Pollyanna - Eleanor H. Porter - ebook

Pollyanna ebook

Eleanor H. Porter

0,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Wspaniała powieść dla dziewcząt! Stany Zjednoczone, przełom XIX i XX w. Bogata arystokratka, panna Polly Haringtton, dowiaduje się o śmierci swojego szwagra, pana Whittiera. Kiedyś przed laty siostra panny Polly wyszła za mąż wbrew woli rodziny za ubogiego pastora; urodziła mu kilkoro dzieci, z których większość zmarła, a jakiś czas później umarła ona sama. Teraz zmarł również pastor i przy życiu została jedynie jego najmłodsza córka, jedenastoletnia Pollyanna Whittier (dziewczynka otrzymała imiona Polly i Anna na cześć swoich ciotek). Polly Haringtton uważa, że jej obowiązkiem jest zaopiekować się siostrzenicą, więc sprowadza ją do siebie. Nie wyjeżdża jednak po nią na stację, na którą wysyła służącą Nancy. Nancy, choć oburzona takim postępowaniem wobec dziecka, wykonuje polecenie. Pollyanna jest uroczą osobą: miłą, sympatyczną, troskliwą i – co najdziwniejsze – potrafi znaleźć radość w nawet najtrudniejszej sytuacji. A co było dalej czytelnik dowie po lekturze całej powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Eleanor H. Porter

Pollyanna

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej

A dual Polish-English language edition

 przełożył Władysław Juszkiewicz

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Pierre-Auguste Renoir (1841–1919), Jeanne Henriot (Fillette au chapeau bleu) (1881),

licencjapublic domain, źródło: https://en.wikipedia.org/wiki/File:Pierre-Auguste_Renoir_-_Jeanne_Henriot.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law,

including all related and neighboring rights.

 

Tekstpolskiwg edycji z roku 1932. 

Tekstangielskiwg edycji z roku 1913. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-252-3 

 

 

 

POLLYANNA (pl)

ROZDZIAŁ I. PANNA POLLY.

Pewnego czerwcowego dnia panna Polly weszła pośpiesznie do kuchni. Zazwyczaj panna Polly nie miała ruchów pośpiesznych i była zawsze bardzo spokojna — dziś jednak zdradzała pewien pośpiech. Nansy, zmywająca w tej chwili naczynia, spojrzała na nią nieco ze zdziwieniem. Chociaż Nansy służyła u panny Polly dopiero od dwóch miesięcy, zdążyła jednak zauważyć, że pani jej nie okazywała nigdy zbytniego pośpiechu.

— Nansy!

— Słucham panią — odpowiedziała wesoło Nansy, wycierając półmisek.

— Nansy! — głos panny Polly stał się surowy — gdy mówię, proszę przerwać robotę i słuchać!

Nansy zarumieniła się.

— Dobrze, proszę pani, rozumiem! — odrzekła, jąkając się i kładąc pośpiesznie półmisek i ścierkę — tylko, że panienka sama kazała, aby naczynia były jak najprędzej umyte.

Panna Polly zmarszczyła brwi.

— Dosyć, Nansy! Nie żądam wyjaśnień, lecz tylko uwagi.

— Słucham panią — westchnęła Nansy, zapytując siebie w myślach, czy też kiedy potrafi dogodzić swej pani.

Nansy dotychczas nigdy nie służyła, lecz położenie chorej matki, która nagle owdowiała i pozostała z trojgiem dzieci, młodszych od Nansy, zmusiło starszą córkę szukać jakiegoś zajęcia, aby dopomóc matce — i Nansy była bardzo zadowolona, gdy się dostała do kuchni dużego domu, stojącego na wzgórzu. Nansy mieszkała w wiosce, oddalonej o jakieś pięć kilometrów i słyszała o pannie Polly Harrington, właścicielce starego dworu Harringtonów, jako o najbogatszej osobie w okolicy. Podczas swego dwumiesięcznego pobytu poznała pannę Polly, jako gospodynię surową, o zimnym i sztywnym wyrazie twarzy, która marszczyła brwi, gdy upuszczono na podłogę nóż, lub zbyt głośno stuknięto drzwiami, lecz która nie uśmiechała się nigdy, nawet gdy nóż i drzwi pozostawały w spokoju.

— Nansy — mówiła panna Polly — po ukończeniu kuchennej roboty proszę sprzątnąć pokoik na poddaszu, wstawić tam rozkładane łóżko i, naturalnie, powynosić na strych wszystkie kufry, ponieważ wkrótce przyjedzie moja jedenastoletnia siostrzenica, Pollyanna Whittier, i zamieszka w tym pokoiku.

— Czyżby naprawdę, proszę panienki, miała tu zamieszkać mała dziewczynka? — zawołała Nansy, która przypomniała sobie swe życie na wsi, i atmosferę radości i wesela, rozsiewaną dokoła przez jej małe siostrzyczki. — Boże, jak to będzie cudnie!

— Cudnie? To nie jest odpowiednie w tym wypadku określenie — odrzekła sucho panna Polly. — Robię to dlatego, że jestem człowiekiem dobrym i zdaje mi się, że znam swe obowiązki!

Nansy zarumieniła się powtórnie.

— Bezwątpienia, proszę panienki! Myślałam tylko, że mała dziewczynka panienkę rozweseli!

— Dziękuję — odparła szorstko panna Polly.

— Narazie nie widzę natychmiastowej tego potrzeby.

— Ale przecie panience przyjemnie będzie mieć przy sobie córeczkę jej siostry — powiedziała znów Nansy, która za wszelką cenę chciała dobrze usposobić pannę Polly do samotnej dziewczynki.

— Jeśli siostra moja była na tyle nieostrożna, że wyszła zamąż i pozostawiła potem sierotę, to nie znaczy, że wychowanie jej winno mi sprawiać przyjemność. Jest to tylko mym obowiązkiem, jak ci to już przed chwilą powiedziałam. Proszę tylko starannie sprzątnąć pokój — dodała, opuszczając kuchnię.

Wróciwszy do swego pokoju, panna Polly wzięła z biurka list, który otrzymała przed kilkoma dniami z małego miasteczka, leżącego daleko na zachodzie.

List ten, adresowany do panny Polly Harrington w Beldingsville, brzmiał jak następuje:

Szanowna Pani!

Z przykrością donoszę, że dwa tygodnie temu zmarł wielebny Jan Whittier, osieracając jedenastoletnią córeczkę. Nie zostało po nim nic, oprócz kilku książek, gdyż, jak pewnie Pani wiadomo, był pastorem przy kościołku w niewielkiej mieścinie i nie miał żadnych dochodów.

Był on mężem siostry Szanownej Pani, lecz, o ile wiem, rodziny nie komunikowały się z sobą. Mimo to pastor wyrażał za życia nadzieję, że Pani, w razie jego śmierci, zgodziłaby się zaopiekować dziewczynką i dlatego zwracam się teraz do Pani.

Dziewczynka może wyjechać w każdej chwili i jeśli otrzymamy przychylną odpowiedź, państwo Gray, którzy wyjeżdżają do Bostonu, zabiorą ją z sobą, a w Bostonie wsadzą do pociągu, odchodzącego bezpośrednio do Beldingsville. Naturalnie Szanowna Pani zostanie powiadomiona o dniu i godzinie przybycia Pollyanny.

W oczekiwaniu odpowiedzi, łączę wyrazy szacunku.

Jeremjasz White.

Panna Polly włożyła list zpowrotem do koperty. Wczoraj odpowiedziała, że weźmie dziewczynkę do siebie. Spodziewała się spełnić swój obowiązek, nawet gdyby to pociągnęło za sobą pewne nieprzyjemności.

Obecnie, siedząc w wygodnym fotelu, wspominała swą siostrę, Eugenję, matkę Pollyanny, gdy ta, jako dwudziestoletnia panna, wyszła wbrew woli rodziców zamąż za młodego pastora. Starał się o nią również pewien bogaty pan — i uzyskał względy rodziny, ale nie Eugenji. Bogaty pan był już niemłody i siał pieniędzmi, pastor zaś posiadał młodą, pełną ideałów duszę i kochające serce. Eugenja wybrała to ostatnie i zaraz po ślubie wyjechała z nim, jako żona misjonarza.

Wtedy nastąpiło rozluźnienie stosunków w rodzinie.

Panna Polly pamiętała to dobrze, chociaż miała wtedy zaledwie piętnaście lat.

Początkowo Eugenja pisywała od czasu do czasu kilka słów. Swoją ostatnią córeczkę nazwała Pollyanną, zbiorowem imieniem dwóch sióstr — Polly i Anny, która już nie żyła.

Wzmiankowała o tem w swym ostatnim liście.

W kilka lat później z paru zbolałych słów pastora dowiedziano się o jej śmierci.

Panna Polly, patrząc teraz przez okno na szeroką, leżącą u stóp wzgórza, dolinę, przebiegała myślą cały ten czas. Obecnie miała lat czterdzieści i była sama na świecie. Cała rodzina wymarła i ona była jedyną właścicielką pozostawionego przez ojca majątku.

Namawiano ją, by przyjęła do siebie jakąś towarzyszkę, by nie żyła tak w samotności, lecz panna Polly odrzuciła wszystkie propozycje i pozostała sama.

A teraz...

Czuła, że obecnie tryb jej życia ulegnie zmianie, ale to, co robiła, było jej obowiązkiem!

Myślała o tem ze zmarszczonem czołem i zaciśniętemi wargami.

ROZDZIAŁ II. PRZYBYCIE POLLYANNY.

Nansy, stosując się do wskazówek swej pani, starannie wymyła i wyczyściła pokoik na poddaszu, lecz robiła to nie tyle z polecenia panny Polly, ile z pewnej sympatji, jaka powstała w jej duszy do Pollyanny, chociaż jej jeszcze nie znała. Nansy, wiedziona instynktem, wyczuwała, że przybycie Pollyanny zmieni tryb życia w domu na wzgórzu i może rozgrzeje atmosferę zimna, która panowała tu na każdym kroku.

Nansy zwierzyła się ze swemi myślami staremu Tomaszowi, ogrodnikowi, lecz ten nie podzielał jej przypuszczeń i nadziei, bo służył tu znacznie dłużej i nie wierzył, aby coś mogło rozgrzać zlodowaciałą duszę panny Polly.

W kilka dni potem nadeszła krótka depesza, zawiadamiająca o dniu przyjazdu Pollyanny.

Panna Polly nie uważała, aby oczekiwanie Pollyanny na dworcu wchodziło w zakres niezbędnych obowiązków, pozostała więc w domu, a na kolej wysłała Nansy.

Poznać małą pasażerkę nie stanowiło żadnej trudności, była ona bowiem jedyną, która wysiadła z pociągu w Beldingsville.

W powrotnej drodze Pollyanna, która poczuła odrazu sympatję do Nansy, opowiedziała jej w kilku słowach swoje przejścia po śmierci ojca. Ponieważ została sama, samiuteńka na świecie, umieszczono ją chwilowo w miejscowej ochronce koła opieki. Parę tygodni, spędzonych tam do chwili wyjazdu, wydawały jej się latami, a obecnie była tak szczęśliwa, że ukochana ciocia, choć nieznana, zgodziła się wziąć ją do siebie.

Nansy, chociaż była prostą dziewczyną, zrozumiała jednak odrazu, że promienny i radosny nastrój dziewczynki nie spotka oddźwięku w duszy panny Polly, nic jednak nie mówiła, słuchając z przyjemnością szczebiotu dziewczynki.

Gdy wreszcie Pollyanna z Nansy stanęły na progu, panna Polly nie wstała, aby przywitać siostrzenicę. Podniosła tylko oczy od książki, którą trzymała, i na powitanie wyciągnęła rękę, na każdym palcu której dużemi literami było jakby wypisane słowo „obowiązek“.

— Jak się masz, Pollyanno? Ja......

Nie mogła jednak powiedzieć nic więcej, gdyż dziewczynka w paru susach przebiegła pokój i rzuciła się w objęcia ciotki, zgorszonej tym niespodziewanym atakiem.

— Ciociu, kochana ciociu Polly! Jak bardzo się cieszę, że ciocia pozwoliła mi przy sobie zamieszkać — mówiła przerywanym głosem dziewczynka. — Ciocia nie ma pojęcia, jak przyjemnie będzie z ciocią i z Nansy po tych paniach z koła opieki!

— Możliwe; chociaż nie znam tych pań, należących do koła opieki — odparła panna Polly, starając się wyswobodzić z uścisku małych rączek i rzucając rozgniewany wzrok w stronę Nansy, stojącej wciąż na progu.

— Nansy może odejść! Pollyanno, proszę zachowywać się przyzwoicie. Nawet nie zdążyłam cię obejrzeć!

Pollyanna cofnęła się wciąż uśmiechając się, już jednak z pewnem zakłopotaniem.

— Rzeczywiście! Ale ja nie jestem ładna, bo mam piegi. Poza tem muszę cioci wytłumaczyć pochodzenie tej sukienki w duże czerwone kraty, dziurawej na łokciach. Ojciec mój mówił......

— Dosyć, Pollyanno! Proszę nie myśleć o tem, co mówił ojciec — przerwała sucho panna Polly. — Masz pewnie jakiś kuferek z rzeczami?

— O tak, ciociu! Panie z koła opieki podarowały mi ładny kuferek. Coprawda, niema tam nic nadzwyczajnego, gdyż ostatniemi czasy koło opieki nie otrzymywało prawie wcale ubrań dla dziewczynek; lecz są tam książki ojca, bo pani White mówiła, że muszę je wziąć ze sobą. Ciocia wie, że tatuś......

— Pollyanno! — przerwała znów ciotka — jedno musisz zrozumieć i zapamiętać: nie życzę sobie, abyś mi wspominała o swym ojcu!

Dziewczynka wstrzymała oddech.

— Czyżby ciocia chciała powiedzieć, że... zatrzymała się, jakby szukając odpowiednich wyrazów, a panna Polly skorzystała z tej przerwy, mówiąc:

— Chodźmy teraz do twego pokoju. Kufer już pewnie tam jest. Chodź za mną.

Pollyanna bez słowa protestu udała się za ciotką z oczyma pełnemi łez, lecz z główką podniesioną do góry.

ROZDZIAŁ III. POKOIK NA PODDASZU.

— Może to i dobrze — myślała, — że ciocia nie pozwała mi mówić o ojcu, gdyż wspomnienie o nim jest dla mnie zawsze takie bolesne! Ona odrazu wzięła to pod uwagę!

I Pollyanna, upewniona coraz silniej o dobroci swej ciotki, wytarła łzy i zaczęła z zaciekawieniem rozglądać się dokoła.

Przez otwarte drzwi widziała wspaniałe pokoje, a w nich kosztowne meble i cudne obrazy; szła po miękkim dywanie głuszącym kroki, a słońce, rzucając swe promienie na złote ramy obrazów i prześliczne koronkowe firanki, pochłaniało całkowicie jej uwagę.

— Ciociu — wykrzyknęła wreszcie z zachwytem. — Jakie wspaniałe mieszkanie! Ciocia musi być bardzo szczęśliwa, że posiada takie bogactwo!

— Pollyanno, — odpowiedziała, odwracając się nagle, ciotka — zdziwiona jestem, że mi to mówisz. Jestem wdzięczna Najwyższemu za wszelkie jego łaski dla mnie, nie zaś wyłącznie za bogactwo.

Szły teraz schodami na górę.

Panna Polly cieszyła się w duchu, że dziewczynka będzie mieszkała na poddaszu. Od początku postanowiła ulokować ją jak najdalej od siebie, obecnie zaś, widząc jej próżność, cieszyła się tem bardziej, że pokoik, przeznaczony dla Pollyanny, nie posiadał żadnych zbytkownych mebli i był raczej podobny do celi samotnej mniszki.

Pollyanna zaś skwapliwie rozglądała się dokoła, jakby starając się zobaczyć każdy szczegół tego wspaniałego domu i odgadnąć, za któremi drzwiami kryje się jej pokoik, ten kochany cudny pokoik z obrazami i dywanami, w którym ulokuje ją ciotka!

Minęły jeszcze jedne drzwi i znów szły schodami. Lecz tu ściany były puste i było prawie ciemno. Potem trzeba było iść ostrożnie, gdyż po obu stronach wąskiego przejścia stały jakieś kufry, pudła i walizy.

Powietrze było tu ciężkie, duszne.

Wreszcie panna Polly otworzyła małe, niskie drzwi.

— Oto, Pollyanno, twój pokój! — Kufer już stoi na miejscu. Czy masz klucz od niego?

Pollyanna kiwnęła główką, niezdolna wymówić ani słowa, tak była zaskoczona różnicą w wyglądzie pokoju, w którym się znalazła, a tym, jaki stworzyła w swej wyobraźni.

Ciotka zmarszczyła brwi.

— Pollyanno! Gdy o coś pytam, proszę mi odpowiadać jak się należy, a nie kiwnięciem głowy.

— Rozumiem, ciociu!

— Znajdziesz tu wszystko, czego ci potrzeba. Zaraz przyślę Nansy, aby pomogła ci rozpakować rzeczy. Obiad jemy stale o godzinie szóstej — dodała, opuszczając pokój.

Pollyanna przez chwilę stała nieruchomo, potem przebiegła wzrokiem po gołej podłodze, gołych ścianach, oknach pozbawionych firanek i podeszła do swojego kuferka, tego samego, który tak niedawno jeszcze stał w jej małym pokoiku, tam, daleko na zachodzie; uklękła przy nim i ukryła twarzyczkę w swych drobnych dłoniach.

Tak ją zastała Nansy, gdy przyszła na górę.

W dobrej dziewczynie serce zadrżało współczuciem.

— Biedactwo! — szepnęła, i zbliżywszy się do Pollyanny, uklękła przy niej, pieszczotliwie głaszcząc jej główkę; wkońcu zapytała o klucz.

— Zajmiemy się rozpakowaniem kufra — rzekła, chcąc przerwać ponure myśli dziewczynki.

— Nic tam prawie niema — szepnęła ze smutkiem Pollyanna.

— Tem lepiej! Prędzej go rozpakujemy! — wesoło zawołała Nansy.

— Rzeczywiście! — ucieszyła się Pollyanna, a więc mogę i z tego być zadowoloną?

— No... niby tak! — odpowiedziała nieco zdziwiona tem zapytaniem Nansy.

Wprawne ręce Nansy w okamgnieniu wydobyły z kufra całą jego zawartość, a Pollyanna również szybko porozkładała książki na stole, a skąpą ilość bielizny i parę sukienek umieściła w szafie.

— Zdaje mi się, że jednak ten pokoik będzie ładny! — rzekła nagle Pollyanna, jakby chciała pocieszyć samą siebie. — Jak myślisz, Nansy?

Odpowiedzi nie było. Nansy czegoś tak gorliwie szukała w kufrze, że aż głowę do niego schowała.

Pollyanna tymczasem wodziła wzrokiem po gołych ścianach.

— Nawet lusterka niema — mówiła smutnie.

— Ale może to lepiej, bo nie będę oglądała moich piegów!

Nansy wydała jakiś niezrozumiały dźwięk, lecz gdy Pollyanna odwróciła się, schowała znów głowę do kufra.

Pollyanna zbliżyła się do okna i nagle wydała okrzyk radości.

— Ach, Nansy! Ja tego przedtem nie widziałam. Spójrz na te drzewa, na te małe domki, starą dzwonnicę i tę srebrną wstęgę rzeki! Naprawdę, Nansy, gdy się ma przed sobą taki widok, nie potrzebne są żadne obrazy! Ach, jak się cieszę, że mam ten pokoik! Lecz ku wielkiemu zdziwieniu Pollyanny, Nansy wybuchła nagle głośnym płaczem.

— Co się stało, Nansy? — zapytała Pollyanna, a potem nieco zmieszana dodała:

— A może... może... ja zajęłam twój pokój?

— Ach, Boże! — odparła, łkając, Nansy — ty jesteś naprawdę aniołkiem, co zszedł do nas wprost z nieba... — lecz nie zdążyła dokończyć, bo usłyszała dzwonek i pośpiesznie opuściła pokoik, szybko zbiegając po schodach.

Pollyanna wróciła do okna, aby się nacieszyć widokiem i otworzyła je szeroko, gdyż nie mogła wprost oddychać dusznem powietrzem pokoju. Następnie podbiegła do drugiego okna. Kilka much, które zdążyły już zawitać do pokoju, przeleciało koło jej twarzyczki, lecz Pollyanna nie zwróciła na nie żadnej uwagi, a otwierając drugie okno, zrobiła nowe odkrycie: tuż za oknem duże drzewo wyciągało ku niej swe rozłożyste gałęzie, jakby witając małą przybyszkę.

Pollyanna, niedługo namyślając się, wskoczyła na okno, chwyciła za gałąź, zgrabnym skokiem przeniosła się na drzewo i zaczęła schodzić na dół. Wreszcie zatrzymała się na ostatniej gałęzi. Zeskoczyć na ziemię było trochę trudno nawet dla Pollyanny, która przyzwyczajona była wspinać się po drzewach. Jednak, trochę ze strachem, wstrzymując oddech, dziewczynka zawisła przez chwilę na rękach na gałęzi, potem puściła gałąź i znalazła się na ziemi.

Znalazła się w dużym ogrodzie. O kilkanaście kroków od niej pracował zgarbiony staruszek, widocznie ogrodnik. Dalej za ogrodem wąska ścieżka prowadziła przez pola do dużego wzgórza z samotną sosną, stojącą na szczycie, jakby na straży.

To wzgórze i sosna pociągały ku sobie Pollyannę, która, niedługo namyślając się, udała się w drogę.

Przedzierając się przez krzaki i zarośla, wyszła na ścieżkę, przeszła pole i zaczęła wdrapywać się na wzgórze. Teraz przekonała się, że nie było to tak blisko i łatwo, jak jej się wydawało z okna.

* * *

W kwadrans potem wielki zegar w przedpokoju wybił szóstą i Nansy zadzwoniła na kolację.

Przeszło kilka minut. Panna Polly zmarszczyła brwi, następnie wyszła do przedpokoju i niecierpliwie spojrzała na schody, wiodące do pokoiku Pollyanny. Nadsłuchiwała przez chwilę, lecz panowała tam głęboka cisza. Wtedy panna Polly wróciła do jadalnego pokoju.

— Nansy — rzekła — moja siostrzenica spóźniła się! Nie, nie trzeba jej wołać, — dodała, widząc ruch Nansy w stronę drzwi. — Wie, o której godzinie siadamy do stołu i powinna się zjawić punktualnie; skoro się spóźnia, — nie siądzie do stołu. Otrzyma tylko mleko i chleb, i to w kuchni.

Natychmiast po obiedzie Nansy udała się na górę.

— Mleko i chleb! Właśnie! A biedne dziecko pewnie tak płakało, że aż usnęło — mruczała, otwierając powoli drzwi, lecz w tejże chwili wydała okrzyk przerażenia.

— Gdzie jesteś? Pollyanno! Odezwij się! Gdzie się schowałaś? — wołała, zaglądając do szafy, pod łóżko i nawet do kufra.

Następnie szybko zbiegła ze schodów i udała się do ogrodu.

— Tomaszu, Tomaszu! — wołała już zdaleka — nasz aniołek pewnie wrócił tam, skąd przyszedł — do nieba!

— Do nieba to może i nie — odparł, uśmiechając się stary ogrodnik — ale w każdym razie jest bliżej nieba, niż my.

I wskazał Nansy sylwetkę, ledwie widoczną na tle zachodzącego słońca. Nansy, uszczęśliwiona, że znalazła Pollyannę, zapomniała o kuchni i naczyniach i pędem podążyła przez pole.

ROZDZIAŁ IV. GRA W ZADOWOLENIE.

— Jak można mnie tak nastraszyć! — mówiła z lekkim wyrzutem Nansy do Pollyanny, która ku wielkiemu swemu żalowi musiała wkońcu rozstać się ze wzgórzem i sosną i schodziła teraz na dół.

— Straszyć? — zdziwiła się Pollyanna. — Nigdy nie trzeba się bać o mnie! Ojciec, a potem panie z koła opieki zawsze niepokoiły się o mnie, dopóki się nie przekonały, że mi się nigdy nic złego nie stanie.

— Ależ ja nie wiedziałam, dokąd poszłaś! — mówiła Nansy, biorąc Pollyannę za rękę — nikt cię nie widział wychodzącą; chyba wyszłaś przez komin!

Pollyanna roześmiała się szczerze.

— Ach, nie! — zawołała — nie przez komin, lecz przez okno i spuściłam się po drzewie na ziemię.

— Boże Miłosierny! — krzyknęła Nansy — coby na to powiedziała panna Polly!

— Jesteś tego ciekawa? Dobrze! Opowiem jej o tem i dowiesz się, co powie — obiecała dziewczynka wesoło.

— Nie, nie, nie trzeba! — zaprotestowała Nansy, która za wszelką cenę chciała odwrócić od Pollyanny nową falę gniewu ciotki.

— Ale teraz śpieszmy się, bo muszę jeszcze pozmywać naczynia!

— Chętnie ci pomogę! — ofiarowała się Pollyanna.

Szły przez chwilę w milczeniu. Tymczasem ściemniło się zupełnie i Pollyanna tuliła się coraz bardziej do Nansy.

— Wiesz, jestem nawet zadowolona, że cię swą nieobecnością nastraszyłam, gdyż tylko temu zawdzięczam, że przyszłaś po mnie — powiedziała po chwili milczenia dziewczynka.

A Nansy tymczasem rozmyślała, jakby uprzedzić Pollyannę o karze jaka ją czekała i jak to zrobić najdelikatniej.

— Wiesz! — rzekła, trochę zmieszana — jest już po obiedzie, więc... więc... dostaniesz tylko mleko i chleb!

— Ach! Jak to dobrze! Bardzo lubię mleko i chleb! — wesoło zawołała Pollyanna.

— Ale będziesz musiała zjeść to w kuchni, — ze mną! — dodała niespokojnie Nansy.

— W kuchni? Z tobą? O, bardzo się z tego cieszę!

— Zdaje mi się, że ty jesteś ze wszystkiego zadowolona, nawet z rzeczy nieprzyjemnych — zauważyła Nansy, która przypomniała sobie w tej chwili, jak Pollyanna starała się odnaleźć przyjemne rzeczy w małym pokoiku na poddaszu.

— To z przyczyny — gry! — uśmiechnęła się Pollyanna.

— Gry? Jakiej?

— Gry w zadowolenie!

— Gry w zadowolenie? Cóż to jest takiego? — pytała coraz więcej zaciekawiona Nansy.

— Jest to bardzo piękna gra, której nauczył mnie mój ojciec. Graliśmy w nią już wtedy, gdy byłam zupełnie maleńka. Nauczyłam jej potem panie z dobroczynności przynajmniej niektóre z nich.

— Więc cóż to za gra?

Pollyanna uśmiechnęła się, ale i westchnęła równocześnie.

— Zaczęliśmy się bawić w tę grę od chwili, gdy przyszła do nas paczka misjonarska, a w niej znaleźliśmy... kule.

— Kule?

— A tak! Ja wtedy bardzo chciałam mieć lalkę. Tatuś mój spodziewał się, że ją otrzymam i nawet prosił o to, ale pani, która napełniała paczkę darami dla kolonji misjonarskiej, odpisała, że lalki niema i że zamiast lalki przysyła małe kule, które może przydadzą się dla jakiegoś kalekiego dziecka. Od tego czasu powstała nasza gra.

— Nie widzę tu nic zabawnego! — odparła szorstko Nansy, myśląc, że Pollyanna żartuje z niej.

— Niema nic zabawnego, ale jest — gra. A polega na tem, aby w każdych, nawet najcięższych okolicznościach znaleźć coś, z czego możnaby było cieszyć się!

— Nie rozumiem, z czego można się cieszyć, gdy się otrzymuje zamiast upragnionej lalki — kule! — niecierpliwie odezwała się Nansy.

Pollyanna klasnęła w dłonie.

— Można! Ja sama też początkowo nie mogłam się domyśleć. Dopiero ojciec mi wytłumaczył.

— Więc mi to powiedz — już nieco łagodniej rzekła Nansy.

— Owszem, powiem. Otóż mogłam się cieszyć, że kule te nie były mi potrzebne! — odparła wesoło Pollyanna. — Widzisz, jakie to jest proste, jeżeli się to zrozumie!

— Dziwna jakaś gra! — zauważyła Nansy, patrząc na Pollyannę niespokojnym wzrokiem.

A dziewczynka opowiadała jej, jak to było dobrze, gdy żył ojciec. W każdej smutnej chwili, a takich było wiele w jej życiu, znajdywała zawsze wespół z ojcem coś, z czego się można było cieszyć. A gdy się wyszukiwało coś przyjemnego, zapominało się wówczas o nieprzyjemnem. Powoli weszła ta „gra“ w przyzwyczajenie i Pollyanna w każdej przykrej sytuacji, prawie nie szukając, odnajdywała dodatnie strony.

Obecnie jednak Pollyanna straciła na zawsze wiernego towarzysza gry. Czy będzie mogła bez niego skutecznie grać w zadowolenie?

— Chyba spróbuję nauczyć ciocię Polly, — mówiła Pollyanna — może ona zgodzi się bawić ze mną.

— Ona? Przenigdy! — żywo zawołała Nansy. — Ale gdybyś chciała — dodała niepewnym głosem — mogłabym spróbować bawić się z tobą?

Pollyanna gorąco uścisnęła Nansy, a w parę chwil potem obie weszły do kuchni. Pollyanna z apetytem wypiła mleko i zjadła chleb, a następnie za radą Nansy udała się do salonu, gdzie zastała swą ciotkę czytającą książkę.

— Jesteś już po obiedzie? — zapytała panna Polly suchym tonem.

— Tak, ciociu!

— Jestem bardzo niezadowolona, że zmuszona byłam prawie na wstępie posłać cię do kuchni na obiad!

— Ależ, ciociu, to nic! Ciocia sprawiła mi wielką przyjemność! Ja ogromnie lubię mleko z chlebem i kocham Nansy!

Panna Polly wyprostowała się w fotelu.

— Pollyanno — już czas spać! Dziś jesteś zmęczona, ale jutro zajmiemy się przeglądem twego ubrania i sporządzimy plan zajęć. Otrzymasz od Nansy świecę, lecz bądź z nią ostrożna. Śniadanie jest o pół do ósmej. Proszę być punktualną. Dobrej nocy!

Pollyanna zbliżyła się do ciotki i ucałowała ją serdecznie.

— Jestem bardzo szczęśliwa! — mówiła wesoło. — I jestem przekonana, że będzie mi tu bardzo dobrze. Zresztą spodziewałam się tego. Dobrej nocy, ciociu — dodała, wychodząc z pokoju.

— Co za dziwne dziecko, — pomyślała panna Polly, i swoim zwyczajem zmarszczyła brwi. — Cieszy się z tego, że ją ukarałam i jest zadowolona, że mieszka u mnie! Doprawdy nie rozumiem — dodała, biorąc znów książkę do ręki.

W kwadrans potem w pokoiku na poddaszu mała, samotna dziewczynka przelewała gorzkie łzy, tuląc twarzyczkę w poduszkę.

— Ojcze drogi, który jesteś z aniołkami, — szeptały jej usteczka — wiem dobrze, że w tej chwili nie gram „w zadowolenie“, ale myślę, że i ty nie znalazłbyś nic radosnego, gdy się tak leży samotnie i pociemku. Gdyby była przy mnie Nansy, albo ciocia Polly, albo nawet któraś z pań z dobroczynności, zawsze byłoby lepiej!

A w kuchni zmywając naczynia, Nansy myślała głośno:

— Jeśli tylko ta głupia gra, jak zadowolenie z otrzymanych kul, zamiast oczekiwanej lalki, może być dla niej zbawieniem, postaram się i potrafię, o, na pewno potrafię bawić się z nią w tę grę!

ROZDZIAŁ V. OBOWIĄZKI.

Gdy Pollyanna obudziła się następnego ranka, była już prawie siódma godzina. Ponieważ okna wychodziły na zachód, słońca nie było widać, lecz jasny błękit nieba zapowiadał pogodny dzień.

Ubrawszy się, Pollyanna podeszła do okna, aby przywitać radośnie śpiewające ptaszki i zobaczyła w ogrodzie swą ciotkę, opatrującą ze starym ogrodnikiem krzaki róż. Natychmiast wybiegła z pokoju, zostawiając za sobą wszystkie drzwi otwarte i w mgnieniu oka była w ogrodzie, radośnie wołając:

— Ach, ciociu! Co za śliczny dzień! I jak mi tu dobrze!

— Pollyanno, — przerwała szorstko panna Polly — czy to jest twój zwykły sposób witania się?

— Nie, ciociu! W ten sposób witam tylko te osoby, które kocham! Zobaczyłam ciocię przez okno i przypomniałam sobie natychmiast, że ciocia nie jest panią z dobroczynności, lecz moją prawdziwą, kochaną ciocią, taką bardzo, bardzo dobrą, i nie mogłam się powstrzymać, aby nie przybiec i nie przywitać się!

Stary ogrodnik odwrócił się w stronę dziewczynki, przyglądając jej się bacznie. Panna Polly zaś usiłowała zmarszczyć brwi, lecz jakoś jej się to nie udawało.

— Tomaszu, na dziś dosyć! Mam nadzieję, że zrozumieliście wszystko, co mówiłam o tych krzakach! — rzekła trochę zmieszana i oddaliła się pośpiesznie.

— Czy już dawno pracujecie w tym ogrodzie, panie... człowieku? — zapytała Pollyanna z zaciekawieniem.

Starzec odwrócił się. Usta jego drżały, a w oczach błyszczały łzy.

— O tak, panienko! Jestem stary Tomasz — ogrodnik — odpowiedział i swą ciężką drżącą ręką pogłaskał jasne włosy dziewczynki.

— Jesteś bardzo podobna do twej matki, panienko! Znałem ją, gdy była małą dziewczynką, może mniejszą jeszcze od ciebie! Już wtedy pracowałem w tym ogrodzie.

Pollyanna westchnęła głęboko.

— Naprawdę? Więc znaliście moją matkę? Ach, proszę mi coś o niej opowiedzieć!

Lecz w tej chwili rozległ się dzwonek, a zaraz potem ukazała się Nansy.

— Pollyanno! — zawołała, chwytając dziewczynkę za rękę i ciągnąc w stronę domu — to był dzwonek na śniadanie! Pamiętaj! Zawsze, gdy ten dzwonek usłyszysz, musisz wszystko rzucić i biec do domu!

To mówiąc, wepchnęła Pollyannę do przedpokoju, jak kurczę do klatki.

Pierwsze pięć minut śniadania przeszły w milczeniu, gdy nagle panna Polly zwróciła uwagę na dwie muchy, latające nad stołem.

— Nansy, skąd tu są muchy?

— Nie wiem, proszę panienki. W kuchni niema ich wcale — odparła Nansy, która widocznie nie zauważyła otwartych okien w pokoju Pollyanny.

— To są prawdopodobnie moje muchy, ciociu! — zauważyła Pollyanna — dużo ich latało dziś na schodach.

— Twoje muchy? — zdziwiła się panna Polly. — Co to ma znaczyć? Którędy wleciały do domu?

— Przypuszczam, że przez okna mojego pokoju, ciociu — odpowiedziała spokojnie Pollyanna.

— Jakto? Otworzyłaś okna, które nie mają siatek?

— Tak, ciociu!

W tej chwili do pokoju weszła Nansy.

— Nansy, proszę natychmiast pozamykać okna w pokoju Pollyanny i powypędzać wszystkie muchy — rzekła surowo panna Polly, następnie zwracając się do siostrzenicy, dodała:

— Pollyanno! Siatki do okien są już obstalowane. Czyli, że zrobiłam to, co było moim obowiązkiem, ale tyś zapomniała o swoim.

— O moim obowiązku?

Oczy Pollyanny zdradzały szczere zdziwienie.

— Oczywiście! Rozumiem, że w pokoju mogło być trochę ciepło, ale twoim obowiązkiem było nie otwierać okien, dopóki nie będą wstawione siatki. Zapamiętaj sobie, Pollyanno, że muchy są nietylko dokuczliwe, lecz także i niebezpieczne dla zdrowia. Po śniadaniu dam ci do przeczytania o tem ciekawą książeczkę.

— O dziękuję, ciociu! Ja tak lubię czytać.

Panna Polly głęboko westchnęła, następnie ściągnęła wargi, a Pollyanna, widząc surową twarz ciotki, dodała pośpiesznie:

— Naturalnie, ciociu, jest mi bardzo przykro i więcej już nie otworzę okien.

Panna Polly nic nie odpowiedziała i śniadanie do końca przeszło w milczeniu.

Po śniadaniu panna Polly podała Pollyannie małą książeczkę ze słowami:

— Udasz się teraz za karę do swego pokoju, by to przeczytać, a ja przyjdę za pół godziny zrobić przegląd twego ubrania.

Pollyanna wzięła książeczkę, podziękowała uprzejmie i pobiegła na górę.

Gdy po upływie pół godziny panna Polly, jak zawsze sztywna i zimna, weszła do pokoju Pollyanny, została przywitana wybuchem entuzjazmu.

— Ciociu! — zawołała Pollyanna z zachwytem — nigdy nie czytałam nic ciekawszego! Nie przypuszczałam nigdy, że muchy mogą być tak niebezpieczne i że...

— Dosyć! — przerwała panna Polly — proszę teraz wydostać z szafy ubranie i bieliznę. Muszę je obejrzeć.

Pollyanna posłusznie wydostała z szafy przywiezione sukienki i bieliznę. Panna Polly oglądała je uważnie, lecz z wyrazu jej twarzy nie można było wywnioskować, co myślała o garderobie swojej siostrzenicy.

Ukończywszy przegląd, panna Polly wypytała dokładnie, czy Pollyanna chodziła do szkoły, czy się uczyła muzyki, szycia, gotowania i t. p.

Dziewczynka na wszystkie pytania dawała dokładne odpowiedzi, lecz widać z nich było, że wszystkiego uczyła się potrochu, dorywczo, bez systemu.

Do szkoły nie chodziła. Uczono ją w domu czytać i pisać, ale nie lubiła czytać na głos; znała początki muzyki, lecz wolała słuchać, niż grać; umiała szyć — ale tylko sukienki dla lalek. Co do gotowania, to umiała robić tylko krem czekoladowy.

Po wysłuchaniu tego wszystkiego panna Polly myślała długą chwilę, potem rzekła poważnym i, jak zwykle, surowym głosem:

— Pollyanno! Codziennie o godzinie dziewiątej rano będziesz czytała ze mną na głos przez pół godziny. Przedtem naturalnie sprzątniesz swój pokój! W środy i soboty, po ukończeniu czytania, będziesz w kuchni uczyć się gotować, w dni pozostałe będziesz szyła. Wszystkie popołudnia będziesz mogła swobodnie zająć się muzyką. Prócz tego postaram się niezwłocznie o nauczyciela, który rozpocznie z tobą systematyczną naukę — dodała, wstając z krzesła.

Lecz Pollyanna zatrzymała ciotkę, mówiąc ze szczerem przerażeniem:

— Ależ, ciociu! Ciocia nie zostawiła mi ani jednej chwili do — życia!

— Do — życia? Ależ dziecko, co chcesz przez to powiedzieć? Czyż ty przy tych wszystkich zajęciach nie żyjesz?

— Oczywiście, ciociu! Oddychać będę, robiąc to wszystko, co ciocia wymieniła przed chwilą. Ciocia też oddycha, gdy śpi! Ale to nie jest — życie! Robić to, co jest przyjemne, biegać po polach, czytać (oczywiście nie na głos), wdrapywać się na wzgórza, rozmawiać w ogrodzie z Tomaszem i Nansy, oglądać domy i ludzi na tych dużych ulicach, które widziałam wczoraj — oto co ja nazywam „żyć“.

Oczy panny Polly zabłysły gniewnie.

— Jesteś najdziwniejszem dzieckiem, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam. Samo przez się rozumie się, że będziesz miała dość czasu na zabawy i rozrywki. Lecz jeśli ja chcę spełnić mój obowiązek, czuwając nad tem, abyś otrzymała odpowiednie wykształcenie, tyś powinna spełnić swój obowiązek, czyniąc bez protestu to, co ci wyznaczyłam! Nie chciałabym, by moje starania spotkały się z niewdzięcznością z twej strony.

Pollyanna była bardzo zawstydzona, zażenowana.

— O ciociu! Czyż mogłabym być niewdzięczną dla ciebie! Ja cię tak bardzo kocham! I ciocia nie jest przecież panią z koła opieki, lecz moją prawdziwą ciocią!

— Dobrze więc! Pamiętaj, abyś nie była niewdzięczna i nie zapominała o swoich obowiązkach! — rzekła panna Polly, kierując się ku wyjściu.

— Dziś po południu — dodała już w drzwiach — pojedziemy do miasta po sprawunki. Rzeczy, które z sobą przywiozłaś, nie nadają się dla mojej siostrzenicy, i nie spełniłabym mego obowiązku, gdybym nie ubrała cię odpowiednio!

Pollyanna westchnęła. Odczuwała coraz żywszą niechęć do wyrazu, tak często używanego przez swą ciotkę, a cała przyszłość stawała przed jej oczyma jako jeden długi szereg obowiązków, bez końca.

ROZDZIAŁ VI. POLLYANNA ZOSTAJE UKARANA.

W południe panna Polly z siostrzenicą pojechała do miasta, leżącego w odległości pół kilometra od dworu, aby zaopatrzyć Pollyannę w komplet nowych sukienek i bielizny. Nie było to rzeczą zbyt łatwą, to też z ostatniego sklepu panna Polly wychodziła z uczuciem ulgi, jak człowiek, który szedł gdzieś śliską, wąską ścieżką nad przepaścią i wreszcie stanął na równem miejscu, nie zagrażającem żadnem niebezpieczeństwem.

Pollyanna zaś, odwrotnie, była zachwycona wyprawą, ponieważ, jak powiedziała jednemu z subjektów sklepowych — znacznie przyjemniej jest kupować sukienki w dużym pięknym sklepie, niż otrzymywać niewiadomo co z przesyłek misjonarskich, lub od pań z dobroczynności.

Wyprawa do miasta zajęła całe popołudnie; po powrocie do domu, gdy panna Polly pojechała odwiedzić jedną z sąsiadek, Pollyanna pobiegła do Tomasza i Nansy.

Stary ogrodnik dużo opowiadał Pollyannie o jej matce, co dziewczynka bardzo lubiła, a Nansy mówiła o swym rodzinnym domku, gdzie mieszkała jej ukochana matka i również kochane siostry i bracia. Obiecywała że, o ile panna Polly pozwoli, zaprowadzi Pollyannę do swej rodziny.

— Moje siostrzyczki noszą takie piękne imiona — opowiadała Nansy — znacznie ładniejsze od mojego!

— Dlaczego? — zapytała Pollyanna.

— Bo byłam pierwszą córką i mamusia moja jeszcze wtedy nie czytała ciekawych powieści, w których znajdują się ładne imiona. Wprost nienawidzę mojego imienia!

— A mnie się to imię bardzo podoba; tem więcej jeszcze, że ty go nosisz — zaśmiała się Pollyanna. — Zresztą powinnaś być zadowolona, że nie nazywasz się... naprzykład — Pafnuca!

— O tem nigdy nie myślałam — odrzekła Nansy — i przyznam się otwarcie, iż widzę w tej chwili, że moje imię nie jest znów najbrzydsze!

— Ale powiedz, moja droga, — dodała po chwili, — czy nie była to gra w zadowolenie, gdy tłumaczyłaś mi przed chwilą, że powinnam się cieszyć, iż nie nazywam się Pafnuca?

Pollyanna zamyśliła się przez chwilę, potem roześmiała się szczerze.

— Masz słuszność, Nansy! Była to gra w zadowolenie, chociaż zastosowałam ją bezwiednie. Zdarza się to często, gdyż jestem przyzwyczajona do wyszukiwania zawsze czegoś pocieszającego i dlatego udaje mi się to znacznie łatwiej, niż komu innemu.

— Możliwe — odparła Nansy, ale w głosie jej słychać było pewne niedowierzanie.

Koło godziny ósmej Pollyanna udała się na spoczynek.

Ponieważ siatki nie były jeszcze wstawione, pokoik na poddaszu przypominał raczej piec do wypalania. Pollyanna smutnym wzrokiem popatrzyła na zamknięte okna, lecz ich nie otworzyła. Rozebrała się, starannie poukładała sukienki, odmówiła pacierz, zgasiła świecę i wślizgnęła się pod kołdrę.

Jak długo przewracała się na łóżku z powodu dręczącej ją bezsenności — tego nie wiedziała. Czuła tylko, że upłynęło już dużo czasu do chwili, gdy zdecydowała się wreszcie wstać i otworzyć drzwi.

Na strychu było zupełnie ciemno i tylko promienie księżyca, przenikające przez małe okienko w dachu, znaczyły srebrzystą ścieżkę na podłodze.

Pollyanna bezwiednie skierowała swe kroki na tę ścieżkę, która doprowadziła ją do okienka.

Lecz wbrew oczekiwaniu, było ono również zamknięte, gdyż nie posiadało siatki! Ale za małą szybką rozpościerał się czarujący widok na tonącą w srebrzystych promieniach dolinę i było za nią powietrze — to czyste, świeże powietrze, którego tak bardzo pragnęły rozpalone policzki i gorące ręce dziewczynki!

Z tęsknotą spoglądała wdół i równocześnie zauważyła, że tuż prawie pod okienkiem rozpoczynał się płaski dach letniej werandy.

Boże! jakby to było dobrze wydostać się na ten dach!

Spojrzała poza siebie: tam czekał na nią pokój, pełen rozżarzonego powietrza, z gorącem łóżkiem — a za oknem na dachu świecił księżyc i było dużo, dużo czystego, świeżego powietrza!

Gdyby można było wynieść na dach łóżko! Tylu przecież ludzi na świecie sypia pod gołem niebem!

Rozmyślając nad tem, Pollyanna przypominała sobie, że kiedyś w dzień zauważyła wpobliżu okienka szereg dużych worków, zawieszonych na gwoździach. Nansy mówiła, że w workach tych były przechowane zimowe ubrania i futra.

Pollyanna namacała jeden z nich. Był gruby i miękki (zawierał w sobie fokowe futro panny Polly), a więc nadawał się znakomicie na posłanie, drugi mniejszy na poduszkę i wreszcie trzeci — cienki i szeroki, doskonały do przykrycia się.

Otworzyła okienko, zepchnęła wszystkie trzy worki na dach, a następnie wyszła sama, nie zapomniawszy jednak przymknąć okienka, gdyż pamiętała wciąż o szkaradnych muchach, które tyle zarazków noszą na swych łapkach.

— Co za cudne powietrze!

Pollyanna zaczęła skakać z radości, a cienki dach werandy potrzaskiwał pod nóżkami, co wprowadzało ją w jeszcze większy zachwyt.

Przeszła się kilka razy po dachu tam i zpowrotem, i nie mogła się nacieszyć, że wreszcie nie jest już u siebie w dusznym pokoiku.

Wkońcu rozłożyła jeden worek zamiast materaca, podłożyła drugi pod głowę i przykryła się trzecim.

— Jak to dobrze — mówiła do siebie, przypatrując się gwiazdkom, — że siatki nie zostały jeszcze wstawione w moim pokoiku! Inaczej — nie byłabym tu!

* * *

Na dole zaś w sypialnym pokoju, przylegającym do werandy, panna Polly blada i wystraszona ubierała się pośpiesznie.

Przed chwilą drżącym głosem telefonowała do stangreta.

— Natychmiast przychodź z ojcem... Przynieście latarnie... Jakiś... człowiek chodzi po dachu werandy... Prawdopodobnie przelazł przez sztachetę ogrodu, a teraz może dostać się do mieszkania przez okienko w dachu... drzwi, wiodące na strych, zamknęłam na klucz... tylko prędzej, prędzej...

Nieco później, gdy Pollyanna zasnęła, obudził ją blask latarni i potrójny okrzyk zdumienia. Gdy otworzyła oczy, ujrzała stangreta Mateusza, stojącego na przystawionej do dachu drabinie, a stary Tomasz przełaził przez okienko w dachu. Za plecami Tomasza stała panna Polly, która ujrzawszy dziewczynkę, śpiącą na dachu, zawołała:

— Pollyanno, co to znaczy?

Pollyanna całkowicie już otworzyła zaspane oczęta i usiadła.

— Tomaszu, ciociu Polly! Czegoście się tak przestraszyli? Przecież nic się nie stało, tylko było mi w pokoiku tak strasznie duszno, więc przyszłam spać tutaj! Ale okienko zamknęłam i żadna mucha nie dostanie się do mieszkania!

Mateusz, słysząc te wyjaśnienia, pośpiesznie zszedł z drabiny, a stary Tomasz, oddawszy latarnię pannie Polly, udał się za synem.

Panna Polly czekała z zagryzionemi wargami, aż służba odejdzie, poczem odezwała się do Pollyanny:

— Proszę natychmiast zabrać worki i iść ze mną! Doprawdy, chyba na całym świecie istnieje jedno tylko takie dziecko, jak ty! — mówiła, wracając z siostrzenicą przez strych.

Pollyanna, która poczuła znów duszne powietrze strychu, westchnęła głęboko.

Po zejściu ze schodów panna Polly odezwała się sucho:

— Za karę resztę nocy będziesz spała ze mną, w moim pokoju! Jutro siatki będą już gotowe; tymczasem uważam za swój obowiązek umieścić cię tak, żebym w każdej chwili wiedziała, co robisz.

Pollyannie aż tchu zabrakło w piersiach.

— Będę spała z ciocią! W jednym pokoju! — zawołała wreszcie. — O, jaka ciocia dobra! Ja zawsze tak marzyłam, ażeby spać z kimś bliskim mi, nie z jakąś obcą panią z dobroczynności. Jak się cieszę, że niema jeszcze tych siatek!

Panna Polly poruszyła wargami, jakby chciała powiedzieć, że to przecież miała być kara; lecz powstrzymała się i milcząc szła naprzód, z głową podniesioną do góry.

Czuła się bezsilną. Już po raz trzeci od przyjazdu Pollyanny karała ją, i zmuszona była przekonać się, że po raz trzeci kara ta została przyjęta z radością.

Nic więc dziwnego, że panna Polly czuła się kompletnie rozbrojoną.

ROZDZIAŁ VII. ZNAJOMOŚCI POLLYANNY.

  

Wkrótce potem porządek w domu panny Harrington ustalił się na dobre, chociaż może nie był w zupełności takim, jak się tego spodziewała panna Polly.

Pollyanna szczebiotała bez przerwy, grała na fortepianie, czytała na głos, uczyła się gotować — to prawda, ale na wszystko to poświęcała znacznie mniej czasu, niż miała wyznaczone. Miała też dość czasu „dla życia“, jak mówiła, gdyż od godziny drugiej do szóstej po południu mogła robić, co jej się podobało, z wyjątkiem, oczywiście, pewnych rzeczy, zabronionych przez pannę Polly.

Nie wiadomo tylko, czy te wolne chwile dane były dla wypoczynku Pollyanny, czy też — panny Polly.

W tych pierwszych dniach pobytu siostrzenicy panna Polly miała dość okazji do wydania okrzyku:

— Boże, co za dziwne dziecko! A po lekcjach czytania i szycia była prawie zawsze trochę zmieszana i trochę zmęczona.

W kuchni z Nansy szło znacznie lepiej. Ta nie była ani zmieszana, ani zmęczona i z upragnieniem czekała środy i soboty, kiedy Pollyanna przychodziła na „lekcje“ gotowania.

W bezpośredniem sąsiedztwie dworu Harrington nie było nikogo, z kim Pollyanna mogłaby się bawić. Dom oddalony był od miasta i chociaż wpobliżu stało kilka will, nie było tam ani dziewczynki, ani chłopca w wieku Pollyanny. Nie martwiło jej to jednak wcale.

— To nic nie znaczy — mówiła pewnego razu do Nansy — wystarcza mi najzupełniej, gdy mogę pójść na spacer i przyglądać się ulicom, domom i przechodniom.

Zazwyczaj w godzinach popołudniowych, gdy była ładna pogoda, Pollyanna prosiła, aby dano jej coś do załatwienia, chodziło jej bowiem o to, aby się przejść po mieście.

Podczas tych wędrówek często spotykała „Pana“.

Dla niej był on zawsze „Panem“, nawet, gdy tego samego dnia spotykała wielu innych panów.

„Pan“ nosi często czarne ubranie i jedwabny cylinder, czego zwyczajni ludzie prawie nigdy nie noszą. Twarz miał bladą, zawsze starannie wygoloną, a z pod cylindra wyglądały siwiejące już włosy. Trzymał się prosto, chodził krokiem przyśpieszonym i był zawsze sam, co wzbudzało w Pollyannie jakiś niewyraźny za niego smutek.

Może dlatego pewnego dnia przemówiła do niego.

— Jak się pan miewa? Jak pięknie dziś na dworze! — uprzejmie rzekła, zbliżając się do niego.

„Pan“ spojrzał dokoła, następnie zatrzymał się.

— Do mnie mówiłaś? — zapytał sucho.

— Tak jest, do pana — odpowiedziała Pollyanna rozpromieniona. — Mówiłam, że śliczna dziś pogoda! Nieprawdaż?

— Co? Aha — hm... — mruknął i odszedł pośpiesznie.

Pollyanna roześmiała się.

— Co za dziwny człowiek! — pomyślała.

Na drugi dzień znów go spotkała.

— Dziś już nie tak ładnie, jak wczoraj, lecz pomimo to jest bardzo przyjemnie — powiedziała wesoło.

— Co? Aha... hm... — mruknął znów „pan“ i odszedł.

Pollyanna znów się roześmiała.

Gdy jednak zaczepiła go raz trzeci, „Pan“ nagle zatrzymał się.

— Kim jesteś, dziewczynko, i dlaczego zaczepiasz mnie codziennie?

— Jestem Pollyanna Whittier. Widzę, że Pan zawsze taki samotny! Cieszy mnie, że Pan się zatrzymał. Teraz już się znamy... Tylko jeszcze chciałabym wiedzieć pańskie imię.

— Hm... ze wszystkich...

„Pan“ nie dokończył zdania i oddalił się pośpieszniej, niż zwykle.

Pollyanna z rozczarowaniem patrzyła za odchodzącym.

— Może nie zrozumiał mnie — myślała, idąc przed siebie. — Zresztą nie było to całkowite zaznajomienie się, bo przecież nie wiem jeszcze, jak on się nazywa!

ROZDZIAŁ VIII. POLLYANNA Z WIZYTĄ

Dziś Pollyanna miała zanieść galaretę z nóżek cielęcych dla pani Smith. Polly Harrington stale co tydzień posyłała coś pani Smith. Mówiła, że było to jej obowiązkiem, ponieważ pani Smith była biedna i chora i należała do tej samej parafji, a starym zwyczajem członkowie jednej i tej samej parafji wspierali jedni drugich w biedzie i nieszczęściu. Swój obowiązek względem pani Smith panna Polly spełniała zazwyczaj co czwartek po południu, nie sama, oczywiście, lecz za pośrednictwem Nansy.

Dziś Pollyanna prosiła o pozwolenie odwiedzenia pani Smith, a Nansy chętnie przystała na to, naturalnie za uprzednią zgodą panny Polly.

— Jestem zadowolona, że mogę tam nie iść — mówiła Nansy do Pollyanny — chociaż co prawda to wstyd, abyś ty nosiła ten koszyk!

— A ja się bardzo cieszę! — odparła Pollyanna.

— Po pierwszej wizycie przestaniesz się cieszyć! — przepowiadała Nansy.

— Dlaczego?

— Dlatego, że nikt pani Smith nie lubi! Gdyby nie litość dla niej, żadna żywa dusza nie odwiedzałaby jej — tak jest niemiła. Żal mi tylko jej córki, która musi stale być przy niej.

— Ależ dlaczego, Nansy?

Nansy wzruszyła ramionami.

— Przedewszystkiem dlatego, że pani Smith nie jest nigdy z niczego zadowolona. Nawet dni w tygodniu nie mogą jej dogodzić: gdy jest poniedziałek — ona wolałaby, żeby była niedziela. Gdy się jej zaniesie galaretkę — mówi, że wolałaby kurczę, a gdy otrzyma kurczę — wzdycha do rosołu.

— Co za dziwna osoba! — zaśmiała się Pollyanna. — Cieszę się tem bardziej, że ją zobaczę, gdyż lubię mieć do czynienia z „osobliwymi“ ludźmi.

— Hm... a więc pani Smith jest może najosobliwszą ze wszystkich ludzi na świecie — rzekła Nansy, uśmiechając się ironicznie.

Pollyanna z lekko bijącem serduszkiem przestępowała próg małego domku, a oczęta jej błyszczały z ciekawości zobaczenia tej „osobliwej“ pani Smith. Otworzyła jej dziewczynka o twarzyczce bladej i zmęczonej.

— Jak się masz — zaczęła grzecznie Pollyanna. — Przychodzę od panny Harrington i jeśli to możliwe, miałabym wielką chęć zobaczenia pani Smith.

— Owszem — odpowiedziała dziewczynka i dodała półgłosem: — Jesteś pierwsza, która ma chęć zobaczenia jej!

Lecz Pollyanna tych ostatnich słów nie słyszała, idąc za dziewczynką długim, wąskim i ciemnym kurytarzem. Wreszcie dziewczynka otworzyła drzwi do pokoju chorej, a gdy Pollyanna weszła, zamknęła je zpowrotem.

Pollyanna przystanęła tuż przy progu, gdyż wzrok jej nie był jeszcze przyzwyczajony do ciemności, panujących w pokoju.

Wreszcie zobaczyła kobietę napół leżącą na łóżku wystawionem na środek pokoju.

Zbliżyła się do chorej.

— Jak się pani miewa? Ciocia Polly spodziewa się, że jest pani znacznie lepiej i przysyła galaretkę z nóżek cielęcych.

— O Boże, galaretka! — usłyszała Pollyanna zniecierpliwione westchnienie. — Oczywiście, jestem jej bardzo wdzięczna, ale spodziewałam się, że mi przyśle dziś rosołu!

Pollyanna zmarszczyła brwi.

— A ja myślałam, że gdy pani dostaje galaretkę, to prosi o kurczę!

— Co takiego? Coś ty powiedziała? — zawołała chora, odwracając się do Pollyanny.

— Nic złego, proszę pani, — pośpieszyła z odpowiedzią Pollyanna. — To tylko Nansy opowiadała mi, że pani pragnie kurczęcia, gdy otrzymuje galaretkę, a znów rosołu wtedy, gdy otrzymuje kurczę. Ale może być, że Nansy się omyliła — dodała, jakby usprawiedliwiając się.

Na te słowa chora kobieta wyprostowała się na łóżku, czego nigdy nie robiła.

— A ty kim jesteś, panno Grubjanno? — zapytała zjadliwie.

— O, proszę pani, to wcale nie jest moje imię. Zresztą cieszę się bardzo, że go nie noszę. Nazywam się Pollyanna Whittier, jestem siostrzenicą panny Harrington i mieszkam u niej. Dlatego też dziś przynoszę pani galaretkę.

Z początku chora słuchała, zdradzając pewne zainteresowanie, lecz na wspomnienie galaretki opadła na poduszkę i przestała słuchać.

— Bardzo dobrze, dziękuję — przemówiła wreszcie — twoja ciotka jest bardzo uprzejmą, lecz dziś właśnie miałam ochotę na rosół. Tej nocy ani na chwilę nie zmrużyłam oka — skarżyła się dalej.

— Ach, jakbym ja tego chciała! — westchnęła Pollyanna, stawiając galaretkę na nocnym stoliku i siadając na krześle przy łóżku — tyle się traci czasu, śpiąc!

— Traci się czas śpiąc? — zawołała chora ze zdumieniem.

— A tak! Wtedy, kiedy możnaby „żyć“! Rozumie pani? Jaka szkoda, że my nie możemy „żyć“ w nocy!

Chora znów się podniosła.

— Jesteś zadziwiająca, moje dziecko — zawołała. — Podejdź do okna i podnieś sztorę, żebym mogła zobaczyć, jak wyglądasz!

Pollyanna podniosła się z krzesła niechętnie.

— Czy dlatego mam podnieść sztorę, żeby pani zobaczyła moje piegi? Ja się tak cieszyłam, że tu jest ciemno!

Jednak, gdy podniosła sztorę i odwróciła się do chorej — wydała okrzyk zadowolenia.

— Ach, jaka pani jest ładna. Nikt mi o tem nie mówił!

— Ładna? — powtórzyła chora, z szyderczym uśmiechem.

— Naturalnie! Pani tego nie wie? — szczerze zdziwiła się Pollyanna.

— Nie... nie wiem — odparła sucho pani Smith.

I rzeczywiście pani Smith nie wiedziała o tem, ponieważ, z czterdziestu przeżytych lat, — piętnaście była zajęta tem, aby chcieć zawsze czegoś innego, niż to, co było i być wiecznie niezadowoloną z tego, co jest.

— Pani ma duże, ciemne oczy i ładne, kręcące się włosy — mówiła łagodnie Pollyanna. — Ja tak lubię kręcące się włosy. Będę je miała chyba dopiero w niebie! Tak! Pani jest ładna! Myślałam, że pani widziała to wszystko, przeglądając się w lustrze!

— W lustrze!... — powtórzyła już mniej stanowczym głosem chora, opadając znów na poduszkę. — Tak dawno już nie miałam w rękach lustra i ręczę, że to samo byłoby z tobą, gdybyś była tak, jak ja, przykuta do łóżka!

— Być może! — odparła ze współczuciem Pollyanna — ale... chwileczkę, proszę pani...

Zobaczyła właśnie na komodzie niewielkie lusterko, chwyciła je i podeszła do łóżka, by je podać pani Smith, lecz w ostatniej chwili zatrzymała się.

— Czy mogłabym przedtem, zanim dam pani lusterko, trochę poprawić jej włosy? — spytała nieśmiało.

— Owszem, jeśli ci się podoba. Tylko że nie będą się trzymały — odpowiedziała chora niechętnie.

— Dziękuję pani! Tak lubię czesać włosy — zawołała radośnie Pollyanna, kładąc lusterko i szukając grzebienia.

— Dziś pewnie nie zdążę zrobić nic osobliwego, chcę tylko, by pani zobaczyła, jaka pani jest ładna. Następnym razem jednak zrobię śliczne uczesanie, — dodała, biorąc delikatnie włosy chorej w swe drobne, zgrabne rączki.

W ciągu pięciu minut Pollyanna jako tako ułożyła włosy chorej, poprawiła koronkowy kołnierzyk nocnej koszuli, poprawiła poduszkę tak, żeby mogła wygodniej spoczywać, wreszcie wyjęła z wazonika goździk i przypięła go pani Smith do włosów.

— Już skończone! — zawołała, podając lusterko. — Teraz może pani spojrzeć na siebie!

— Hm... — mruknęła chora — wolę goździki czerwone od różowych, ale ponieważ i tak do wieczora zwiędną, więc to wszystko jedno!

— Ależ to dobrze, że zwiędną! — zawołała Pollyanna. — Inaczej nie miałaby pani jutro świeżych!

Następnie Pollyanna w dalszym ciągu zachwycała się czarnemi włosami pani Smith. — Gdyż, jak mówiła, mieć czarne włosy było jej nieziszczalnem marzeniem.

— Boże! Jakabym ja była szczęśliwa, gdybym miała czarne włosy — dodała z westchnieniem.

— O, gdybyś była na mojem miejscu — odparła podrażnionym głosem pani Smith — nie mówiłabyś tego. Gdybyś zmuszona była leżeć cały czas, tak jak ja, nie uszczęśliwiłyby cię czarne włosy!

— Tak — dodała po namyśle Pollyanna — w tych warunkach trudno być zadowoloną!

— Z czego? — zapytała pani Smith.

— Ze wszystkiego!

— Ze wszystkiego? Gdy się jest chorą i przykutą do łóżka? O, moja droga, upewniam cię, że to niemożliwe!

Lecz ku wielkiemu zdumieniu pani Smith Pollyanna podskoczyła z krzesła i klasnęła w dłonie.

— To bardzo trudne — zawołała. — Teraz muszę już iść, lecz będę myślała o tem przez całą drogę, a gdy przyjdę następnym razem, pewnie będę mogła coś pani o tem powiedzieć! Do widzenia! Było mi bardzo przyjemnie spędzić u pani tych parę chwil!

— Do widzenia! — dodała jeszcze raz, już stojąc na progu.

— Coś nie do uwierzenia! Co ona chciała powiedzieć? — ze zdumieniem mówiła do siebie pani Smith, patrząc za odchodzącą dziewczynką.

Wzięła następnie lusterko i długo się w niem przeglądała, a gdy weszła do pokoju Milly, jej córka, chora nieznacznie schowała lusterko pod kołdrę.

— Mamusiu! Sztora podniesiona? — zapytała dziewczynka, przenosząc zdziwiony wzrok z odsłoniętego okna na goździk we włosach matki.

— A tak — odparła ostro chora. — To, że jestem chora, nie oznacza, że mam całe życie pozostawać pociemku!

— Pewnie, że nie, mamusiu — godziła się Milly, szukając lekarstwa. — Tylko przecie nieraz chciałam wpuścić do pokoju trochę światła, a mamusia mi nigdy nie pozwalała!

Pani Smith nic nie odpowiedziała: zajęta była poprawianiem koronek na nocnej koszuli.

— Naprawdę, mógłby ktoś domyślić się i ofiarować mi nową koszulę nocną, zamiast rosołu lub galaretki — powiedziała po chwili zgryźliwie.

— Poco, mamusiu?

Nic dziwnego, że Milly była mocno zdumiona, gdyż w jednej z szuflad komody leżały dwie nowe koszule nocne, a Milly nie mogła namówić matki, by je włożyła!

ROZDZIAŁ IX. NIECO O „PANU“.

W parę dni potem Pollyanna znów spotkała „pana“. Pogoda była pochmurna i padał drobny deszcz.

— Dziś już nie tak ładnie — powiedziała uprzejmie — pomimo to cieszę się jednak, że deszcz pada.

Tym razem „pan“ nie zatrzymał się i nawet nie spojrzał.

Pollyanna oczywiście wytłumaczyła sobie, że jej nie słyszał, to też następnego dnia przemówiła doń głośniej. „Pan“ szedł dużemi krokami, ręce miał założone wtył i oczy spuszczone.

Pollyanna uważała podobne zachowanie się za uwłaczające względem słońca i czystego powietrza poranku.

Dziś otrzymała polecenie załatwienia czegoś na mieście i dlatego spotkała go o niezwykłej porze — z rana.

— Jak się pan miewa? — zaszczebiotała. — Jak to dobrze, że dzisiejszy dzień nie jest podobny do wczorajszego. Nieprawdaż?

„Pan“ zatrzymał się raptownie. Zdawał się być zagniewany.

— Podejdź, mała dziewczynko, musimy raz z tem skończyć — powiedział ponuro. — Mam za wiele do roboty, żeby zajmować się obserwowaniem pogody. Możesz być pewna, że nawet nie zwracam uwagi na to, czy słońce jest, czy go niema!

— Właśnie zauważyłam to i dlatego też mówię do pana o tem — zawołała Pollyanna rozpromieniona.

— Hm... co? Jak mówisz? — zapytał „pan“, jakby zaczynając rozumieć, co do niego mówiono.

— Powtarzam, że mówię panu o tem dlatego, że pan sam nie widzi. Przypuszczam, że panu przyjemnieby było pomyśleć trochę o słońcu, ale pan wygląda tak, jakby nigdy tego nie robił.

— Jesteś bardzo dziwna... — nie dokończył i odszedł, ale po kilku krokach zawrócił i znów zbliżył się do Pollyanny.

— Czemu nie znajdziesz sobie dziecka w twoim wieku, by z niem rozmawiać?

— Chciałabym bardzo, lecz w sąsiedztwie niema nikogo. Zresztą nie martwię się tem. Nawet wolę czasem dorosłe osoby, bo się przyzwyczaiłam do pań z dobroczynności!

— Hm... Pań z dobroczynności! Czy czasem nie bierzesz mnie za jedną z nich?

„Pan“ skrzywił usta, jakby się chciał zaśmiać, lecz zaraz się powstrzymał.

Zato Pollyanna wybuchnęła szczerym śmiechem.

— O nie! Pan nie jest podobny do żadnej z tych pań! I nie dlatego, aby pan był mniej dobry, niż one! Jestem przekonana, że pan jest znacznie lepszy, niż się wydaje.

Po tych słowach „pan“ zdawał się być mocno zmieszany i odszedł, nic nie odpowiedziawszy.

Gdy w parę dni potem znów go spotkała, spojrzał na nią z uśmiechem ironicznym.

— Dzień dobry! — zwrócił się do niej. — Czy będziesz zadowolona, gdy ci powiem, iż wiem, że słońce dziś świeci?!

— O, nie potrzebuje mi pan tego mówić — odpowiedziała rozpromieniona Pollyanna — zauważyłam to w chwili, gdy pana zobaczyłam!

— Jakto?

— A tak, proszę pana. Widziałam to w pana spojrzeniu, w pana uśmiechu.

— Hm... — mruknął znów „pan“ i odszedł.

Od tego dnia jednak „pan“ zawsze pierwszy zaczynał rozmowę, chociaż czasem ograniczał się tylko do jednego „dzień dobry“. Ale i tych parę słów wystarczało, aby wywołać wybuch zdziwienia Nansy, gdy ta była pewnego razu z Pollyanną w chwili, gdy „pan“ ją przywitał.

— O Boże! — zawołała — Pollyanno! ten człowiek mówi do ciebie?

— Owszem! Teraz zawsze się ze mną wita — odpowiedziała, uśmiechając się, Pollyanna.

— Nadzwyczajne!

— A wiesz ty, kto to jest? — pytała dalej Nansy.

Pollyanna poruszyła przecząco główką.

— Przyznaję się, że nie znam jego nazwiska!

Nansy była wyraźnie wzburzona.

— Ależ dziecko, ten człowiek oddawna do nikogo nie mówi, chyba wtedy, gdy ma jakiś interes! Jest to Jan Pendlton. Mieszka samotnie w dużym domu, nie trzyma żadnej służby, stołuje się w restauracji. Znam kobietę, która sprząta mu mieszkanie. Opowiadała kiedyś, że ledwie otwiera usta, aby jej dać jakieś rozporządzenia. Zresztą chodzi mu głównie o to, aby wydać jak najmniej pieniędzy.

Pollyanna w tej chwili stanęła w obronie swego „pana“.

— Gdy kto jest biedny — mówiła — powinien się starać, aby urządzać się jak najtaniej. Pamiętam jak czasem, gdy nam brakło pieniędzy, jedliśmy z ojcem samą tylko fasolkę. I jednak cieszyliśmy się, że nam smakowała, chociaż obok nas ktoś zajadał indyka! Ciekawa jestem czy pan Pendlton lubi fasolkę?

— Lubi, czy nie lubi, to wszystko jedno — odparła Nansy. — Przedewszystkiem powinnaś wiedzieć, że jest bardzo bogaty. Odziedziczył po ojcu ogromny spadek i bodaj że jest najbogatszy w mieście. Mógłby śmiało żywić się samemi banknotami, wcale tego nie odczuwając!

— Niby to można zjadać banknoty, nie zauważywszy tego przy łykaniu — roześmiała się Pollyanna, która zrozumiała dosłownie przytoczone porównanie Nansy.

— Mówię, że jest tak bogaty, iż mógłby zjadać pieniądze! — odparła nieco zniecierpliwiona Nansy. — A oszczędza, bo jest skąpcem. Sknerą!

— Ach, nie! nie! Na pewno oszczędza dla kogoś! Już wiem! pewnie daje dużo na tych nawróconych pogan! — zawołała Pollyanna. — Jak to ładnie z jego strony! Wyrzeka się wszystkiego dla innych! — Ja to wiem! Ojciec często mi o takich ludziach mówił.

— Nansy już otworzyła usta, aby powiedzieć Pollyannie, że się myli, lecz spojrzawszy na rozpromienioną twarzyczkę dziewczynki, zatrzymała się. Poco jej robić przykrość?

— Hm... jednak to dziwne, że on z tobą rozmawia. Wogóle nie mówi z nikim bez wyraźnej potrzeby. Niektórzy nazywają go warjatem, inni — człowiekiem złym, jeszcze inni zaś mówią, że stał się dziwakiem po jakiemś ciężkiem przejściu, które miał kiedyś w życiu! Jest on wogóle bardzo tajemniczy. Czasami wyjeżdża i przez kilka lat podróżuje po Azji, Egipcie i Saharze.

— A więc jest na pewno misjonarzem! — wykrzyknęła radośnie Pollyanna.

Nansy roześmiała się.

— Tego nie powiedziałam. To tylko pewne, że gdy powraca, pisze książki, w których opisuje swoje podróże i odkrycia w dzikich krajach. Ale gdy tu jest w kraju, wydaje zaledwie tyle, ile potrzeba na życie.

— Bo on na pewno oszczędza dla tych dzikich pogan — upierała się Pollyanna. — W każdym razie to dziwny człowiek! I jestem bardzo zadowolona, że mówi ze mną.

ROZDZIAŁ X. NIESPODZIANKA PANI SMITH.

Gdy Pollyanna po upływie kilku dni odwiedziła powtórnie panią Smith, zastała ją, jak poprzednio, leżącą w ciemnym pokoju.

— To ta mała dziewczynka od panny Harrington, mamusiu — oznajmiła cichym głosem jej córka, Milly.

Pollyanna zbliżyła się do chorej.

— Ach, to ty — odezwał się zniecierpliwiony głos z łóżka. — Pamiętam cię! Zresztą mam wrażenie, że kto cię raz zobaczy — nie zapomni cię. Pragnęłam bardzo, byś przyszła wczoraj. Byłaś mi potrzebna!

— Naprawdę? Cieszę się, że pani czekała na mnie tylko od wczoraj do dziś — odpowiedziała wesoło Pollyanna, stawiając na krzesło koszyczek.