Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pollyanna Whittier, osierocona jedenastolatka, trafia od opiekę surowej ciotki, panny Polly Harrington. Kobieta za swoją powinność uważa wychowanie dziewczynki, córki ukochanej siostry. Pogodna i zarażająca optymizmem Pollyanna odmienia oblicze miasteczka. Uczy jego mieszkańców, jak w każdej sytuacji – bez względu na to, jak przykrej – dostrzec coś, z czego można się cieszyć. Urokowi dziewczynki ulegają nawet pani Snow, wiecznie niezadowolona kobieta przykuta do łóżka przez chorobę, oraz uważany powszechnie za gbura i skąpca największy bogacz w miasteczku pan John Pendleton. Wkrótce wszyscy biorą udział w zabawie w powody do radości – wszyscy z wyjątkiem nieprzystępnej ciotki.
Jaka historia kryje się za oziębłością panny Polly? Jaką rolę odegrali w jej życiu pan Pendleton i lokalny doktor? Czy tragedia, która dotknie Pollyannę – i która pozbawi dziewczynkę umiejętności znajdowania powodów do radości w każdych okolicznościach – poruszy czułą strunę w sercu ciotki?
Napisana ponad sto lat temu przez Eleanor H. Porter powieść należy do klasyki światowej literatury dziecięcej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 257
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojej kuzynki Belle
ROZDZIAŁ I
Panna Polly
W TEN CZERWCOWY RANEK panna Polly Harrington weszła do kuchni dość żwawo. Zwykle nie ruszała się szybko, szczyciła się statecznością. Dziś jednak się spieszyła – naprawdę się spieszyła.
Nancy, która właśnie zmywała naczynia przy zlewie, podniosła wzrok zaskoczona. Wprawdzie dopiero od dwóch miesięcy pracowała w kuchni u panny Polly, ale zdążyła już się przekonać, że pani domu zwykle się nie spieszy.
– Nancy!
– Tak, psze pani – odparła wesoło Nancy, dalej wycierając dzbanek trzymany w ręce.
– Nancy! – Głos panny Polly był teraz bardziej surowy. – Kiedy do ciebie mówię, oczekuję, że przerwiesz pracę i mnie wysłuchasz.
Nancy zarumieniła się ze wstydu. Natychmiast odstawiła dzbanek, wciąż owinięty ściereczką, przez co mało go nie przewróciła – co wcale nie pomogło jej odzyskać spokoju ducha.
– Dobrze, psze pani. Tak jest, psze pani – mamrotała, poprawiając dzbanek i odwracając się pospiesznie w stronę panny Polly. – Chciała żem tylko dokończyć robotę, bo mi pani rano specjalnie mówiła, cobym się uwinęła ze zmywaniem, prawda.
Panna Polly ściągnęła brwi.
– Starczy już, Nancy. Nie prosiłam cię o wyjaśnienia, tylko o uwagę.
– Tak, psze pani. – Nancy stłumiła westchnienie.
Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła tę kobietę zadowolić. Nigdy wcześniej nie pracowała „u ludzi”, lecz gdy jej chora matka nagle owdowiała i została sama z trójką młodszego rodzeństwa Nancy, dziewczyna musiała poszukać sposobu, żeby zapewnić rodzinie wsparcie. Bardzo się ucieszyła, gdy znalazła miejsce w kuchni wielkiego domu na wzgórzu – pochodziła z „Zakątka” oddalonego o sześć mil, o pannie Polly wiedziała więc tylko tyle, że to dziedziczka starej rezydencji Harringtonów i jedna z najbogatszych mieszkanek miasteczka.
Minęły dwa miesiące, a w ich trakcie zdążyła poznać pannę Polly jako osobę surową, o poważnej twarzy, która marszczy brwi, gdy tylko nóż spadnie na podłogę lub trzasną drzwi – ale nie zdarza jej się uśmiechać, gdy drzwi i noże pozostają bez ruchu.
– Gdy już skończysz poranne prace, Nancy – mówiła teraz panna Polly – uprzątnij mały pokój u szczytu schodów na poddaszu i pościel tam łóżko. Zamieć też i wyszoruj podłogę, po wyniesieniu stamtąd kufrów i pudeł, rzecz jasna.
– Dobrze, psze pani. A gdzie dać to wszyćko, co stamtąd zabierę?
– Na stryszek, ten od frontu. – Panna Polly chwilę się wahała, po czym mówiła dalej: – Chyba mogę ci już teraz powiedzieć, Nancy. Wkrótce przyjedzie tu moja siostrzenica, Pollyanna Whittier, która ze mną zamieszka. Ma jedenaście lat i będzie tam spała.
– Dziewuszka? Tutej przyjedzie, psze pani? Ojej, jak to miło! – zawołała Nancy, myśląc o tym, jak radośnie opromieniają dom w „Zakątku” jej własne młodsze siostrzyczki.
– Miło? No cóż, takiego słowa bym tu nie użyła – rzuciła sztywno panna Polly. – Zamierzam jednak zadbać o to, żeby wszystko było jak należy. Jestem uczciwą kobietą i znam swoją powinność.
Nancy oblała się rumieńcem, po czym wykrztusiła:
– A pewnie, psze pani, myślała żem tylko, że... Taka dziewuszka toby panią trochę... no, rozweseliła.
– Dziękuję – odparła panna Polly sucho. – Nie sądzę jednak, żeby mi to było szczególnie potrzebne.
– No ale pewnie ucieszy się pani, mając tu dzieciaka swojej siostrzyczki – ośmieliła się zasugerować Nancy, czując podświadomie, że musi przygotować grunt pod przyjazd tej małej, samotnej osóbki.
Panna Polly podniosła wyniośle głowę.
– No cóż, Nancy, sam fakt, że moja nierozsądna siostra nie wiedzieć czemu wyszła za mąż i wydała kolejne nikomu niepotrzebne dzieci na świat, który już i tak jest ich pełen, nie oznacza chyba, że sama szczególnie chcę się nimi zajmować? Niemniej jednak, jak już mówiłam, znam swoją powinność. Tylko dobrze wyszoruj wszystkie kąty! – zakończyła ostro i wyszła z pokoju.
– Dobrze, psze pani – westchnęła Nancy, biorąc znów do ręki na wpół osuszony dzbanek, teraz już tak zimny, że trzeba było jeszcze raz go wypłukać.
* * *
Po powrocie do swojego pokoju panna Polly ponownie wyjęła list, który przyszedł dwa dni wcześniej z miasteczka na dalekim zachodzie kraju i bardzo nieprzyjemnie ją zaskoczył. List, zaadresowany do panny Polly Harrington z Beldingsville w stanie Vermont, brzmiał następująco:
Szanowna Pani,
z przykrością informuję, że dwa tygodnie temu zmarł wielebny pastor John Whittier, który osierocił jedenastoletnią córkę. Nie zostawił po sobie prawie nic, poza kilkoma książkami, ponieważ jak zapewne Pani wiadomo, służył w małej parafii misyjnej i utrzymywał się z bardzo skromnej pensji.
O ile wiem, był mężem Pani zmarłej siostry, dał mi jednak do zrozumienia, że rodziny nie były w najlepszych stosunkach. Sądził jednak, że przez wzgląd na Pani siostrę może zechce Pani przygarnąć to dziecko i wychowywać je w gronie rodzinnym na wschodzie kraju. Z tego właśnie względu do Pani piszę.
Gdy otrzyma Pani ten list, dziewczynka będzie gotowa ruszyć w drogę. Jeśli zgodzi się Pani ją przyjąć, bylibyśmy ogromnie wdzięczni, gdyby nas Pani od razu zawiadomiła. Pewien człowiek z naszej społeczności wkrótce wybiera się wraz z żoną na wschód kraju, mógłby więc zabrać dziecko do Bostonu i umieścić w pociągu zmierzającym do Beldingsville. Dalibyśmy Pani oczywiście znać, którego dnia i jakim pociągiem Pollyanna przyjedzie.
Pozostaję z nadzieją na rychłą życzliwą odpowiedź.
Łączę wyrazy szacunku
Jeremiah O. White
Panna Polly zmarszczyła brwi, złożyła list i wetknęła go do koperty. Dzień wcześniej odpisała, że oczywiście przyjmie to dziecko. Wystarczająco dobrze znała przecież swą powinność, nawet jeśli wiedziała, że nie zawsze jest ona przyjemna.
Siedziała teraz z kopertą w dłoniach, a jej myśli powędrowały ku matce dziecka, czyli jej siostrze Jennie, oraz do czasu, gdy ta jako dwudziestolatka wbrew woli rodziny uparła się poślubić młodego pastora. Interesował się nią wówczas również pewien zamożny człowiek, a rodzina zdecydowanie wolałaby go od pastora, ale Jennie wybrała inaczej. Zamożny człowiek szczycił się poważniejszym wiekiem, a także znaczniejszym majątkiem, pastor zaś miał jedynie młodą głowę pełną młodzieńczych ideałów i entuzjazmu oraz serce pełne miłości. Jennie przypadło to do gustu, co można pewnie uznać za naturalne, poślubiła go więc i wyjechała z nim na południe jako żona pastora prowadzącego placówkę misyjną.
Wtedy nastąpił rozłam. Panna Polly dobrze to pamiętała, choć była wówczas ledwie piętnastoletnią dziewczyną, najmłodszą w rodzinie, która zerwała kontakty z żoną misjonarza. Sama Jennie oczywiście początkowo do nich pisała, a ostatniemu dziecku (pozostałe wcześnie zmarły) dała na imię Pollyanna, na cześć swoich dwóch sióstr: Polly oraz Anny. Wtedy właśnie dostały od niej ostatnią wiadomość, kilka lat później zaś nadeszła informacja o śmierci Jennie: krótki, pełen rozpaczy list od samego pastora, ze stemplem małego miasteczka leżącego na zachodzie.
Dla mieszkańców wielkiego domu na wzgórzu czas też nie stał w miejscu. Panna Polly, patrząc na rozległą dolinę za oknem, myślała o zmianach, które zaszły w jej życiu w ostatnim ćwierćwieczu.
Miała obecnie czterdzieści lat i była na świecie całkiem sama. Ojciec, matka, siostry – wszyscy pomarli. Od wielu lat była jedyną właścicielką domu i pieniędzy zostawionych przez ojca. Niektórzy otwarcie współczuli jej samotnego życia i nalegali, by znalazła sobie przyjaciółkę lub towarzyszkę, z którą by mogła zamieszkać, lecz ona nie życzyła sobie ani współczucia, ani cudzych rad. Mówiła, że nie czuje się samotna, lubi sama spędzać czas, ceni ciszę i spokój. Teraz jednak...
Panna Polly wstała z pochmurną miną i zacisnęła usta. Była oczywiście zadowolona z tego, że jest uczciwą kobietą, która nie tylko zna swoją powinność, lecz także ma dość siły charakteru, żeby ją wypełnić. Ale Pollyanna? Cóż to za niedorzeczne imię!
ROZDZIAŁ II
Stary Tom i Nancy
NANCY Z WERWĄ ZAMIATAŁA i szorowała pokoik na strychu, szczególną uwagę poświęcając kątom. Bywało, że energia, którą wkładała w pracę, nie tyle wynikała z zapału do usuwania brudu, ile raczej dawała upust uczuciom. Nancy, pomimo lękliwej uległości wobec pracodawczyni, wcale nie była święta.
– A... żeby tak... wyszorować... wszystkie... kąty... jej duszy! – sapała rytmicznie, podkreślając każde słowo morderczym dźganiem ostro zakończonego kijka ze szmatą. – Każden jeden trza by porządnie wyszorować, ot co! Co za pomysł wciskać biednego dzieciaka tu na górę, w tą rozgrzaną klitkę, nieopalaną zimą, choć tyle miejsca w całym wielgachnym domu! „Nikomu niepotrzebne dzieci”, no pewnie! Ech... – burczała pod nosem, tak mocno wyżymając szmatę, że aż ją palce bolały. – Po mojemu to wcale nie dzieci tu takie znów niepotrzebne, o nie!
Przez pewien czas pracowała w milczeniu, a gdy skończyła, rozejrzała się po skromnej izdebce z wyraźnym niesmakiem.
– No cóż, zrobione. W każdym razie tyle, ilem mogła – westchnęła. – Brudu nie ma, choć nie ma i wiele wincyj. Biedne serdeńko... Żeby do takiej klitki pakować samiuteńką sierotkę!
Zakończyła wywód i wyszła, drzwi zamknęły się za nią z trzaskiem.
– Ojej! – Przygryzła wargę, potem zaś dodała zawzięcie: – A co tam, nic to. Oby usłyszała, jak trzasło, a co!
Po południu w ogrodzie Nancy znalazła kilka minut, żeby wziąć na spytki Starego Toma, który od niepamiętnych czasów wyrywał chwasty i dbał o stan ścieżek w posiadłości Harringtonów.
– A wiecie – zaczęła, zerkając przez ramię, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie obserwuje – że tutej przyjedzie taka mała dziewuszka, co ma zamieszkać z panną Polly?
– Co takiego? – spytał staruszek, z trudem prostując przygarbione plecy.
– Dziewuszka, co ma zamieszkać z panną Polly.
– No dalej, ładne żarty – drwił Stary Tom, niedowierzając. – A może i słońce jutro zajdzie na wschodzie?
– Ale to prawda! Sama mi pani mówiła – upierała się Nancy. – To jej siostrzenica, jedenastoletni dzieciak.
Ogrodnik rozdziawił usta.
– O rety! Skoro tak, to czy to... – mamrotał pod nosem, po czym jego wyblakłe oczy delikatnie się rozświetliły. – Nie może być... No ale jak inaczej? Przecie to ani chybi córcia panienki Jennie! Bo inszych tam dzieciatych nie było. O rety, pewnikiem to jej córcia. Chwała nad obłokami! Że też moje stare oczy jeszcze to obaczą!
– A kto to taki ta panienka Jennie?
– To był tutej taki aniołek prosto z nieba – wyszeptał mężczyzna żarliwie – a dla dawnych państwa najstarsza córka. Dwadzieścia lat miała, jak za mąż poszła i precz się stąd wyniosła, wiele lat temu. Ponoć wszystkie jej dzieci szybko pomarły, poza ostatnim, i pewnie to właśnie ta dziewuszka przyjeżdża...
– Jedenastoletnia.
– Tak, to całkiem być może. – Ogrodnik pokiwał głową.
– I dostanie pokój na poddaszu, jakby pani całkiem wstydu nie miała! – rzuciła gniewnie Nancy, zerkając po raz kolejny przez ramię w stronę domu za jej plecami.
Stary Tom zmarszczył czoło, a po chwili na jego ustach zawitał uśmieszek.
– Ciekawym, co też panna Polly pocznie z dzieciakiem w domu.
– Uch! A jam ciekawa, co ten dzieciak pocznie z panną Polly! – prychnęła Nancy.
Stary ogrodnik się zaśmiał.
– Coś nasza Nancy chyba za panną Polly nie przepada.
– A kto by za nią przepadał! – rzuciła pogardliwie Nancy.
Stary Tom dziwnie się uśmiechnął. Pochylił się i wrócił do pracy.
– Pewnie Nancy nie słyszała o jej historii miłosnej – rzekł pomału.
– Historii miłosnej? Panny Polly? A gdzie by! Chyba nikt nie słyszał!
– A i owszem. – Staruszek pokiwał głową. – Jej luby wciąż tutej mieszka w miasteczku.
– Kto to taki?
– A nie powiem. Nie przystoi. – Ogrodnik się wyprostował. W przygaszonych błękitnych oczach zwróconych ku domowi widniała szczera duma wiernego sługi, który przez lata dla swoich państwa pracował i darzył ich serdecznym uczuciem.
– To być nie może! Żeby ona miała lubego? – upierała się Nancy.
Stary Tom pokręcił głową.
– Nasza Nancy nie zna panny Polly tak jak ja – przekonywał. – Kiedyś to była całkiem ładna kobieta. I dziś by była, jeśliby zechciała.
– Ładna kobieta?! Panna Polly?!
– A pewnie. Jakby tylko puściła te ciasno upięte loki i nosiła je tak zwyczajnie, lekko, jak dawniej, no i do tego te czepeczki z kwiatkami, suknie z koronek, wszyściutko takie bieluśkie, toby się Nancy przekonała, jaka ona ładna! Panna Polly wcale nie taka stara.
– Ale wygląda staro! W takim razie świetnie starość udaje, ot co! – prychnęła Nancy.
– Ano tak. Wtedy się właśnie zaczęło, gdy miała kłopot z tym lubym – Stary Tom pokiwał głową – a odtąd jakby się piołunu i ostów najadła, taka się zrobiła zgorzkniała i drażliwa.
– Sama prawda – oświadczyła Nancy wzburzona. – Nic jej nie zadowala, jak by się człowiek nie starał! Nie tkwiłabym tu, gdyby nie zapłata i rodzina, co na tą zapłatę czeka. Chociaż kiedyś pewnikiem szlag mnie trafi, a wtedy to już będzie „żegnaj, Nancy”, jeśli o mnie chodzi, ot co!
Stary Tom pokręcił głową.
– Wiem, samem to czuł. To zwykły odruch, ale nie najlepszy, moje dziecko, nie najlepszy. Możesz mi wierzyć. – I znów pochylił starą głowę nad grządką.
– Nancy! – rozległo się świdrujące wołanie.
– Tak, psze pani... – wybąkała Nancy i popędziła do domu.
ROZDZIAŁ III
Przybycie Pollyanny
JAKIŚ CZAS PÓŹNIEJ nadszedł telegram informujący, że Pollyanna przyjedzie do Beldingsville następnego dnia, dwudziestego piątego czerwca, o szesnastej. Panna Polly odczytała wiadomość, zmarszczyła czoło, a potem weszła po schodach na poddasze. Z niezmiennie pochmurną miną rozejrzała się po pokoiku.
Stało tam niewielkie, porządnie posłane łóżko, były też dwa proste krzesła, umywalnia, komoda bez lustra i stolik. W mansardowych oknach nie wisiały kotary, ścian nie zdobił żaden obrazek. Słońce przez cały dzień zalewało żarem dach, w izdebce było więc gorąco jak w piekarniku. W oknach brakowało moskitier, zatem ich nie otwierano. O szybę tłukła się wściekle wielka mucha, usiłując się wydostać.
Panna Polly zabiła muchę i strąciła ją za okno (w tym celu rozsunęła je odrobinę), poprawiła krzesło, znów ściągnęła brwi i wyszła.
– Nancy – rzekła kilka minut później, stając w drzwiach do kuchni. – Na górze, w pokoju panienki, znalazłam muchę. Widocznie okno było tam otwarte. Zamówiłam moskitiery, lecz póki ich nie ma, oczekuję, że dopilnujesz, by okna pozostawały zamknięte. Moja siostrzenica przyjedzie jutro o czwartej. Odbierzesz ją ze stacji. Timothy zawiezie cię bryczką. W telegramie przekazano: „jasne włosy, sukienka w czerwoną kratkę i słomkowy kapelusz”. Wiem tylko tyle, ale to chyba wystarczy.
– Tak, psze pani, ale... może by tak pani...?
Panna Polly chyba prawidłowo odczytała to zawieszenie głosu, bo z kwaśną miną odparła kategorycznie:
– Nie, ja nie pojadę. Nie wydaje mi się to konieczne. To wszystko.
Następnie się odwróciła. Ustalenia dotyczące przybycia siostrzenicy uznała najwyraźniej za zakończone.
W kuchni Nancy wściekle suwała żelazkiem po prasowanej właśnie ściereczce do naczyń.
– „Jasne włosy, sukienka w czerwoną kratkę i słomkowy kapelusz”! Tyle o niej wie, a jakże! Na jej miejscu chyba ze wstydu bym się spaliła, ot co! Gdyby przez caluśki kraj jechała do mnie jedna jedyna moja siostrzeniczka!
Nazajutrz po południu, dokładnie za dwadzieścia czwarta, Timothy i Nancy wyruszyli bryczką na spotkanie oczekiwanego gościa. Timothy Durgin był synem Starego Toma. W miasteczku mawiano, że jeśli Stary Tom jest prawą ręką panny Polly, to Timothy jest lewą.
Był to poczciwy młodzieniec, a do tego przystojny. Choć Nancy dopiero od niedawna pracowała u panny Polly, zdążyli się już zaprzyjaźnić. Dziś jednak zbyt przejmowała się podjętą misją, żeby dawać upust swej gadatliwej naturze, jechała więc na stację w niemal całkowitym milczeniu, a potem wysiadła i ruszyła na peron.
Powtarzała sobie w myślach: „jasne włosy, sukienka w czerwoną kratkę, słomkowy kapelusz”, i wciąż na nowo się zastanawiała, jakie to właściwie będzie dziecko.
– Mam nadzieję, że jest cicha i rozsądna, nie upuszcza noży i nie trzaska drzwiami, będzie jej lżej – szepnęła do Timothy’ego, gdy do niej podszedł.
– A jeśli nie jest, to kto wie, co nas wszystkich czeka! – Chłopak uśmiechnął się. – Wystaw sobie: panna Polly i hałaśliwe dziecko! Zgroza! O, słychać gwizd!
– Och, Timothy! Jak to paskudnie z jej strony, że mnie tu posłała! – wyznała raptownie Nancy, nagle przestraszona.
Odwróciła się i popędziła ku miejscu, z którego dobrze było widać pasażerów wysiadających z pociągu.
Wkrótce ją dostrzegła: szczupłą dziewczynkę w sukience w czerwoną kratkę, z grubymi warkoczami w kolorze lnu spływającymi na plecy. Spod słomkowego kapelusza wyzierała przejęta piegowata buzia, która zwracała się to w prawo, to w lewo, wyraźnie za kimś się rozglądając.
Nancy z miejsca małą rozpoznała, ale chwilę jej zajęło, zanim opanowała drżenie kolan na tyle, żeby do niej podejść. Zanim to się stało, dziewczynka stała już na peronie niemal całkiem sama.
– Czy to panienka... Pollyanna? – bąknęła Nancy. A już po chwili została na wpół zduszona uściskiem ramion w rękawach w czerwoną kratkę.
– Och, tak się cieszę, tak się cieszę, tak się cieszę! – rozległ się entuzjastyczny głosik przy jej uchu. – Oczywiście, że jestem Pollyanna! I tak się cieszę, że mnie przyszłaś odebrać! Miałam nadzieję, że tak będzie!
– Na... naprawdę? – wykrztusiła Nancy, rozważając mało przytomnie, skąd też Pollyanna miałaby ją znać, a do tego chcieć ją zobaczyć. – Na... naprawdę? – powtórzyła, usiłując przy tym poprawić sobie kapelusz.
– O tak! Całą drogę się zastanawiałam, jak mogłabyś wyglądać – trajkotała dziewczynka, tańcząc na paluszkach i omiatając zakłopotaną Nancy spojrzeniem od stóp do głów. – A teraz już wiem i bardzo się cieszę, że wyglądasz właśnie tak!
Nancy poczuła ulgę, gdy podszedł do nich wreszcie Timothy. Czuła się całkiem skołowana.
– To Timothy. Może zabierze jakiś kufer? – wybąkała.
– A i owszem! – Pollyanna z powagą pokiwała głową. – Mam kufer, i to całkiem nowy! Kupiły mi go panie z Koła Opieki. Prawda, że to miło z ich strony, skoro tak im zależało na dywanie? Oczywiście nie wiem, ile metrów dywanu dałoby się kupić za taki kufer, ale na pewno trochę, przynajmniej na pół nawy, prawda? Mam tu w torbie takie coś, pan Gray powiedział, że to kwit i że mam go dać, żeby odebrać ten kufer. Pan Gray to mąż pani Gray. To krewni żony diakona Carra. Przyjechałam z nimi tu na wschód, co za cudowni ludzie! No i... O, proszę, tu jest! – Po przetrząśnięciu torby niesionej w ręku Pollyanna podała Nancy kwit.
Nancy zaczerpnęła tchu, czując, że po tym niezwykłym słowotoku ktoś chyba powinien to zrobić. Potem zerknęła na Timothy’ego, który jednak jakby umyślnie odwrócił wzrok.
W końcu cała trójka ruszyła, z kufrem Pollyanny załadowanym z tyłu i z samą Pollyanną przytulnie wciśniętą między Nancy a Timothy’ego. Z ust dziewczynki lał się ciągły strumień pytań i komentarzy, a nieco oszołomionej tym wszystkim Nancy aż zapierało dech, bo z trudem dawała radę nadążyć za wszystkimi wypowiadanymi słowami.
– No proszę! Jak cudownie! Czy to daleko? Mam nadzieję, że tak, uwielbiam takie przejażdżki – westchnęła Pollyanna, gdy koła zaczęły się kręcić. – Choć oczywiście jeśli to niedaleko, to też wspaniale i będę się cieszyć, że szybciej dotrzemy na miejsce! Jaka ładna ulica! Wiedziałam, że tu będzie ładnie, tata mi mówił...
Przerwała, jakby się dławiąc. Nancy spojrzała na nią zaniepokojona i dostrzegła, że podbródek małej drży, a jej oczy są pełne łez. Po chwili jednak dziewczynka znów zaczęła trajkotać, dzielnie unosząc głowę.
– Tata mi opowiadał, jak tu ładnie. Pamiętał. I jeszcze jedno, powinnam to wcześniej wyjaśnić. Pani Gray kazała mi powiedzieć od razu o tej czerwonej sukience w kratkę, dlaczego nie jestem na czarno. Mówiła, że to wyjdzie trochę dziwnie. Ale w ostatniej partii darów dla misji nie było czarnych rzeczy, tylko taki aksamitny żakiecik dla dam, zdaniem żony diakona Carra całkiem dla mnie nieodpowiedni, a poza tym na obu łokciach i w innych miejscach miał takie białe placki, w sensie, że był znoszony. Część pań z Koła Opieki chciała mi sprawić czarną sukienkę i kapelusz, lecz pozostałe panie uznały, że lepiej przeznaczyć pieniądze na ten czerwony dywan, który chcą kupić do kościoła. Pani White powiedziała, że zresztą może to i lepiej, bo ona nie lubi dzieci ubranych na czarno, to znaczy lubi dzieci, rzecz jasna, tylko nie na czarno.
Pollyanna przerwała swój wywód, żeby złapać oddech, a Nancy zdołała wyjąkać:
– No tak, na pewno... Będzie w porządku.
– Cieszę się, że tak sądzisz. Bo ja też tak czuję. – Pollyanna pokiwała głową, lecz znów jakby się lekko dławiła. – Oczywiście w czerni dużo trudniej byłoby się cieszyć...
– Cieszyć! – Nancy ze zdumienia aż zdołała jej przerwać.
– Tak, że tata poszedł do nieba, żeby być z mamą i moim rodzeństwem. Mówił, że mam się cieszyć. Ale było mi z tym trudno, nawet w tej czerwonej sukience, no bo... Bo ja go chciałam zatrzymać i nie mogłam przestać myśleć, że to ja go powinnam mieć, zwłaszcza że mama i moje rodzeństwo mają przecież Boga i anioły, a ja nie mam nikogo oprócz pań z Koła Opieki. Teraz na pewno będzie łatwiej, bo mam przecież ciebie, ciociu! Tak się cieszę, że cię mam!
Przejmujące współczucie, jakim Nancy darzyła tę biedną siedzącą koło niej istotkę, ustąpiło nagle szokowi i przerażeniu.
– Ojej, ale... panienko kochana... to pomyłka... – mamrotała. – Ja jestem zwyczajna Nancy, nie żadna ciocia!
– Nie jesteś... moją ciocią? – wybąkała dziewczynka, wyraźnie zaniepokojona.
– Nie, tylko zwyczajna Nancy. Nawet żem nie myślała, że mnie panienka za nią weźmie. Bośmy w ogóle do siebie niepodobne, nic a nic!
Timothy cicho zachichotał, lecz Nancy zbyt była poruszona, żeby zareagować na wesoły błysk w jego oczach.
– Ale kim w takim razie jesteś? – dopytywała Pollyanna. – Bo nie wyglądasz na panią z Koła Opieki!
Teraz już Timothy głośno parsknął śmiechem.
– Nancy, służąca. Robię w domu wszyćko prócz prania i większego prasowania, to już robota panny Durgin.
– Ale jest też ciocia Polly? – dopytywało dziecko z niepokojem.
– No pewnie! – wtrącił Timothy.
Pollyannie wyraźnie ulżyło.
– Aha, no to w porządku. – Przez chwilę panowała cisza, a potem dziewczynka wesoło mówiła dalej: – Wiesz co? Jednak się cieszę, że nie przyjechała po mnie na stację, bo teraz mam i ją, która na mnie czeka, i jeszcze ciebie.
Nancy się zarumieniła, a Timothy spojrzał na nią z pytającym uśmiechem.
– Całkiem zgrabny komplement – zauważył. – Może powinnaś tej młodej damie podziękować?
– Och, ja tylko... myślałam o... pannie Polly – bąknęła Nancy.
Pollyanna westchnęła z zadowoleniem.
– Ja też. Bardzo mnie ona ciekawi. Wiesz, to moja jedyna ciocia, a tak długo nawet o niej nie wiedziałam. Aż w końcu tata mi powiedział. Mówił, że ona mieszka w pięknym, ogromnym domu na wzgórzu.
– To prawda. Już go widać – zauważyła Nancy. – To ten wielgachny biały budynek z zielonymi okiennicami, tam na wprost.
– Och, jaki śliczny! A ile tam drzew i trawy dookoła! Nigdy nie widziałam tyle zielonej trawy naraz! Nancy, czy ciocia Polly jest bogata?
– Owszem, panienko.
– Tak się cieszę! To musi być wspaniałe mieć dużo pieniędzy. Nigdy nie znałam nikogo, kto by je miał, poza państwem White, oni są dość bogaci. Mają dywany w każdym pokoju, a przy niedzieli jedzą lody. Czy ciocia też jada lody przy niedzieli?
Nancy pokręciła głową, a jej usta drgnęły. Rzuciła Timothy’emu wesołe spojrzenie.
– Nie, panienko. Panna Harrington chyba nie lubi lodów, a w każdym razie nigdy żem ich nie widziała u niej na stole.
Pollyanna posmutniała.
– Och, nie lubi? Tak mi przykro! Nie rozumiem, jak można nie lubić lodów. W każdym razie jakoś mnie to nawet cieszy, bo jeśli się nie jada lodów, to na pewno nie boli od nich brzuch jak od lodów pani White, a zjadłam ich u niej sporo, naprawdę. Ale może ciocia Polly ma chociaż dywany?
– Tak, ma dywany.
– W każdym pokoju?
– No, prawie w każdym – odpowiedziała Nancy, pochmurniejąc na myśl o skromnym pokoiku na poddaszu, w którym dywanu nie było.
– Och, tak się cieszę – radowała się Pollyanna. – Uwielbiam dywany. My nie mieliśmy żadnego, tylko dwa małe chodniki z darów dla misji, zresztą jeden poplamiony atramentem. Pani White ma też obrazki, takie piękne z różami i klęczącymi dziewczynkami, i kotkiem, i owieczkami, i lwem, ale nie razem te owieczki i lew[1]. To znaczy oczywiście Biblia mówi, że kiedyś będą leżały razem, lecz na razie tak nie jest, to znaczy tam u pani White tak nie jest. Czy obrazki nie są cudowne?
– No... nie wiem – bąknęła Nancy zduszonym głosem.
– Ja je uwielbiam. Chociaż my ich nie mieliśmy. Zwykle o nie trudno w darach dla misji. Chociaż kiedyś dwa się trafiły. Ale jeden był tak ładny, że ojciec go sprzedał, żeby kupić mi buty, a drugi był w tak złym stanie, że się rozleciał, gdy tylko zawisł na ścianie. Pękła szybka. Aż się popłakałam. Teraz to nawet się cieszę, że nie mieliśmy żadnych ładnych rzeczy, bo dzięki temu jeszcze bardziej spodoba mi się u cioci, skoro nie jestem przyzwyczajona. Tak samo jak kiedy w darach przychodzą śliczne wstążki do włosów, a wcześniej były tylko spłowiałe brązowe. O rety! Ależ to przepiękny dom! – Pollyanna ochoczo zmieniła temat, gdy skręcili w szeroki podjazd.
Kiedy Timothy ściągał z bryczki kufer, Nancy skorzystała z okazji, żeby mu szepnąć do ucha:
– Tylko żebyś mi znów nie gadał, że trza stąd odejść. Za żaden piniondz nigdzie tera nie pójdę!
– Odejść?! Nie ma mowy! – Chłopak uśmiechnął się szeroko. – Wołami by mnie stąd nie wyciągnęli. Teraz z tym dzieciakiem będzie tu na co dzień niezła zabawa, lepsza niż kino!
– Zabawa... Zabawa... – powtarzała Nancy z oburzeniem. – Dla tego niebożątka to chyba wincyj niż tylko zabawa. A jak one tu we dwie będą próbowały razem żyć, to pewnie tej małej trza będzie jakiej skały schronienia[2]. I ja tą skałą będę, a co!
Złożywszy tę deklarację, Nancy odwróciła się i poprowadziła Pollyannę po szerokich schodach do domu.
ROZDZIAŁ IV
Pokoik na poddaszu
PANNA POLLY HARRINGTON nie wstała, żeby przywitać siostrzenicę. Owszem, podniosła wzrok znad książki, gdy Nancy i dziewczynka pojawiły się w drzwiach saloniku, i wyciągnęła dłoń, a z każdego ozięble wyciągniętego palca biło słowo „powinność”.
– Witaj, Pollyanno. Chciałabym...
Nie zdołała powiedzieć nic więcej, gdyż Pollyanna właściwie przeleciała przez pokój i rzuciła się na skonsternowaną, zesztywniałą ciotkę.
– Och, ciociu, ciociu, tak się cieszę, że mi pozwoliłaś tu ze sobą zamieszkać! – szlochała dziewczynka. – Nawet nie wiesz, jak miło jest mieć ciebie, Nancy i to wszystko, gdy się miało tylko panie z Koła Opieki!
– Domyślam się, choć nie poznałam pań z Koła Opieki – odparła panna Polly sztywno, próbując się wyzwolić z uchwytu zaciśniętych paluszków i kierując chmurne spojrzenie w stronę służącej stojącej w progu. – Nancy, możesz odejść. Pollyanno, bądź tak miła i stań prosto, jak należy. Jeszcze nie zdążyłam ci się przyjrzeć.
Pollyanna natychmiast się cofnęła, szaleńczo roześmiana.
– No tak, rzeczywiście, ale nie bardzo jest na co patrzeć, bo mam za dużo piegów. Och, i muszę też wyjaśnić, o co chodzi z tą czerwoną sukienką i tamtym czarnym aksamitnym żakiecikiem z białymi przetarciami na łokciach. Mówiłam Nancy, że tata powiedział...
– Pomińmy to, co mówił – przerwała panna Polly cierpko. – Pewnie masz jakiś kufer?
– O tak! Bardzo piękny, dostałam go od pań z Koła Opieki. Niewiele w nim przywiozłam, to znaczy swoich własnych rzeczy. W darach nie było ostatnio zbyt dużo ubrań dla dziewczynek, no ale po tacie zostały wszystkie książki, a pani White powiedziała, że powinnam je zatrzymać. Bo tata...
– Pollyanno – przerwała jej znów ciotka ostrym tonem. – Jest jedna sprawa, którą od razu powinnyśmy sobie wyjaśnić, a mianowicie: nie życzę sobie, żebyś mi opowiadała o swoim ojcu.
Dziewczynka z drżeniem ust wciągnęła powietrze.
– Ależ... ciociu... Czyli... – Zawahała się, a ciotka wykorzystała okazję i mówiła dalej:
– Pójdziemy na górę do twojego pokoju. Kufer już tam powinien być. Kazałam Timothy’emu zanieść na miejsce twój bagaż, o ile jakiś masz. Chodź za mną, Pollyanno.
Dziewczynka bez słowa się odwróciła i wyszła za ciotką z pokoju. W jej oczach wzbierały łzy, lecz dzielnie trzymała głowę wysoko.
„Ostatecznie chyba się cieszę, że nie chce, żeby mówiła o tacie – myślała. – Może będzie mi łatwiej, jeśli nie będę o nim wspominać. Pewnie zresztą właśnie dlatego mi zabroniła”.
Tak zatem Pollyanna, na nowo przekonana o „dobroci” ciotki, chwilę pomrugała, aż łzy obeschły, a potem zaczęła rozglądać się ciekawie dookoła.
Była teraz na schodach. Z przodu wytwornie szeleściła czarna jedwabna suknia ciotki, a z tyłu przez otwarte drzwi można było dostrzec dywany o subtelnych barwach i krzesła obite atłasem. Cudowna wykładzina pod stopami uginała się jak zielony mech. Po bokach połyskiwały to pozłacane ramy obrazów, to promienie słońca przenikające przez zwiewną siatkę koronkowych firan.
– Och, ciociu... – szeptała dziewczynka w zachwycie – co za cudowny, cudowny dom! Pewnie się ciocia okropnie cieszy, że jest taka bogata!
– Pollyanno! – wykrzyknęła panna Polly, która odwróciła się gwałtownie w jej stronę, dotarłszy na szczyt schodów. – Jak możesz tak do mnie mówić?!
– Ale dlaczego? Czy ciocia się nie cieszy? – spytała Pollyanna, szczerze zdziwiona.
– Bynajmniej. Nie pozwalam sobie odczuwać grzesznej dumy z powodu darów powierzonych mi przez Pana – oświadczyła ciotka. – A już na pewno nie z powodu bogactwa!
Panna Polly odwróciła się i ruszyła przez hol ku drzwiom, za którymi znajdowały się schody wiodące na poddasze. Całe szczęście, myślała, że ulokowała to dziecko w pokoiku na górze. Początkowo chciała po prostu umieścić siostrzenicę jak najdalej od siebie, a zarazem w miejscu, gdzie w wyniku dziecięcego roztargnienia nie uszkodzi ona kosztownych elementów wyposażenia domu. Teraz jednak, widząc u dziewczynki wyraźny rys próżności, uznała za tym bardziej właściwe zakwaterowanie jej w pokoju urządzonym skromnie i prosto.
Stópki Pollyanny ochoczo tupotały za ciotką. Z jeszcze większą ochotą jej duże niebieskie oczy usiłowały rozglądać się jednocześnie na wszystkie strony, żeby żaden znajdujący się w tym wspaniałym domu piękny lub interesujący przedmiot nie uszedł jej uwagi. Najbardziej rozochocone były jednak jej myśli, skupione teraz na cudownie ekscytującej kwestii, mającej się wkrótce rozwiązać: za którymi z tych wszystkich fascynujących drzwi kryje się jej pokój, jej piękny pokój pełen zasłon, dywaników i obrazków, przeznaczony tylko dla niej? Wówczas nagle ciotka otworzyła drzwi na szczycie i weszła na kolejne schody.
Tu już nie bardzo było co podziwiać. Po obu stronach wznosiły się gołe ściany. Schody wychodziły na szeroką połać mrocznej przestrzeni ciągnącej się aż do dalekich zakamarków, w których dach niemal stykał się z podłogą. Upchnięto tam niezliczone kufry i skrzynie. Było gorąco i duszno. Pollyanna bezwiednie podniosła wyżej głowę, tak ciężko się jej oddychało. Później zaś spostrzegła, że ciotka otworzyła na oścież drzwi po prawej stronie.
– Proszę, Pollyanno, oto twój pokój. Widzę, że twój kufer już tu jest. Masz do niego klucz?
Dziewczynka pokiwała głową w osłupieniu. Patrzyła szeroko rozwartymi, nieco przestraszonymi oczami.
Panna Polly zmarszczyła brwi.
– Gdy ci zadaję pytanie, Pollyanno, wolałabym, żebyś odpowiadała na głos, a nie tylko kiwała głową.
– Tak, ciociu.
– Dziękuję, tak lepiej. Sądzę, że masz tu wszystko, czego ci potrzeba – dodała, zerkając na dzbanek i ręczniki na wieszaku. – Przyślę na górę Nancy, żeby pomogła ci się rozpakować. Kolacja jest o szóstej – zakończyła swój wywód, wyszła z pokoju i popłynęła po schodach na dół.
Po jej odejściu Pollyanna przez chwilę stała nieruchomo i za nią patrzyła. Potem skierowała szeroko otwarte oczy na gołe ściany, nagą podłogę i nieosłonięte okna. Na koniec jej wzrok spoczął na niewielkim kufrze, który jeszcze całkiem niedawno stał w jej własnym pokoiku daleko na zachodzie kraju. Podeszła bezradnie w jego stronę, padła przy nim na kolana i skryła twarz w dłoniach. Gdy kilka minut później nadeszła Nancy, tam właśnie ją zastała.
– Już, już, niebożątko... – pocieszała ją, sama też na kolanach, wziąwszy dziewczynkę w objęcia. – Tegom się obawiała, że taką panienkę zobaczę, oj tak, tak...
Pollyanna pokręciła głową.