Polowanie na mafię - Alfonso Sabella - ebook + książka

Polowanie na mafię ebook

Sabella Alfonso

3,8

Opis

Wspomnienia jednej z najskuteczniejszych osób zwalczających włoską mafię

Sycylia, lata dziewięćdziesiąte. Na czele prokuratury w Palermo staje Gian Carlo Caselli. Na jednego ze swoich podwładnych mianuje on młodego, niestroniącego od wykorzystywania nowinek technologicznych i uciekającego się do przeróżnych sztuczek prokuratora Alfonso Sabellę, który szybko staje się jednym z najbardziej znanych łowców mafijnych bossów.

W tej autobiograficznej książce Sabella przybliża strukturę oraz sylwetki ludzi mafii, a także opisuje techniki wykorzystywane przez śledczych. Jego wspomnienia wywołują całą gamę emocji: od strachu i przerażenia brutalnością kryminalnego świata, po ciekawość oraz satysfakcję z najbardziej spektakularnych aresztowań.

Na podstawie książki powstał serial Ill Cacciatore. Polowanie na mafię.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (13 ocen)
3
4
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master1992

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka. Przestawienie włoskiej, sycylijskiej mafii. Polecam
00
Ania_Szczepaniak

Całkiem niezła

Lektura dobra, aczkolwiek nie pozbawiona wad, niemniej jednak warto się zapoznać. Polecam także świetny serial na bazie książki!
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

WSTĘP

 

 

 

 

Poznaliśmy Alfonsa Sabellę w latach dziewięćdziesiątych, w szczycie złotego okresu walki z mafią. Ten Sycylijczyk był najmłodszym prokuratorem sztabu Gian Carla Casellego w Palermo. Spędziliśmy wiele godzin przed wejściem do jego biura, na drugim piętrze budynku najlepiej strzeżonej wtedy prokuratury we Włoszech, czekając na choćby strzępek informacji: na coś, o czym moglibyśmy napisać albo nagrać audycję.

To były piekielne dni i trudne miesiące. Po zabójstwach Falconego i Borsellina oraz po bombach, które wybuchły w 1993 roku[1].

Śledztwa dotyczące mafijnych bojówek, paramilitarnych „załóg” i morderstw, w których kwestie mafijne przeplatały się z polityką, wyższymi sferami, atakami terrorystycznymi i szefami operacji. Zagmatwane i wstrząsające scenariusze.

A do tego jeszcze postępowania przeciw Andreottiemu[2].

To były dni, gdy zabijano na ulicach. Zwłoki zawinięte w prześcieradła, naloty i przesłuchania, roztrzaskane samochody pancerne. Eskorty. Dźwięk syren. Pogrzeby. Horror. Przerażające nagłówki gazet. Ale były też i sukcesy.

W tych latach być może naprawdę państwo włoskie próbowało pokonać mafię. Udało się dotrzeć do wcześniej niezdobytych miejsc.

Po schwytaniu ważnego bossa Totò Riiny lawinowo posypały się kolejne aresztowania. To był rekord – zarówno jeśli chodzi o liczbę aresztowań, jak i o ich wagę. Zatrzymania najważniejszych przestępców. Arsenały broni, sejfy i tajne hasła, które niespodziewanie znajdywano w wiejskich chatach. I w końcu zeznania skruszonych, szokujące informacje dochodzące z samego serca mafii Cosa Nostra.

Wydawało się, że największa organizacja przestępcza w Europie upadała wskutek działań organów sprawiedliwości. W latach 1993–1999, pod wodzą Gian Carla Casellego, rozgromiono całe szajki, schwytano ponad trzystu ukrywających się mafiosów: bossów, wysoko postawionych i ich podwładnych. Jeden po drugim wpadali w pułapki: Bagarella, Brusca, Aglieri, bracia Graviano. Państwo włoskie było tam, gdzie powinno być.

Za tym pasmem sukcesów, u boku głównego prokuratora, stał niemal zawsze on: młody funkcjonariusz, który znał mafię jak własną kieszeń. Mafię z krwi i kości, tworzoną przez młodych i starych mężczyzn, a czasem także przez kobiety i dzieci. Mafię, którą tworzyły przyzwyczajenia, sygnały, powiązania rodzinne, historie oraz stosunki ze współczesnymi magnatami i z polityką. Mafię, którą tworzyły wszechwładza, terror, błędy, przemoc, ale i niespodziewane więzy miłosne.

Mafia w rozkwicie i mafia pod ścianą.

Mafię można pokonać tylko wtedy, gdy dobrze zna się jej ludzi. Wydaje się, że właśnie to było zwycięską filozofią tamtego zespołu prokuratorów: ludzki pierwiastek i świeże spojrzenie w śledztwach okazały się skuteczną bronią.

Młody prokurator już wtedy znany był jako ten, który polował na mafiosów. Złapał ich niemal stu. I wszystkim uścisnął dłoń.

Podstawą każdego dochodzenia była szczegółowa znajomość terytorium, zachowań przestępców, ich języka i znaków. Każde schwytanie – jak tropienie ptaków – było poprzedzone godzinami obserwacji, analiz i oczekiwania. Nasłuchiwano szeptów i wszystkich odgłosów z gąszczu pluskiew ustawionych przez śledczych na całej Sycylii. Godzinami śledzono cienie.

Przed wszystkimi akcjami długo studiowano pojedyncze podmioty. To dawało dokładną znajomość „ofiary”, przewidywanie jej zachowań i intuicyjne wychwytywanie potencjalnych potknięć.

Natomiast po każdym schwytaniu nie brakowało szacunku dla więźnia.

Młody prokurator tropiący poszukiwanych przestępców stał się pewnego rodzaju legendą.

Później, być może o krok od ostatecznego zwycięstwa, ten sezon polowania został – z niewyjaśnionych powodów – zakończony.

Alfonso Sabella dzisiaj mieszka w Rzymie i nie zajmuje się już sprawami związanymi z mafią. Od wielu lat nie przysługuje mu policyjna eskorta.

Spotkaliśmy się z nim dekadę po tamtych wydarzeniach i wspólnie – przy dobrym piwie, z włączonym magnetofonem – odtworzyliśmy etapy tej niezwykłej epoki w walce z Cosą Nostrą oraz tamtej zapomnianej palermitańskiej wiosny.

 

Silvia Resta

Francesco Vitale

 

 

 

[1] Autor odnosi się do ataków na sędziów śledczych Giovanniego Falconego i Paola Borsellina oraz serii zamachów mafijnych przeprowadzonych w kilku włoskich miastach – wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.

[2] Trwające ponad 10 lat postępowania karne przeciwko Giuliowi Andreottiemu, byłemu premierowi Włoch, oskarżonemu o kontakty z sycylijską mafią Cosa Nostra oraz o zlecenie morderstwa dziennikarza Mina Pecorellego. Ostatecznie Włoski Sąd Najwyższy oczyścił Andreottiego z zarzutów i anulował wyrok 24 lat więzienia wydany wcześniej przez sąd drugiej instancji.

 

 

 

 

 

 

 

I

 

SPALONA ZIEMIA

 

 

 

 

Zwierzyna powoli przypiekała się na dużym ruszcie. Tłuszcz topił się i spływał do ognia, rytmicznie potrzaskując. Paliły się drzewo migdałowca i parę małych pni eukaliptusa – tyle wystarczy, by mięso przejęło delikatny, balsamiczny aromat, który ledwo złagodzi intensywny owczy zapach.

Zwierzę to piętnastokilowy baran, którego piekliśmy przy pniu ponad stuletniego drzewa oliwnego. Doprawiony tylko solą, nie potrzeba niczego więcej. Na oddzielnym ogniu, na typowym sycylijskim ruszcie, gotowały się wnętrzności – te zaś doprawione tysiącem przypraw: z cebulką, rozmarynem, szałwią, tymiankiem, liśćmi laurowymi i czarnym pieprzem. Na trzebione barany mówi się na Sycylii crasto. To był bardzo dorodny crasto.

– Pyszne, przepyszne! – zachwycali się moi współbiesiadnicy, pałaszując przypieczone, delikatne żeberka.

– Pyszne, przepyszne! – powtarzali jak mantrę.

Zapadał zmierzch, kończyła się więc i kolacja. Ogień powoli dogasał, trzymając ciepło tego, co pozostało ze zwierzyny.

Na Sycylii posiłki to rytuał, z którego nikt nie chce zrezygnować. Wokół nich trwają i pogłębiają się nienawiści i miłości, kłótnie oraz zażyłość. Taka właśnie jest ta wyspa, taka jest Sycylia. Było nas wtedy dziesięciu: sami przyjaciele, tylko mężczyźni. To był rok 1986 i miałem jeszcze ciemne włosy. Tak spędzaliśmy niedziele i dni świąteczne: wielkie wspólne uczty i stare, śmieszne opowieści miasteczka.

To była wyjątkowa okazja: dostałem tę zwierzynę, crasto, od myśliwego, którego broniłem i którego uratowałem przed pójściem za kratki. Byłem wtedy młodym aplikantem adwokackim w Bivonie, skąd pochodziłem. Bivona znajduje się między Palermo a Agrigento i słynie z najpyszniejszych brzoskwiń na świecie. Niewiele wcześniej ukończyłem z wyróżnieniem studia na Katolickim Uniwersytecie Najświętszego Serca w Mediolanie oraz obroniłem pracę magisterską z zakresu prawa cywilnego.

Moi rodzice także byli prawnikami, a ja stawiałem pierwsze kroki w świecie wymiaru sprawiedliwości właśnie w ich kancelarii.

W tamtych latach polowanie nie było jeszcze prawnie usankcjonowane: wszystkich kłusowników złapanych na gorącym uczynku aresztowano i stawiano im zarzuty kradzieży rzeczy znacznej wartości, a poszkodowanym było państwo. Po każdym weekendzie kolejna grupka kłusowników kończyła za kratkami.

W krótkim czasie, choć wcale tego nie chciałem, zostałem „ich” adwokatem, obrońcą polujących. Przestudiowawszy różne przypadki, wysunąłem następującą tezę: jako że zapis w kodeksie karnym określał karę dla tych, „którzy wchodzą w posiadanie cudzych rzeczy ruchomych, zabierając je tym, którzy dysponują do nich prawami”, stwierdziłem, że państwo – pomimo posiadania dzikiej fauny, czyli „rzeczy ruchomej” – nie dysponowało jednak prawami do niej. Nie można więc było mówić o przestępstwie, bo państwo nie miało praw do królika czy lisa. Ta teza zyskała uznanie i później odwoływał się do niej sam Sąd Kasacyjny, zanim weszły w życie nowe rozporządzenia dotyczące polowań.

Miałem wtedy swój „krąg” klientów, każdego weekendu broniłem pięciu czy sześciu myśliwych. Zawsze udawało mi się wydostać ich zza kratek i – co najważniejsze – odzyskać ich skonfiskowaną wcześniej strzelbę, która była dla nich najcenniejsza. Pobierałem honorarium wysokości 500 000 lirów od klienta, więc nie mogłem narzekać.

W miejscu o intensywnych kolorach, ale w którym czarny nigdy nie jest czarny, a biały nigdy nie jest biały, była przestrzeń na wymyślanie i tworzenie – także w kontekście wymiaru sprawiedliwości. Właściwa okazja trafiła mi się, adwokatowi myśliwych, wraz z telefonem od karabinierów z Cianciany, miasteczka oddalonego o kilka kilometrów od mojego.

Trzech samotnie działających łowczych zostało aresztowanych. Karabinierzy oskarżyli ich o polowanie z użyciem potężnych reflektorów, by najpierw oślepić zwierzynę, a później ją zabić. Takie polowanie nie jest legalne. W bagażniku samochodu jednego z aresztowanych znaleziono nieżywego królika. Bronili się, mówiąc, że złapali go za dnia, zgodnie z prawem, ale im nie wierzono.

Nazajutrz zjawili się w sądzie w ramach natychmiastowego postępowania, a ja miałem być ich obrońcą. Podczas serii wstępnych pytań udało mi się zrobić celną uwagę.

– Nikt nie może ustalić dokładnej godziny śmierci królika, do tego jest potrzebna sekcja zwłok – powiedziałem sędziemu.

Słowem, ku zdziwieniu zastępcy sędziego (który swoją drogą także polował, może też nielegalnie), poprosiłem o sekcję zwłok zwierzęcia. Jeśli potwierdzi ona, że królik został zabity rano, moi klienci zostaną uwolnieni; jeśli zaś okaże się, że królika zabito w nocy – zostaną skazani.

O dziwo prokurator faktycznie nakazał ekspertyzę techniczną i wyznaczył do niej biegłego weterynarza z miasteczka, który – przyzwyczajony do leczenia owiec czy krów – wściekł się. Zadzwonił do mnie i porządnie mnie wyzwał:

– Co z ciebie za debil! Jak twoim zdaniem mam ustalić, o której dokładnie godzinie zdechł jakiś królik?

Na pewno miał dobre powody, by tak mnie wyzwać. Faktycznie, nie sadzę, by pośród przedmiotów na studiach medycyny weterynaryjnej był taki, na którym omawia się stężenie pośmiertne dzikiej fauny.

Dokonał mimo to tej nietypowej sekcji zwłok i, oczywiście, nie był w stanie oświadczyć, kiedy dokładnie zwierzę zdechło. Tak więc, wobec braku pewności co do godziny śmierci, łatwo było mi uzyskać uniewinnienie moich łowczych.

To była dla mnie jedna z pierwszych lekcji życia: zrozumiałem, jak ważne są – także w prawniczym świecie – fantazja, kreatywność… oraz szybkość działania.

Z doświadczeń z myśliwymi nauczyłem się jednak wiele więcej. Dobrze się bawiłem, słuchając zawsze nieco wyolbrzymionych opowieści moich pierwszych klientów. Dzielili się ze mną swoimi sekretami, wtajemniczali w techniki łowiectwa oraz opowiadali o miejscach, gdzie najłatwiej było schwytać dziką zwierzynę.

Powoływali się na swój wewnętrzny kodeks i większość z nich – choć nie postawiłbym na to swojego majątku – go przestrzegała. Narzucali sobie limity, czasem wyższe niż te przewidziane w prawie. Mając do dyspozycji trzy strzały z karabinu samopowtarzalnego, strzelali tylko raz. O to chodzi w sztuce łowiectwa: gra się o wszystko albo o nic. W przeciwieństwie do osób, które czekają w rezerwatach, być może uiściwszy wcześniej odpowiednią opłatę, aż uwolni się dla nich zwierzę. Później celują i strzelają. Strzelają tylko po to, by zabić – nie jest to dla nich sport, nie są prawdziwymi myśliwymi.

Moi klienci opowiadali mi – z ironią lub rozbawieniem – o myśliwych, którzy przyjeżdżali z Trapani z bagażnikiem wypełnionym po brzegi amunicją i wracali do domu po dniach łowów z zaledwie jednym królikiem bądź paroma szpakami. Patrzyli na nich niemal ze współczuciem, później udawali się na łowy ze swoimi dubeltówkami i wracali z torbami pełnymi skowronków, zajęcy, królików i przepiórek.

Za tą różnicą stał jeden dominujący czynnik: znajomość terytorium. Ruszali się po lasach ze świetnym wyczuciem. Znali położenie każdego strumyka, każdej polany, każdej potencjalnej kryjówki czy schronienia. Byli niesamowicie skrupulatni i doskonale wiedzieli, jak reagują króliki czy zające, jak przemieszczają się o danej porze dnia i roku w różnych warunkach pogodowych.

Szli po śladach, nigdy się nie zatrzymując. Cierpliwie. Czaili się godzinami we właściwym miejscu. Czekali i niemal węszyli zwierzynę.

Mówili mi, że nigdy nie używali samotrzasków, sideł ani innych nielegalnych narzędzi. Bo przecież i tak, prędzej czy później, zwierzę pojawi się tam, gdzie na nie czekają. Nie musieli zachowywać się jak kłusownicy bez skrupułów, którzy podpalali części lasów, by zwabić zwierzynę poprzez ucieczkę ze spalonej ziemi.

Poszanowanie zasad, instynkt, znajomość terytorium oraz ofiary, cierpliwość i w pewnym sensie lojalność, a także improwizowanie oraz fantazja, gdy sytuacja tego wymagała – łowcy z Bivony i okolicy pokazali mi technikę oraz filozofię polowania.

Zawsze byłem miłośnikiem zwierząt, nie podoba mi się polowanie na niepokonaną zwierzynę, ale muszę przyznać, że owe lata były dla mnie bardzo owocne. Od tamtych ludzi nauczyłem się kluczowych kwestii, które później wykorzystałem w mojej pracy, gdy zdecydowawszy się na posadę prokuratora, zacząłem „polowanie” na mafię.

Ścigając nieosiągalnych kryminalistów, nie da się nie zważać na te reguły, nawet jeśli trzeba także wziąć pod uwagę ważny czynnik: człowieka. Bo – jak mawiał Giovanni Falcone – mafia to przede wszystkim zjawisko ludzkie i tak trzeba ją traktować: podejść do niego jak ludzie do innych ludzi.

Ludzi udało mi się „upolować” wielu za moich czasów na Sycylii.

Przybyłem do Palermo w 1993 roku, po czterech latach pracy w niedalekiej prokuraturze w Termini Imerese. Rok ten zaczął się schwytaniem Totò Riiny, szefa wszystkich szefów Cosy Nostry, oraz objęciem stanowiska na czele prokuratury w Palermo przez Gian Carla Casellego. Rozpoczęła się nowa era w walce z mafią.

Dosłownie kilka miesięcy po aresztowaniu Riiny Cosa Nostra rzuciła wyzwanie całemu państwu. Mafijny trotyl eksplodował we Florencji, w Rzymie i Mediolanie. Mafia z Corleone nie poddawała się, wręcz przeciwnie – ożyła. Trzeba było ją powstrzymać, a do tego konieczne było schwytanie poszukiwanych mafiosów.

Ich lista była bardzo długa. To byli potężni zbrodniarze i nie udawało się ich znaleźć. Kontrolowali każdy metr swojego terytorium, byli chronieni przez setki osób, a do swojej dyspozycji mieli broń i materiały wybuchowe. Stanowili serce i duszę Cosy Nostry.

Schwytanie poszukiwanych było głównym zadaniem prokuratury kierowanej przez Casellego: wydawało się to trudnym i pełnym desperacji przedsięwzięciem. Pomimo wielu lat procesów i wyroków niemal wszyscy szefowie mafii byli na wolności. A na wolności zabijali, szykowali zamachy na prokuratorów, policjantów, karabinierów, niszczyli dorobek artystyczny Włoch, gwałcili terytorium państwa i narzucali swoje absolutne panowanie nad gospodarką Sycylii.

Ale tamten moment nam sprzyjał. Wtedy ludność cywilna, skazana na trudną próbę po zamachach w Capaci i przy ulicy d’Amelio, wreszcie opowiedziała się po właściwej stronie. Odrodziła się wiara w uczciwych mieszkańców Palermo. Wtedy też z Rzymu dochodziły znaczące i jednoznaczne sygnały.

A po nich pojawiły się rezultaty.

Dziesiątki uciekinierów zostało pociągniętych do odpowiedzialności. To były rekordowe liczby.

Wykaz nieuchwytnych mafiosów, do których aresztowania się przyczyniłem, jest dość długi i pokaźny.

Wśród nich są szefowie, tacy jak Leoluca Bagarella, Giovanni Brusca, Nino Mangano, Pietro Aglieri, Mico Farinella, Nicola Di Trapani i Vito Vitale. Są też członkowie załóg oraz sprawcy zamachów i dziesiątek zabójstw, między innymi Fifetto Cannella, Pino Guastella, Pietro Romeo, Francesco Giuliano, Cosimo Lo Nigro, Peppuccio Barranca, Enzo Salvatore Brusca czy Giovanni Ciaramitaro. A także wielu wpływowych członków mafii, jak Carlo Greco, Pinuzzu La Mattina, Natale Gambino, Calogero Battista Passalacqua, Bernardo Bommarito, Biagio Montalbano, Paolo Alfano, Melo Zanca czy Salvatore Gallina…

Nigdy nie udało się powtórzyć tamtych osiągnięć. A mimo to z tamtych lat, lat prokuratury pod kierownictwem Casellego, zapamiętano jedynie procesy polityków albo – gorzej – tak zwane procesy polityczne.

Tymczasem dla mnie i dla moich współpracowników tamten okres naznaczony był odegraniem się instytucji państwowych na olbrzymiej potędze mafii. To był czas, gdy po wielu latach państwo z powrotem rządziło, przynajmniej chwilowo, na swoim terytorium. Cosa Nostra była na kolanach i przede wszystkim upadł mit o nieuchwytności bossów. Jeden po drugim kończyli w kajdankach.

Każde śledztwo ma swoją historię. Są dochodzenia oparte na podsłuchu, inne zaś – na obserwacji i najlepszej technologii. Niektóre zaczynają się od jakiegoś przecieku, inne natomiast są owocem oryginalnego pomysłu, przebłysku i intuicji. Kluczową kwestią jest zrozumienie, jak działa poszukiwany: z kim jest powiązany, jakie ma kontakty. Trzeba myśleć tak jak on, wejść w jego skórę i niemalże się w niego wcielić.

By zrobić to dobrze, konieczne jest rozszyfrowanie języka przestępcy oraz języka, którym posługują się otaczające go osoby. Trzeba wychwycić niuanse wypowiedzi, powiązać ze sobą każde zdanie, każde słowo umiejscowić we właściwym kontekście. Dialekt sycylijski często jest podstępny, na przykład tryb rozkazujący moviti może oznaczać rusz się, a także stój w zależności od tonu wypowiedzi. Ponadto w sycylijskim nie ma czasu przyszłego. Być może ze względu na nasz wrodzony fatalizm…

Tylko Sycylijczyk może dogłębnie zrozumieć innego Sycylijczyka bez pomocy tłumaczy. Mój pochodzący z Mediolanu współpracownik niemal aresztował za wyłudzenia kierownika gminnego urzędu technicznego, którego podsłuchiwaliśmy ze względu na sprawę związaną z pozwoleniami budowlanymi. Słuchając na nagraniach o natarczywym żądaniu pieniędzy od przedsiębiorców w mieście, był pewien, że mowa o zbieraniu haraczy. Udało mi się go powstrzymać w ostatniej chwili i nieźle musiałem się napracować, by wytłumaczyć mu, że jego „windykator” był po prostu przewodniczącym komitetu imprezy z okazji dnia Świętej Anny, czyli lokalnej patronki: zbierał środki na oświetlenie, fajerwerki i oprawę muzyczną.

Na pewno dużo łatwiej jest rozpracować ściganego, który przemieszcza się w miastach czy też innych bardziej zaludnionych miejscach, gdzie nowa twarz wywołuje mniejsze zainteresowanie. Tymczasem na wsiach oraz w niektórych dzielnicach Palermo wszystko jest bardziej skomplikowane. To miejsca, do których często państwo nie jest w stanie dotrzeć. Można tylko zatrzymać się przed nimi i czekać. Można tylko liczyć na zły ruch – wiedząc jednak, że nie pozostaje się niedostrzeżonym.

Ścigany porusza się bardzo ostrożnie. Zna i sprawdza każdy zakamarek „swojego” terytorium. Rozgrywa mecz u siebie.

Charakterystyczne było dla mnie schwytanie Vita Vitalego, bossa z Partinico. Było trudno, bo Vitale wybierał miejsca, w których prowadzenie śledztwa jest wyjątkowo trudne: obca osoba jest od razu zauważona, a jej obecność – podejrzana.

Na jego terytorium znajdowały się dziesiątki „wartowników”. Od starego rolnika po jedenastoletniego chłopaka, od fryzjera po szewca, od barmana po sprzedawcę jedzenia na wynos: wszyscy byli drobnymi zwiadowcami mafii.

Wiadomość o tym, że kręcił się ktoś nowy, przechodziła od razu z ust do ust i docierała do tego, do którego miała dotrzeć.

Tysiące oczu, którym nic nie umyka. Oczu wyczulonych na policjantów – nawet w cywilnych ubraniach czy w kamuflażu. Gdy tylko obcy się pojawiał, natychmiast zostawał spisany, zarejestrowany i zgłoszony. Gra stawała się niebezpieczna, bo z polującego można było stać się upolowanym.

Należało być wyjątkowo uważnym, poruszać się powoli kocimi krokami i nigdy nie zostawać na widoku. Pracować pod wiatr, by ofiara nie poczuła zapachu myśliwego.

Także w trakcie śledztwa potrzeba dużo uwagi i fantazji: typowa policyjna parka, kobieta i mężczyzna, którzy udają, że się całują, zostaliby od razu rozpoznani. Albo jeszcze gorzej: dwóch mężczyzn czytających pobieżnie gazetę w samochodzie. Zapach policji czułoby się z daleka. A oni prawie nigdy się nie mylą.

I tak na przykład w tamtych latach wielu karabinierów było zmuszonych śledzić kogoś, używając prywatnego samochodu, bezpośrednio się tym narażając. Służbowe nieoznakowane samochody, fiaty uno, jakimi wtedy dysponowano, charakteryzowały się banalnym szczegółem, przez który łatwo było je rozpoznać: nie miały zagłówków. Być może turyńska fabryka zrobiła tak, by obniżyć koszty produkcji i wygrać tym samym przetarg, oszczędzając na dodatku standardowo montowanym w każdym aucie i kosztującym zaledwie kilka tysięcy lirów. Wiele razy z ust skruszonych mafiosów słyszałem te słowa:

– Panie władzo, od razu wiedziałem, że to policyjni. Mieli samochód bez zagłówków.

Jednak praca pod wiatr zaczyna się jeszcze wcześniej: wraz ze zwęszeniem śladu.

Członkowie mafii mają uszy i oczy dookoła głowy. Ich macki docierają nawet do sądów. Giovanni Falcone i Rocco Chinnici nigdy nie czuli się bezpiecznie, mimo że pracowali w pewnego rodzaju bunkrze, jakim był Urząd Szkolnictwa w Palermo. Gdy chcieli przekazać sobie ważną wiadomość, robili to w windzie za pomocą kilku słów. Za moich czasów w Palermo atmosfera wiele się nie różniła.

Wystarczy seria spotkań tego czy innego prokuratora, by postawić na nogi obrońców mafiosów.

Każdy ruch sztabu antymafijnego był dostrzegany i prześwietlany, a informacja o nim przekazywana bossom. Jako synowi dwójki adwokatów przykro mi zwracać uwagę na rolę, jaką odgrywają prawnicy mafiosów. Opowiadali o tym bez skrupułów dwaj skruszeni przestępcy Calogero Ganci i Francesco Paolo Anzelmo: parę razy w ostatniej chwili uniknęli aresztowania, bo w porę ostrzegli ich adwokaci. Nie, nie było żadnych przecieków. Wystarczyło, że obrońcy zauważyli wózki pełne plików dokumentów, które niesiono z parteru, z biura sędziego nadzorującego postępowanie przygotowawcze na drugie piętro, do prokuratury. Było oczywiste, że dokumenty zawierały nakazy aresztowania. Prawo każe przygotować je w czterech egzemplarzach: oryginał, kopia do doręczenia aresztowanemu, kopia dla adwokata oraz kopia dla aresztu. Tak więc te wózki z dokumentami są jednoznacznym dowodem na nadciągający nalot.

Często by uniknąć takiego niewypału, braliśmy od sędziego nadzorującego postępowanie przygotowawcze sam nakaz i zmuszaliśmy urzędników sądowych, by dostali poświadczenie o ich wiarygodności w komisariacie karabinierów albo na komendzie policji.

Spotykaliśmy się w restauracjach albo w innych urzędach państwowych, które mieliśmy do dyspozycji, by uchronić się przed wścibskimi oczyma. Czasem woleliśmy nawet rozmawiać z domu czy biura przez telefon ze specjalnych zakryptowanych aparatów, jakie dostaliśmy od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

To była prawdziwa wojna z wywiadem i kontrwywiadem, więc wszystkie chwyty były dozwolone. Dlatego ja też zdecydowałem się na mało fair, acz efektywną metodę kłusowników: taktykę spalonej ziemi.

Ta strategia wiele razy okazywała się zwycięska. Trzeba było wykosić teren wokół członków mafii, których dotyczyło śledztwo, i przerwać ich sieć ochrony, pozostawiając jedynie dwie czy trzy nici, które znaliśmy i – z pajęczą cierpliwością – śledzić tylko je.

Wiele razy połączyliśmy wszystkie dane, jakimi dysponowaliśmy, i nawet odpuszczaliśmy niektóre tropy, byleby tylko wykonać nakazy aresztowań, które pozwalały zneutralizować kontakty – pewne bądź tylko prawdopodobne – poszukiwanego.

To samo robią kłusownicy, gdy wypalają kawałki lasów, by zmusić dziki do przemieszczenia się tam, gdzie na nie czekano.

Dobrym przykładem było aresztowanie Giovanniego Bruski, bezpośredniego wykonawcy zamachu w Capaci. W miesiącach poprzedzających jego złapanie praktycznie „wypaliliśmy” tych, którzy go wspierali. Musiał udać się do Agrigento, bo w zasadzie nie był już chroniony: nie mógł liczyć na nikogo u siebie, w San Giuseppe Jato, Altofonte, Borgetto ani San Cipirello.

Mafijni bossowie prawie nigdy nie opuszczają swojego terytorium.

– Bycie na miejscu to władza – grzmiał kiedyś Bagarella.

Brusca musiał uciec, bo ucięliśmy mu wszystkie jego powiązania.

To samo wydarzyło się w 1997 roku, gdy pracowaliśmy nad sprawą, w której niektórzy ze świadków koronnych wrócili do przestępstw. Gazety pisały o tym jako o „powrocie świadków koronnych”.

Było silne podejrzenie, że Balduccio Di Maggio, Santino Di Matteo i Gioacchino La Barbera, jedni z najcenniejszych skruszonych, podczas gdy byli objęci ochroną osobistą, odpowiadali za przestępstwa w okręgu administracyjnym San Giuseppe Jato.

Sprawa trochę nas przerastała. Nie chcieliśmy wierzyć, że tych trzech dopuściło się nawet zabójstw, ale z drugiej strony hipoteza ta była dobrze poparta. Tak samo dobrze poparta wydawała nam się opcja, że to sprawka Giovanniego Bruski, który – już za kratami – chciał kwestionować zeznania współpracujących z prokuraturą.

Na wszelki wypadek postanowiliśmy działać metodą spalonej ziemi. W tym samym czasie aresztowaliśmy wszystkich, którzy według nas byli bliskimi współpracownikami owej trójki, oraz współpracowników Bruski, na których oczywiście mieliśmy już wystarczające dowody. W ten sposób chcieliśmy odizolować od siebie dwie potencjalne grupy konkurentów.

Operacja się powiodła. Schwytaliśmy kontakty trójki na ich terytorium, musieli więc wyjść z ukrycia. Pluskwy zamontowane w samochodach La Barbery i Di Maggia zaczęły rejestrować ciekawe rozmowy. Di Matteo cały czas kręcił się w okolicy, którą miał pod swoją pieczą, a jeden z zatrzymanych, Giuseppe Maniscalco, od razu zaczął zeznawać: opowiedział nam, że korzystając z aresztowania Bruski, trójca chciała z powrotem przejąć kontrolę nad okręgiem San Giuseppe Jato.

Często korzystałem z taktyki spalonej ziemi. Robiłem to za każdym razem, gdy konwencjonalne metody nie przynosiły efektów, na które liczyliśmy. To był mój as w rękawie i ze względu na jego czasochłonność wyciągałem go, gdy był konieczny. By aresztować osoby powiązane ze ściganym, trzeba było przedstawić wszystkie dotychczas znalezione dowody, ujawnić podsłuchy telefoniczne bądź terenowe i stracić miesiące śledztwa. Wszystko po to, by wyjąć z obiegu kogoś zdecydowanie mniej ważnego.

Jeśli strategia zawodziła, trzeba było rozpoczynać od nowa. Tak było w przypadku poszukiwań Nina Giuffrè, wysoko postawionego mafiosa z Caccamo, gdzie „wycięliśmy” złe osoby i ponieśliśmy porażkę. Jednak wiele razy strategia dawała pozytywny rezultat. Ten system pozwolił nam aresztować licznych poszukiwanych oraz przeciąć wiele długich, zabójczych łańcuchów.

Tak z kolei było w sprawie konfliktu w Misilmeri. Nie powinienem być bardzo dumny z tego śledztwa, w którym w sposób akademicki i niemalże idealny użyłem nieuczciwej metody kłusowników, ale rezultat był wyśmienity.

Przez wiele lat nie udawało się zrozumieć, co działo się na terenach między Misilmeri, Marineo i Belmonte Mezzagno, około piętnastu kilometrów od Palermo. Wielu zabitych, tajemnicze zniknięcia, zdziesiątkowane całe rodziny oraz żadnego podejrzanego.

Zdecydowałem się zagrać va banque. Dostałem nakaz aresztowania wobec osób powiązanych z pewną grupą mafijną, ale umyślnie pozostawiłem na wolności tylko jedną: Cosima Lo Fortego, dwudziestoośmioletniego adoptowanego syna członka mafii z Misilmeri, pochłoniętego przez białą luparę[3] dwa lata wcześniej.

Pilnował go Michele Facciorusso, wspaniały kapitan karabinierów grupy z Misilmeri.

Ale to nie koniec. Do nakazu aresztowania dołączyłem zapis podsłuchanych rozmów, półsłówka, aluzje, z których można było wydedukować, że los Cosima był przesądzony.

Zaledwie cztery dni później Lo Forte chwycił przynętę: sam przyszedł do kapitana karabinierów, a później do mnie. Bał się. Nie miał już przyjaciół na wolności, nikogo, kto mógłby go chronić. Wypaliłem ziemię wokół niego, a on zrozumiał, że byłby następną ofiarą. Zdecydował się więc współpracować ze służbami. Podczas swojego pierwszego przesłuchania wskazał mi miejsce, gdzie ukryto arsenał klanu. Przerwałem na chwilę przesłuchanie, wysłałem Michelego Facciorussa, by sprawdził wskazaną przestrzeń, i dokończyłem rozmowę z „gzubem”, który opowiadał mi o sprawach, jakie wywołały długą serię morderstw w Misilmeri i okolicach. Po niewiele ponad godzinie zadzwonił do mnie Michele.

– Znalazłem! Coś niesamowitego. Musisz przyjechać i to zobaczyć.

Karabinierzy z Misilmeri natrafili na dziesiątki strzelb, pistoletów, pistoletów maszynowych i kałasznikowów zakopanych w opuszczonej szklarni. Tysiące naboi, kilka kilogramów trotylu, saletrolu, azotanu amonu, domowej roboty bomb, granatów przeciwpancernych, wyrzutni pocisków, a nawet granatnik przeciwpancerny sowieckiej produkcji.

Tego samego wieczoru, dzięki zeznaniom Cosima Lo Fortego, zatrzymaliśmy dziesiątkę osób. Przez przynajmniej parę lat żaden dziennikarz zajmujący się sprawami mafii nie musiał po tym opisywać tych rejonów. Na pewien czas zostały one spacyfikowane.

Jednak żeby śledztwa dawały pożądane owoce, konieczne jest, by „polujący” działali w jednym kierunku i by wzajemnie sobie nie przeszkadzali.

Skutecznym pomysłem Gian Carla Casellego było wyłonienie sztabu do każdego kręgu mafijnego i, przede wszystkim, jednego bądź dwóch śledczych, którzy jako jedyni zajmowali się poszukiwaniem danego ściganego. Dzięki temu każda wiadomość dotycząca konkretnego terytorium bądź konkretnej osoby docierała zawsze do tych samych śledczych.

To była ta słynna, świetnie działająca – przynamniej w tamtych latach – koordynacja śledcza. Systematyczne spotkania z policją, która była „zmuszona” podzielić się swoimi informacjami o jednym czy drugim ściganym; śledczy, którzy musieli się zatrzymać, bo inni współpracownicy już badali ten sam ślad; podział zadań między policjantami, karabinierami a policją finansową; żadnego bezsensownego nachodzenia na siebie równoległych śledztw.

Oczywiście i tak co jakiś czas pojawiały się problemy. Akurat mnie zdarzyło się zezwolić karabinierom z jednostki specjalnej na podłączenie pluskwy w garażu, w którym już znajdowała się inna pluskwa, zamontowana przez ich kolegów z komendy regionalnej. Tropiliśmy Pietra Aglieriego i jednostka specjalna – działająca na podstawie poufnych informacji – wytypowała magazyn w dzielnicy Guadagna w Palermo jako potencjalne miejsce spotkania wspólników bossa z Santa Maria di Gesù. Podano mi adres i nazwisko dzierżawcy budynku – domniemanego członka tamtejszego mafijnego klanu. Garaż miał jednak jeszcze jedno wejście, od strony sąsiedniej ulicy, i to właśnie tę ulicę zgłosili mi karabinierzy z komendy regionalnej – tym razem podając nazwisko właściciela budynku. Nie zdałem sobie sprawy, że chodzi o ten sam budynek: podano mi różne adresy i różne nazwiska osób, do których miał należeć. Zrozumieliśmy to dopiero po zakończeniu operacji, kiedy to karabinierzy niemal nie zaczęli do siebie strzelać, gdy demontowali swoje pluskwy.

Pluskwy, czyli miniaturowe nadajniki radiowe, były naszymi uszami w terenie oraz koniecznymi narzędziami w każdym śledztwie. Ale trzeba umieć ich używać: wiedzieć, gdzie je zamontować oraz – przede wszystkim – jak to zrobić.

O ile operacja jest względnie łatwa, gdy trzeba podłożyć pluskwy na dużej farmie bądź w nieużywanym garażu, o tyle jest dużo trudniej, gdy konieczne jest wejście do prywatnych domów. I problemem nie jest tu bynajmniej zamek w drzwiach – nie ma takich, których nie da się otworzyć. Spece służb specjalnych są w stanie wejść wszędzie i robią to, nie zostawiając śladów. Kłopot pojawia się, gdy mieszkańcy rzadko kiedy wychodzą z domu. Wtedy trzeba uciec się do jakiegoś podstępu, który nie wzbudzi podejrzeń.

Bez sensu jest udawać próbę włamania albo nakazać rewizję mieszkania, by zamontować wtedy pluskwę. Z czasem równie bezużyteczni stali się agenci przebrani za techników od światła czy gazu, pojawiający się, by naprawić pozorne usterki sieci. Po takich „odwiedzinach” mieszkańcy, już zorientowani co i jak, skrupulatnie wszystko czyszczą i zazwyczaj znajdują nadajnik. Udało im się nawet nas wykiwać: tak było choćby w przypadku kamer rozsianych po sycylijskich wsiach. Jedna z nich, źle ustawiona przy ulicy w Marineo nieopodal Corleone, nie była dobrze ukryta i stała się rozrywką dla mieszkańców. Przechodzili przed obiektywem i kłaniali się w jej kierunku.

– Dzień dobry, panie komendancie! Tutaj wszystko w porządku. Proszę pozdrowić żonę – nabijali się.

Trzeba więc radzić sobie jak tylko się da. Używa się różnych sposobów, by wywabić mieszkańców z domów i mieć czas na spokojną pracę bez ryzyka, że zostanie się przyłapanym na gorącym uczynku. Bo nie jest łatwo zamontować pluskwę czy kamerę, nie wystarczy przecież tylko wejść do domu. Trzeba w parę sekund znaleźć najlepsze miejsce, pamiętając o paru czynnikach: hałasach w tle i interferencji fal radiowych.

Mafiosi są wyjątkowo uważni. Pamiętam przechwyconą rozmowę w biurze DIA, czyli włoskiego Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną, między świeżo złapanym przestępcą a jego rodziną. Nie byliśmy w stanie prawie nic zrozumieć, bo rodzina specjalnie przyprowadziła ze sobą dziecko, które miało konkretne zadanie: przez cały czas mocno uderzać w plastikowy tamburyn.

Należy także znaleźć miejsce, skąd pluskwa może przekazać głosy na zewnątrz. Gdy nie można podłączyć jej pod linię telefoniczną ani zainstalować nowej ad hoc, trzeba skorzystać z aparatu radiowego, a z tym wiążą się problemy dotyczące wydajności baterii, ryzyka interferencji czy konieczności zainstalowania regeneratora sygnału.

To wyszukane narzędzia, które sporo kosztują. Niektóre siły policyjne kupiły pluskwy, ale te inwestycje nie okazały się trafione, bo mowa o nieustannie rozwijającej się technologii, przez co po chwili zostaje się ze starym sprzętem, na którym nie zawsze można polegać.

Ja wolałem wynajmować ten sprzed od prywatnych dostawców. Po dokładnym przebadaniu rynku pod kątem stosunku ceny do jakości znalazłem dostawcę, któremu ufałem i z którym zawiązałem ustną umowę: ty dajesz mi do dyspozycji najnowszą technologię, ostatnie modele oraz pomoc, gdy tylko będę jej potrzebował. Jeśli uda się schwytać ściganego, opłacę faktury w całości. W przeciwnym razie – zapłacę dwadzieścia procent. W końcu wszyscy musimy zapłacić niewielką cenę w walce z mafią. On zrozumiał i poszedł na taki układ. Był zmotywowany i dał temu wyraz, dostarczając nam zawsze świetny sprzęt i będąc dyspozycyjnym w każdym nagłym wypadku.

Podczas gdy byliśmy pochłonięci poszukiwaniami Pietra Aglieriego, jedna pluskwa przestała działać ze względu na zanik sygnału na radiolinii. Miały wtedy miejsce dzikie strajki pracowników transportu powietrznego. Samoloty przestały latać. A tamta pluskwa była decydująca: dostawca z własnych pieniędzy wynajął prywatny samolot z Mediolanu i dwie godziny później był w Palermo, by naprawić usterkę.

Technologia, jaką wtedy dysponowaliśmy, sprawiła, że wrzuciliśmy wyższy bieg. Bardzo często była ona decydującą bronią w zwalczaniu Cosy Nostry, a w Palermo staliśmy się prawdziwymi pionierami w używaniu technologii do śledztwa. Już od 1997 roku dysponowaliśmy oddalonymi o kilkaset kilometrów kamerami, którymi mogliśmy dowolnie manewrować z komisariatu. Mieliśmy komputer, na którym mogliśmy zapisać algorytm twarzy poszukiwanego. Sygnalizował nam on, gdy tylko ktoś o podobnych rysach pojawiał się w obiektywie kamery. Mieliśmy też system nawigacji satelitarnej z minimalnym marginesem błędu, pluskwy tak małe i efektywne, że można było je ukryć we włączniku nocnej lampki, oraz wyrafinowane oprogramowanie do przetwarzania połączeń telefonicznych… Eksperymentowaliśmy nawet z małym modelem samolotu – reprodukcją Md 80 Alitalii – który latał kilkaset metrów nad ziemią, filmując stamtąd. Z dołu zaś wydawało się, że to prawdziwy samolot włoskiego przewoźnika, który leciał osiem kilometrów nad ziemią.

Obiektywnie mieliśmy do dyspozycji narzędzia o wiele lepsze od strzelb czy walkie-talkie kłusowników. Dobrze się bawiłem, korzystając z nich. Wyspecjalizowałem się w walce z poszukiwanymi i dlatego wraz z Gian Carlem Casellim mieliśmy małą, niewinną tajemnicę.

Zacząłem ją niemal dla zabawy w 1994 roku, wypisując w zeszycie mojego przełożonego listę najgroźniejszych poszukiwanych, których rozpracowywała prokuratura w Palermo. Od wtedy na początku każdego roku powtarzałem tę czynność, stale uaktualniając listę ściganych.

Po każdym aresztowaniu wchodziłem do jego pokoju, zamykałem drzwi, siadałem i spokojnie dostarczałem mu bilecik ze wskazówkami dotyczącymi aresztowanego, jego profilu przestępczego oraz operacji, jakie doprowadziły do złapania go – czyli z danymi, które potrzebne były Casellemu na nieuniknionej konferencji prasowej.

Gian Carlo uważnie czytał moje zapiski, a później otwierał swój zeszyt. Powoli, jak gdyby to był jakiś rytuał. Uśmiechał się i z nieukrywaną satysfakcją wykreślał z listy nazwisko delikwenta. Wyraźnym gestem zielonego tuszu – to był jego znak rozpoznawczy.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

[3] Nazwa pochodzi od nazwy broni, lupary, czyli dubeltówki z obciętą lufą. Ten typ broni był początkowo używany do obrony bydła przed wilkami, a z czasem stał się ikoniczną bronią mafii. Biała lupara w kontekście zabijania oznaczała morderstwo, po którym nie było śladów.