Polowanie na El Chapo - Andrew Hogan; Douglas Century - ebook

Polowanie na El Chapo ebook

Andrew Hogan; Douglas Century

4,2

Opis

Andrew Hogan i Douglas Century oddają w ręce czytelników zapierającą dech w piersi książkę, którą zamierza przenieść na ekran wytwórnia Sony. To fascynujący opis jednego z najważniejszych epizodów wojny narkotykowej XXI wieku, kronika kilkuletniego pościgu za przestępcą, który przez dekadę skutecznie wodził za nos organy ścigania.

Każda epoka ma swój słynny czarny charakter, ale też każdy przestępca kiedyś trafia na zdeterminowanego stróża prawa, który zrobi wszystko, by ukrócić zbrodniczy proceder. El Chapo spotkał na swej drodze agenta DEA, Andrew Hogana.

Po ukończeniu Akademii DEA w 2006 roku Hogan został skierowany do Arizony. Brał udział w wielu niebezpiecznych akcjach, podczas których wpadł na trop El Chapo, bossa kartelu narkotykowego Sinaloa i wroga publicznego numer jeden w USA. Po sześciu latach pościgu Hogan dojdzie do wniosku, że ma z El Chapo coś wspólnego obu cechuje wręcz obsesyjna dbałość o szczegóły.

Krok po kroku Hogan zbiera materiały i przenika do zaufanych współpracowników El Chapo. Mimo początkowych niepowodzeń wierzy, że dopadnie człowieka, który zbudował imperium na śmierci tysięcy ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (19 ocen)
8
6
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maniu1982

Nie oderwiesz się od lektury

Mega wciągająca. Polecam znawcom tematu.
00

Popularność




Andrew Hogan, Douglas Century

Polowanie na El Chapo

Tłumaczenie:Andrzej Goździkowski

Kulisy akcji przeprowadzonej przez amerykańskiego agenta, który dopadł najbardziej poszukiwanego narkotykowego bossa

Mojej żonie i synowi

A. H.

Polowania na człowieka nie da się porównać z niczym, a dla tych, którzy polowali na uzbrojonych ludzi i polubili to, później nie liczy się już nic innego.

Ernest Hemingway, On the Blue Water, 1936 r.

PROLOG

EL NIÑO DE LA TUNA

Phoenix, stan Arizona

30 maja 2009 r.

Z legendą Joaquína Guzmána, pseudonim El Chapo, po raz pierwszy zetknąłem się w meksykańskiej spelunce Mariscos Navolato, mieszczącej się przy North Avenue 67 w zachodnim Phoenix, w dzielnicy Maryvale. W knajpie panował półmrok, a Diego Contreras, mój partner z Oddziału Specjalnego ds. Zwalczania Przestępczości Narkotykowej DEA[1], krzyczał mi prosto do ucha angielski przekład słów granej właśnie piosenki:

Cuando nació preguntó la partera

Le dijo como le van a poner?

Por apellido él será Guzmán Loera

Y se llamará Joaquín.

Oddech Diega był gorący i woniał tequilą Don Julio, którą przed chwilą w siebie wlał, kiedy wywrzaskiwał:

Gdy się urodził, położna spytała:

Jakie imię będzie nosił dzieciak?

„Nazwisko Guzmán Loera,

A wołać go będą Joaquín”.

W Oddziale Specjalnym Diego i ja pracowaliśmy razem od początku 2007 roku i po dwóch latach byliśmy zżyci jak bracia. Tamtego majowego wieczoru byłem jedynym białym gościem w Mariscos Navolato, ściągając na siebie nieufne spojrzenia tłoczących się naokoło bywalców, ale obecność Diega, który siedział tuż obok, dodawała mi otuchy.

Niedługo po tym, jak się poznaliśmy, Diego zaczął odkrywać przede mną świat kultury meksykańskiej w Phoenix. Odtąd nieraz objadaliśmy się meksykańskim gulaszem birria serwowanym w plastikowych miseczkach, a działo się to w przytulnej kuchni prywatnego domu pewnej señory, która udostępniała ją gościom w charakterze prowizorycznej sali restauracyjnej. Chętnie dla orzeźwienia sięgaliśmy też po lodowy deser raspados o smaku mango, sprzedawany z wózka przez ulicznego handlarza. W takich chwilach nieodmiennie towarzyszyły nam rytmy ballad narcocorrido[2], których pokaźną kolekcję Diego zgromadził na płytach CD. Wprawdzie nie byłem rodowitym Meksykaninem, jednak Diego zapewniał mnie, że powoli stawałem się güero – a więc jasnoskórym, płowowłosym i błękitnookim Meksykaninem – dodając, że niedługo przestanę być brany za gringo.

Tego wieczoru w Mariscos Navolato produkowała się kapela grająca muzykę norteño[3]. Czteroosobowy zespół Los Jaguares de Culiacán, wywodzący się ze stolicy słynącego z przemocy meksykańskiego stanu Sinaloa, odbywał akurat trasę po Południowym Zachodzie USA. Kojarzące się z rytmami polki umpa lumpa, wygrywane na tubie i akordeonie, miały w sobie coś dziwnie pociągającego. Znałem pobieżnie język hiszpański, ale Diego wprowadzał mnie w tajniki zupełnie nowego dla mnie języka. Przy nim poznawałem slang używany w poszczególnych barrios[4], uliczną mowę handlarzy narkotyków, żargon obowiązujący w różnych „strefach wojny”, takich jak Ciudad Juárez, Tijuana czyCuliacán. Diego skwapliwie wyjaśnił mi, czemu narcocorridos zawdzięczają swój urok. Nie chodzi wcale o swawolne dźwięki tuby, akordeonu czy gitary. Moc owych ballad kryje się w tekstach, w namiętnych opowieściach o bezwzględnych bandytach.

W pewnym momencie ciemnowłosa kelnerka, ubrana w obcisłe białe dżinsy i szpilki, przyniosła nam kubełek z lodem, w którym chłodziły się butelki piwa La Cerveza del Pacifico. Szybko chwyciłem butelkę i odkleiłem wilgotny rożek kanarkowej naklejki, odczytując hasło reklamowe: „PACIFICO: chluba Mazatlán”. Zabawne, pomyślałem. Byliśmy przecież w samym sercu zachodniego Phoenix, a mimo to można odnieść wrażenie, że jakimś cudem pokonaliśmy niepostrzeżenie granicę i znaleźliśmy się nagle w Sinaloa, a więc stanie oddalonym od nas o 1300 kilometrów w kierunku południowym. W Mariscos Navolato roiło się od narcotrafficantes, czyli przemytników narkotyków. Z Diego szacowaliśmy, że trzy czwarte gości lokalu są to ludzie w taki lub inny sposób powiązani z handlem kokainą, marihuaną i metamfetaminą.

Najbardziej w oczy rzucali się przemytnicy w średnim wieku, paradujący w kowbojskich kapeluszach i wysokich butach ze skóry aligatora. Niektórzy spośród nich, dla zachowania pozorów, parali się zresztą legalną pracą w charakterze farmerów na ranczach. Przedstawiciele młodszego pokolenia, stawiający pierwsze kroki w świecie narkobiznesu, przypominali typowych arizońskich studenciaków, bo wystrojeni byli w koszulki Lacoste i markowe dżinsy. Jednak większość mogła pochwalić się kosztownymi zegarkami, na które raczej nie byłoby stać przeciętnego dwudziestoparolatka.

Wkoło parkietu przystanęło paru mężczyzn, którzy wyglądali, jakby na sumieniu mieli niejedno zabójstwo. Omiatali salę twardym, stalowym wzrokiem. Domyślałem się, że to cyngle kartelu. W barze bawiło się też kilkudziesięciu uczciwych, ciężko pracujących obywateli wszelkich profesji. Zapewne byli wśród nich malarze pokojowi, sekretarki, projektanci ogrodów, kucharze, pielęgniarki. Zwyczajni ludzie, którzy przyszli do Mariscos Navolato, żeby posłuchać na żywo balladzistów z Sinaloa.

Cały dzień pochłonęła nam otępiająca obserwacja, dlatego gdy po dziesięciu godzinach bez jedzenia postawiono przede mną piwo, pierwszą butelkę Pacifico opróżniłem duszkiem. Kiedy poczułem, jak po moim wnętrzu rozlewa się przyjemny chłodek, odjąłem szyjkę butelki od ust i pozwoliłem sobie na błogie westchnienie.

– Mis hijos son mi alegría también mi tristeza! – wrzeszczał mi do ucha Diego, niemal rozrywając błonę bębenkową. – Moi synowie są moją jedyną radością, ale też moim utrapieniem. Edgar, te voy a extrañar – wtórował Diego wokaliście Jaguarów – Edgarze, będę za tobą tęsknić.

Wyczekująco zerknąłem na niego, spodziewając się wytłumaczenia niejasnych słów.

– Edgar to jeden z dzieciaków Chapo – pośpieszył z wyjaśnieniem Diego. – Zginął od kuli na parkingu w Culiacán. Był najukochańszym synem Chapo, miał odziedziczyć schedę po ojcu. Po zabójstwie Edgara Chapo urządził krwawą łaźnię. Ten pinche cabron[5] ma na sumieniu wiele osób…

Diego czuł się w tej spelunce jak u siebie. Niedostatki wzrostu – mierzył bowiem nie więcej niż metr sześćdziesiąt pięć – nadrabiał pewnością siebie i niezaprzeczalnym urokiem osobistym. W pewnym momencie zauważyłem, że jedna z panienek podrygujących na parkiecie wdała się z nim we flirt na odległość. Tańczyła co prawda z jakimś facetem w kowbojskich butach, ale nie przeszkadzało jej to podrywać Diega. Mój partner z wyglądu nie przypominał typowego gliniarza z wydziału narkotykowego. Zamiast T-shirtu i luźnych bezkształtnych dżinsów, zazwyczaj ubierał się elegancko. Często widywałem go w wyprasowanej koszuli z kołnierzykiem, i to zarówno w domu, jak i podczas pracy w terenie.

Wystarczyło, że otworzył usta, i od razu zjednywał sobie szacunek słuchaczy, zwłaszcza gdy odzywał się po hiszpańsku. Urodził się na przedmieściach stołecznego Meksyku, jako dzieciak przeniósł się z rodzicami do Tucson. Potem los rzucił go do Phoenix, gdzie w 2001 roku zaciągnął się do policji, rozpoczynając pracę w Departamencie Policji w Mesie jako funkcjonariusz patrolujący ulice. Podobnie jak ja, szybko zyskał opinię agresywnego gliniarza ulicznego. Miał niewątpliwą smykałkę do prowadzenia dochodzeń w sprawach narkotykowych – już w 2006 roku został awansowany do rangi detektywa, a rok później na mocy decyzji przełożonego wszedł w szeregi elitarnego Oddziału Specjalnego ds. Zwalczania Przestępczości Narkotykowej DEA w Phoenix, dołączając do Trzeciej Jednostki tej formacji.

Właśnie tam się poznaliśmy i zaczęliśmy pracować jako dwuosobowy zespół, było bowiem oczywiste, że nasze umiejętności wzajemnie się uzupełniają. Diego miał nadzwyczajny talent do działań w terenie, na ulicy. Nieustannie kogoś rozgryzał, zdobywał zaufanie informatora, nawiązywał kontakt z jakimś oszustem, nierzadko rozpracowywał własnych znajomych. Zdarzało się, że korzystał z czterech telefonów komórkowych równocześnie. Najlepiej spełniał się w roli tajnego agenta, wcielając się w jakąś rolę i biorąc na siebie całą gadkę. Ja natomiast, mimo że też świetnie czułem się w pracy w terenie, wolałem działać w cieniu. Tamtego wieczoru taka właśnie była moja rola – siedziałem przy naszym stoliku, chłonąc wszystko, co działo się naokoło, zapisując w pamięci wszystkie szczegóły, przypatrując się bacznie i zapamiętując twarze bywalców. Nie chciałem być w centrum wydarzeń, a zakulisowa praca, jaką wykonywałem, miała okazać się równie wartościowa.

Niedawno zabraliśmy się z Diegiem do rozpracowywania działającej w Phoenix grupy narco juniors, czyli młodych handlarzy. Zachodziło podejrzenie, że zajmują się dystrybucją dostarczanej przez kartel z Sinaloa kokainy, metamfetaminy i dużych transportów cajety[6]. Przewożone w kontenerach narkotyki miały być rozprowadzane po całym Południowym Zachodzie USA.

Co prawda nie zaplanowaliśmy na ten wieczór wchodzenia w interakcję z podejrzanymi, jednak Diego wystroił się jak przystało na młodego handlarza, to znaczy miał na sobie luźno puszczoną rozpinaną koszulę od Calvina Kleina, granatowe dżinsy i czarne skórzane buty sportowe marki Puma, a na przegubie połyskiwała czarna tarcza kosztownego zegarka firmy Movado. Ja natomiast w czapeczce bejsbolowej marki Hurley, szarym T-shircie i dobranych pod kolor butach firmy Diesel bardziej mogłem kojarzyć się z kalifornijskim studenciakiem.

– Moi synowie są moją jedyną radością, ale też moim utrapieniem – zanucił pod nosem Diego.

Była to najbardziej popularna z obecnie modnych narcocorridos. Nosiła tytuł El Niño de La Tuna, czyli Chłopakz La Tuny, a jej autor, Roberto Tapia, zdołał zawrzeć w słowach piosenki potężny ładunek emocjonalny. Z oczu słuchaczy, gdy kapela wykonywała ten kawałek, wyzierała autentyczna namiętność, wszyscy znali słowa na pamięć i wtórowali śpiewem muzykom. Przypatrując się im, nie mogłem opędzić się od myśli, że w El Chapo dostrzegają kogoś, kto z jednej strony jest Robin Hoodem, z drugiej Alem Capone.

Uniosłem spojrzenie na Diego i skinąłem lekko głową, jakbym dawał mu do zrozumienia, że doskonale rozumiem sens piosenki, choć w gruncie rzeczy wtedy jeszcze nie miałem bladego pojęcia, co to wszystko może znaczyć.

Byłem tylko młodym agentem specjalnym, chłopakiem z Kansas, wychowanym na krwistej diecie serwowanej przez Metallicę i wykonawców muzyki country pokroju Tima McGrawa i George’a Straita. Podczas tego pierwszego wieczoru z Diegiem w Mariscos Navolato musiałem się wiele nauczyć.

Na pięciu płaskoekranowych telewizorach puszczano na żywo piłkarski szlagier z meksykańskiej Primera División – zespół Mérida prowadził 1:0 z Querétaro, ale nie umiałem nadać tym informacjom żadnego konkretnego znaczenia. W szafie grającej do wyboru były utwory z gatunku banda i ranchera, ściany obwieszono plakatami firm browarniczych Modelo, Tecate, Dos Equis i Pacifico, reklamami meksykańskiego deseru flan domowej roboty. Wypatrzyłem też zapowiedzi zbliżających się koncertów norteño oraz odręcznie pisane wywieszki zachwalające kulinarne propozycje, w których specjalizował się bar, w rodzaju almeja Reyna, potrawy z małży szczególnie cenionej w Sinaloa.

– El Chapo? – zagadnąłem Diega.

Na usta cisnęły mi się pytania. El Chapo czyli Mały. Czyżby ten przydomek miał brzmieć złowrogo? Jak to możliwe, że jakiś dzieciak półanalfabeta z maleńkiej mieściny La Tuny w górach Sierra Madre, który by pomóc rodzinie, sprzedawał pomarańcze na ulicy, teraz jest wysławiany jako największy baron narkotykowy w historii? Czy to prawda, że El Chapo był potężniejszy od samego PREZYDENTA Meksyku, jak głosiły miejskie legendy i ballady?

Rozmyślania o El Chapo nie przeszkodziły mi jednak w obserwacji narco juniors, którzy zajęli stolik niedaleko drugiego końca baru. Jeden był ogolony po wojskowemu, dwóch innych miało podgolone boki i postawione czuby na środku, czwarty włożył czapeczkę bejsbolową Arizona State University. Byliśmy z Diegiem niemal pewni, że wszyscy są uzbrojeni.

Plan przewidywał, że jeśli młodzi handlarze opuszczą bar i wsiądą do samochodów, będziemy ich śledzić.

Diego rzucił dwa banknoty dwudziestodolarowe na bar, puścił oko do kelnerki i wstał z fotela. Zobaczyłem, że przy stoliku naszych chłopaków też zrobił się ruch. Jeden z dilerów wstał, poprawił czapeczkę na głowie, po czym płynnie obrócił się na piętach sportowych butów Air Jordan, niczym koszykarz wykonujący obrót przed wejściem na kosz.

Diego dopił resztę Pacifico i gestem poradził, żebym zrobił to samo. Kapela dawała czadu, a rozbawiony Diego dołączył do rozśpiewanych gości akurat w momencie, gdy piosenka osiągnęła punkt kulminacyjny:

Może i jestem niewysoki, ale odwagi mi nie braknie…

I ja też nie umiałem powstrzymać uśmiechu, kiedy odsuwałem fotel i wstawałem od stolika. Hipnotyczny rytm zrobił swoje i po chwili zorientowałem się, że śpiewam razem z innymi i mam z tego równie wielką frajdę jak wszyscy handlarze narkotyków w kowbojskich kapeluszach.

– Yo soy El Chapo Guzmán!

CZĘŚĆ I

UCIECZKA

Guadalajara, Meksyk

24 maja 1993 r.

Spokój pięknego wiosennego popołudnia zmącił nagły huk wystrzałów oddanych z karabinu AK-47. Strzały padły na parkingu pod lotniskiem Guadalajara Airport, wzbudzając panikę wśród pasażerów. Celem ataku był kardynał Juan Jesús Posadas Ocampo, arcybiskup metropolita Guadalajary. Duchownego, który przybył na lotnisko, by powitać nuncjusza apostolskiego, czternaście kul dosięgło na fotelu pasażera w białym samochodzie grand marquise. Sześćdziesięciosześcioletni kardynał z czołem zalanym krwią osunął się bezwładnie na środek samochodu. Śmierć nastąpiła natychmiast. Karoseria limuzyny została dosłownie poszatkowana kulami, oddano w jej kierunku ponad trzydzieści strzałów. Wśród pozostałych sześciu zabitych znalazł się też szofer kardynała.

Kto mógł się odważyć na tak bezczelny atak dokonany w biały dzień, którego celem był arcybiskup, jeden z najbardziej popularnych przywódców meksykańskiego Kościoła katolickiego? Wkrótce okazało się jednak, że prawda jest porażająco prozaiczna. Kardynał Posadas padł ofiarą walk między dwoma kartelami narkotykowymi, kartelem z Sinaloa oraz Tijuany, które od wielu miesięcy prowadziły boje o wyjątkowo dochodową plazę, czyli szlak przemytu narkotyków, która wiodła do południowej Kalifornii. Po przyjeździe na lotnisko kardynał został omyłkowo wzięty za przywódcę kartelu z Sinaloa, Joaquína Archivalda Guzmána Loerę, pseudonim El Chapo, który, jak spodziewali się zabójcy, miał przybyć na parking mniej więcej o tej porze w podobnym białym sedanie.

Filmowe relacje ze strzelaniny w iście westernowym stylu lotem błyskawicy obiegły światowe media, a władze i dziennikarze próbowali zrozumieć, co tak naprawdę stało za tą masakrą. Los Angeles Times donosił na pierwszej stronie:

Pośród ryku śmigłowców unoszących się nad głowami policja zabezpieczyła około dwudziestu pojazdów podziurawionych przez kule. W jednym z samochodów znaleziono granaty i karabiny szturmowe.

Dokonane w biały dzień zabójstwo kardynała Posadasa do głębi wstrząsnęło meksykańskim społeczeństwem. Na miejsce niezwłocznie przybył prezydent Carlos Salinas de Gortari, aby złożyć kondolencje, a także by uspokoić rodaków.

Strzelanina na lotnisku okazała się punktem zwrotnym w najnowszych dziejach Ameryki Łacińskiej, ponieważ właśnie wtedy meksykańska opinia publiczna po raz pierwszy uświadomiła sobie bestialską naturę operujących w kraju karteli narkotykowych. Do tej pory większość Meksykanów nigdy nie słyszała o niepozornym herszcie grupy z Sinaloa, którego ksywa bardziej skłaniała do śmiechu niż strachu.

Po mordzie na kardynale Posadasie nieudolne portrety pamięciowe El Chapo zagościły na pierwszych stronach gazet i czasopism wydawanych w całej Ameryce Łacińskiej. Odtąd jego nazwisko, jako osobnika poszukiwanego przez policję pod zarzutem zabójstwa i obrotu narkotykami, miało każdego wieczoru powracać w wiadomościach telewizyjnych.

Wkrótce dla Guzmána stało się jasne, że nie jest już bezpieczny ani na swym rodzimym odludziu w górach Sierra Madre, ani też w sąsiednim stanie Durango. Podobno zdecydował się na wyjazd do Jalisco, gdzie posiadał ranczo, następnie udał się do miasta Meksyk, gdzie w hotelu zwołał naradę, na którą stawiło się kilku pomocników szefa z kartelu z Sinaloa. Ponoć podczas tej narady przekazał swym podwładnym dziesiątki milionów dolarów, które miały zabezpieczyć byt jego rodzinie w okresie, gdy będzie ukrywał się przed policją.

Następnie udał się na południe kraju, podróżując incognito i legitymując się fałszywym paszportem wystawionym na nazwisko Jorge Ramos Pérez. Czwartego czerwca 1993 roku przekroczył granicę i przedostał się do Gwatemali. Prawdopodobnie planował niepostrzeżenie przemierzyć ten kraj, poruszając się w asyście swojej partnerki i kilku ochroniarzy, po czym przyczaić się w Salwadorze i tam poczekać, aż sytuacja się uspokoi. Dopiero potem wyszło na jaw, że podczas ucieczki z kraju nie obeszło się bez sowitych łapówek, na przykład pewnemu gwatemalskiemu oficerowi El Chapo miał zapłacić 1,2 miliona dolarów w zamian za zagwarantowanie swobody przemieszczania się po terytorium leżącym na południe od granicy meksykańskiej.

W maju 1993 roku, a więc mniej więcej w czasie, gdy doszło do zabójstwa kardynała Posadasa, znajdowałem się 2400 kilometrów od miejsca tamtych wydarzeń, w Pattonville w stanie Kansas. Moją uwagę pochłaniało taktyczne opracowanie wyjątkowo finezyjnego podania, które planowałem zagrać do młodszego brata. Wczuwaliśmy się w role naszych ulubionych futbolistów Waltera Paytona (pseud. Sweetness) oraz Jimiego McMahona (pseud. Punky QB)[7], wystrojeni w przepisowe niebiesko-pomarańczowe stroje Bearsów. Mecz rozgrywany był na podwórku przed naszym rodzinnym domem, a za przeciwników mieliśmy drużynę złożoną z naszych kuzynów i sąsiadów. O doping zadbały moja siostra i jej koleżanki, które przebrane za cheerleaderki, wymachując pomponami domowej roboty, zagrzewały nas do boju zza linii bocznej boiska.

Mój brat Brandt zawsze wcielał się w rolę Waltera Paytona, natomiast ja odgrywałem Jima McMahona. Miałem na jego punkcie absolutnego kręćka i nieraz musiałem znosić docinki z tego powodu. Nie przyjmowałem do wiadomości, że to tylko podwórkowy mecz o nic – zawsze musiałem zadbać o wszystkie szczegóły inscenizacji, łącznie z białą opaską na głowę, na której czarnym markerem wypisałem imię ROZELLE, tak samo jak mój idol McMahon, który w identycznej występował w ostatnich meczach sezonu 1985 przed finałem Super Bowl.

Żaden z nas nie ważył co prawda więcej niż 45 kilogramów, jednak do naszych podwórkowych rozgrywek podchodziliśmy śmiertelnie poważnie, tak jakbyśmy naprawdę byli Paytonem, McMahonem, Singletarym, Dentem czy też pozostałymi graczami drużyny Monsters of the Midway[8]. Pattonville, położone 90 kilometrów od Kansas City, ze swymi trzema tysiącami mieszkańców nie oferowało zbyt wielu rozrywek poza futbolem i polowaniami. Mój ojciec był strażakiem i przez całe życie namiętnie polował na ptactwo wodne. Kiedy miałem osiem lat, zabrał mnie na moje pierwsze polowanie na kaczki, a dwa lata później dostałem od niego pierwszą w życiu strzelbę. Była to młodzieżowa wersja remingtona 870.

Wszyscy w rodzinie spodziewali się, że pójdę w ślady ojca i zostanę strażakiem. Ze strażą pożarną oprócz taty związali się też mój pradziadek, dziadek i trzej wujowie. Spędzałem długie godziny w remizie, nie odstępując ojca na krok. Przymierzałem jego skórzany, poplamiony sadzą hełm strażacki i raz za razem wspinałem się, po czym wyskakiwałem z kabiny wozów strażackich zaparkowanych w garażach remizy. W piątej klasie przyniosłem do domu zadanie ze szkoły i zaprezentowałem mamie:

– Kiedy dorosnę, zostanę… strażakiem, policjantem albo detektywem.

Ale w rzeczywistości, odkąd sięgam pamięcią, zawsze marzyłem o tym, że kiedyś zostanę gliniarzem. I to nie byle jakim, tylko funkcjonariuszem policji stanowej Kansas. Niesamowicie podobały mi się noszone przez nich ciemnolazurowe mundury i filcowe kapelusze. Nie bez znaczenia był też fakt, że jeździli chevroletami wyposażonymi w silniki o wielkiej mocy. Przez wiele lat rysowałem policyjne wozy, i nie było to zwykłe dziecięce hobby, lecz coś na kształt obsesji. Zamykałem się w swoim pokoju i popadałem w trans tworzenia. Wcześniej starannie układałem wszystkie potrzebne do pracy długopisy i markery, po czym przystępowałem do sporządzenia rysunku. Starałem się odwzorować każdy wóz patrolowy z dbałością o najdrobniejsze detale, nie zapominając o właściwym kogucie, oznaczeniach na karoserii, typie kół. Wszystko, łącznie z odpowiednim typem anten radiowych, musiało być przedstawione absolutnie wiernie. Wystarczyło, że jakiś nieistotny szczegół wydał mi się źle narysowany, i musiałem zaczynać od początku. Namiętnie rysowałem policyjne fordy crown victoria i explorer, ale moim faworytem był chevrolet caprice z silnikiem corvette LT1 i czarnymi felgami. Nierzadko podczas kolorowania rysunku marzyłem o tym, że to ja zasiadam za kierownicą ryczącego caprice i gnam na złamanie karku US Route 36, ścigając podejrzanego o napad…

Moją ulubioną porą roku była jesień, czyli sezon polowań na kaczki z ojcem i bratem oraz czas rozgrywek futbolowych. Marzenia, którymi karmiliśmy się podczas podwórkowych meczów, przenosiły się pod jasne światła prawdziwego stadionu. W czwartkowe wieczory zawodnicy reprezentacji szkoły zbierali się w stodole albo na opuszczonym kempingu, by przy ognisku wysłuchać zagrzewającej do boju mowy motywacyjnej. W pełgającym świetle ogniska pobłyskiwały nasze pomarańczowe kaski z wymalowanymi po bokach czarnymi tygrysimi łapami.

Całe życie w Pattonville koncentrowało się wokół piątkowych meczów futbolu. Ulice przyozdabiano pomarańczowo-czarnymi transparentami, bo takie barwy nosiła nasza drużyna, a wieczorem wszyscy mieszkańcy zasiadali na trybunach, by kibicować ukochanym Tygrysom. Miałem nawet swój mały przedmeczowy rytuał, czyli puszczałem na cały regulator Metallikę na słuchawkach:

Hush little baby, don’t say a word

And never mind that noise you heard.[9]

Byłem pewien, że po ukończeniu liceum pozostanę w mieście, w którym żyli moi rodzice, dziadkowie, wujowie, ciotki i liczne kuzynostwo. Nie czułem potrzeby, by dokądkolwiek się wynosić. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mógłbym porzucić Pattonville i żyć w tonącym w smogu molochu zamieszkiwanym przez 26 milionów osób, pobudowanym na gruzach starożytnej stolicy azteckiego imperium Tenochtitlán… MIEŚCIE MEKSYK.

Gdybym nie miał innego wyjścia – na przykład przymuszony niecierpliwym spojrzeniem nauczyciela języka hiszpańskiego na trzeciej lekcji – pewnie zdołałbym wskazać to miejsce na mapie. Ale w oczach dzieciaka był to równie abstrakcyjny zakątek świata jak, dajmy na to, Madagaskar.

Wkrótce jednak, na przekór wszystkiemu, miałem zostać czarną owcą, czyli jedynym gliniarzem w rodzinie strażaków. Po ukończeniu studiów prawniczych (specjalizacja – prawo karne) na Kansas State University przystąpiłem do pisemnego egzaminu kwalifikacyjnego do Policji Drogowej Stanu Kansas. Jednak ze względu na wstrzymanie naboru do drogówki na szczeblu stanowym moja wymarzona przyszłość potoczyła się nieco inaczej. Pewien leciwy i grubiański kapitan z biura miejscowego szeryfa zaproponował mi pracę w drogówce hrabstwa Lincoln. W ten sposób zostałem wprowadzony w świat służb mundurowych.

Nie była to co prawda praca moich marzeń, ale przynajmniej mogłem wozić się wymarzoną bryką, bo przydzielono mi chevroleta caprice’a rocznik 1995, napędzanego potężnym silnikiem corvette. Był to ten sam wóz patrolowy, który jako dzieciak z takim zapałem wielokrotnie rysowałem w moim pokoju, odkąd skończyłem dziesięć lat. Teraz mogłem zajeżdżać nim pod rodzinny dom i parkować na noc na podjeździe.

Dyżur w drogówce trwał dwanaście godzin i za każdym razem przydzielano mi nowy rewir o powierzchni 32 na 48 kilometrów. Nie pracowałem jeszcze wówczas z partnerem. Byłem świeżo upieczonym młodszym funkcjonariuszem o twarzy dzieciaka, pod którego pieczę oddano olbrzymi wiejski obszar z rzadko rozrzuconymi gospodarstwami i paroma niewielkimi mieścinami. Gdyby zaszła potrzeba połączenia sił, to najbliższy funkcjonariusz policji znajdował się na innym i równie wielkim jak mój rewirze. Gdybyśmy akurat przebywali w skrajnie odległych punktach swoich stref i któryś z nas potrzebował wsparcia, to musiałby czekać pół godziny na jego przybycie.

Miałem okazję przekonać się na własnej skórze, co znaczą takie odległości, gdy podczas pierwszego roku pracy pewnego zimowego wieczoru przyszło mi szukać podejrzanego o przydomku Beck. Jegomość mierzył 1,95 metra wzrostu, ważył około 120 kilogramów i właśnie wyszedł z oddziału psychiatrycznego Szpitala Stanowego w Osawatomie. Tego wieczoru zetknąłem się już z Beckiem, kiedy zostałem wezwany do wszczętej przez niego awantury domowej w pobliskim miasteczku. Po godzinie dwudziestej sierżant przesłał wiadomość na komputer w moim radiowozie:

Hogan, masz do wyboru albo pozbyć się go z hrabstwa, albo aresztować.

Wiedziałem, że jestem zdany tylko na siebie, bo sierżant i wszyscy pełniący służbę funkcjonariusze zajęci byli wydobyciem pojazdu, który stoczył się do rzeki. Oznaczało to, że w razie kłopotów musiałbym czekać na przybycie posiłków co najmniej dwadzieścia minut. Jechałem wiejską wysypaną żwirem drogą, gdy w pewnym momencie w świetle przednich reflektorów zamajaczyła jakaś ciemna postać idąca poboczem. Momentalnie zahamowałem i wypuściłem wstrzymywane w płucach powietrze.

To był Beck.

Gdy spodziewałem się, że może dojść do walki wręcz, zazwyczaj zostawiałem filcowy kapelusz firmy Stratton na fotelu pasażera. Ten wieczór nie należał do wyjątków.

– David dwadzieścia pięć – przekazałem przez radiostację mój kod – przyślijcie dodatkowy radiowóz.

Był to najbardziej oględny sposób natychmiastowego wezwania posiłków. Tyle że nie było szans, by moje życzenie się spełniło, o czym doskonale wiedziałem, jako że w promieniu 40 kilometrów nie było żadnego funkcjonariusza.

– Wygląda na to, że będziesz zmuszony zgrywać bohatera… – mruknąłem pod nosem, wysiadając z wozu.

Ruszyłem nieśpiesznie w kierunku Becka, który jednak nie zwolnił kroku, odciągając mnie coraz dalej od samochodu i rozpraszających mrok snopów światła przednich lamp. Z każdym krokiem zanurzałem się coraz głębiej w mrok.

– Wybór należy do pana: mogę podrzucić pana do najbliższej stacji benzynowej albo wsadzić za kraty – stwierdziłem, siląc się na możliwie najbardziej stanowczy ton.

Beck puścił moją przemowę mimo uszu, przyśpieszając przy tym kroku. Podbiegłem kawałek i szybkim ruchem chwyciłem go pod ramię, zamykając palce na potężnym bicepsie. W ten sposób, uczono nas na akademii policyjnej, najłatwiej unieruchomić podejrzanego.

Ale Beck był dla mnie zbyt silny. Rzucił się do przodu, starając się uwolnić ramię z chwytu. Obaj próbowaliśmy znaleźć oparcie dla stóp, a lodowaty żwir chrzęścił pod podeszwami. Chwilę potem Beck zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku. Na ułamek sekundy nasze spojrzenia się skrzyżowały, w mroźnym powietrzu z ust unosiły się białe obłoczki. Nasze twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Nie mogłem w żaden sposób przeciwstawić się jego sile, skoro ledwie sięgałem ziemi stopami. Było dla mnie jasne, że Beck zamierza jak najwyżej mnie unieść, a potem cisnąć z impetem na ziemię.

Wiedziałem, że nie dam rady mu się wyrwać, zdołałem jednak oswobodzić prawą rękę i wymierzyłem cios w pokrytą bliznami po ospie twarz. Po chwili poprawiłem, a po trzecim uderzeniu głowa Becka odskoczyła, a ja poczułem, jak rozluźnia uchwyt. Gotując się do ataku, zaparłem się stopami o ziemię, niczym zawodnik w futbolu amerykańskim podczas szarży, po czym z całym impetem runąłem na Becka, wbijając się w jego brzuch. Po chwili leżeliśmy na ziemi, staczając się po stromym zboczu do głębokiego przydrożnego rowu. Beck próbował sięgnąć do mojej kabury i wyszarpnąć pistolet smith & wesson kaliber .45. Zdołał nawet odpiąć zatrzaski i mało brakowało, a broń znalazłaby się w jego dłoni.

W końcu znalazłem się na nim, błyskawicznie sięgnąłem do pasa i poczęstowałem go potężną dawką gazu pieprzowego, celując w usta i oczy. Zawył, chwytając się za gardło, a wtedy sprawnie zakułem go w kajdanki. Następnie postawiłem Becka na nogi, zaprowadziłem do samochodu i posadziłem na tylnym fotelu caprice.

Zanim najbliżej znajdujący się radiowóz w ogóle zdołał odpowiedzieć na wezwanie, byliśmy już w połowie drogi do więzienia hrabstwa.

Był to najbardziej dramatyczny epizod w początkowym okresie mojej kariery policyjnej. I dopiero dwanaście lat później zbladł w porównaniu z tym, czego doświadczyłem, wkraczając po raz pierwszy do Culiacán, owianej złą sławą stolicy meksykańskiego świata przestępczego, a zarazem stolicy stanu Sinaloa.

Choć udział w takich akcjach obarczony był sporym ryzykiem, szybko zasmakowałem w ściganiu przestępców, a przy okazji kontroli drogowych bez wahania sięgałem pod fotele i przetrząsałem schowki w poszukiwaniu narkotyków. Zazwyczaj podczas takich przeszukań w moje ręce wpadały opróżnione do połowy torebeczki z marihuaną albo lufki do palenia cracka. Pewnego wieczoru na niezbyt uczęszczanym odcinku autostrady zatrzymałem za przekroczenie dozwolonej prędkości dżipa cherokee. Na tylnej szybie widniała naklejka z kościotrupem, będąca symbolem kapeli Grateful Dead. Za kierownicą siedział czterdziestodwuletni hipis w poplamionym tłuszczem białym T-shircie. Doskonale wiedziałem, jak to rozegrać, mianowicie postanowiłem, że będę udawał policyjnego żółtodzioba z prowincji. Otrzymałem od kierowcy zgodę na przeszukanie dżipa, w którym odkryłem około 90 gramów cracka oraz ponad 13 tysięcy dolarów w gotówce.

O moim wyczynie rozpisywała się lokalna prasa, ponieważ była to jedna z największych konfiskat narkotyków i gotówki w historii hrabstwa. Szybko dorobiłem się opinii sprytnego i obrotnego gliniarza drogówki ze smykałką do wyszukiwania narkotyków. Dla mnie był to przede wszystkim kolejny etap w drodze do objęcia wymarzonej funkcji funkcjonariusza policji stanowej Kansas.

Moje plany zburzyła niepozorna biała koperta, która czekała na mnie, gdy wieczorem po zakończeniu służby zajechałem radiowozem pod dom. Nadawcą była Komenda Główna Policji Drogowej w Topece. Informowano mnie, że zapadła ostateczna decyzja w sprawie przyjęcia mnie w szeregi policji stanowej. Mimo zdania egzaminu wstępnego, moja kandydatura była, jak się okazało, jedną z ponad trzystu i przepadła w losowaniu.

W pierwszej kolejności zadzwoniłem do mamy, by powiadomić ją, że nie dostałem się do policji stanowej. Cała rodzina od wielu tygodni oczekiwała na ogłoszenie wyników egzaminu. Po odłożeniu słuchawki moje spojrzenie padło na oprawioną fotografię odznaki Policji Drogowej Kansas, którą miałem od momentu ukończenia studiów. Nagle poczułem, jak ściany mojego pokoju zaczynają zaciskać się wkoło mnie niczym wąski korytarz więzienia hrabstwa. Opanowała mnie wściekłość, chwyciłem fotografię i roztrzaskałem ją o ścianę. Odłamki szkła rozprysły się po podłodze. Niewiele myśląc, wskoczyłem na srebrnego harleya davidsona softail deuce rocznik 2001 i pognałem przed siebie. Przez pięć godzin oddawałem się niewesołym rozmyślaniom, włócząc się po bocznych drogach i przystając przy każdej mijanej spelunie.

Mój tata po przejściu na emeryturę zakupił budynek, w którym pierwotnie mieściła się remiza strażacka w Pattonville. Był to zbudowany w 1929 roku dwukondygnacyjny dom z czerwonej cegły usytuowany u zbiegu East Main i Parks Street. Po pracach renowacyjnych otworzył w nim pub, który pod szyldem Remiza w Pattonville szybko stał się najbardziej popularną knajpą w miasteczku i okolicy. Miłośnicy przepłukiwania gardeł ściągali tu masowo, nęceni skrzydełkami kurczaka na ostro, występami kapel na żywo i „szczęśliwymi godzinami”, gdy alkohol sprzedawany był po niższych cenach.

Tamtego wieczoru w knajpie panował ścisk, na scenie produkował się jakiś czteroosobowy zespół. Zaparkowałem pod remizą i po chwili wpadłem na kumpla z liceum, z którym grywałem w futbol. Nazywał się Fred Jenkins, a obecnie spełniał się jako strażak w Kansas City.

Próbowałem się wyluzować, ale gniew nadal we mnie buzował. Kolejna butelka budweisera niewiele mogła tu poradzić. W pewnym momencie nachyliłem się do Freddiego i krzyknąłem:

– Chodź ze mną.

Zaprowadziłem go na tył budynku.

– Stary, co ty do cholery kombinujesz?

– Pomóż mi wnieść do środka motor.

Freddie chwycił za przedni widelec i zaczął pchać, a ja wprowadziłem Harleya tyłem do baru przez tylne drzwi.

Następnie wskoczyłem na motor i odpaliłem silnik. Wystarczyło parę sekund, by spod tylnej opony, która poczęła wrzynać się w surową betonową posadzkę, wzbiły się obłoki białego dymu. Nikt w całym mieście nie miał głośniejszego motoru ode mnie, więc po chwili salę wypełnił przeraźliwy ryk, który dokumentnie zagłuszył dźwięki muzyki, a pub spowiły kłęby gęstego gryzącego dymu. Przez długi moment utrzymywałem motor w miejscu, stale dodając gazu, a nogami zapierając się o podpórki na stopy, by maszyna trzymała się w pionie. W końcu z piskiem opon wyrwałem przed siebie, jednak ulga, jaką przyniósł mi ten popis, była niewielka.

Zaparkowałem motor nieopodal i wróciłem do baru. Spodziewałem się, że bywalcy nagrodzą mnie, przybijając piątki – liczyłem chyba, że w ten sposób poprawię sobie choć trochę nastrój – jednak szybko okazało się, że wszyscy byli na mnie ostro wkurzeni, a już zwłaszcza mój ojciec.

Po chwili pewien stary emerytowany strażak rąbnął mnie w ramię i mruknął:

– Chłopcze, niezłe dałeś przedstawienie, ale przez ciebie moje skrzydełka kurczaka smakują jak spalona guma.

Z kieszeni dżinsów wyciągnąłem plik banknotów, żeby zapłacić paru gościom za zmarnowane jedzenie, i w tej samej chwili zauważyłem po drugiej stronie baru, że idzie do mnie ojciec.

– Spadamy! – zawołałem do Freddiego, przekrzykując gwar. – Musimy stąd zniknąć, zanim mój staruszek skopie mi tyłek.

Co prawda jeszcze raz podszedłem do egzaminu wstępnego do Policji Drogowej Kansas, ale równocześnie zacząłem ostrożnie przymierzać się do kariery w siłach policyjnych na szczeblu federalnym. Jeden z kumpli policjantów nie mógł się nachwalić Drug Enforcement Administration. Nigdy wcześniej nie rozważałem podjęcia pracy w charakterze tajnego agenta, jednak koniec końców postanowiłem, że wybiorę się w długą podróż do Chicago, gdzie miał odbyć się kurs poglądowy dla kandydatów. Proces wstępnej selekcji przebiegł zaskakująco szybko i niemal natychmiast zostałem zakwalifikowany jako „najlepiej przygotowany” do podjęcia pracy w DEA. Zaważyło moje dotychczasowe doświadczenie pracy w policji oraz wyższe wykształcenie. Musiały minąć jednak jeszcze długie miesiące, nim poznałem ostateczny werdykt. Wiedziałem, że proces rekrutacyjny może się przeciągnąć i potrwać nawet ponad rok. Pewnego jesiennego dnia razem z paroma innymi gliniarzami i strażakami na motorach udaliśmy się w objazd w ramach zbiórki charytatywnej Toys for Tots organizowanej przez US Marine Corps[10]. Przez cały dzień krążyliśmy po bocznych drogach, przy okazji zaglądając do przydrożnych knajp. Podczas jednego z takich posiedzeń, kiedy język mi się rozwiązał, wspomniałem kuzynowi Freddiego, Tomowi, że złożyłem papiery do DEA.

– Co ty gadasz? A znasz Snake’a? – spytał Tom, po czym zawołał kogoś stojącego po drugiej stronie baru: – Snake, chodź no tutaj! Ten dzieciak aplikuje do DEA!

Snake ruszył ku nam rozkołysanym krokiem. Ubrany w mocno sfatygowaną skórzaną kurtkę, z sięgającymi ramion tłustymi blond włosami, nieogolony i spoglądający wilkiem, bardziej przypominał rasowego harleyowca na bakier z prawem niż agenta DEA.

Z miejsca znaleźliśmy wspólny język. Osuszyliśmy wspólnie parę kolejek piwa marki Bud i pogadaliśmy o ślimaczącym się w nieskończoność procesie aplikacyjnym.

– Słuchaj, młody, dobrze wiem, że takie czekanie może człowiekowi dać w kość. Tu masz mój numer. – Snake wręczył mi wizytówkę. – Przekręć do mnie w poniedziałek.

W ten oto sposób, dzięki cichemu wstawiennictwu Snake’a, moje podanie zostało rozpatrzone w trybie przyśpieszonym i wkrótce otrzymałem zaproszenie na kurs Akademii Szkoleniowej DEA. Zaszalałem jeszcze ostatniej nocy w Pubie Remiza, po czym ruszyłem na wschód, raz na zawsze porzucając starannie pielęgnowane marzenie o życiu w stanie Kansas. Pokonałem gęsto zalesione tereny Quantico pełne jeleni wirginijskich, do tego stopnia oswojonych z widokiem człowieka, że pozwalały się głaskać niczym udomowione zwierzęta. Wkrótce przekroczyłem bramę Akademii DEA jako świeżo upieczony kursant najniższego poziomu.

Niemal zaraz po tym, jak zadomowiłem się w Quantico, zadzwoniono do mnie z Kansas. Poinformowano mnie, że zostałem zakwalifikowany do najbliższej edycji kursu dla kandydatów do Policji Drogowej Kansas. Nie mogąc uwierzyć, że wypowiadam te słowa, odparłem:

– Dziękuję za zaproszenie, ale nie zostawię DEA.

Kiedy odbywałem tę rozmowę telefoniczną, byłem już na całego zaangażowany w kurs na Akademii DEA.

Szkolenie obejmowało między innymi wielogodzinne treningi na strzelnicy. Oddawaliśmy tysiące strzałów do tarczy z pistoletów glock 22 kaliber .40. W ramach treningu fizycznego katowaliśmy się na brzegu pobliskiego jeziora ćwiczeniami padnij-powstań w lodowatej mulistej wodzie albo pompkami na knykciach na żwirowej drodze.

Sednem szkolenia było przerabianie scenariuszy z akcji. Nazywaliśmy je „realem”. Pewnego popołudnia w ramach jednego z reali miałem obserwować podejrzanego, tak zwany cel, a rolę dilera odgrywał jeden z pracowników Akademii. Cel planował przeprowadzenie transakcji z innym bandziorem na odległym parkingu samochodowym. Zaparkowałem samochód na tyle daleko, by nie zostać zauważonym, po czym uzbrojony w lornetkę i radionadajnik podczołgałem się i skryłem pod kępą sosen.

– Bagażnik jest otwarty – zameldowałem przez radio moim kolegom. – Cel Numer Jeden przed chwilą włożył duży czarny worek marynarski do bagażnika samochodu, którym przyjechał Cel Numer Dwa. Przygotowują się do odjazdu. Bądźcie w pogotowiu.

Wróciłem do mojego forda focusa i zacząłem śledzić wóz Celu Numer Dwa, który pojechał w inne miejsce. Nadszedł czas na zajęcie wozu podejrzanego wraz z ładunkiem. Nie spuszczając z oczu Celu Numer Dwa, oczekiwałem na przybycie kolegów, którzy jednak się spóźniali. Mijały kolejne minuty, a ja, wpatrzony w zegarek, raz za razem wzywałem posiłki przez radio. Wiedziałem, że jeśli natychmiast nie aresztujemy podejrzanego, nie zaliczymy tego ćwiczenia.

W końcu wdusiłem pedał gazu i po chwili gwałtownie zahamowałem tuż za samochodem podejrzanego. Wyszarpnąłem pistolet z kabury i wysiadłem z auta.

– Policja! Ręce do góry! Chcę widzieć twoje ręce!

Mężczyzna odgrywający rolę podejrzanego był tak zaskoczony, że w ogóle nie zareagował. Sięgnąłem do kabiny, chwyciłem go za kark, po czym wywlokłem na zewnątrz. Po chwili leżał już twarzą do asfaltu, a ja mogłem spokojnie zakuć go w kajdanki.

Nasz zespół co prawda zaliczył tego „reala”, jednak nie obeszło się bez ostrej połajanki ze strony instruktora.

– Hogan, taki kowboj z ciebie? Dlaczego nie zaczekałeś na kolegów przed przystąpieniem do aresztowania?

Nie zaczekałem, serio?

Tak chciałem odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język. Lata spędzone w policji, gdy pracowałem samotnie, nie mogąc liczyć na wsparcie, nauczyły mnie agresywności. Najwyraźniej wyzbycie się tego zawodowego nawyku nie będzie proste.

Ksywka Kowboj miała mi towarzyszyć aż do końca szkolenia w Akademii.

Ukończyłem szkolenie z najlepszym wynikiem w grupie. Na uroczystości zaprzysiężenia zjawiła się cała moja rodzina, żeby podziwiać, jak wystrojony w granatowy garnitur i krawat odbieram od dyrektor DEA Karen Tandy złotą odznakę agenta, a następnie ściskam dłoń zastępcy dyrektor Michele Leonhart.

– Proszę przyjąć moje gratulacje – powiedziała Michele. – Powodzenia w terenie, oby upolował pan grubego zwierza.

W więzieniu El Chapo czuł się jak u siebie. Przebywając w Jalisco, stolicy wartego miliardy dolarów przemysłu produkcji meksykańskiej tequili, żył tam niczym książę. Szczęście opuściło go 9 czerwca 1993 roku, już po przedostaniu się na terytorium Gwatemali, gdy gwatemalscy żołnierze zatrzymali go w przygranicznym hoteliku. Sytuacja polityczna między obydwoma krajami była bardzo napięta i tym razem El Chapo nie zdołał łapówkami kupić sobie wolności. Właśnie wtedy pierwszy raz w życiu poczuł na nadgarstkach chłód kajdanek, a także wykonano pierwsze zdjęcie policyjne Guzmána. Stoi na nim ubrany w puchową kurtkę. Czterdzieści osiem godzin później był już na pokładzie wojskowego samolotu zmierzającego do Federalnego Zakładu Przystosowawczego nr 1, znanego powszechnie jako Altiplano. Było to więzienie o zaostrzonym rygorze, położone około 100 kilometrów od stolicy Meksyku.

Do tego czasu meksykańska opinia publiczna zdążyła już poznać więcej szczegółów na temat El Chapo. Wiedziano na przykład, że jako młody chłopak ze wsi rzucił szkołę i trudnił się uliczną sprzedażą pomarańczy, żeby w ten sposób pomóc rodzinie. Następnie został szoferem – a zapewne też niezwykle skutecznym zabójcą – Miguela Ángela Félixa Gallarda, pseudonim El Padrino, uważanego za ojca chrzestnego współczesnego meksykańskiego przemysłu narkotykowego.

Gallardo, urodzony na rogatkach Culiacán, karierę rozpoczynał w szeregach meksykańskiej policji federalnej jako jeżdżący na motorze agent. Dorabiał jako osobisty ochroniarz burmistrza stanu Sinaloa, a rozliczne polityczne znajomości dygnitarza okazały się pomocne w tworzeniu przez Gallarda jego własnej grupy przestępczej trudniącej się handlem narkotykami (DTO[11]). Jako absolwent zarządzania w biznesie, Gallardo realizował w praktyce wizję dużego przedsiębiorstwa. Zdołał zjednoczyć skłócone ze sobą grupy narkotykowe – operujące w głównej mierze w stanie Sinaloa – tworząc pierwszą dużą meksykańską DTO. Grupa przyjęła nazwę kartelu z Guadalajary i w przyszłości miała stać się wzorem dla kolejnych tego typu organizacji meksykańskich.

Gallardo, niczym ojciec amerykańskiej przestępczości zorganizowanej Lucky Luciano u schyłku lat dwudziestych XX w., wychodził w swym rozumowaniu od prostego spostrzeżenia: walki o strefy wpływów wiodą do nieustannego rozlewu krwi. Dlatego podzielił terytorium Meksyku na szereg plaz, czyli szlaków przemytniczych, kontrolę nad niezwykle dochodowym narkobiznesem w stanie Sinaloa powierzając swemu protegowanemu, El Chapo Guzmánowi.

Po tym, jak Guzmán trafił za kraty, wcale nie zmalało tempo, w jakim rozrastało się jego imperium narkotykowe. Wprawdzie oficjalnie obowiązki szefa pełnił w jego zastępstwie brat Arturo, jednak to El Chapo podejmował ze swojej celi wszystkie kluczowe decyzje. Na tym etapie władze meksykańskie i amerykańskie zgodnie uważały go już za najpotężniejszego barona narkotykowego na świecie.

Obracał wówczas zawrotnymi ilościami kokainy, sprowadzając towar produkowany w Ameryce Południowej. Trasa przemytu wiodła przez Amerykę Środkową i Meksyk, a rzeka narkotyków płynęła ku Stanom Zjednoczonym. Przemytniczy proceder uprawiany przez Guzmána zapewniał regularne i pewne dostawy, przy czym jego ludzie nie zajmowali się drobnicą: transporty liczyły każdorazowo wiele ton kolumbijskiego towaru, który przerzucano na pokładzie łodzi, niewielkich samolotów, a nawet zaimprowizowanych „narkotykowych łodzi podwodnych”, a więc pływających jednostek półzanurzalnych, zdolnych do przenoszenia do sześciu ton czystej kokainy. Kreatywność El Chapo w obmyślaniu nowych sposobów przemytu nie znała granic, dzięki czemu szybko zyskał opinię człowieka dostarczającego zamówiony towar w stanie nienaruszonym i na czas. Wkrótce przejął kontrolę nad portami na meksykańskim wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego i Spokojnego, a także opanował kluczowe przejścia graniczne, nie tylko na granicy ze Stanami Zjednoczonymi, ale też na południu, gdzie Meksyk graniczy z Gwatemalą.

Przedstawiciele kartelu z Sinaloa przeniknęli do Kolumbii, Ekwadoru, Kostaryki, Salwadoru, Gwatemali i Wenezueli. W ten sposób El Chapo zapewnił sobie większą elastyczność podczas negocjacji z przemytnikami działającymi na różnych etapach łańcucha dostaw. Jego dalekosiężne wpływy, wszechstronność prowadzonej działalności i pomysłowość pozwoliły mu prześcignąć nawet jego legendarnych poprzedników pokroju Pabla Escobara. Trafiające na pierwsze strony gazet doniesienia o przechwyceniu szmuglowanej przez El Chapo kokainy mogły przyprawiać o zawrót głowy wielkościami transportów – 13 ton znaleziono na łodzi rybackiej, tonę na pokładzie łodzi podwodnej, 19 ton skonfiskowano podczas przeszukania innej jednostki pływającej zmierzającej z Meksyku do Kolumbii – jednak w ogólnym rozrachunku dla kartelu z Sinaloa straty te były zupełnie nieistotne i traktowano je jako uboczne koszty prowadzenia interesów.

Życie za kratami nie przytępiło przenikliwości El Chapo, który zadbał o to, by zdywersyfikować interesy prowadzone przez kartel z Sinaloa. Zamiast skupiać się wyłącznie na handlu kokainą, marihuaną i heroiną, rozszerzono działalność o produkcję i handel wysokojakościową metamfetaminą, do której składniki importowano z Afryki, Chin i Indii.

22 listopada 1995 roku, po tym jak sąd skazał go za posiadanie broni i handel narkotykami na dwadzieścia lat pozbawienia wolności, El Chapo skłonił władze, by z Altiplano przeniesiono go do Federalnego Zakładu Przystosowawczego nr 2 o zaostrzonym rygorze, zwanego Puente Grande, położonego na przedmieściach Guadalajary.

W nowym więzieniu El Chapo szybko nawiązał kontakt z Dámaso Lópezem Núñezem, pseudonim El Licenciado, w skrócie El Lic – również pochodzącym ze stanu Sinaloa, niegdyś mieszkającym w El Dorado. El Lic pracował wcześniej jako oficer policji w biurze prokuratora generalnego stanu Sinaloa, a następnie objął kierowniczą funkcję w więzieniu Puente Grande.

Pod skrzydłami El Lica El Chapo pławił się w luksusie. Już nie musiał narzekać na brak alkoholu, urządzał imprezy i mógł do woli oglądać w telewizji mecze piłkarskie, co wprost uwielbiał. Wolno mu było zamawiać wymyślne potrawy ze specjalnie z myślą o nim przygotowanej listy dań, a gdy znudziły mu się rozkosze podniebienia, mógł zawsze liczyć na seks. Jego małżonce pozwalano na regularne wizyty, prócz tego odwiedzały go liczne przyjaciółki oraz sznureczek prostytutek. Z jego inicjatywy przeniesiono do Puente Grande pewną młodą więźniarkę odbywającą odsiadkę za napad, której zadaniem było świadczyć usługi seksualne baronowi narkotykowemu. Jakiś czas później kobieta ujawniła opinii publicznej szczegóły mające świadczyć o romantycznej naturze El Chapo:

– Po naszej pierwszej schadzce Chapo przesłał do mojej celi bukiet kwiatów i butelkę whisky. Stałam się jego królową.

Jednak rzeczywistość była znacznie mniej różowa. Ponoć zdarzały się noce, gdy El Chapo, znudzony wdziękami kochanki, oddawał ją do dyspozycji innym wysoko postawionym członkom kartelu.

Było jasne, że El Chapo stał się faktycznym szefem więzienia. Obawiając się, że władze Meksyku zarządzą jego ekstradycję do USA, uknuł plan brawurowej ucieczki z Puente Grande. 19 stycznia 2001 r. o godzinie 10 rano zamykane na elektroniczny zamek drzwi do celi Guzmána stanęły otworem. Jeśli wierzyć plotkom, ucieczka miała w sobie coś z ducha słynnych wyczynów Johna Dillingera z lat trzydziestych XX w. Ponoć El Chapo ukrył się w jutowym worku i został wywieziony na wózku z brudnymi ubraniami przeznaczonymi do prania, a następnie jeden z przekupionych strażników więziennych miał go wywieźć furgonetką przez główną bramę Puente Grande.

Ucieczka była skomplikowanym przedsięwzięciem. Szacuje się, że na zapewnienie sobie pomocy licznych wysoko postawionych urzędników więziennych, policjantów i przedstawicieli rządu El Chapo musiał wydać około 2,5 miliona dolarów. O godzinie 23:35 naczelnik więzienia został poinformowany, że El Chapo zniknął z celi, a chwilę później wszczęto chaotyczną akcję pościgową. Wieści o brawurowej ucieczce szybko przeniknęły do prasy. Rząd meksykański zorganizował zakrojoną na olbrzymią skalę obławę na zbiegłego. Była to najbardziej kosztowna wojskowa akcja tego typu w historii Meksyku od czasu pogoni za przywódcą partyzantki Pancho Villą.

W Guadalajarze policja meksykańska wkroczyła do domu jednego ze współpracowników Guzmána, konfiskując broń automatyczną, narkotyki, telefony, komputery i tysiące dolarów w gotówce. W ciągu paru dni stało się jednak jasne, że El Chapo zdążył zniknąć ze stanu Jalisco. Zapadła decyzja o poszerzeniu terytorium poszukiwań i setki policjantów oraz żołnierzy zaczęły przeczesywać zarówno duże miasta, jak i zapadłe tereny wiejskie.

Guzmán, chcąc dowieść, że nadal panuje nad grupą, szybko zwołał naradę wszystkich bossów kartelu z Sinaloa. Nowa ballada narcocorrido,zatytułowana El Regreso del Chapo (Powrót Chapo), lotem błyskawicy rozniosła się po kraju:

No hay Chapo que no sea bravo

Así lo dice el refrán.[12]

Od tej pory El Chapo był postrzegany nie tylko jako bravo, czyli odważny, ale jako ktoś nieuchwytny. W powszechnym odczuciu stał się baronem narkotykowym, którego nie sposób uwięzić. Z całego kraju poczęły napływać doniesienia o tym, że widziano zbiegłego Guzmána, jednak ilekroć władze wpadały na jego trop, chronił się w górach Sierra Madre – niekiedy noce spędzał na ranczu, gdzie się urodził – lub też zapadał w ostępy leśne czy znikał pośród plantacji marihuany. Był człowiekiem wolnym, dumnie obnosił się ze swoją władzą i nadal bezkarnie rządził kartelem z Sinaloa. Miało upłynąć blisko trzynaście lat, nim znowu stanął twarzą w twarz z uczciwym stróżem prawa.

[1]Drug Enforcement Administration – Rządowa Agencja ds. Obrotu Lekarstw. Zajmuje się również walką z przestępczością narkotykową (przyp. tłum.).

[2]Narcocorrido – ballada utrzymana w tradycyjnym meksykańskim stylu muzycznym, której słowa opiewają wyczyny przemytników narkotyków.

[3]Norteño – gatunek tanecznej muzyki meksykańskiej nawiązujący do polki (przyp. tłum.).

[4]Barrio (hiszp.) – dzielnica miasta.

[5]Pinche cabron – pieprzony dupek (przyp. tłum.).

[6]Cajeta – meksykańska marihuana o dużej mocy.

[7]Obaj grali w Chicago Bears (przyp. tłum.).

[8]Przydomek Chicago Bears (przyp. tłum.).

[9]Fragment pochodzi z utworu zespołu Metallica pt. Enter Sandman: „Cicho, maleńki, nie mów ani słowa. I nie przejmuj się tym hałasem” (przyp. tłum.).

[10]Działający od 1947 r. program charytatywny, w ramach którego zbierane są nowe zabawki dla dzieci, których rodziców nie stać na ich zakup (przyp. tłum.).

[11]DTO – skrót od: drug-trafficking organization (ang.).

[12]Powiadają, że niewysokim facetom nie brak odwagi.

Tytuł oryginału: Hunting El Chapo

Pierwsze wydanie: HarperCollins Publishers LLC, Nowy Jork, 2018

Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media

Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski

Korekta: Małgorzata Narewska

© 2018 by QQQ, LLC.

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2018

Niniejsza książka opisuje rzeczywiste zdarzenia i osoby. Nazwiska amerykańskich i meksykańskich pracowników policji i prokuratury zostały zmienione, chyba że pojawiły się wcześnie w domenie publicznej. Ze względów bezpieczeństwa zostały także zmienione nazwy niektórych miejscowości, marek samochodów, a także niektóre i pseudonimy.

Wszystkie dialogi oparto na materiałach zgromadzonych przez Andrew Hogana.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce: Emotion Media

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN: 978-83-276-3129-9

Konwersja do formatu EPUB: Legimi S.A.