Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021 - Adam Kaczanowski, Jakub Kornhauser, Dawid Mateusz, Jakub Skurtys, Joanna Mueller (red.) - ebook

Opis

Almanach z wierszami sześciorga poetek i poetów oraz sześciorga prozaiczek i prozaików przed debiutem książkowym. W 2021 roku w projekcie Połów – po raz pierwszy łączącym prozę i poezję – w gronie najlepiej rokujących twórców i twórczyń znaleźli się: Iwona Bassa, Aleksandra Byrska, Barbara Frączyk, Bartosz Horyza, Zofia Kiljańska, Szymon Kowalski, Mirosław Kulisz, Patryk Kulpa, Patrick Leftwich, Ola Lewandowska, Marta Lipowicz i Alicja Sawicka. Tom ukazuje, jak różnorodnymi językami mówi o współczesności najnowsza literatura – wrażliwa na krzywdy społeczne, krytyczna w obliczu kryzysów, wnikliwie rejestrująca zmiany w świecie i człowieku, a wreszcie – językiem i wyobraźnią wyprzedzająca realia, w których dopiero przyjdzie nam żyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 154

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




.

IWONA BASSA

GŁODNI

.

Głodni

Idę, deszcz na­pluł mi do bu­tów, po­goda jak z dra­matu Ib­sena, choć nie prze­czy­ta­łam żad­nego, wy­star­czyło zer­k­nąć na okładki: dzi­kie gęsi, ry­ce­rze z pół­nocy, ob­lu­bie­nice na dnie mo­rza. Cięż­kie kro­ple pu­kają w czoło, głu­pia, głu­pia. W tu­nelu ja­kiś Ja­rek gra na gi­ta­rze, sły­chać go już na scho­dach, w do­mach z be­tonu nie ma wol­nej mi­ło­ści, sie­dzi na go­łej ziemi, ła­pie wilka. Śpiewa z prze­ję­ciem, ale cze­goś mu w gło­sie za­bra­kło, świę­tego szału, a on jak na ogni­sku w Biesz­cza­dach, na­wet nie wy­sta­wił sło­iczka na drobne.

Ban­ko­mat po­łyka kartę z szu­ra­niem i ocią­ga­niem. Ile razy można to ro­bić? Czy ist­nieją ja­kieś li­mity? Nie znam re­gu­la­minu, tych wszyst­kich ustę­pów i pas­su­sów za­pi­sa­nych drob­nym drucz­kiem, ozna­czo­nych gwiazdką. Pew­nie za­raz wy­świe­tli się ko­mu­ni­kat: „Od­czep się, wa­riatko, nie masz żad­nych pie­nię­dzy, spa­daj stąd!”.

Trwa iden­ty­fi­ka­cja karty, ma­szyna szumi i trzesz­czy, wy­tęża pro­ce­sory. Do­stępne środki: wy­druk czy ekran? Trwa na­wią­zy­wa­nie po­łą­cze­nia z ban­kiem, z ba­zami wraż­li­wych da­nych, z cen­trami prze­twa­rza­nia su­per­taj­nych in­for­ma­cji.

Skórki wo­kół kciuka sma­kują solą.

Na moim kon­cie ban­ko­wym, tym źle się pro­wa­dzą­cym ra­chunku, przy­wy­kłym do de­be­tów i po­trą­ceń, au­to­ma­tycz­nych pro­wi­zji, man­da­tów za nie­ter­mi­no­wość i od­se­tek kar­nych, wy­ży­ło­wa­nym i wy­pi­ło­wa­nym do cna, wy­ska­kuje na­gle liczba po­wy­żej zera. Za­si­łek z ty­tułu nie­ogar­nia­nia rze­czy­wi­sto­ści, po­więk­szony o do­da­tek na re­ha­bi­li­ta­cję, za­po­moga dla na­iw­nia­ków.

W ker­fu­rze same nie­po­wta­rzalne oka­zje, pro­mo­cje tylko do ju­tra, hity ce­nowe, oferty ważne do wy­czer­pa­nia za­pa­sów. Prze­trzą­sam półki drżą­cymi rę­kami, w oba­wie, że prze­ga­pi­łam su­per-mega-giga wy­prze­daż, 25% ta­niej, dwa za je­den, wię­cej za mniej, tniemy ceny, do­bre za drobne, im ciem­niej, tym przy­jem­niej. Duże opa­ko­wa­nie, hi­per­paka, XXL.

Mio­tam się po skle­pie, na­jeż­dżam wóz­kiem in­nych ku­pu­ją­cych, klien­tów bla­dych, wy­sty­głych, któ­rzy w zwol­nio­nym tem­pie zdej­mują pro­dukty z pó­łek, przy­bli­żają do oczu, wa­hają się, od­kła­dają. W zim­nej wo­dzie ką­pani, w prze­rę­blu.

Ja ata­kuję jak wy­dra śnieżna, szybko i bez li­to­ści.

Każdy pro­dukt se­lek­cjo­nuję sta­ran­nie, a kry­te­ria mam ostre, wy­gó­ro­wane: ma być ta­nio, naj­ta­niej, ul­tra­ta­nio, naj­le­piej za darmo. Jak inni szu­kają składu pro­duk­tów albo ter­minu waż­no­ści, tak ja wy­pa­truję tej cho­ler­nej po­ma­rań­czo­wej metki z ceną i mam ochotę krzyk­nąć: za co?! Za co aż tyle?! Za tę garstkę mąki, soli, barw­ni­ków i wody?

Je­dze­nie, które wkła­dam do ust, z le­d­wo­ścią przy­po­mina po­ży­wie­nie, za­do­wa­lam się wy­ro­bami je­dze­nio­po­dob­nymi. Moje ciało po­woli prze­ista­cza się w pro­dukt cia­ło­po­dobny, staję się pod­róbką czło­wieka.

Okrą­żam sklep jesz­cze kilka razy, tak ła­two coś prze­oczyć, ha, vi­fon ostry jest tań­szy od kwa­śnego o pięć gro­szy, ukryli go na naj­niż­szej półce, ale nie dam się oszu­kać. Z bły­skiem w oku ła­duję ostre do ko­szyka, kwa­śne od­rzu­cam ze wstrę­tem i po­gardą, co za cham­stwo, co za zdzier­stwo.

Moje łupy zdo­byczne pod­ska­kują na ta­śmie i suną w stronę ka­sjerki, która bez li­to­ści na­bija wszystko na licz­nik, pik, pik, i wy­gła­sza wy­rok. Zbyt wy­soki, zbyt okrutny.

Za co? Za co aż tyle? Za tę odro­binę sza­leń­stwa, za­wrotu głowy, za­po­mnie­nia?

***

Kto to może być?

– Dzień do­bry, to ja, Je­rzy wła­ści­ciel, trzeba by wre­ście za­pła­cić czynsz za li­sto­pad, umowę najmu my spi­sali. Już po cza­sie, a pie­niążki po­trzebne bar­dzo. Tak że tego. Tak być to nie bę­dzie.

– Otwie­rać, tu in­ka­senci z elek­trowni! Po­zna­jesz ten pa­pier? To ra­chu­nek za prąd, ter­min płat­no­ści za­la­łaś kawą i uda­jesz, że mi­nął mie­siąc temu, a już prze­le­ciały trzy. Za darmo to boli gar­dło.

– Jest tam kto? Moje na­zwi­sko mgr Ma­rianna Błoń­ska, bi­blio­te­karka z wy­po­ży­czalni na Raj­skiej. Żą­dam zwrotu wo­lu­mi­nów prze­trzy­ma­nych dwie­ście trzy­dzie­ści sie­dem dni, dwa­dzie­ścia gro­szy za każdą jed­nostkę zwłoki. Wi­dzę, że Roz­mowy o śmierci i umie­ra­niu Kübler-Ross wciąż nie­prze­czy­tane.

– Halo, ka­nar się kła­nia i jego ko­lega Zby­szek, MPK Kra­ków, wle­piamy ga­po­wiczce man­dat za jazdę na tra­sie Ba­ga­tela–Bi­pro­stal.

– Cześć, po­zna­jesz mnie? Magda Ma­kow­ska, twoja przy­ja­ciółka. Chcia­łam cię za­py­tać, czy w tamte wa­ka­cje spa­łaś z moim Ra­fa­łem?

Magdo, Magdo, jaki on tam twój. On był kwiatu lipy, za­pa­chu miodu.

Do­bi­jają się do drzwi, walą pię­ściami – za­płacę, za wszystko wam za­płacę, po­trze­buję tylko wię­cej czasu, jak te urzą­dze­nia o dłu­gim okre­sie roz­ru­chu, co wolno się na­grze­wają.

Tu Mi­ni­ster­stwo ds. Uchy­la­nia Się Od Rze­czy­wi­sto­ści. Ręce do przodu, za­ku­wamy cię w kaj­danki. Nie, nie mam przy so­bie ani w so­bie żad­nych sub­stan­cji odu­rza­ją­cych, kie­dyś całe mnó­stwo, aż mi chlu­po­tało w ukła­dzie na­grody, na wy­spach Lan­ger­hansa, w be­lecz­kach wą­tro­bo­wych. Te­raz je­stem czy­sta, pod każ­dym wzglę­dem, asce­tyczna.

Pa­trzymy na sie­bie z Chleb­kiem. Skąd dzieci biorą ta­kie gały? Ciii – kładę pa­lec na ustach. Za­kle­jona pla­strem szyba drży, go­towa zdra­dzić na­szą obec­ność.

Nie od­dy­chaj tak gło­śno, nie sap.

Po dru­giej stro­nie wi­zjera głowa więk­sza od reszty ciała krzy­czy:

– Pro­szę otwo­rzyć! Pro­szę mnie wpu­ścić!

Przy­go­to­wa­łam dla pani su­per­o­fertę: oto ka­len­da­rze stra­żac­kie, ty­siące ka­na­łów w abo­na­men­cie, noże, co prze­tną na­wet ka­mień.

Halo, za­lała mnie pani, cały su­fit prze­cieka!

Prze­pra­szam, spłuczka w to­a­le­cie się za­cięła.

– Dzień do­bry, na­zy­wam się Zu­zanna Grzy­bow­ska, je­stem ku­ra­to­rem są­do­wym. Czy skła­dała pani po­zew o ali­menty?

– Ach, tak. – Spa­dam na zie­mię. – Pro­szę.

Kiedy Zu­zanna wcho­dzi, de­ska w pod­ło­dze skrzypi, za­mek się za­cina, klamki od­pa­dają, ku­bek prze­wraca i wy­lewa zimną kawę na akty uro­dze­nia oraz we­zwa­nia do za­płaty, noga od stołu się urywa. Bło­go­sła­wiona Sa­lo­meo, któ­raś miesz­kała w ofi­cy­nie tej ka­mie­nicy w 1920 roku – jak in­for­muje ta­bliczka, za którą uschły kwiatki – zmi­łuj się nade mną, zrób coś z tym! Ale Zu­zanna, z pa­to­lo­giami za pan brat, nie po­tyka się o próg, nie wy­bija so­bie zę­bów.

– Pro­szę, niech pani siada. – Po­zo­sta­wiam jej wy­bór mię­dzy za­rwaną wer­salką a krze­słem bez opar­cia. Szafa nie wy­trzy­muje na­pię­cia i ob­rywa się z za­wiasu, drzwiczki uchy­lają się, skrzy­piąc, jak­bym ukry­wała w środku ko­chanka. Wy­biera wer­salkę.

Może coś do pi­cia – chcia­ła­bym za­pro­po­no­wać, ale li­cho wie, co piją ku­ra­to­rzy, ku­ra­to­ro­wie, na pewno atra­ment pro­sto z ka­ła­ma­rza, ale czy kawę Fort? Pew­nie za­żąda jesz­cze mleka i cu­kru. Gdzie się po­działa ta cho­lerna ły­żeczka?

Ona tym­cza­sem roz­kłada for­mu­la­rze, na któ­rych za­raz spi­sze hi­sto­rię mo­jego upadku. Ko­niec ka­riery Ju­styny S. Po co pani taka wielka torba – boję się za­py­tać. Żeby ci za­brać dziecko. Wy­wieźć je do pla­cówki z me­ta­lo­wymi kub­kami i la­stri­kową pod­łogą, którą szo­ruje się szmatą za­ło­żoną na szczotkę.

Chle­bek przy­tasz­czył książkę o pi­ra­tach – czy­taj mi, nie te­raz – wy­ci­ska dwie wiel­kie łzy.

– Znajdź czte­rech pi­ra­tów z rudą brodą, dwóch z ha­kiem za­miast dłoni, jed­nego z pa­pugą na ra­mie­niu – ce­dzę przez zęby.

– Kiedy roz­stała się pani z oj­cem dziecka, Woj­cie­chem? – za­czyna Zu­zanna.

– Pół roku temu. Około.

– Dla­czego do­piero te­raz wy­stę­puje pani o ali­menty?

– Ja­koś nie mo­głam się ze­brać.

– Co było po­wo­dem roz­sta­nia? – Zerka na mnie znad kwe­stio­na­riu­sza, w któ­rym ma uło­żone go­towe py­ta­nia oraz po­zo­sta­wione okienka na od­po­wiedź. Ja nie mam go­to­wych od­po­wie­dzi. Sta­ram się mó­wić tyle, ile jest miej­sca na kartce, ma­łymi li­ter­kami.

– Nie mo­gli­śmy się już po­ro­zu­mieć. – Wstaję i ukrad­kiem pod­no­szę z pod­łogi skar­petkę. – Miał pro­blem z al­ko­ho­lem.

– Phi! No te­raz to do­wa­li­łaś do pieca – od­zywa się Woj­tuś z głębi szafy niby z ja­kiejś Na­rnii. – A ty niby taka święta? A idźże, idźże... ba­joku je­den!

– Jest uza­leż­niony? – wtrąca się Zu­zanna, wska­zu­jąc na pisz­czące drzwiczki. – Drgawki? Ha­lu­cy­na­cje?

Re­la­nium. Ha­lo­pe­ri­dol.

– A z czego pani żyje?

Nie­wąt­pli­wie do­brze zde­fi­nio­wała pro­blem. W świe­tle eko­no­mii – nie żyję. A je­śli na­wet, po­zo­staje to wy­soce nie­praw­do­po­dobne.

– Jest! – Chle­bek zna­lazł pi­rata z rudą brodą.

– Dzień do­bry, na­zy­wam się Be­ata z opieki spo­łecz­nej, wła­śnie wy­je­cha­łam w te­ren, żeby prze­pro­wa­dzić wy­wiad śro­do­wi­skowy. Gdzie mogę roz­ło­żyć te pa­piery? – Wska­zuję wer­salkę albo krze­sło bez opar­cia. Wy­biera krze­sło. – Jak się pani miewa po śmierci mamy?

– To tata umarł – spro­sto­wa­łam.

Stają nade mną Zu­zanny i Be­aty, z oku­la­rami, z lu­pami, oglą­dają pod świa­tło. Roz­bierz się – na­ka­zują, więc ścią­gam ubra­nie – jesz­cze biu­sto­nosz – po­spie­szają – majtki też. Przy­bli­żają szkło. Ale okaz – mru­czą pod no­sem. Dla­czego nie go­spo­da­ro­wa­łaś roz­sąd­niej tym za­so­bem?

Dziew­czyny, ja in­we­stuję tylko w ry­zy­kowne in­te­resy, przed­się­wzię­cia na skraju prze­pa­ści. Je­śli nie grozi krach, to żadna frajda, nie cią­gnie mnie. Lecę tam, gdzie ban­kruc­two wisi w po­wie­trzu, gdzie czuć je na ki­lo­metr, lecę jak ćma do ża­rówki, jak całe nocne, ciemne ro­bac­two.

– Gdzie on te­raz jest? – pyta Zu­zanna.

– Gdzie prze­bywa pan Woj­ciech? – chce wie­dzieć Be­ata. – Co się z nim dzieje?

Woj­tuś zbiera ja­gody na po­la­nie w le­sie pod Brze­skiem, ja­gody słod­kie i ja­gody wil­cze. Aby się otruć – tłu­ma­czy zza krzaka – nie wy­star­czy tru­ci­zna, po­trzebna jest jesz­cze re­ak­cja psy­chiki, prze­ra­że­nie, ro­zu­miesz, zgoda na to, by sub­stan­cja za­dzia­łała, uzna­nie jej praw. Fi­nalny akt za­tru­cia to za­wsze wy­pad­kowa sił, in­te­rak­cja.

***

Prze­pro­wa­dza­li­śmy się wie­lo­krot­nie, nie znaj­du­jąc so­bie miej­sca. To­po­gra­fia na­szej zna­jo­mo­ści wio­dła przez ulicę Ma­zo­wiecką, gdzie wpa­da­li­śmy po cro­is­santy z pie­cyka do „Fran­cuza” na rogu, cza­sem też lody mię­towe upstrzone wiór­kami cze­ko­lady. Sma­ko­wały jak pa­sta do zę­bów, for­mal­de­hy­dem.

Przez Świę­tej Ger­trudy, gdzie w kuch­nio-sy­pialni Cze­sława Wrona ze swym przy­ja­cie­lem Ma­ria­nem śle­dzili wia­do­mo­ści, in­for­ma­cje i wy­da­rze­nia, żeby wie­dzieć, za sprawą gu­zika na pi­lo­cie, gdzie roz­bił się sa­mo­lot, za­trzę­sła zie­mia, ude­rzyło tsu­nami, i ilu ran­nych, a ile ofiar śmier­tel­nych. My za ścianą ku­rzy­li­śmy ziel­sko, ścią­ga­li­śmy chmurę i bra­li­śmy bu­cha me­todą usta-usta.

Cze­sława han­dlo­wała na Kle­pa­rzu ciusz­kami dla nie­mow­ląt, ta­kich jak to, które zmarło jej przy po­ro­dzie trzy­dzie­ści lat temu. W nie­dziele go­to­wała dla Ma­riana ro­sół na ku­rzych ła­pach. Kiedy zbli­żał się ter­min ko­mi­sji le­kar­skiej przy­zna­ją­cej prawo do po­bie­ra­nia renty, roz­dra­py­wała ży­laki w no­gach, żeby wy­glą­dały na ją­trzące się rany.

Do okien za­glą­dał Wa­wel, ten praw­dziwy, z wie­żami, dzwo­nami i ko­pu­łami, ża­den tam nar­ko­tyczny sen. Wdra­py­wa­li­śmy się na wznie­sie­nie przy Plan­tach i ma­cha­jąc no­gami nad prze­pa­ścią jak bo­go­wie z Olimpu, tyle że w tramp­kach, plu­li­śmy na głowy prze­chod­niom, któ­rzy wra­cali z pracy albo spie­szyli na po­po­łu­dniową zmianę, z sia­tek wy­ra­stała im na­tka pie­truszki, po­pi­ja­li­śmy piwo z pu­szek owi­nię­tych w pa­pier ka­nap­kowy. W kryp­tach spo­czy­wali kró­lo­wie, po­ra­stała ich pleśń, zja­dały kro­pi­dlaki, w kryp­tach mszała so­bie hi­sto­ria, jak cu­dow­nie było mieć to w du­pie, tur­lać się po tra­wie.

Po­tem Ska­wiń­ska, za biur­kiem, przy któ­rym wskrze­sza­łam ła­ciń­skie sen­ten­cje, że na­wet sa­nato vul­nere po­zo­sta­wia zna­mię, i wra­ca­łam na uczel­nię, re­zy­gno­wa­łam, wra­ca­łam, le­żały wory z ubra­niami do roz­pa­ko­wa­nia, nikt ich nie ru­szył przez dwa lata, aż do ko­lej­nej prze­pro­wadzki. Je­den dzień roz­cią­gnął się i po­chło­nął po­zo­stałe.

Spa­ce­ro­wa­łam bul­wa­rami nad Wi­słą, roz­ta­piał się paź­dzier­nik, drzewa ochla­pane pędz­lem sza­lo­nego eks­pre­sjo­ni­sty krzy­czały po żół­temu i czer­wo­nemu. Pod­no­si­łam z ziemi kasz­tany, żo­łę­dzie, ukła­da­łam na murku. Eme­ryci grali w sza­chy, pró­bo­wali ja­koś roz­strzy­gnąć tę par­tię.

Pę­po­wina trans­mi­to­wała po­wie­trze i krew, przez błony pło­dowe, ekrany prze­świ­ty­wała wą­troba, roz­cza­pie­rzały się palce u stóp, za­wią­zy­wała głowa, roz­wi­jały płuca, wy­klu­wały oczy, pod­no­siły po­wieki, tward­niały chrząstki i kręgi, otwie­rały się prze­wody nosa, roz­dzie­lały przed­sionki serca.

O placu Przy­sta­nek nie sły­szeli na­wet li­sto­no­sze ani tak­sów­ka­rze, na tle skał z krze­mie­nia pa­ro­wozy wy­bu­chały dy­mem i śpie­wem, snuły się do skan­senu w Cha­bówce. W kuchni stała wanna na lwich ła­pach, Woj­tuś ła­do­wał się do niej po pi­jaku i chra­pał do rana. Obierki ziem­nia­ków spa­dały w mil­cze­niu na roz­ło­żoną na pod­ło­dze „Ga­zetę Kra­kow­ską”.

Mi­ja­li­śmy się w ko­ry­ta­rzu jak zimne ryby w ro­dzą­cym sre­bro mo­rzu na pół­nocy, nie sty­ka­jąc się płe­twami. Pię­trzyły się tam ru­pie­cie, rze­czy zna­le­zione, po­mię­dzy nimi lu­stro, roz­chy­la­łam su­kienkę i szu­ka­łam włącz­nika, marna ża­rówka ćmiła, wdra­py­wa­łam się na szczyt i sta­cza­łam w dół po zie­lo­nym, ła­god­nym stoku, długo, długo. Stu­dzi­łam czoło o ta­flę szkła, w opa­rach od­de­chu.

Pcha­łam wó­zek do­okoła Kopca Kraka, po­wieki sztyw­niały jak gips, wyj­mo­wa­łam z oczu frag­menty snów, za­schnięte łzy, sól. Nie płacz, synku, to tylko głu­pie leu­ko­cyty, chi­rur­gia dzie­cięca, od­dział A, od­dział B, nerki, płuca, serce. Oku­lary.

Ostatni przy­sta­nek: Za­moy­skiego.

Wy­bie­ra­li­śmy miesz­ka­nia z man­ka­men­tem, fe­le­rem, za­ty­ka­ją­cym się od­pły­wem, su­te­reny i ofi­cyny, gdzie do­zorca roz­sy­puje ró­żową trutkę na szczury. Nie, nie prze­szka­dza nam ta ma­szyna do szy­cia za­miast stołu, uwiel­biamy wannę w kuchni. My tylko na chwilę, na niby.

Zga­dza­łam się, bo ostat­nią rze­czą, ja­kiej pra­gnę­łam, była nor­mal­ność. Bra­łam pod pa­chę hi­sto­rię sta­ro­żytną Szczy­pior­skiego (jak można nie za­uwa­żyć nad­jeż­dża­ją­cego tram­waju?) i prze­miesz­cza­łam się tak ła­two, jakby mnie wy­jęto spod prawa gra­wi­ta­cji, jak­bym miała pneu­ma­tyczne ko­ści. A on zwi­jał skrzęt­nymi pal­cami bi­bułki i sre­berka, zry­wał za­wleczki, pod­pa­lał lont.

***

Na tym ob­razku na­ma­lo­wa­nym pla­ka­tów­kami deszcz za­mie­nia nas w po­sta­cie o ra­mio­nach spły­wa­ją­cych w dół, zbu­do­wa­nych z rur od od­ku­rza­cza, po­łą­czo­nych ko­lan­kami w miej­scach, gdzie ze­brało się tro­chę farby albo kro­pla we­szła w ko­li­zję z inną kro­plą, albo na­gle zmie­niła bieg. Mokną czer­wone pa­zury go­łębi, trzy do przodu, je­den w tył, ob­wa­rza­niarki owi­jają się szczel­niej w fo­lię, z ma­kiem, skar­beńku, albo ze solą, wy­cią­gają precle wi­dłami.

W desz­czu można się scho­wać, za­błą­kać po­mię­dzy stru­gami, we­mknąć do ukry­tej kie­szeni rze­czy­wi­sto­ści. Czy to nie naj­więk­sze ma­rze­nie ludz­ko­ści, żeby rze­czy­wi­stość otwie­rała kie­sze­nie?

Niosę pod pa­chą do­ku­menty za­świad­cza­jące, że po­śli­znę­łam się i ru­nę­łam do dziury w chod­niku. Może inni po­tra­fią je obejść, prze­sko­czyć, ale gdzie, ja mu­szę się po­to­czyć jak pię­cio­zło­tówka do kratki ście­ko­wej.

– Halo, pro­szę pani! Coś pani zgu­biła!

Pa­piery wy­fru­nęły z teczki, pły­wają w ka­łuży jak stado ka­czek.

Be­aty od za­sił­ków nie ma, wy­je­chała w te­ren. Pod­rzu­cam jej na biurko zmok­nięte ry­sunki te­le­tu­bi­siów, na od­wro­cie cy­fry, za­świad­cze­nia, ra­chunki su­mie­nia.

– No cześć, ko­cha­nie – se­kre­tarka od­biera te­le­fon, wska­zu­jąc mi krze­sło. – Prze­pra­szam, sio­stra dzwoni – szep­cze spoza słu­chawki. – Tak, słońce, po­je­dziemy na tę wy­cieczkę, ku­pi­łam bi­lety, wszystko za­ła­twione. O ósmej rano.

Wolną ręką grze­bie w szu­fla­dzie, wy­ciąga skie­ro­wa­nie – pod­pis, tu­taj – pa­kują tym­cza­sem z sio­strą ple­caki: nie za­po­mnij cie­płego swe­terka, myszko, nie, wody nie bierz, kupi się po dro­dze. Wy­je­dzie po nas Ja­nek, tak, uzgod­ni­łam.

Trzy­mam pi­smo w dłoni, li­tery pachną octem. Se­kre­tarka okłada te­le­fon, ca­łuje, ko­cha.

– To była moja sio­stra – wska­zuje na apa­rat. – Nie jest z nią do­brze. Wła­ści­wie... ona umiera. – Mruga oczami, jakby chciała we­pchnąć łzy z po­wro­tem do ka­na­li­ków. – Ale nie za­trzy­muję pani, do wi­dze­nia, do wi­dze­nia.

Przez ka­łuże, przez kra­węż­niki nad­bie­gają ka­mie­nice z Ba­to­rego, gu­biąc rynny i pa­ra­pety. Przy­cze­piła się do mnie sio­stra se­kre­tarki, ani my­śli od­stą­pić, cho­ciaż le­dwo zi­pie, chwyta mnie za ra­miona, umie­ram – mówi z wy­rzu­tem, rzad­kie włosy na­śla­dują wiatr. Przy­spie­szam, ale wle­cze się za mną, chce jeść ka­szę gry­czaną z jed­nej mi­ski, prze­ła­my­wać do spółki her­bat­niki ko­ści­stymi pal­cami. Wy­prze­dzam ją o ćwierć kroku, o krok, nie spo­glą­dam za sie­bie.

Na drzwiach ma­ga­zynu trze­po­cze kartka: „Wy­da­wa­nie żyw­no­ści we wtorki i czwartki, w go­dzi­nach 10–14”.

Spa­ce­ruje za­su­szony czło­wie­czek po Plan­tach, ręce w kie­sze­niach, za­cze­pia prze­chod­niów i za­daje wciąż to samo py­ta­nie:

– Prze­pra­szam bar­dzo, jaki dzień dzi­siaj?

– Pią­tek.

Wiatr wkrada się przez dziurę pod pa­chą, szczęka gu­zi­kami.

Ej, no, ja­kaś część mnie nie do­wie­rza, ja­kiś pęd wiecz­nie zie­lony, od każ­dej re­guły zda­rzają się wy­jątki, skuwka, psze­nica, gżeg­żółka.

Biuro fun­da­cji wy­da­ją­cej żyw­ność, głod­nych na­kar­mić czy ja­koś tak, jest nowe i czy­ste, cał­kiem nie­po­lskie, nikt nie na­spre­jo­wał „dupa” ani „CHWDP”.

– Już idę, skar­bie. – Ko­bieta po­dzwa­nia pę­kiem klu­czy, otwiera spi­żar­nię. – Weź tyle, ile zdo­łasz udźwi­gnąć – mówi, więc na­py­cham kie­sze­nie i cho­lewy, a pies z oczami jak wi­ru­jące młyń­skie koła strzeże wrót.

– Te­raz wy­da­jemy żyw­ność w cy­klu te­go­rocz­nym. – Ko­bieta na re­cep­cji, w gar­sonce, uzbro­jona w se­gre­ga­tor, za­biera mi z dłoni skie­ro­wa­nie. – Nowy cykl roz­pocz­nie się od marca. Wtedy wcią­gniemy pa­nią na li­stę i można przy­cho­dzić po swój przy­dział dwa razy w mie­siącu, zgod­nie z har­mo­no­gra­mem, który bę­dzie wi­siał na drzwiach.

Dziu­rawi prze­pustkę po boku i na­dziewa na kolce, przy­ci­ska me­ta­lową waj­chą. Oto zo­sta­łam ofi­cjal­nie za­księ­go­wana w po­czet lu­dzi głod­nych. Pa­trzę na grzbiet gru­bego tomu, od­ru­chowo szu­kam ty­tułu.

– A czy nie można by do­pi­sać mnie, tak jakby, do obec­nego cy­klu?

– Nie­stety nie. – Od­kłada se­gre­ga­tor na półkę, pew­nie po­mię­dzy „Brud­nych” a „Bo­sych”, prze­cież nie „Szyb­kich” i „Wście­kłych”. – Ta­kie są prze­pisy. Li­sta już dawno zo­stała za­mknięta. Bar­dzo mi przy­kro.

Opie­ram czoło o zimną bla­chę. W pół­mroku ma­ga­zynu puszki moc­niej za­ci­skają wieczka, sło­iki zwie­rają na­krętki, mąka zwija się w ru­lon. Pęcz­nieją spawy i zgrzewy, miej­sca łą­cze­nia, któ­rych nie ro­ze­rwiesz ręką, nie roz­szar­piesz zę­bami.

***

Woj­tuś wtar­gnął przed pół­nocą z sa­mego środka zimy, kich­nął, za­mar­zły mu włosy w no­sie.

– Chodź­żeż do parku, ba­bico.

Ukląkł, żeby za­piąć mi buty, i po­to­czy­li­śmy się uli­cami, tu­ne­lami wy­drą­żo­nymi w bieli. Na świe­cie nie ist­niała żadna istota, poza na­szą dwójką i tym ży­jąt­kiem śpią­cym w moim brzu­chu, z kciu­kiem we­tknię­tym do buzi, uło­żo­nym już głową w dół, z fru­wa­jącą do­okoła pę­po­winą. Wspi­na­li­śmy się po skał­kach do Parku Bed­nar­skiego, na końcu drogi wi­siał księ­życ, gruszka na wierz­bie, me­lon na so­śnie.

Woj­tuś śli­zgał się po lo­dzie, za­nu­rzał swój uśmiech w szyjce bu­telki, krą­żyły w nim zlewki pod­pite z baru na zamku w Prze­go­rza­łach, roz­no­sząc cie­pło aż po ko­niuszki pal­ców, a on sta­rał się pod­trzy­my­wać ten pło­mień, który cza­sem przy­ga­sał, a cza­sem wy­bu­chał zbyt mocno.

Bro­dzi­łam po za­spach w za du­żych bu­tach, raj­sto­pach z laj­kry i krót­kiej su­kience, le­d­wie za­sła­nia­ją­cej ty­łek, a wraz z chło­dem od stóp ro­sło we mnie w górę prze­ko­na­nie, że nie prze­trwamy, że od­dzie­limy się od sie­bie jak te płyty tek­to­niczne, że się roz­pad­niemy na osobne kon­ty­nenty i wkradną się mię­dzy nas oce­any, ro­ze­pchną nas. Że ja będę stać na brzegu i krzy­czeć ile sił w płu­cach, a on roz­pro­szy się, jak to miał w zwy­czaju, na try­liardy drob­nych czą­stek, roz­wieje go wiatr, ni­czym w tej fran­cu­skiej pio­sence, des ta­xis pour les ga­la­xies.

We­szli­śmy pod dach al­tanki, która gro­ziła za­wa­le­niem, i strach, że ru­nie nam na głowy, szczy­pał gdzieś w pod­brzu­szu.

– Echo! – za­wo­łał Woj­tuś, po­tem oparł się o ob­łu­paną ko­lu­mienkę, za­pa­lił skręta i ze­rwał za­wleczkę z piwa.

– Kurwa! – krzyk­nął. – No da­lej, wrza­śnij so­bie.

– Dupa!

– Naj­le­piej coś z li­terą r.

– Ra­bar­bar!

– Skur­wy­syny!

– Bar­bara!

– Pier­do­lić ro­do­den­drony!

.

Bassa tor­peda

Bassa to tor­peda. Ale nie taka, co pruje, nie zwa­ża­jąc na nic do­okoła, tylko me­an­dru­jąca tu i tam. Bo­ha­te­rami jej prozy są sa­motna matka, chore dziecko i mia­sto roz­le­wa­jące się na boki. Zgod­nie z ty­tu­łem pla­no­wa­nej ca­ło­ści wszy­scy są tu „głodni”: chcie­liby funk­cjo­no­wać w miarę nor­mal­nie, a mu­szą stać w ko­lejce do ka­pu­cy­nów po czer­stwą bułkę. Chcie­liby mieć spo­kój od in­tru­zów, któ­rym się coś na­leży, i urzęd­ni­ków war­czą­cych z ra­tu­sza. Chcie­liby sta­no­wić o so­bie i nie da­wać się ujeż­dżać sys­te­mo­wej co­dzien­no­ści. Co­dzien­no­ści mia­sta z ubyt­kami w bruku i opiece nad oby­wa­te­lem. Mia­sto miga, char­czy i wy­pluwa zwy­kłych miesz­kań­ców z ko­lej­nych lo­kali, z brud­nych tram­wa­jów i skle­pów. Mia­stem nie jest Chri­stia­nia Knuta Ham­suna, tylko Kra­ków dru­giej ja­ko­ści, który udaje sto­łeczne kró­lew­skie cen­trum wszech­świata, by ścią­gnąć tu­ła­czy ni­czym ćmy, a po­tem za­myka ich w ciem­nych piw­ni­cach z wodą, bez chleba. Za to z Chleb­kiem: dziec­kiem, które wie.

Je­śli my­śli­cie, że to mi­ze­ra­bi­lizm w stylu Gana Bi, to pu­dło. Za­miast na­rze­kań i ckli­wo­ści mamy tu żwawą hi­sto­rię, ję­zy­kowe eks­cesy wzięte z na­słu­chu i oglądu, scenki z eg­zy­sten­cjal­nego ka­ba­retu, pat­chworki i mo­zaiki. Cięte ri­po­sty oraz wy­gi­basy w zło­ściach, bez­rad­no­ściach, mi­kro­suk­ce­sach i ma­kro­pla­nach.

Iwona Bassa po­trafi wy­grać li­te­rac­kie smaki. Pro­po­nuje drobne epi­zody z ży­cia tych, któ­rzy nie mają ko­rzeni i któ­rzy wiecz­nie po­zo­stają w dro­dze. Są środ­ko­wo­eu­ro­pej­skimi Tu­are­gami, z tym że pu­sty­nia, po któ­rej wę­drują, jest be­to­nowa. A oaz, prócz fon­tann i oczek wod­nych w ga­le­riach han­dlo­wych, nie ma. Te epi­zody ukła­dają się jak etapy nie­koń­czą­cego się to­uru, jak ce­giełki po­rzu­co­nej bu­dowli. Pan Ste­fan z opieki spo­łecz­nej, roz­wa­lona spłuczka, dziew­czyna od szkla­nek, kawa Fort: ob­razy wy­łażą je­den po dru­gim, wra­cają co ja­kiś czas, nie dają o so­bie za­po­mnieć, gro­ma­dzą się jak pa­miątki nie wia­domo po czym. Chyba po ży­ciu, któ­rego nie było, a które chcia­łoby się za­dziać dziś, może ju­tro. Po­kłada się na­dzieje w dziar­skich wspo­mnie­niach, bo kon­kret musi ja­kiś być.

Bassa lubi kon­kret, nie przy­nu­dza opi­sami, su­nie z wątku w wą­tek, daje się wy­sza­leć sko­ja­rze­niom i dzia­ła­niu. Proza dzia­ła­nia, dzia­ła­nia i głodu, który to dzia­ła­nie na­pę­dza jak świ­der. Drąży or­ga­ni­zmy do głę­bo­kich po­kła­dów. Wwierca się tam, gdzie uzna za sto­sowne: w do­mowe sło­iki, co świecą w mie­ście jak po­chod­nie, w wózki z mar­ke­tów ni­czym bo­lidy z de­mo­bilu, w cew­niki, w czło­wieka z po­mi­do­rówką le­żą­cego na ce­ra­cie. Ale robi to bez zbęd­nej pu­bli­cy­styki, bo to jest po pro­stu do­bra li­te­ra­tura: wy­czu­lona na de­tal, da­jąca głos słab­szym i po­mi­ja­nym, wy­wi­ja­jąca nie­jed­no­znacz­no­ścią i wcią­ga­jąca w pu­łapki nar­ra­cji. In­nymi słowy: tor­peda.

Ja­kub Korn­hau­ser