer sta­now­czo wyjął mu paczkę z ręki i zapa­lił. Po chwili gospo­darz zacią­gał się dymem. Przy pierw­szym dymku zaka­słał, potem było już dużo lepiej. Dym jesz­cze bar­dziej roz­rze­dził alko­ho­lowe opary pod czaszką. Musi się napić. Długo tak nie wytrzyma.

Majer pod­su­nął mu pod nos szklankę z kawą i kubek z her­batą.

– Pro­szę wypić, kapi­ta­nie – powie­dział z prze­ko­na­niem. – Na pewno pomoże.

Pie­kło splu­nął kawał­kami tyto­niu na pod­łogę. Urok papie­ro­sów Popu­lar­nych bez fil­tra – popa­lisz, pojesz, poplu­jesz. Potem się­gnął po kawę, zamie­szał, dzwo­niąc ner­wowo łyżeczką o szkło, i pocze­kał, aż fusy osiądą. Zatrzy­mały się tro­chę poni­żej połowy zawar­to­ści szklanki. Praw­dziwy sza­tan. Zga­sił papie­rosa w prze­peł­nio­nej popiel­niczce i upił łyk. Żołą­dek wyjąt­kowo dobrze zare­ago­wał na płyn inny niż wódka. Miłe cie­pło roze­szło się po brzu­chu, a potem po całym ciele. Parząc sobie wargi i prze­łyk, wypił całą szklankę. Następ­nie się­gnął po her­batę. Też była mocna i podob­nie jak kawa sma­ko­wała wyśmie­ni­cie mimo nie­za­ta­pial­nych pałe­czek pły­wa­ją­cych po wierz­chu. Cho­ler­nie chciało mu się pić.

Tym­cza­sem Majer wycią­gnął z szafy jego mun­dur.

– Musimy się spie­szyć, oby­wa­telu kapi­ta­nie – mówił przy tym. – Nie będą na nas tak długo cze­kać.

– Gdzie?

– Na miej­scu mor­der­stwa.

– A, tak…

Majer pomógł mu się ubrać w mun­dur, wło­żył na głowę czapkę i spoj­rzał kry­tycz­nie.

– Chyba się nie da lepiej – mruk­nął jakby do sie­bie.

Pie­kło poka­zał, żeby odpa­lił mu papie­rosa. Potem sier­żant spro­wa­dził kapi­tana po scho­dach i wyszli na szarą ulicę. Z rana świe­ciło słońce, ale nagle poja­wiły się chmury i świat pogrą­żył się w sza­ro­ści. Było wyjąt­kowo cie­pło jak na tę porę roku. Mili­cyjny fiat 125 cze­kał na nich pod samą klatką scho­dową. Majer wepchnął Pie­kłę na tylne sie­dze­nie. Sie­dzący za kół­kiem plu­to­nowy rzu­cił na powi­ta­nie jakąś służ­bową for­mułkę, któ­rej Marek nie dosły­szał, i prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce. Roz­rusz­nik zazgrzy­tał, sil­nik kaszl­nął i zasko­czył. Ruszyli ostro i pędzili pustymi uli­cami.

– Jaki mamy dzi­siaj dzień? – wychry­piał Pie­kło.

Pod­ska­ku­jące na nie­rów­no­ściach auto nie wpły­wało dobrze na jego żołą­dek i bolącą głowę, dla­tego musiał czymś odwró­cić uwagę od tych nie­do­god­no­ści. Sier­żant Majer spoj­rzał na niego do tyłu.

– Wto­rek, oby­wa­telu kapi­ta­nie – odpo­wie­dział, prze­krzy­ku­jąc hałas sil­nika.

– Ale jaka data?!

– Ósmy grud­nia 1981 roku.

Pie­kło znowu się­gnął po papie­rosy, ale zre­zy­gno­wał. Prze­cież w tych warun­kach nie zdoła zapa­lić zapałki. Miał przy­naj­mniej nadzieję, że jadą w miej­sce, gdzie będzie coś do picia. I na pewno nie miał na myśli polo cockty. Prze­je­chali przez most Grun­waldzki i kie­ro­wali się w stronę mostu Szczyt­nic­kiego i Zale­sia. Po co oni w ogóle tam jechali? Nie pamię­tał nic z tego, co mówił mu wcze­śniej sier­żant. Przy­naj­mniej powi­nien stwa­rzać pozory. Więk­szą szansę na alko­hol będzie miał wtedy, kiedy będzie uda­wał zain­te­re­so­wa­nie.

– Tadek, to co tam się stało?

– Mor­der­stwo, kapi­ta­nie!

– Kurwa, to już wiem. Szcze­góły!

Majer popra­wił się na sie­dze­niu, jesz­cze bar­dziej odwra­ca­jąc się do tyłu.

– Straszne mor­der­stwo. Sprawca dostał się do willi, gdzie miesz­kał pierw­szy sekre­tarz Komi­tetu Woje­wódz­kiego, i zamor­do­wał jego i żonę. Pociął ich po pro­stu nożem, jakby wpadł w szał. Ofiary są zma­sa­kro­wane, wszę­dzie pełno krwi. Na razie to tajem­nica. Nikt nie może się dowie­dzieć o mor­der­stwie. Podobno to był przy­ja­ciel samego gene­rała Jaru­zel­skiego. Boję się, że spra­wie ukręcą łeb i tyle będzie ści­ga­nia sprawcy. Pan jest gwa­ran­cją, że ktoś w ogóle się tym zaj­mie. Pan ni­gdy nie odpusz­cza.

Pie­kło ścią­gnął czapkę i dra­pał się po jesz­cze wil­got­nych, czar­nych jak smoła wło­sach, jakby chciał pobu­dzić mózg do myśle­nia. Coś w nim drgnęło. Ode­zwał się instynkt raso­wego psa goń­czego. Nie­na­wi­dził swo­jej pracy, a jed­no­cze­śnie ją kochał nie­odwza­jem­nioną miło­ścią. On dawał jej, czego tylko zapra­gnęła, a ona żądała coraz wię­cej. Przez głowę prze­mknęła mu samotna myśl, żeby wziąć to śledz­two i dopro­wa­dzić zwy­rod­nialca pod sąd. Zaraz jed­nak ule­ciała, wyparta przez inną. Naj­pierw musi zażyć lekar­stwo. Setka wódki, nie wię­cej. Podziała jak anti­do­tum, pozwoli mu odzy­skać kon­trolę nad życiem; odtąd będzie uwa­żał, żeby nie prze­sa­dzać z piciem, wróci do pracy i wszystko będzie po sta­remu. Plan wydał mu się bar­dzo dobry i pro­sty do reali­za­cji.

Tylko musi się napić.

Z tru­dem sfor­mu­ło­wał następne pyta­nie:

– Więc uwa­żasz, że zamiotą to pod dywan?

– Sły­sza­łem, o czym roz­ma­wiał komen­dant z jakimś esbe­kiem. Prze­cież w takim szczę­śli­wym ustroju, jakim jest socja­lizm, nie ma zwy­rod­nial­ców. Pró­bo­wa­łem im tłu­ma­czyć, że to nie jest pierw­szy raz. Takie mor­der­stwa już były, ale co ja mogę?

Radio­wóz zatrzy­mał się z piskiem przed oka­załą willą przy ulicy Monte Cas­sino na Sępol­nie. Na pod­jeź­dzie stało już kilka innych aut mili­cyj­nych i dwa cywilne. Wej­ścia strze­gli mun­du­rowi. Na widok kapi­tana strze­lili obca­sami i zasa­lu­to­wali. Marek tylko ski­nął im głową, przez otwartą bramę wszedł na podwó­rze i się rozej­rzał. Pose­sja była odgro­dzona od świata wyso­kim kutym ogro­dze­niem, wzdłuż któ­rego cią­gnął się sta­ran­nie przy­strzy­żony żywo­płot. Dom wyglą­dał impo­nu­jąco. Był więk­szy niż wszyst­kie inne przy tej ulicy. Musiał pocho­dzić z począt­ków wieku. Miał dwie kon­dy­gna­cje, z jed­nej strony wino­rośl pięła się śmiało po ścia­nie i się­gała już dachu. Ganek, wsparty na dwóch kolum­nach w stylu doryc­kim, pro­wa­dził do drew­nia­nych drzwi z wielką mosiężną klamką. Kapi­tan, sły­sząc za sobą kroki Majera, sta­nął przed drzwiami i się­gnął do klamki. Kołatka sty­li­zo­wana na ludzką głowę z otwar­tymi do krzyku ustami i wytrzesz­czo­nymi oczami patrzyła mu z drzwi pro­sto w twarz. Wzdry­gnął się mimo­wol­nie, naci­snął klamkę i wszedł do środka.

W holu spo­tkał komen­danta, puł­kow­nika Fran­ciszka Struga. Przy­wi­tali się. Komen­dant tylko na niego spoj­rzał i już wie­dział, w jakim sta­nie jest aktu­al­nie Pie­kło.

– Kurwa mać, Marek – jęk­nął. – Coś ty ze sobą zro­bił?

Kapi­tan nie­spo­dzie­wa­nie zde­ner­wo­wał się na taką uwagę.

– Odczep się ode mnie. – Wymi­nął prze­ło­żo­nego i poszedł dalej. – Jestem w pracy.

Komen­dant puścił za nim soczy­stą wią­zankę prze­kleństw, po czym chwy­cił idą­cego z tyłu Majera za ramię.

– Pil­nuj go! – rzu­cił. – Jak coś nawy­wija, to tobie dupę sko­pię i brat­ków nasa­dzę!

– Tak jest!

Pie­kło już ich nie sły­szał. Z sze­ro­kiego holu skrę­cił w prawo i zatrzy­mał się na progu. Salon był urzą­dzony w stylu jak z począt­ków wieku: drew­niany stół i dwa­na­ście krze­seł z opar­ciami wyrzeź­bio­nymi w kształt zło­żo­nych skrzy­deł, cięż­kie szafy, ser­wantka wypeł­niona krysz­ta­łami i zastawą, sofa, na ścia­nach obrazy nie­wy­glą­da­jące na tanie repro­duk­cje. Ide­alny porzą­dek, dobry gust i arty­styczny smak. Tylko że w ten ide­alny porzą­dek wkro­czyła śmierć, zosta­wia­jąc po sobie chaos i nie­od­wra­calne znisz­cze­nia.

Przy drzwiach wej­ścio­wych leżała kobieta po sześć­dzie­siątce. Pew­nie pani domu, która mozol­nie gro­ma­dziła te wszyst­kie stare meble, zastawę i obrazy. Miała wykłute oczy, na jej pier­siach i pod­brzu­szu wid­niało kil­ka­dzie­siąt cięć ostrym nożem. Ubrana była w nocną koszulę, na którą zarzu­ciła szla­frok. Ciało leżało w kałuży zakrze­płej krwi. Po salo­nie krę­cili się tech­nicy, zbie­ra­jąc ślady. W kącie stały trzy osoby: porucz­nik Zarzycki z wydziału kry­mi­nal­nego, pro­ku­ra­tor, któ­rego nazwi­ska nie mógł sobie w tej chwili przy­po­mnieć, i męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze. Cywil był blady, miał sporą nad­wagę i cią­gle prze­cie­rał chustką łysą czaszkę. Pew­nie ktoś repre­zen­tu­jący par­tię. Zgi­nął ich czło­wiek, więc trzy­mali rękę na pul­sie.

Kapi­tan Pie­kło wszedł do środka, ski­nął wszyst­kim głową, nie bacząc na ponure spoj­rze­nia, jakimi go obrzu­cili. Pod­szedł do Zarzyc­kiego.

– Gdzie druga ofiara? – zapy­tał bez wstę­pów.

– W gabi­ne­cie. – Zarzycki wska­zał pomiesz­cze­nie za jego ple­cami.

Pie­kło odwró­cił się na pię­cie i poszedł tam. Gabi­net urzą­dzony był bar­dzo podob­nie jak salon. Wiel­kie czarne biurko stało po lewej stro­nie od wej­ścia, za nim skó­rzane krze­sło, z tyłu biblio­teczka z sze­re­gami tak samo wyglą­da­ją­cych ksią­żek. Poznał wśród nich wszyst­kie dzieła Lenina i wąt­pli­wej jako­ści wynu­rze­nia Mao Tse-tunga. Oczy­wi­ście na hono­ro­wych miej­scach stały dzieła Marksa i Engelsa. Cie­kawe, czy wła­ści­ciel czy­tał te baj­du­rze­nia, czy z uwagi na wysoką pozy­cję w struk­tu­rach PZPR musiał je po pro­stu mieć. Pew­nie to dru­gie.

Nie bez pew­nej zło­śli­wo­ści Pie­kło skon­sta­to­wał, że już żad­nej z tych ksią­żek nie prze­czyta, podob­nie jak jego żona nie obej­rzy swo­jej kolek­cji obra­zów i krysz­ta­łów. Męż­czy­zna w pasia­stej piża­mie leżał przed biur­kiem w kałuży ciem­nej krwi. Zgi­nął w taki sam spo­sób, zadźgany co naj­mniej kil­ku­dzie­się­cioma pchnię­ciami noża. Sprawca nie wydłu­bał mu oczu, ofiara miała za to roz­chy­lone i pokrwa­wione usta. Pie­kło podej­rze­wał, że bra­kuje języka. Oczy to wzrok, język – mowa. Cie­kawe, czy o to cho­dziło mor­dercy? Pewien prze­kaz. Tylko do kogo miałby być skie­ro­wany? Kara dla ofiar czy infor­ma­cja dla mili­cji?

– Mówi­łem, oby­wa­telu kapi­ta­nie. Masa­kra. – Majer sta­nął w drzwiach.

Pie­kło z tru­dem prze­łknął ślinę. Ale nie z powodu maka­brycz­nego widoku. W środku regału z książ­kami dostrzegł małe prze­szklone drzwiczki. Ze środka uśmie­chały się do niego kolo­rowe butelki pełne lecz­ni­czej zawar­to­ści. Poczuł nagłe pod­nie­ce­nie i dzi­kie pra­gnie­nie. Nic go już nie obcho­dziło.

– Tadek, idź zapy­taj tech­ni­ków, czy zabez­pie­czyli odci­ski pal­ców – rzu­cił niby od nie­chce­nia, obli­zu­jąc suche wargi. Jak papier ścierny, cho­lera.

– Tak jest!

Gdy tylko Majer znik­nął, Pie­kło prze­krę­cił klu­czyk i uchy­lił drzwiczki. Poczuł wielką ulgę i pod­nie­ce­nie. Wódka, zagra­niczny koniak i whi­sky, wina. Taki zapas na pewno star­czyłby mu na długo. Ostroż­nie się­gnął po pierw­szą z brzegu butelkę. Fran­cu­ski koniak. Rzu­cił okiem na drzwi, chwilę moco­wał się z folią powle­ka­jącą zakrętkę i wresz­cie przy­ło­żył butelkę do ust. Pił łap­czy­wie, czu­jąc pie­kący ból w gar­dle, pie­cze­nie w prze­łyku i wresz­cie pie­kielny ogień, gdy koniak wlał się do żołądka.

Wypił na raz pół butelki. Alko­hol natych­miast tra­fił mu do krwio­biegu, nogi się pod nim ugięły, cudowne cie­pło roz­lało się po brzu­chu, ból znik­nął. Zachwiał się, kiedy alko­hol dotarł do mózgu. Jakby dostał pałką w głowę. Przez chwilę nie mógł się ruszyć, nie myślał, był obok. Cudowne uczu­cie, jak orgazm. W kilka sekund ochło­nął i oce­nił sytu­ację. Chciał pić i wszystko inne prze­stało się liczyć. Nie pamię­tał już o posta­no­wie­niu, że wypije tylko setkę, żeby dojść do sie­bie, a potem będzie się kon­tro­lo­wał. Zapo­mniał o tru­pie leżą­cym u jego stóp. Się­gnął do barku, do kie­szeni mun­duru wło­żył butelkę czy­stej zagra­nicz­nej wódki i wyszedł z gabi­netu. W salo­nie chwiej­nym kro­kiem skie­ro­wał się do wyj­ścia.

Jak na złość zoba­czył go Majer.

– Oby­wa­telu kapi­ta­nie! – zawo­łał za nim.

Nie zare­ago­wał. Chciał jak naj­szyb­ciej stąd wyjść. Nad­pitą butelkę koniaku wci­snął za pazu­chę mun­duru, ale i tak się zorien­to­wali. Nawet nie wie­dział, kto tak naprawdę krzyk­nął:

– Łap­cie go!

Rzu­cił się do ucieczki. Prze­sko­czył przez ciało kobiety leżące w progu. Tylko kilka metrów i będzie na zewnątrz. Może mun­du­rowi pil­nu­jący pose­sji nie zare­agują tak szybko.

Z tyłu usły­szał prze­kleń­stwa. Zarzycki rzu­cił się w pogoń, za nim Majer. Nie­stety, w drzwiach porucz­nik pośli­zgnął się na pla­mie krwi i runął jak długi na ciało zamor­do­wa­nej. Upa­da­jąc, zbił z nóg sier­żanta. Majer, pod­cięty, padł z jękiem na plecy, waląc głową o posadzkę, aż ponio­sło się echo.

Pie­kło był już przed drzwiami. Wtedy zbun­to­wał się żołą­dek. Nie potra­fił utrzy­mać tak potęż­nej dawki alko­holu poda­nej mu tak szybko. Marek poczuł skurcz, zatrzy­mał się, sku­lił i zwy­mio­to­wał na wyło­żo­nym kamienną kostką ganku.

– Kurwa, łap­cie go! – roz­legł się krzyk komen­danta z wnę­trza domu.

Mun­du­rowi mili­cjanci spoj­rzeli na sie­bie nie­pew­nie i tak jak spo­dzie­wał się Pie­kło, nie zare­ago­wali od razu. Zanim usta­lili, co robić, zdą­żył prze­biec mię­dzy nimi. Omi­nął blo­ku­jące wjazd samo­chody i wybiegł na ulicę wprost pod nad­jeż­dża­jącą nyskę.

Ostat­nim dźwię­kiem, jaki usły­szał, był pisk hamul­ców, ostat­nim obra­zem, który zapa­mię­tał, był widok flaszki wódki, zata­cza­ją­cej łuk w powie­trzu i roz­bi­ja­ją­cej się o asfalt.

Rozdział II

II

– Witamy pana pro­ku­ra­tora. – Karina ustą­piła pro­ku­ra­to­rowi śled­czemu Ire­ne­uszowi Palecz­nemu miej­sca przy stole w małej salce kon­fe­ren­cyj­nej budynku komendy woje­wódz­kiej przy Pod­walu.

Paleczny posłał jej nie­śmiały uśmiech i usiadł na twar­dym drew­nia­nym krze­śle. Karina Buczko przy­cią­gnęła sobie inne sto­jące pod ścianą i usia­dła obok Zakrzew­skiego. Była osiem­na­sta dwa­dzie­ścia. Cała grupa śled­cza spo­tkała się przed kil­koma minu­tami w celu omó­wie­nia dotych­czas zebra­nych śla­dów i infor­ma­cji. Nie­stety, nie było tego dużo.

Przy stole sie­dzieli jesz­cze: młod­szy aspi­rant Adam Wilicz­kow­ski, sier­żant szta­bowy Mariusz Kra­wiec zwany Dłu­gim i Marta Mic­kie­wicz, która nie­spo­dzie­wa­nie posta­no­wiła oso­bi­ście przed­sta­wić zebrane przez tech­ni­ków ślady. Przez ostatni rok, od kiedy awan­so­wała na szefa zespołu tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki, zdą­żyli przy­zwy­czaić się zarówno do jej nie­ty­po­wego wyglądu, jak i do nie­sza­blo­no­wego dzia­ła­nia. Zakrzew­ski ją lubił, choć nie był pewien, jak postrze­gają ją inni. Nie zauwa­żył dotąd ani nie sły­szał nega­tyw­nych opi­nii, ale też nie zare­je­stro­wał prze­sad­nie pozy­tyw­nych komen­ta­rzy. Może gdyby nie była tak eks­cen­tryczna, prę­dzej zjed­ny­wa­łaby sobie przy­ja­ciół. Mimo skraj­nego pro­fe­sjo­na­li­zmu, jakim wyka­zy­wała się w pracy, jej nie­bie­skie włosy i ubra­nie w stylu punk trzy­mały ludzi na dystans. Nawet Mar­ci­nowi prze­szka­dzało kil­ka­na­ście kol­czy­ków w uszach i gór­nej war­dze. Nie pró­bo­wał sobie wyobra­żać, gdzie jesz­cze Marta może mieć kol­czyki.

– Nic pan nie prze­ga­pił – powie­dział Zakrzew­ski, obra­ca­jąc w dłoni kubek z kawą z auto­matu. Przed nim na stole stały już dwa puste.

Paleczny poki­wał głową, wycią­gnął z teczki jakieś papiery, notat­nik i ele­ganc­kie pióro, ale się nie ode­zwał. Mar­cin zaczął przez chwilę żało­wać, że go tak potrak­to­wał rano. Może facet ma łeb na karku i będzie potra­fił z sen­sem zarzą­dzać śledz­twem?

Ostat­nią uczest­niczką spo­tka­nia była poli­cyjna psy­cho­log Arleta Wierz­bicka. Trzy­dzie­sto­kil­ku­let­nia szczu­pła bru­netka z dłu­gimi, pro­stymi wło­sami i prze­ni­kli­wymi brą­zo­wymi oczami. Zakrzew­ski współ­pra­co­wał z nią po raz pierw­szy. Pew­nie by się nie zgo­dził, gdyby nie reko­men­da­cja przy­ja­ciela ze stu­diów, Krzysz­tofa Paw­lic­kiego.

Wilicz­kow­ski chrząk­nął i zaczął od początku:

– Sier­żant Jacek Dylong miał żonę i dwie córki. W opi­nii sąsia­dów przy­kładny ojciec i oby­wa­tel. W pracy rów­nież bez zarzutu. Wzo­rowy funk­cjo­na­riusz, nikt nie napi­sał na niego nawet jed­nej skargi. Miesz­kał na wsi, gdzie uwa­żano go za takiego miej­sco­wego sze­ryfa. Cie­szył się auto­ry­te­tem, wystar­czyło, żeby tup­nął nogą na wiej­skiej zaba­wie, a koń­czyły się wszyst­kie awan­tury.

– Są jesz­cze tacy gli­nia­rze? – rzu­ciła Karina.

Ponure miny uczest­ni­ków narady nie zmie­niły się ani na uła­mek sekundy. Nikt też na tę uwagę nie zare­ago­wał.

– Star­szy sier­żant Paweł Woj­nar nie był już takim anioł­kiem – kon­ty­nu­ował Adam. – Były na niego skargi za bru­tal­ność, miał sprawę za jazdę radio­wo­zem pod wpły­wem. Naj­wi­docz­niej nikomu nie zale­żało na roz­dmu­cha­niu tego, bo dostał tylko naganę. Lubił się zaba­wić, czę­sto odwie­dzał knajpy. Za koł­nierz nie wyle­wał. Raz czy dwa uczest­ni­czył w awan­tu­rach po służ­bie. Miał dwie żony, ale z obiema szybko się roz­wiódł. Obec­nie miał part­nerkę, ale jesz­cze do niej nie dotar­li­śmy.

– Nie bar­dzo rozu­miem. Jak to moż­liwe? – zapy­tał Zakrzew­ski.

– Sam się zdzi­wi­łem – przy­znał Wilicz­kow­ski. – Nagle wszy­scy nabrali wody w usta. Nikt jej nie zna, nikt nie wie, gdzie mieszka.

– Ktoś ją poin­for­mo­wał, że jej facet nie żyje?

– Tego nie wiem. – Adam wzru­szył ramio­nami.

– Cho­lera, znajdź­cie ją. – Mar­cin był wyraź­nie poiry­to­wany. – Jutro muszę wie­dzieć wszystko o związku Woj­nara. Sprawdź, czy ta kobieta ma alibi na wczo­raj­szy wie­czór. Skrzyw­dzone kobiety zdolne są do wszyst­kiego.

Poli­cyjna psy­cho­log spoj­rzała na niego prze­ni­kli­wie.

– Chce pani coś dodać, pani Arleto? – zapy­tał uprzej­mie.

– To prawda, że kobiety mogą reago­wać impul­syw­nie, być pamię­tliwe i pró­bo­wać zemsty na swoim byłym – potwier­dziła, patrząc mu w twarz. – Szcze­gól­nie gdy w ich mnie­ma­niu zostały bole­śnie skrzyw­dzone. Wie pan jed­nak, komi­sa­rzu, rów­nie dobrze jak ja, że kobiety nie zabi­jają w ten spo­sób. Pod wpły­wem impulsu. Kobiety raczej pla­nują wszystko ze szcze­gó­łami. Zabi­jają jed­nym cię­ciem. To mor­der­stwo nie pasuje do takiego sche­matu.

– Dzię­kuję. – Zakrzew­ski ski­nął głową w jej kie­runku.

Podo­bała mu się. Bił od niej spo­kój i zde­cy­do­wa­nie, a w smut­nym i poważ­nym spoj­rze­niu wyraź­nie widać było bole­sne życiowe doświad­cze­nie. Tak samo jak w jego błę­kit­nych oczach.

– Mia­łeś rację, sze­fie, że z miej­sco­wymi będzie mi się ciężko pra­co­wało – kon­ty­nu­ował Wilicz­kow­ski. – Ta sprawa miała być wyja­śniona jako pierw­sza, a nic nie zro­bili przez cały dzień. Niby prze­słu­chali sąsia­dów obu ofiar, odtwo­rzyli krok po kroku wszystko, co obaj robili przez ostat­nie dwa dni, a jed­nak… nie wiem…

– Mów, coś jest nie tak?

– Może to złość i szok po stra­cie kole­gów… – Adam wyraź­nie się zawa­hał. – Ale mam wra­że­nie, że coś tam jest nie w porządku.

Zacie­ka­wiony pro­ku­ra­tor po raz pierw­szy pod­niósł głowę znad notesu i patrzył na Adama, cze­ka­jąc na dal­szy ciąg.

– Co masz na myśli? – dopy­ty­wał Zakrzew­ski.

– Ani komi­sarz Jaskul­ski, ani żaden z jego pod­wład­nych nie potra­fili mi wyja­śnić, co oni robili na tym par­kingu po dwu­dzie­stej dru­giej. To nie był ich rewir. Mieli być na patrolu w zupeł­nie innym rejo­nie. Na jutro mają mi przy­go­to­wać har­mo­no­gram patroli i usta­lić, gdzie wóz B sto sie­dem­na­ście tego dnia jeź­dził.

– Może to po pro­stu zamie­sza­nie zwią­zane z mor­der­stwem – pod­su­nęła Karina.

– To nie tylko to. – Adam pokrę­cił głową. – Oni mieli dziwne miny, kiedy ich pyta­łem.

– Dobrze. – Mar­cin uciął ewen­tu­alne dal­sze pyta­nia. – Drąż temat. Dać ci kogoś do pomocy?

– Nie chcę wzbu­dzać podej­rzeń. Na razie pora­dzę sobie sam. Jutro pogrze­biemy w życiu Woj­nara i znaj­dziemy tę jego kobietę. Spró­buję usta­lić, gdzie byli, czy mieli jakichś wro­gów, dys­kret­nie poroz­ma­wiam z ludźmi w komen­dzie. Może ktoś puści farbę. Poza tym tak sobie pomy­śla­łem, że spraw­dzę mają­tek obu ofiar pod kątem tego, czy wydatki rów­nają się wpły­wom. Mam jakieś prze­czu­cie, że krę­cili lewi­znę.

Zakrzew­ski dopił kawę i spoj­rzał na sie­dzą­cego w mil­cze­niu pro­ku­ra­tora.

– Panie pro­ku­ra­to­rze?

Paleczny jakby się ock­nął.

– Oczy­wi­ście zga­dzam się. Pro­szę dzia­łać.

Karina Buczko z tru­dem stłu­miła uśmiech. Paleczny wyglą­dał jak nowy uczeń w kla­sie. Może i inte­li­gentny, ale na razie tak zestre­so­wany, że nie można tego jed­no­znacz­nie oce­nić.

– Długi?

Kra­wiec jak zwy­kle był w tym samym pro­chowcu się­ga­ją­cym mu do łydek, jak zawsze miał burzę krę­co­nych wło­sów, w uszach białe słu­chawki i smart­fon w dłoni. Pew­nie z tym zesta­wem nie roz­sta­wał się nawet pod prysz­ni­cem. Zakrzew­ski miał nadzieję, że wcze­śniej cho­ciaż ściąga pro­cho­wiec. Teraz, zanim się ode­zwał, wyjął z ucha jedną słu­chawkę i odło­żył apa­rat na stół. Rzadko się odzy­wał, ale jak już mówił, to z sen­sem, i miał przy­jemny tembr głosu. Mógłby pod­kła­dać dub­bing pod kre­skówki dla dzieci.

– Zgło­sił się świa­dek, który twier­dzi, że jechał wczo­raj około dwu­dzie­stej dru­giej za radio­wo­zem przed Cie­szy­cami. Na razie roz­ma­wia­li­śmy tele­fo­nicz­nie, ale złoży ofi­cjalne zezna­nia – powie­dział.

– Naresz­cie coś kon­kret­nego. – Mar­cin odsta­wił pusty kubek po kawie.

– Jechał za radio­wo­zem B sto sie­dem­na­ście od samego Jor­da­nowa Ślą­skiego. Mówił, że przed nimi jechało kilka tirów, więc nikt nie wyprze­dzał. Poli­cjanci na początku przy­mie­rzali się do wyprze­dza­nia, jakby się bar­dzo spie­szyli, ale osta­tecz­nie zre­zy­gno­wali. Facet mówił, że mniej wię­cej przy par­kingu radio­wóz wyraź­nie przy­ha­mo­wał. Tiry odje­chały, a on bar­dzo wolno prze­je­chał przez cen­trum wsi. Wie­cie, tam jest wąsko. Za wio­ską skrę­cił w prawo na par­king przy barze i zawró­cił. Ostat­nie spoj­rze­nie faceta w lusterko to był obraz poli­cyj­nego auta, cze­ka­ją­cego na włą­cze­nie się do ruchu.

– Z powro­tem? – upew­nił się Zakrzew­ski.

– Tak. Przy­ci­sną­łem tro­chę tego kie­rowcę i powie­dział, że chyba widział na tym par­kingu oso­bowe auto i kogoś, kto machał do poli­cji.

W sali zapa­no­wała nagle cisza. Wszy­scy prze­tra­wiali ostat­nie słowa Dłu­giego.

– Czyli to mógł być nasz zabójca – mruk­nął w zamy­śle­niu Mar­cin.

– Też mi to przy­szło do głowy – potwier­dził Długi. – Dalej szu­kam. Może zgłosi się jakiś świa­dek. Był spory ruch. Jutro jesz­cze raz poroz­ma­wiam z miesz­kań­cami Cie­szyc. Zabez­pie­czy­li­śmy moni­to­ring z kopalni pia­sku. Jedna z kamer przy bra­mie skie­ro­wana jest czę­ściowo na drogę. Tam jest dobre oświe­tle­nie, kamera od zmierz­chu do świtu pra­cuje w try­bie cią­głym. Już oglą­damy ten mate­riał i spraw­dzamy auta, które udaje się ziden­ty­fi­ko­wać po nume­rach. Jeśli mor­derca przy­je­chał z tej strony, być może jest na nagra­niu.

– Dobra robota, ale nie wpa­dał­bym w eufo­rię. Musie­li­by­śmy mieć wiel­kie szczę­ście. – Zakrzew­ski był scep­tyczny. – I zabójca musiałby przy­je­chać nie­długo wcze­śniej i mieć wyty­po­wane ofiary.

– Na razie sku­pi­li­śmy się bar­dziej na hipo­te­zie, że ofiary są przy­pad­kowe – dorzu­ciła Karina.

– Szu­kam też innych kamer na dro­dze – dodał Długi. – Szanse nie­wiel­kie, ale tam nie­da­leko jest hur­tow­nia budow­lana, tylko nie dotar­łem jesz­cze do wła­ści­cieli.

– Dobrze, dzia­łaj. – Mar­cin ski­nął głową.

Spoj­rzał prze­lot­nie na pro­ku­ra­tora, ale Paleczny tym razem nie pod­niósł wzroku znad swo­ich nota­tek. Marta Mic­kie­wicz zaczęła mówić pew­nie i bez zbęd­nych ozdob­ni­ków:

– Nie wiem jesz­cze, z jakiej broni zgi­nęli. Poci­ski wycią­gnięte z ciała to para­bel­lum dzie­więć na dzie­więt­na­ście mili­me­trów, czyli bar­dzo popu­larne naboje na regu­lar­nym uzbro­je­niu NATO. Poszły do ana­lizy bali­stycz­nej. Obaj zgi­nęli od strza­łów z bli­skiej odle­gło­ści. Moim zda­niem naj­pierw zgi­nął Woj­nar, potem Dylong. Dylong był cią­gnięty do miej­sca, w któ­rym zna­leź­li­śmy ciało. Być może jesz­cze żył, a egze­ku­cja odbyła się wła­śnie tam. Praw­do­po­dob­nie nie ma odci­sków linii papi­lar­nych sprawcy, zebra­li­śmy pewne ślady bio­lo­giczne, ale musimy jesz­cze pocze­kać na wyniki z labo­ra­to­rium. Co cie­kawe, sprawca wyrzu­cił ich czapki. Zna­leź­li­śmy je w krza­kach. Na nich rów­nież zabez­pie­czy­li­śmy ślady. Na razie tylko tyle mogę powie­dzieć. Jutro będzie sek­cja zwłok. Może będzie wia­domo coś wię­cej.

– Dzię­kuję. – Mar­cin uśmiech­nął się do niej, co nie umknęło uwa­dze Kariny Buczko. – A co z datą?

– Napi­sał te cyfry pal­cem uma­za­nym we krwi. Być może był w ręka­wiczce, tego w tej chwili nie potra­fię stwier­dzić.

– Czyli nie­wiele mamy?

– Nie­wiele.

Mar­cin spoj­rzał na Wierz­bicką, która dotąd uważ­nie słu­chała w mil­cze­niu.

– Pani psy­cho­log coś nam pod­po­wie? – zapy­tał.

Ku jego zasko­cze­niu pokrę­ciła prze­cząco głową i spoj­rzała mu pro­sto w oczy. Miała twarde i zde­cy­do­wane spoj­rze­nie. Czyżby nara­ził jej się tym pyta­niem o kobiety? Pierw­szy spu­ścił wzrok.

– Na obec­nym eta­pie mam za mało danych, żeby sta­wiać hipo­tezy – powie­działa spo­koj­nie, jakby pro­wa­dziła kurs kroju i szy­cia. – Wypo­wiem się, gdy jutro otrzy­mam wię­cej infor­ma­cji o życiu ofiar, dane z labo­ra­to­rium i wyniki sek­cji.

– J-jasne – mruk­nął Zakrzew­ski nie­za­do­wo­lony. – Na koniec zosta­wi­łem sprawę cyfr na boku auta. Wyglą­dają na datę. Ósmy grud­nia 1981.

Aspi­rant Karina Buczko otwo­rzyła notat­nik i wolno zaczęła rela­cjo­no­wać.

– Pogrze­ba­łam tro­chę w naszym archi­wum. Nie­stety, stare akta są jesz­cze w fazie digi­ta­li­za­cji. Nie dotar­łam do papie­ro­wych akt, mam tylko infor­ma­cje z ogól­nej bazy danych spraw nie­wy­ja­śnio­nych.

Pod­nio­sła głowę, lecz nikt się nie ode­zwał. Patrzyli na nią wszy­scy z wyjąt­kiem Palecz­nego, który sie­dział z pochy­loną głową, jakby prze­glą­dał notatki. Tyle że nie zro­bił żad­nych nota­tek. Pióro leżało nie­tknięte.

– Ósmego grud­nia 1981 roku we Wro­cła­wiu przy ulicy Monte Cas­sino doko­nano podwój­nej zbrodni. Zamor­do­wany został pierw­szy sekre­tarz Komi­tetu Woje­wódz­kiego PZPR Jan Janicki wraz z mał­żonką. Mor­derca dostał się na pose­sję przez płot, stłukł okno do pomiesz­cze­nia piw­nicz­nego i wśli­zgnął się do środka. Sza­co­wany czas zgonu ofiar: mię­dzy pół­nocą a drugą w nocy. Mor­der­stwa były wyjąt­kowo bru­talne. Janic­kiemu zadano pra­wie sześć­dzie­siąt cio­sów ostrym narzę­dziem, potem ktoś wyciął mu język. Języka nie zna­le­ziono. Beata Janicka zgi­nęła od czter­dzie­stu ośmiu pchnięć nożem, sprawca wydłu­bał jej oczy.

Karina zro­biła pauzę. W pomiesz­cze­niu zapa­dła pełna napię­cia cisza. Zakrzew­ski miał wra­że­nie, że opo­wieść Kariny zro­biła na słu­cha­czach więk­sze wra­że­nie niż zabój­stwa poli­cjan­tów w Cie­szy­cach.

– Ofiary nie nosiły na ciele innych śla­dów prze­mocy – cią­gnęła. – Nie zostały zamor­do­wane w sypialni, co by suge­ro­wało, że nie zostały zasko­czone. Ciało kobiety zna­le­ziono w salo­nie, męż­czy­zny w gabi­ne­cie. Na tej pod­sta­wie śled­czy zało­żyli, że ofiary znały swo­jego kata. Tylko dla­czego wszedł przez piw­nicę? Nie wia­domo. Sprawcy ni­gdy nie usta­lono. To nie było mor­der­stwo na tle rabun­ko­wym – nic nie zgi­nęło. W domu znaj­do­wała się cenna por­ce­lana, obrazy zna­nych mala­rzy, dolary i inna waluta. Tak naprawdę ni­gdy nie usta­lono motywu zabój­stwa Janic­kich. Sku­piono się na moty­wie zemsty jako naj­bar­dziej praw­do­po­dob­nym. W końcu Janicki był dzia­ła­czem par­tyj­nym, czasy były nie­spo­kojne, pięć dni póź­niej wpro­wa­dzono stan wojenny.

– Czy to nie jest przy­pa­dek? – Wilicz­kow­ski wzru­szył ramio­nami. – Te cyfry mogły zna­czyć cokol­wiek. Dla­czego aku­rat tę datę? Minęło trzy­dzie­ści pięć lat.

– Jest taka moż­li­wość – przy­znał Mar­cin. – Masz rację. Cyfry mogą zna­czyć coś innego albo nie zna­czyć nic. Na razie jed­nak przyj­mu­jemy zało­że­nie, że ta data i dzi­siej­sze zabój­stwa wiążą się z tymi z prze­szło­ści.

– To nie ma sensu – prych­nął Adam. – Znamy pod­sta­wową zasadę Zakrzew­skiego: nie lubisz pro­stych roz­wią­zań. Może pocze­kajmy na jakieś dowody na powią­za­nie obu przy­pad­ków. Po co od razu kom­pli­ko­wać sobie robotę. Moim zda­niem szkoda czasu. Cyfry mogą zna­czyć cokol­wiek: datę uro­dzin mor­dercy, pierw­szą wypitą flaszkę wódki albo pierw­szą zali­czoną dziew­czynę.

Pro­ku­ra­tor Paleczny chrząk­nął nagle i pod­niósł wzrok na pozo­sta­łych.

– Przyj­miemy wer­sję komi­sa­rza Zakrzew­skiego – powie­dział nie­ocze­ki­wa­nie. – Musimy spraw­dzić, czy mor­der­stwo Janic­kich nie wiąże się z dzi­siej­szymi. Pod tym kątem trzeba prze­świe­tlić prze­szłość zamor­do­wa­nych. Czy nie mają z Janic­kimi powią­zań rodzin­nych lub jakich­kol­wiek innych. Tamtą sprawę z 1981 roku pro­wa­dził kapi­tan Marek Pie­kło – kon­ty­nu­ował spo­koj­nie pro­ku­ra­tor śled­czy po pau­zie. – Był alko­ho­li­kiem i to chyba prze­szko­dziło mu w schwy­ta­niu zabójcy. Odszedł z mili­cji we wrze­śniu 1982 roku. Wtedy poma­gał mu sier­żant Tade­usz Majer. On też długo nie popra­co­wał, tylko do końca 1982 roku. Trzeba go zna­leźć. Nie­stety, kapi­tan Marek Pie­kło zmarł w poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych.

Zakrzew­ski poki­wał głową.

– Jest pan wyjąt­kowo sku­teczny – stwier­dził z uzna­niem.

– Było wię­cej takich mor­derstw. – Paleczny puścił uwagę mimo uszu. – W lutym samotna kobieta, pod koniec maja 1981 roku jesz­cze dwie ofiary.

Cisza w pomiesz­cze­niu jakby się pogłę­biła. Mar­cin patrzył na pro­ku­ra­tora, wresz­cie zapy­tał:

– Jak się pan o tym tak szybko dowie­dział?

Paleczny spoj­rzał mu w oczy.

– Kapi­tan Marek Pie­kło był moim ojcem.

Grudzień 1981

Gru­dzień 1981

Szczęk­nęła zasuwa w drzwiach.

Kapi­tan Marek Pie­kło uniósł się na pry­czy, spu­ścił nogi na pod­łogę i prze­tarł zaspane oczy. Nie wie­dział, jak długo już sie­dzi w zamknię­ciu. Dopiero od trzech dni śle­dził cykl dnia i nocy w aresz­cie, wyzna­czany gasze­niem i zapa­la­niem świa­tła przez dyżur­nego kla­wi­sza. Wcze­śniej­szy okres koja­rzył jedy­nie jako ciąg pra­gnie­nia, bólu i kosz­ma­rów. Powrót do cał­ko­wi­tej trzeź­wo­ści był kosz­ma­rem, z któ­rym został zupeł­nie sam. Na pewno sam? Pamię­tał jak przez mgłę męż­czy­znę w bia­łym kitlu i zastrzyk w pośla­dek. Tylko czy to było realne wspo­mnie­nie? Może jeden z ciągu nawie­dza­ją­cych go wtedy maja­ków? Cały czas był obo­lały po potrą­ce­niu przez samo­chód dostaw­czy marki Nysa. Nie potra­fił okre­ślić, czy pośla­dek jest stłu­czony, czy też ból jest pozo­sta­ło­ścią po zastrzyku.

Cięż­kie drzwi do celi otwo­rzyły się wolno i do środka zaj­rzał kla­wisz. Marek znał chło­paka z widze­nia i nawet go polu­bił. Po jego minie i spoj­rze­niu peł­nym współ­czu­cia wnio­sko­wał, że kla­wisz też wyka­zuje w sto­sunku do niego ludz­kie uczu­cia.

– Gość do pana, oby­wa­telu kapi­ta­nie – rzu­cił i wyco­fał się szybko.

Na progu sta­nął sier­żant Tade­usz Majer w gru­bym zimo­wym płasz­czu od mun­duru, zimo­wych cięż­kich butach i czapce uszance z orzeł­kiem na przo­dzie. Twarz miał zaczer­wie­nioną od mrozu.

– Dzień dobry, oby­wa­telu kapi­ta­nie – powie­dział na wstę­pie.

– Nie pier­dol, Tadek – jęk­nął Pie­kło. – Gów­niany, a nie dobry.

Majer patrzył na niego smut­nym wzro­kiem. Jego służ­bową postawę w jed­nym momen­cie szlag tra­fił.

– Ale się naro­biło – mruk­nął i zaczął się roz­bie­rać.

Ścią­gnął czapkę, sza­lik, cie­płe ręka­wice i rzu­cił wszystko na stół obok cyno­wego kubka i nie­do­je­dzo­nego obiadu na takim samym tale­rzu. Roz­piął płaszcz i usiadł na drew­nia­nym stołku pod ścianą naprze­ciw Marka. Mie­rzyli się w mil­cze­niu wzro­kiem.

– Ale się wpier­do­li­łeś, Marek – wes­tchnął, krę­cąc głową.

Pie­kło rzu­cił okiem na zmę­czoną twarz sier­żanta i zasta­no­wił się, ile on może mieć lat. Zawsze mu się wyda­wało, że Majer jest młod­szy. Teraz stra­cił tę pew­ność. Może byli w podob­nym wieku?

– Jaki dziś dzień? – zapy­tał.

– Wto­rek, pięt­na­sty grud­nia. Tydzień minął, a, cho­lera, tyle się zmie­niło. – Majer prze­tarł twarz dło­nią.

– Co się zmie­niło?

– Wojna jest.

Pie­kło wytrzesz­czył na niego oczy.

– Co ty pier­do­lisz, jaka wojna?

– Mamy wojnę – potwier­dził Tadek. – Od dwóch dni.

To musiała być prawda. Majer nie wyglą­dał na sko­rego do żar­tów. Przez głowę Pie­kły prze­mknęły szyb­kie myśli. Wojna? Ruscy w końcu nie wytrzy­mali kon­fron­ta­cji rządu z Soli­dar­no­ścią i wkro­czyli? A może to Ame­ry­ka­nie posta­no­wili spraw­dzić swoje jądrowe arse­nały? Nie, nie­moż­liwe. Nie sły­szał żad­nych wybu­chów. Gdyby Reagan i Breż­niew zaczęli odpa­lać rakiety, wojna nie trwa­łaby całych dwóch dni. Skoń­czy­łaby się po godzi­nie.

– Mów, co się dzieje?

– Gene­rał Jaru­zel­ski powo­łał Woj­skową Radę Oca­le­nia Naro­do­wego i woj­sko prze­jęło wła­dzę – mówił Majer bez­na­mięt­nie. – Aresz­to­wano wszyst­kich z Soli­dar­no­ści i całą górę z PZPR. ZOMO pacy­fi­kuje robot­ni­ków, któ­rzy poza­my­kali się w fabry­kach. Nie będzie dobrze.

Pie­kło w mil­cze­niu przy­swa­jał te infor­ma­cje. Prze­cze­sał dło­nią prze­tłusz­czone brudne włosy, ster­czące na wszyst­kie strony. Nagle zaczął żało­wać, że przez ostat­nie kilka mie­sięcy sku­piał się tylko na piciu. Prze­ga­pił kawał życia.

– Wcze­śniej nikt nie wie­dział, że coś się szy­kuje? – zapy­tał. – Prze­cież takiej ope­ra­cji nie da się zapla­no­wać i prze­pro­wa­dzić w jeden dzień.

– Coś się działo, coś się mówiło, ale co ja tam wiem? – żach­nął się Majer. – Zwy­kły sier­żant jestem.

– To dla­tego tylu ludzi w aresz­cie? – dopy­ty­wał się Pie­kło.

Przez ostat­nie dwa dni sły­szał wyraź­nie cią­gły ruch na kory­ta­rzu, pod­nie­sione głosy, krzyki, skrzy­pie­nie i trza­ska­nie drzwi, nio­sące się po kory­ta­rzach aresztu śled­czego w budynku mili­cji przy Pod­walu.

– Areszt jest pełen – potwier­dził sier­żant. – Dla­tego cię wypusz­czą i sprawa rozej­dzie się po kościach. Potrze­bują miej­sca.

– Rozu­miem. Kiedy?

– Dla for­mal­no­ści przyj­dzie do cie­bie psy­chia­tra spe­cja­li­zu­jący się w lecze­niu uza­leż­nie­nia od alko­holu. Dosta­niesz od niego pozy­tywną opi­nię i idziesz do domu.

Pie­kło nic nie powie­dział.

– Mam dla cie­bie papiery – kon­ty­nu­ował sier­żant. – Bez doku­men­tów stu metrów nie przej­dziesz. Na każ­dym rogu stoją żoł­nie­rze, wozy bojowe i czołgi. Głu­pich cza­sów doży­li­śmy.

– Czasy od lat są głu­pie, módlmy się, żeby­śmy dożyli tych mądrzej­szych.

Zamil­kli na moment.

– Jest pięt­na­ście stopni mrozu, śniegu nawa­liło – ode­zwał się Majer. – Mam dla cie­bie w dyżurce cie­płe ubra­nie.

– Dzię­kuję. Gdzie on jest?

– Kto?

– Ten psy­chia­tra.

– Czeka na kory­ta­rzu.

– Niech to jasna cho­lera!

Pie­kło spoj­rzał na swoje ubra­nie. To był cią­gle ten sam mun­dur, który miał na sobie tam­tego feral­nego dnia. Koszula nie była już biała, tylko ciem­no­szara i pokryta pla­mami. Podob­nie mary­narka od mun­duru i spodnie. W skar­pe­cie na lewej sto­pie wid­niała dziura jak kra­ter po ude­rze­niu mete­orytu. Od tygo­dnia nie widział prysz­nica. Pew­nie śmier­dział jak skunks. Spo­tka­nie w takich oko­licz­no­ściach nie mogło być przy­jemne dla żad­nej ze stron. A zresztą, niech się dzieje, co chce. Musi stąd wyjść, ina­czej zwa­riuje.

Pod­niósł głowę.

– Tadek, masz może fajki? – zapy­tał.

– Mam, jasne, że mam. – Majer się roz­pro­mie­nił i wycią­gnął z kie­szeni czer­woną paczkę car­me­nów. – Jesz­cze przed­wo­jenne – dodał.

– Nie pier­dol…

Tym razem Pie­kło sam odpa­lił papie­rosa zapałką. Z lubo­ścią zacią­gnął się dymem i poczuł nie­przy­jemny dreszcz. Pale­nie koja­rzyło mu się tylko z piciem. Teraz po raz pierw­szy od kil­ku­dzie­się­ciu godzin pomy­ślał o alko­holu. Poczuł ucisk w pier­siach, jakby zabra­kło mu tchu. Żołą­dek zwi­nął się w kłę­bek. Marek się skrzy­wił.

– Nie sma­kują? – zdzi­wił się sier­żant. Sam nie palił. – Prze­cież to car­meny.

– Nie o to cho­dzi – burk­nął Pie­kło, macha­jąc ręką. – Macie podej­rza­nego?

– W spra­wie Janic­kich? – Majer uniósł brwi, a na jego pocią­głej twa­rzy poja­wił się zło­śliwy gry­mas. – A kto niby miał zna­leźć podej­rza­nego? Zarzycki? Nie roz­śmie­szaj mnie, on naj­wy­żej nadaje się do liza­nia dupy komen­dan­towi.

– No tak – zgo­dził się Marek. – Ale coś w tym cza­sie zro­bi­li­ście?

– Coś tak – przy­znał Majer. – Ale nie­wiele.

W małym, pozba­wio­nym spraw­nej wen­ty­la­cji pomiesz­cze­niu zro­biło się siwo od dymu, aż zaczęły łza­wić oczy. Pie­kło zga­sił peta w nie­do­je­dzo­nym kotle­cie z cze­goś, co mogłoby przy­po­mi­nać mięso, gdyby tak nie śmier­działo.

– Czy­ta­łeś raport z sek­cji zwłok? – dopy­ty­wał kapi­tan.

– Szcze­rze mówiąc – nie. Komen­dant był na mnie wście­kły za ten twój numer z konia­kiem i ucieczką. Odsu­nął mnie.

– Aha… – Pie­kło zamy­ślił się na moment. – Jedno nie daje mi spo­koju… – zawie­sił głos.

– Ten język? Wszy­scy byli wstrzą­śnięci.

– Nie, nie język. Krew. Niby leżeli w kałuży krwi, wydaje mi się jed­nak, że było jej sta­now­czo za mało. Nie uwa­żasz?

Majer wzru­szył ramio­nami. Chciał spra­wiać wra­że­nie obo­jęt­nego, jego twarz jed­nak nagle pobla­dła, a ramiona się unio­sły, jakby mię­śnie krę­go­słupa nie­ocze­ki­wa­nie zesztyw­niały. Silił się na obo­jętny ton. Nie wyszło do końca dobrze i kapi­tan to zauwa­żył.

– Ja tam jestem tylko sier­żan­tem z pre­wen­cji odde­le­go­wa­nym do was. Nie łapię wszyst­kiego – powie­dział twardo.

– Ale chyba przyj­rza­łeś się zwło­kom?

– Wraż­liwy jestem…

Pie­kło popa­trzył na niego uważ­nie. Było oczy­wi­ste, że coś z nim jest nie tak.

– No dobrze – zgo­dził się wresz­cie. – Mogłeś nie wie­dzieć. To ci powiem. Nie­wiele pamię­tam z tam­tego dnia. Może mi się tylko wyda­wało, chciał­bym to u kogoś potwier­dzić.

Majer mil­czał ze wzro­kiem wbi­tym w pod­łogę.

– Oni mieli roz­cięte nad­garstki – mówił dalej Pie­kło. – To prawda?

– Tak – przy­znał nie­chęt­nie sier­żant.

– Muszę wie­dzieć, co napi­sali o tym w pro­to­kole sek­cji. Czy było coś o krwi.

– Teraz ciężko będzie. – Tade­usz pod­niósł głowę. – Nie wiem, co z tobą zro­bią.

Pie­kło przy­gryzł wargi i poki­wał ze zro­zu­mie­niem głową. Nagle uszło z niego całe powie­trze. Co go to obcho­dzi? Niech inni się mar­twią schwy­ta­niem zabójcy. On ma swoje pro­blemy. Dla niego poważ­niej­sze.

– Dobrze – ode­zwał się cicho. – Miejmy to już za sobą i zabierz mnie do domu.

Sier­żant wstał i zastu­kał pię­ścią w drzwi. Pra­wie natych­miast szczęk­nęła zasuwa i drzwi się uchy­liły. Majer wyszedł. Po chwili do środka weszła kobieta. Bez słowa pode­szła do tego samego nie­wy­god­nego stołka i usia­dła, zakła­da­jąc nogę na nogę. Była po trzy­dzie­stce, miała ładną twarz, nie­bie­skie oczy o prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu i ciemne krę­cone włosy. Zmar­z­nięte policzki nie­dawno się roz­grzały i zaczer­wie­niły prze­ślicz­nie.

Kapi­tan, ubrany w brudne łach­many, wyraź­nie czu­jący smród wła­snego ciała, zawsty­dził się. Spu­ścił szybko wzrok i sie­dział jak spa­ra­li­żo­wany.

– Dzień dobry – ode­zwała się. – Jestem leka­rzem psy­chia­trą, spe­cja­li­zuję się w lecze­niu uza­leż­nień. Głów­nie od alko­holu.

Miała cie­pły, aksa­mitny głos, który dosko­nale współ­grał z jej sym­pa­tycz­nym uśmie­chem. Spra­wiała wra­że­nie, jakby nie zwra­cała uwagi na to, w jakim sta­nie jest Marek.

– …obry… – mruk­nął coś cicho i nie­zro­zu­miale w odpo­wie­dzi.

Czuł się przy niej, jakby był ludz­kim śmie­ciem, cze­ka­ją­cym w kolejce, żeby tra­fić w miej­sce spe­cjal­nie dla niego prze­zna­czone – na śmiet­nik.

– Ciężko było? – zapy­tała nagle, kiedy już omio­tła wzro­kiem celę i sie­dzą­cego na pry­czy Marka.

– Tak – odpo­wie­dział szcze­rze.

– Moim zda­niem to było bar­ba­rzyń­stwo zosta­wić pana samego na odtru­cie. Ni­gdy nie pochwa­lam takich metod.

– Chyba był… lekarz.

– Co panu dał?

– Nie wiem. – Roz­ło­żył bez­rad­nie ręce.

– Rozu­miem. Nama­wia­ła­bym pana na wszywkę. Espe­ral nie jest genial­nym środ­kiem na lecze­nie uza­leż­nie­nia od alko­holu. Nie ma takiego środka. Wszystko tkwi tutaj. – Popu­kała się pal­cem w głowę. – Trzeba chcieć prze­stać i mieć w dodatku tak silną wolę, żeby nie dać się zła­mać w świe­cie, w któ­rym alko­hol leje się stru­mie­niami wszę­dzie. Na ulicy, w pracy, w domu, w tele­wi­zji. Trzeba być moca­rzem, żeby to prze­trwać. Wszywka tro­chę pomaga.

– Mia­łem już wszywkę – przy­znał się nie­chęt­nie Pie­kło.

– I co? – Pod­nio­sła w górę brwi nad cudow­nie nie­bie­skimi oczami.

– Wydra­pa­łem.

Przez chwilę w celi pano­wało mil­cze­nie.

– Mimo wszystko nama­wiam.

– Zasta­no­wię się.