Pollyanna - Eleanor H Porter - ebook

Pollyanna ebook

Eleanor H. Porter

4,5

Opis

Pollyanna Whittier, osierocona jedenastolatka, trafia od opiekę surowej ciotki, panny Polly Harrington. Kobieta za swoją powinność uważa wychowanie dziewczynki, córki ukochanej siostry. Pogodna i zarażająca optymizmem Pollyanna odmienia oblicze miasteczka. Uczy jego mieszkańców, jak w każdej sytuacji – bez względu na to, jak przykrej – dostrzec coś, z czego można się cieszyć. Urokowi dziewczynki ulegają nawet pani Snow, wiecznie niezadowolona kobieta przykuta do łóżka przez chorobę, oraz uważany powszechnie za gbura i skąpca największy bogacz w miasteczku pan John Pendleton. Wkrótce wszyscy biorą udział w zabawie w powody do radości – wszyscy z wyjątkiem nieprzystępnej ciotki.

Jaka historia kryje się za oziębłością panny Polly? Jaką rolę odegrali w jej życiu pan Pendleton i lokalny doktor? Czy tragedia, która dotknie Pollyannę – i która pozbawi dziewczynkę umiejętności znajdowania powodów do radości w każdych okolicznościach – poruszy czułą strunę w sercu ciotki?

Napisana ponad sto lat temu przez Eleanor H. Porter powieść należy do klasyki światowej literatury dziecięcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (15 ocen)
11
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Est_maj

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna książka. Ponadczasowa i dającą ukojenie , bawi do łez i tak porusza, że chciałabym, żeby nigdy nie kończyło się jej czytanie.
00
AlePiw

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka mi się bardzo podobała, ponieważ: jest wesoła, główna bohaterka pomagała ludziom i pomogła wielu osobom. Książka była bardzo ciekawa. Polecam! Dzieciom i dorosłym!
00
grammar7

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna historia dla dużych i małych o docenianiu życia
00
biblioteczka-agi

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dużo w niej humoru, i wspominając słowa jednego z bohaterów książki, pana doktora Chiltona – Pollyanna powinna być dawkowana pacjentom, żeby ich rozchmurzyć i pomóc w leczeniu. I zgadzam się, ta książka, postać jedenastoletniej dziewczynki, która mimo straty ukochanych rodziców, potrafi w życiu cieszyć się z najmniejszych powodów, jest po prostu plasterkiem na duszę. Pollyanna to definicja książki, która otula jak kocyk i powoduje ciepło w sercu. I wiem, że gdy będę mieć gorszy humor czy czas, postaram spróbować zagrać w jej grę – w szukanie powodów do radości. I wam też to polecam! https://www.instagram.com/p/Cs8v2w6NHHS/
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Pol­ly­anna
Prze­kład AGNIESZKA WILGA
Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca, re­dak­cja KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie, ko­rekta ANNA HEG­MAN
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Pol­ly­anna Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Agnieszka Wilga Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67674-76-8
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla mo­jej ku­zynki Belle

ROZ­DZIAŁ I

Panna Polly

W TEN CZERW­COWY RA­NEK panna Polly Har­ring­ton we­szła do kuchni dość żwawo. Zwy­kle nie ru­szała się szybko, szczy­ciła się sta­tecz­no­ścią. Dziś jed­nak się spie­szyła – na­prawdę się spie­szyła.

Nancy, która wła­śnie zmy­wała na­czy­nia przy zle­wie, pod­nio­sła wzrok za­sko­czona. Wpraw­dzie do­piero od dwóch mie­sięcy pra­co­wała w kuchni u panny Polly, ale zdą­żyła już się prze­ko­nać, że pani domu zwy­kle się nie spie­szy.

– Nancy!

– Tak, psze pani – od­parła we­soło Nancy, da­lej wy­cie­ra­jąc dzba­nek trzy­many w ręce.

– Nancy! – Głos panny Polly był te­raz bar­dziej su­rowy. – Kiedy do cie­bie mó­wię, ocze­kuję, że prze­rwiesz pracę i mnie wy­słu­chasz.

Nancy za­ru­mie­niła się ze wstydu. Na­tych­miast od­sta­wiła dzba­nek, wciąż owi­nięty ście­reczką, przez co mało go nie prze­wró­ciła – co wcale nie po­mo­gło jej od­zy­skać spo­koju du­cha.

– Do­brze, psze pani. Tak jest, psze pani – mam­ro­tała, po­pra­wia­jąc dzba­nek i od­wra­ca­jąc się po­spiesz­nie w stronę panny Polly. – Chciała żem tylko do­koń­czyć ro­botę, bo mi pani rano spe­cjal­nie mó­wiła, co­bym się uwi­nęła ze zmy­wa­niem, prawda.

Panna Polly ścią­gnęła brwi.

– Star­czy już, Nancy. Nie pro­si­łam cię o wy­ja­śnie­nia, tylko o uwagę.

– Tak, psze pani. – Nancy stłu­miła wes­tchnie­nie.

Za­sta­na­wiała się, czy kie­dy­kol­wiek zdoła tę ko­bietę za­do­wo­lić. Ni­gdy wcze­śniej nie pra­co­wała „u lu­dzi”, lecz gdy jej chora matka na­gle owdo­wiała i zo­stała sama z trójką młod­szego ro­dzeń­stwa Nancy, dziew­czyna mu­siała po­szu­kać spo­sobu, żeby za­pew­nić ro­dzi­nie wspar­cie. Bar­dzo się ucie­szyła, gdy zna­la­zła miej­sce w kuchni wiel­kiego domu na wzgó­rzu – po­cho­dziła z „Za­kątka” od­da­lo­nego o sześć mil, o pan­nie Polly wie­działa więc tylko tyle, że to dzie­dziczka sta­rej re­zy­den­cji Har­ring­to­nów i jedna z naj­bo­gat­szych miesz­ka­nek mia­steczka.

Mi­nęły dwa mie­siące, a w ich trak­cie zdą­żyła po­znać pannę Polly jako osobę su­rową, o po­waż­nej twa­rzy, która marsz­czy brwi, gdy tylko nóż spad­nie na pod­łogę lub trza­sną drzwi – ale nie zda­rza jej się uśmie­chać, gdy drzwi i noże po­zo­stają bez ru­chu.

– Gdy już skoń­czysz po­ranne prace, Nancy – mó­wiła te­raz panna Polly – uprząt­nij mały po­kój u szczytu scho­dów na pod­da­szu i po­ściel tam łóżko. Za­mieć też i wy­szo­ruj pod­łogę, po wy­nie­sie­niu stam­tąd ku­frów i pu­deł, rzecz ja­sna.

– Do­brze, psze pani. A gdzie dać to wszyćko, co stam­tąd za­bierę?

– Na stry­szek, ten od frontu. – Panna Polly chwilę się wa­hała, po czym mó­wiła da­lej: – Chyba mogę ci już te­raz po­wie­dzieć, Nancy. Wkrótce przy­je­dzie tu moja sio­strze­nica, Pol­ly­anna Whit­tier, która ze mną za­mieszka. Ma je­de­na­ście lat i bę­dzie tam spała.

– Dzie­wuszka? Tu­tej przy­je­dzie, psze pani? Ojej, jak to miło! – za­wo­łała Nancy, my­śląc o tym, jak ra­do­śnie opro­mie­niają dom w „Za­kątku” jej wła­sne młod­sze sio­strzyczki.

– Miło? No cóż, ta­kiego słowa bym tu nie użyła – rzu­ciła sztywno panna Polly. – Za­mie­rzam jed­nak za­dbać o to, żeby wszystko było jak na­leży. Je­stem uczciwą ko­bietą i znam swoją po­win­ność.

Nancy ob­lała się ru­mień­cem, po czym wy­krztu­siła:

– A pew­nie, psze pani, my­ślała żem tylko, że... Taka dzie­wuszka toby pa­nią tro­chę... no, roz­we­se­liła.

– Dzię­kuję – od­parła panna Polly su­cho. – Nie są­dzę jed­nak, żeby mi to było szcze­gól­nie po­trzebne.

– No ale pew­nie ucie­szy się pani, ma­jąc tu dzie­ciaka swo­jej sio­strzyczki – ośmie­liła się za­su­ge­ro­wać Nancy, czu­jąc pod­świa­do­mie, że musi przy­go­to­wać grunt pod przy­jazd tej ma­łej, sa­mot­nej osóbki.

Panna Polly pod­nio­sła wy­nio­śle głowę.

– No cóż, Nancy, sam fakt, że moja nie­roz­sądna sio­stra nie wie­dzieć czemu wy­szła za mąż i wy­dała ko­lejne ni­komu nie­po­trzebne dzieci na świat, który już i tak jest ich pe­łen, nie ozna­cza chyba, że sama szcze­gól­nie chcę się nimi zaj­mo­wać? Nie­mniej jed­nak, jak już mó­wi­łam, znam swoją po­win­ność. Tylko do­brze wy­szo­ruj wszyst­kie kąty! – za­koń­czyła ostro i wy­szła z po­koju.

– Do­brze, psze pani – wes­tchnęła Nancy, bio­rąc znów do ręki na wpół osu­szony dzba­nek, te­raz już tak zimny, że trzeba było jesz­cze raz go wy­płu­kać.

* * *

Po po­wro­cie do swo­jego po­koju panna Polly po­now­nie wy­jęła list, który przy­szedł dwa dni wcze­śniej z mia­steczka na da­le­kim za­cho­dzie kraju i bar­dzo nie­przy­jem­nie ją za­sko­czył. List, za­adre­so­wany do panny Polly Har­ring­ton z Bel­ding­sville w sta­nie Ver­mont, brzmiał na­stę­pu­jąco:

Sza­nowna Pani,

z przy­kro­ścią in­for­muję, że dwa ty­go­dnie temu zmarł wie­lebny pa­stor John Whit­tier, który osie­ro­cił je­de­na­sto­let­nią córkę. Nie zo­sta­wił po so­bie pra­wie nic, poza kil­koma książ­kami, po­nie­waż jak za­pewne Pani wia­domo, słu­żył w ma­łej pa­ra­fii mi­syj­nej i utrzy­my­wał się z bar­dzo skrom­nej pen­sji.

O ile wiem, był mę­żem Pani zmar­łej sio­stry, dał mi jed­nak do zro­zu­mie­nia, że ro­dziny nie były w naj­lep­szych sto­sun­kach. Są­dził jed­nak, że przez wzgląd na Pani sio­strę może ze­chce Pani przy­gar­nąć to dziecko i wy­cho­wy­wać je w gro­nie ro­dzin­nym na wscho­dzie kraju. Z tego wła­śnie względu do Pani pi­szę.

Gdy otrzyma Pani ten list, dziew­czynka bę­dzie go­towa ru­szyć w drogę. Je­śli zgo­dzi się Pani ją przy­jąć, by­li­by­śmy ogrom­nie wdzięczni, gdyby nas Pani od razu za­wia­do­miła. Pe­wien czło­wiek z na­szej spo­łecz­no­ści wkrótce wy­biera się wraz z żoną na wschód kraju, mógłby więc za­brać dziecko do Bo­stonu i umie­ścić w po­ciągu zmie­rza­ją­cym do Bel­ding­sville. Da­li­by­śmy Pani oczy­wi­ście znać, któ­rego dnia i ja­kim po­cią­giem Pol­ly­anna przy­je­dzie.

Po­zo­staję z na­dzieją na ry­chłą życz­liwą od­po­wiedź.

Łą­czę wy­razy sza­cunku

Je­re­miah O. White

Panna Polly zmarsz­czyła brwi, zło­żyła list i we­tknęła go do ko­perty. Dzień wcze­śniej od­pi­sała, że oczy­wi­ście przyj­mie to dziecko. Wy­star­cza­jąco do­brze znała prze­cież swą po­win­ność, na­wet je­śli wie­działa, że nie za­wsze jest ona przy­jemna.

Sie­działa te­raz z ko­pertą w dło­niach, a jej my­śli po­wę­dro­wały ku matce dziecka, czyli jej sio­strze Jen­nie, oraz do czasu, gdy ta jako dwu­dzie­sto­latka wbrew woli ro­dziny uparła się po­ślu­bić mło­dego pa­stora. In­te­re­so­wał się nią wów­czas rów­nież pe­wien za­możny czło­wiek, a ro­dzina zde­cy­do­wa­nie wo­la­łaby go od pa­stora, ale Jen­nie wy­brała ina­czej. Za­możny czło­wiek szczy­cił się po­waż­niej­szym wie­kiem, a także znacz­niej­szym ma­jąt­kiem, pa­stor zaś miał je­dy­nie młodą głowę pełną mło­dzień­czych ide­ałów i en­tu­zja­zmu oraz serce pełne mi­ło­ści. Jen­nie przy­pa­dło to do gu­stu, co można pew­nie uznać za na­tu­ralne, po­ślu­biła go więc i wy­je­chała z nim na po­łu­dnie jako żona pa­stora pro­wa­dzą­cego pla­cówkę mi­syjną.

Wtedy na­stą­pił roz­łam. Panna Polly do­brze to pa­mię­tała, choć była wów­czas le­d­wie pięt­na­sto­let­nią dziew­czyną, naj­młod­szą w ro­dzi­nie, która ze­rwała kon­takty z żoną mi­sjo­na­rza. Sama Jen­nie oczy­wi­ście po­cząt­kowo do nich pi­sała, a ostat­niemu dziecku (po­zo­stałe wcze­śnie zmarły) dała na imię Pol­ly­anna, na cześć swo­ich dwóch sióstr: Polly oraz Anny. Wtedy wła­śnie do­stały od niej ostat­nią wia­do­mość, kilka lat póź­niej zaś na­de­szła in­for­ma­cja o śmierci Jen­nie: krótki, pe­łen roz­pa­czy list od sa­mego pa­stora, ze stem­plem ma­łego mia­steczka le­żą­cego na za­cho­dzie.

Dla miesz­kań­ców wiel­kiego domu na wzgó­rzu czas też nie stał w miej­scu. Panna Polly, pa­trząc na roz­le­głą do­linę za oknem, my­ślała o zmia­nach, które za­szły w jej ży­ciu w ostat­nim ćwierć­wie­czu.

Miała obec­nie czter­dzie­ści lat i była na świe­cie cał­kiem sama. Oj­ciec, matka, sio­stry – wszy­scy po­marli. Od wielu lat była je­dyną wła­ści­cielką domu i pie­nię­dzy zo­sta­wio­nych przez ojca. Nie­któ­rzy otwar­cie współ­czuli jej sa­mot­nego ży­cia i na­le­gali, by zna­la­zła so­bie przy­ja­ciółkę lub to­wa­rzyszkę, z którą by mo­gła za­miesz­kać, lecz ona nie ży­czyła so­bie ani współ­czu­cia, ani cu­dzych rad. Mó­wiła, że nie czuje się sa­motna, lubi sama spę­dzać czas, ceni ci­szę i spo­kój. Te­raz jed­nak...

Panna Polly wstała z po­chmurną miną i za­ci­snęła usta. Była oczy­wi­ście za­do­wo­lona z tego, że jest uczciwą ko­bietą, która nie tylko zna swoją po­win­ność, lecz także ma dość siły cha­rak­teru, żeby ją wy­peł­nić. Ale Pol­ly­anna? Cóż to za nie­do­rzeczne imię!

ROZ­DZIAŁ II

Stary Tom i Nancy

NANCY Z WE­RWĄ ZA­MIA­TAŁA i szo­ro­wała po­koik na stry­chu, szcze­gólną uwagę po­świę­ca­jąc ką­tom. By­wało, że ener­gia, którą wkła­dała w pracę, nie tyle wy­ni­kała z za­pału do usu­wa­nia brudu, ile ra­czej da­wała upust uczu­ciom. Nancy, po­mimo lę­kli­wej ule­gło­ści wo­bec pra­co­daw­czyni, wcale nie była święta.

– A... żeby tak... wy­szo­ro­wać... wszyst­kie... kąty... jej du­szy! – sa­pała ryt­micz­nie, pod­kre­śla­jąc każde słowo mor­der­czym dźga­niem ostro za­koń­czo­nego kijka ze szmatą. – Każ­den je­den trza by po­rząd­nie wy­szo­ro­wać, ot co! Co za po­mysł wci­skać bied­nego dzie­ciaka tu na górę, w tą roz­grzaną klitkę, nie­opa­laną zimą, choć tyle miej­sca w ca­łym wiel­gach­nym domu! „Ni­komu nie­po­trzebne dzieci”, no pew­nie! Ech... – bur­czała pod no­sem, tak mocno wy­ży­ma­jąc szmatę, że aż ją palce bo­lały. – Po mo­jemu to wcale nie dzieci tu ta­kie znów nie­po­trzebne, o nie!

Przez pe­wien czas pra­co­wała w mil­cze­niu, a gdy skoń­czyła, ro­zej­rzała się po skrom­nej iz­debce z wy­raź­nym nie­sma­kiem.

– No cóż, zro­bione. W każ­dym ra­zie tyle, ilem mo­gła – wes­tchnęła. – Brudu nie ma, choć nie ma i wiele win­cyj. Biedne ser­deńko... Żeby do ta­kiej klitki pa­ko­wać sa­miu­teńką sie­rotkę!

Za­koń­czyła wy­wód i wy­szła, drzwi za­mknęły się za nią z trza­skiem.

– Ojej! – Przy­gry­zła wargę, po­tem zaś do­dała za­wzię­cie: – A co tam, nic to. Oby usły­szała, jak trza­sło, a co!

Po po­łu­dniu w ogro­dzie Nancy zna­la­zła kilka mi­nut, żeby wziąć na spytki Sta­rego Toma, który od nie­pa­mięt­nych cza­sów wy­ry­wał chwa­sty i dbał o stan ście­żek w po­sia­dło­ści Har­ring­to­nów.

– A wie­cie – za­częła, zer­ka­jąc przez ra­mię, żeby spraw­dzić, czy nikt ich nie ob­ser­wuje – że tu­tej przy­je­dzie taka mała dzie­wuszka, co ma za­miesz­kać z panną Polly?

– Co ta­kiego? – spy­tał sta­ru­szek, z tru­dem pro­stu­jąc przy­gar­bione plecy.

– Dzie­wuszka, co ma za­miesz­kać z panną Polly.

– No da­lej, ładne żarty – drwił Stary Tom, nie­do­wie­rza­jąc. – A może i słońce ju­tro zaj­dzie na wscho­dzie?

– Ale to prawda! Sama mi pani mó­wiła – upie­rała się Nancy. – To jej sio­strze­nica, je­de­na­sto­letni dzie­ciak.

Ogrod­nik roz­dzia­wił usta.

– O rety! Skoro tak, to czy to... – mam­ro­tał pod no­sem, po czym jego wy­bla­kłe oczy de­li­kat­nie się roz­świe­tliły. – Nie może być... No ale jak ina­czej? Prze­cie to ani chybi cór­cia pa­nienki Jen­nie! Bo in­szych tam dzie­cia­tych nie było. O rety, pew­ni­kiem to jej cór­cia. Chwała nad ob­ło­kami! Że też moje stare oczy jesz­cze to oba­czą!

– A kto to taki ta pa­nienka Jen­nie?

– To był tu­tej taki anio­łek pro­sto z nieba – wy­szep­tał męż­czy­zna żar­li­wie – a dla daw­nych pań­stwa naj­star­sza córka. Dwa­dzie­ścia lat miała, jak za mąż po­szła i precz się stąd wy­nio­sła, wiele lat temu. Po­noć wszyst­kie jej dzieci szybko po­marły, poza ostat­nim, i pew­nie to wła­śnie ta dzie­wuszka przy­jeż­dża...

– Je­de­na­sto­let­nia.

– Tak, to cał­kiem być może. – Ogrod­nik po­ki­wał głową.

– I do­sta­nie po­kój na pod­da­szu, jakby pani cał­kiem wstydu nie miała! – rzu­ciła gniew­nie Nancy, zer­ka­jąc po raz ko­lejny przez ra­mię w stronę domu za jej ple­cami.

Stary Tom zmarsz­czył czoło, a po chwili na jego ustach za­wi­tał uśmie­szek.

– Cie­ka­wym, co też panna Polly po­cznie z dzie­cia­kiem w domu.

– Uch! A jam cie­kawa, co ten dzie­ciak po­cznie z panną Polly! – prych­nęła Nancy.

Stary ogrod­nik się za­śmiał.

– Coś na­sza Nancy chyba za panną Polly nie prze­pada.

– A kto by za nią prze­pa­dał! – rzu­ciła po­gar­dli­wie Nancy.

Stary Tom dziw­nie się uśmiech­nął. Po­chy­lił się i wró­cił do pracy.

– Pew­nie Nancy nie sły­szała o jej hi­sto­rii mi­ło­snej – rzekł po­mału.

– Hi­sto­rii mi­ło­snej? Panny Polly? A gdzie by! Chyba nikt nie sły­szał!

– A i ow­szem. – Sta­ru­szek po­ki­wał głową. – Jej luby wciąż tu­tej mieszka w mia­steczku.

– Kto to taki?

– A nie po­wiem. Nie przy­stoi. – Ogrod­nik się wy­pro­sto­wał. W przy­ga­szo­nych błę­kit­nych oczach zwró­co­nych ku do­mowi wid­niała szczera duma wier­nego sługi, który przez lata dla swo­ich pań­stwa pra­co­wał i da­rzył ich ser­decz­nym uczu­ciem.

– To być nie może! Żeby ona miała lu­bego? – upie­rała się Nancy.

Stary Tom po­krę­cił głową.

– Na­sza Nancy nie zna panny Polly tak jak ja – prze­ko­ny­wał. – Kie­dyś to była cał­kiem ładna ko­bieta. I dziś by była, je­śliby ze­chciała.

– Ładna ko­bieta?! Panna Polly?!

– A pew­nie. Jakby tylko pu­ściła te cia­sno upięte loki i no­siła je tak zwy­czaj­nie, lekko, jak daw­niej, no i do tego te cze­peczki z kwiat­kami, suk­nie z ko­ro­nek, wszy­ściutko ta­kie bie­luś­kie, toby się Nancy prze­ko­nała, jaka ona ładna! Panna Polly wcale nie taka stara.

– Ale wy­gląda staro! W ta­kim ra­zie świet­nie sta­rość udaje, ot co! – prych­nęła Nancy.

– Ano tak. Wtedy się wła­śnie za­częło, gdy miała kło­pot z tym lu­bym – Stary Tom po­ki­wał głową – a od­tąd jakby się pio­łunu i ostów naja­dła, taka się zro­biła zgorzk­niała i draż­liwa.

– Sama prawda – oświad­czyła Nancy wzbu­rzona. – Nic jej nie za­do­wala, jak by się czło­wiek nie sta­rał! Nie tkwi­ła­bym tu, gdyby nie za­płata i ro­dzina, co na tą za­płatę czeka. Cho­ciaż kie­dyś pew­ni­kiem szlag mnie trafi, a wtedy to już bę­dzie „że­gnaj, Nancy”, je­śli o mnie cho­dzi, ot co!

Stary Tom po­krę­cił głową.

– Wiem, sa­mem to czuł. To zwy­kły od­ruch, ale nie naj­lep­szy, moje dziecko, nie naj­lep­szy. Mo­żesz mi wie­rzyć. – I znów po­chy­lił starą głowę nad grządką.

– Nancy! – roz­le­gło się świ­dru­jące wo­ła­nie.

– Tak, psze pani... – wy­bą­kała Nancy i po­pę­dziła do domu.

ROZ­DZIAŁ III

Przy­by­cie Pol­ly­anny

JA­KIŚ CZAS PÓŹ­NIEJ nad­szedł te­le­gram in­for­mu­jący, że Pol­ly­anna przy­je­dzie do Bel­ding­sville na­stęp­nego dnia, dwu­dzie­stego pią­tego czerwca, o szes­na­stej. Panna Polly od­czy­tała wia­do­mość, zmarsz­czyła czoło, a po­tem we­szła po scho­dach na pod­da­sze. Z nie­zmien­nie po­chmurną miną ro­zej­rzała się po po­ko­iku.

Stało tam nie­wiel­kie, po­rząd­nie po­słane łóżko, były też dwa pro­ste krze­sła, umy­wal­nia, ko­moda bez lu­stra i sto­lik. W man­sar­do­wych oknach nie wi­siały ko­tary, ścian nie zdo­bił ża­den ob­ra­zek. Słońce przez cały dzień za­le­wało ża­rem dach, w iz­debce było więc go­rąco jak w pie­kar­niku. W oknach bra­ko­wało mo­ski­tier, za­tem ich nie otwie­rano. O szybę tłu­kła się wście­kle wielka mu­cha, usi­łu­jąc się wy­do­stać.

Panna Polly za­biła mu­chę i strą­ciła ją za okno (w tym celu roz­su­nęła je odro­binę), po­pra­wiła krze­sło, znów ścią­gnęła brwi i wy­szła.

– Nancy – rze­kła kilka mi­nut póź­niej, sta­jąc w drzwiach do kuchni. – Na gó­rze, w po­koju pa­nienki, zna­la­złam mu­chę. Wi­docz­nie okno było tam otwarte. Za­mó­wi­łam mo­ski­tiery, lecz póki ich nie ma, ocze­kuję, że do­pil­nu­jesz, by okna po­zo­sta­wały za­mknięte. Moja sio­strze­nica przy­je­dzie ju­tro o czwar­tej. Od­bie­rzesz ją ze sta­cji. Ti­mo­thy za­wie­zie cię bryczką. W te­le­gra­mie prze­ka­zano: „ja­sne włosy, su­kienka w czer­woną kratkę i słom­kowy ka­pe­lusz”. Wiem tylko tyle, ale to chyba wy­star­czy.

– Tak, psze pani, ale... może by tak pani...?

Panna Polly chyba pra­wi­dłowo od­czy­tała to za­wie­sze­nie głosu, bo z kwa­śną miną od­parła ka­te­go­rycz­nie:

– Nie, ja nie po­jadę. Nie wy­daje mi się to ko­nieczne. To wszystko.

Na­stęp­nie się od­wró­ciła. Usta­le­nia do­ty­czące przy­by­cia sio­strze­nicy uznała naj­wy­raź­niej za za­koń­czone.

W kuchni Nancy wście­kle su­wała że­laz­kiem po pra­so­wa­nej wła­śnie ście­reczce do na­czyń.

– „Ja­sne włosy, su­kienka w czer­woną kratkę i słom­kowy ka­pe­lusz”! Tyle o niej wie, a jakże! Na jej miej­scu chyba ze wstydu bym się spa­liła, ot co! Gdyby przez ca­luśki kraj je­chała do mnie jedna je­dyna moja sio­strze­niczka!

Na­za­jutrz po po­łu­dniu, do­kład­nie za dwa­dzie­ścia czwarta, Ti­mo­thy i Nancy wy­ru­szyli bryczką na spo­tka­nie ocze­ki­wa­nego go­ścia. Ti­mo­thy Dur­gin był sy­nem Sta­rego Toma. W mia­steczku ma­wiano, że je­śli Stary Tom jest prawą ręką panny Polly, to Ti­mo­thy jest lewą.

Był to po­czciwy mło­dzie­niec, a do tego przy­stojny. Choć Nancy do­piero od nie­dawna pra­co­wała u panny Polly, zdą­żyli się już za­przy­jaź­nić. Dziś jed­nak zbyt przej­mo­wała się pod­jętą mi­sją, żeby da­wać upust swej ga­da­tli­wej na­tu­rze, je­chała więc na sta­cję w nie­mal cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, a po­tem wy­sia­dła i ru­szyła na pe­ron.

Po­wta­rzała so­bie w my­ślach: „ja­sne włosy, su­kienka w czer­woną kratkę, słom­kowy ka­pe­lusz”, i wciąż na nowo się za­sta­na­wiała, ja­kie to wła­ści­wie bę­dzie dziecko.

– Mam na­dzieję, że jest ci­cha i roz­sądna, nie upusz­cza noży i nie trza­ska drzwiami, bę­dzie jej lżej – szep­nęła do Ti­mo­thy’ego, gdy do niej pod­szedł.

– A je­śli nie jest, to kto wie, co nas wszyst­kich czeka! – Chło­pak uśmiech­nął się. – Wy­staw so­bie: panna Polly i ha­ła­śliwe dziecko! Zgroza! O, sły­chać gwizd!

– Och, Ti­mo­thy! Jak to pa­skud­nie z jej strony, że mnie tu po­słała! – wy­znała rap­tow­nie Nancy, na­gle prze­stra­szona.

Od­wró­ciła się i po­pę­dziła ku miej­scu, z któ­rego do­brze było wi­dać pa­sa­że­rów wy­sia­da­ją­cych z po­ciągu.

Wkrótce ją do­strze­gła: szczu­płą dziew­czynkę w su­kience w czer­woną kratkę, z gru­bymi war­ko­czami w ko­lo­rze lnu spły­wa­ją­cymi na plecy. Spod słom­ko­wego ka­pe­lu­sza wy­zie­rała prze­jęta pie­go­wata bu­zia, która zwra­cała się to w prawo, to w lewo, wy­raź­nie za kimś się roz­glą­da­jąc.

Nancy z miej­sca małą roz­po­znała, ale chwilę jej za­jęło, za­nim opa­no­wała drże­nie ko­lan na tyle, żeby do niej po­dejść. Za­nim to się stało, dziew­czynka stała już na pe­ro­nie nie­mal cał­kiem sama.

– Czy to pa­nienka... Pol­ly­anna? – bąk­nęła Nancy. A już po chwili zo­stała na wpół zdu­szona uści­skiem ra­mion w rę­ka­wach w czer­woną kratkę.

– Och, tak się cie­szę, tak się cie­szę, tak się cieszę! – roz­legł się en­tu­zja­styczny gło­sik przy jej uchu. – Oczy­wi­ście, że je­stem Pol­ly­anna! I tak się cie­szę, że mnie przy­szłaś ode­brać! Mia­łam na­dzieję, że tak bę­dzie!

– Na... na­prawdę? – wy­krztu­siła Nancy, roz­wa­ża­jąc mało przy­tom­nie, skąd też Pol­ly­anna mia­łaby ją znać, a do tego chcieć ją zo­ba­czyć. – Na... na­prawdę? – po­wtó­rzyła, usi­łu­jąc przy tym po­pra­wić so­bie ka­pe­lusz.

– O tak! Całą drogę się za­sta­na­wia­łam, jak mo­gła­byś wy­glą­dać – traj­ko­tała dziew­czynka, tań­cząc na pa­lusz­kach i omia­ta­jąc za­kło­po­taną Nancy spoj­rze­niem od stóp do głów. – A te­raz już wiem i bar­dzo się cie­szę, że wy­glą­dasz wła­śnie tak!

Nancy po­czuła ulgę, gdy pod­szedł do nich wresz­cie Ti­mo­thy. Czuła się cał­kiem sko­ło­wana.

– To Ti­mo­thy. Może za­bie­rze ja­kiś ku­fer? – wy­bą­kała.

– A i ow­szem! – Pol­ly­anna z po­wagą po­ki­wała głową. – Mam ku­fer, i to cał­kiem nowy! Ku­piły mi go pa­nie z Koła Opieki. Prawda, że to miło z ich strony, skoro tak im za­le­żało na dy­wa­nie? Oczy­wi­ście nie wiem, ile me­trów dy­wanu da­łoby się ku­pić za taki ku­fer, ale na pewno tro­chę, przy­naj­mniej na pół nawy, prawda? Mam tu w tor­bie ta­kie coś, pan Gray po­wie­dział, że to kwit i że mam go dać, żeby ode­brać ten ku­fer. Pan Gray to mąż pani Gray. To krewni żony dia­kona Carra. Przy­je­cha­łam z nimi tu na wschód, co za cu­downi lu­dzie! No i... O, pro­szę, tu jest! – Po prze­trzą­śnię­ciu torby nie­sio­nej w ręku Pol­ly­anna po­dała Nancy kwit.

Nancy za­czerp­nęła tchu, czu­jąc, że po tym nie­zwy­kłym sło­wo­toku ktoś chyba po­wi­nien to zro­bić. Po­tem zer­k­nęła na Ti­mo­thy’ego, który jed­nak jakby umyśl­nie od­wró­cił wzrok.

W końcu cała trójka ru­szyła, z ku­frem Pol­ly­anny za­ła­do­wa­nym z tyłu i z samą Pol­ly­anną przy­tul­nie wci­śniętą mię­dzy Nancy a Ti­mo­thy’ego. Z ust dziew­czynki lał się cią­gły stru­mień py­tań i ko­men­ta­rzy, a nieco oszo­ło­mio­nej tym wszyst­kim Nancy aż za­pie­rało dech, bo z tru­dem da­wała radę na­dą­żyć za wszyst­kimi wy­po­wia­da­nymi sło­wami.

– No pro­szę! Jak cu­dow­nie! Czy to da­leko? Mam na­dzieję, że tak, uwiel­biam ta­kie prze­jażdżki – wes­tchnęła Pol­ly­anna, gdy koła za­częły się krę­cić. – Choć oczy­wi­ście je­śli to nie­da­leko, to też wspa­niale i będę się cie­szyć, że szyb­ciej do­trzemy na miej­sce! Jaka ładna ulica! Wie­dzia­łam, że tu bę­dzie ład­nie, tata mi mó­wił...

Prze­rwała, jakby się dła­wiąc. Nancy spoj­rzała na nią za­nie­po­ko­jona i do­strze­gła, że pod­bró­dek ma­łej drży, a jej oczy są pełne łez. Po chwili jed­nak dziew­czynka znów za­częła traj­ko­tać, dziel­nie uno­sząc głowę.

– Tata mi opo­wia­dał, jak tu ład­nie. Pa­mię­tał. I jesz­cze jedno, po­win­nam to wcze­śniej wy­ja­śnić. Pani Gray ka­zała mi po­wie­dzieć od razu o tej czer­wo­nej su­kience w kratkę, dla­czego nie je­stem na czarno. Mó­wiła, że to wyj­dzie tro­chę dziw­nie. Ale w ostat­niej par­tii da­rów dla mi­sji nie było czar­nych rze­czy, tylko taki ak­sa­mitny ża­kie­cik dla dam, zda­niem żony dia­kona Carra cał­kiem dla mnie nie­od­po­wiedni, a poza tym na obu łok­ciach i w in­nych miej­scach miał ta­kie białe placki, w sen­sie, że był zno­szony. Część pań z Koła Opieki chciała mi spra­wić czarną su­kienkę i ka­pe­lusz, lecz po­zo­stałe pa­nie uznały, że le­piej prze­zna­czyć pie­nią­dze na ten czer­wony dy­wan, który chcą ku­pić do ko­ścioła. Pani White po­wie­działa, że zresztą może to i le­piej, bo ona nie lubi dzieci ubra­nych na czarno, to zna­czy lubi dzieci, rzecz ja­sna, tylko nie na czarno.

Pol­ly­anna prze­rwała swój wy­wód, żeby zła­pać od­dech, a Nancy zdo­łała wy­ją­kać:

– No tak, na pewno... Bę­dzie w po­rządku.

– Cie­szę się, że tak są­dzisz. Bo ja też tak czuję. – Pol­ly­anna po­ki­wała głową, lecz znów jakby się lekko dła­wiła. – Oczy­wi­ście w czerni dużo trud­niej by­łoby się cie­szyć...

– Cie­szyć! – Nancy ze zdu­mie­nia aż zdo­łała jej prze­rwać.

– Tak, że tata po­szedł do nieba, żeby być z mamą i moim ro­dzeń­stwem. Mó­wił, że mam się cie­szyć. Ale było mi z tym trudno, na­wet w tej czer­wo­nej su­kience, no bo... Bo ja go chcia­łam za­trzy­mać i nie mo­głam prze­stać my­śleć, że to ja go po­win­nam mieć, zwłasz­cza że mama i moje ro­dzeń­stwo mają prze­cież Boga i anioły, a ja nie mam ni­kogo oprócz pań z Koła Opieki. Te­raz na pewno bę­dzie ła­twiej, bo mam prze­cież cie­bie, cio­ciu! Tak się cie­szę, że cię mam!

Przej­mu­jące współ­czu­cie, ja­kim Nancy da­rzyła tę biedną sie­dzącą koło niej istotkę, ustą­piło na­gle szo­kowi i prze­ra­że­niu.

– Ojej, ale... pa­nienko ko­chana... to po­myłka... – mam­ro­tała. – Ja je­stem zwy­czajna Nancy, nie żadna cio­cia!

– Nie je­steś... moją cio­cią? – wy­bą­kała dziew­czynka, wy­raź­nie za­nie­po­ko­jona.

– Nie, tylko zwy­czajna Nancy. Na­wet żem nie my­ślała, że mnie pa­nienka za nią weź­mie. Bo­śmy w ogóle do sie­bie nie­po­dobne, nic a nic!

Ti­mo­thy ci­cho za­chi­cho­tał, lecz Nancy zbyt była po­ru­szona, żeby za­re­ago­wać na we­soły błysk w jego oczach.

– Ale kim w ta­kim ra­zie je­steś? – do­py­ty­wała Pol­ly­anna. – Bo nie wy­glą­dasz na pa­nią z Koła Opieki!

Te­raz już Ti­mo­thy gło­śno par­sk­nął śmie­chem.

– Nancy, słu­żąca. Ro­bię w domu wszyćko prócz pra­nia i więk­szego pra­so­wa­nia, to już ro­bota panny Dur­gin.

– Ale jest też cio­cia Polly? – do­py­ty­wało dziecko z nie­po­ko­jem.

– No pew­nie! – wtrą­cił Ti­mo­thy.

Pol­ly­an­nie wy­raź­nie ulżyło.

– Aha, no to w po­rządku. – Przez chwilę pa­no­wała ci­sza, a po­tem dziew­czynka we­soło mó­wiła da­lej: – Wiesz co? Jed­nak się cie­szę, że nie przy­je­chała po mnie na sta­cję, bo te­raz mam i ją, która na mnie czeka, i jesz­cze cie­bie.

Nancy się za­ru­mie­niła, a Ti­mo­thy spoj­rzał na nią z py­ta­ją­cym uśmie­chem.

– Cał­kiem zgrabny kom­ple­ment – za­uwa­żył. – Może po­win­naś tej mło­dej da­mie po­dzię­ko­wać?

– Och, ja tylko... my­śla­łam o... pan­nie Polly – bąk­nęła Nancy.

Pol­ly­anna wes­tchnęła z za­do­wo­le­niem.

– Ja też. Bar­dzo mnie ona cie­kawi. Wiesz, to moja je­dyna cio­cia, a tak długo na­wet o niej nie wie­dzia­łam. Aż w końcu tata mi po­wie­dział. Mó­wił, że ona mieszka w pięk­nym, ogrom­nym domu na wzgó­rzu.

– To prawda. Już go wi­dać – za­uwa­żyła Nancy. – To ten wiel­gachny biały bu­dy­nek z zie­lo­nymi okien­ni­cami, tam na wprost.

– Och, jaki śliczny! A ile tam drzew i trawy do­okoła! Ni­gdy nie wi­dzia­łam tyle zie­lo­nej trawy na­raz! Nancy, czy cio­cia Polly jest bo­gata?

– Ow­szem, pa­nienko.

– Tak się cie­szę! To musi być wspa­niałe mieć dużo pie­nię­dzy. Ni­gdy nie zna­łam ni­kogo, kto by je miał, poza pań­stwem White, oni są dość bo­gaci. Mają dy­wany w każ­dym po­koju, a przy nie­dzieli je­dzą lody. Czy cio­cia też jada lody przy nie­dzieli?

Nancy po­krę­ciła głową, a jej usta drgnęły. Rzu­ciła Ti­mo­thy’emu we­sołe spoj­rze­nie.

– Nie, pa­nienko. Panna Har­ring­ton chyba nie lubi lo­dów, a w każ­dym ra­zie ni­gdy żem ich nie wi­działa u niej na stole.

Pol­ly­anna po­smut­niała.

– Och, nie lubi? Tak mi przy­kro! Nie ro­zu­miem, jak można nie lu­bić lo­dów. W każ­dym ra­zie ja­koś mnie to na­wet cie­szy, bo je­śli się nie jada lo­dów, to na pewno nie boli od nich brzuch jak od lo­dów pani White, a zja­dłam ich u niej sporo, na­prawdę. Ale może cio­cia Polly ma cho­ciaż dy­wany?

– Tak, ma dy­wany.

– W każ­dym po­koju?

– No, pra­wie w każ­dym – od­po­wie­działa Nancy, po­chmur­nie­jąc na myśl o skrom­nym po­ko­iku na pod­da­szu, w któ­rym dy­wanu nie było.

– Och, tak się cie­szę – ra­do­wała się Pol­ly­anna. – Uwiel­biam dy­wany. My nie mie­li­śmy żad­nego, tylko dwa małe chod­niki z da­rów dla mi­sji, zresztą je­den po­pla­miony atra­men­tem. Pani White ma też ob­razki, ta­kie piękne z ró­żami i klę­czą­cymi dziew­czyn­kami, i kot­kiem, i owiecz­kami, i lwem, ale nie ra­zem te owieczki i lew[1]. To zna­czy oczy­wi­ście Bi­blia mówi, że kie­dyś będą le­żały ra­zem, lecz na ra­zie tak nie jest, to zna­czy tam u pani White tak nie jest. Czy ob­razki nie są cu­downe?

– No... nie wiem – bąk­nęła Nancy zdu­szo­nym gło­sem.

– Ja je uwiel­biam. Cho­ciaż my ich nie mie­li­śmy. Zwy­kle o nie trudno w da­rach dla mi­sji. Cho­ciaż kie­dyś dwa się tra­fiły. Ale je­den był tak ładny, że oj­ciec go sprze­dał, żeby ku­pić mi buty, a drugi był w tak złym sta­nie, że się roz­le­ciał, gdy tylko za­wisł na ścia­nie. Pę­kła szybka. Aż się po­pła­ka­łam. Te­raz to na­wet się cie­szę, że nie mie­li­śmy żad­nych ład­nych rze­czy, bo dzięki temu jesz­cze bar­dziej spodoba mi się u cioci, skoro nie je­stem przy­zwy­cza­jona. Tak samo jak kiedy w da­rach przy­cho­dzą śliczne wstążki do wło­sów, a wcze­śniej były tylko spło­wiałe brą­zowe. O rety! Ależ to prze­piękny dom! – Pol­ly­anna ocho­czo zmie­niła te­mat, gdy skrę­cili w sze­roki pod­jazd.

Kiedy Ti­mo­thy ścią­gał z bryczki ku­fer, Nancy sko­rzy­stała z oka­zji, żeby mu szep­nąć do ucha:

– Tylko że­byś mi znów nie ga­dał, że trza stąd odejść. Za ża­den pi­niondz ni­g­dzie tera nie pójdę!

– Odejść?! Nie ma mowy! – Chło­pak uśmiech­nął się sze­roko. – Wo­łami by mnie stąd nie wy­cią­gnęli. Te­raz z tym dzie­cia­kiem bę­dzie tu na co dzień nie­zła za­bawa, lep­sza niż kino!

– Za­bawa... Za­bawa... – po­wta­rzała Nancy z obu­rze­niem. – Dla tego nie­bo­żątka to chyba win­cyj niż tylko za­bawa. A jak one tu we dwie będą pró­bo­wały ra­zem żyć, to pew­nie tej ma­łej trza bę­dzie ja­kiej skały schro­nie­nia[2]. I ja tą skałą będę, a co!

Zło­żyw­szy tę de­kla­ra­cję, Nancy od­wró­ciła się i po­pro­wa­dziła Pol­ly­annę po sze­ro­kich scho­dach do domu.

ROZ­DZIAŁ IV

Po­koik na pod­da­szu

PANNA POLLY HAR­RING­TON nie wstała, żeby przy­wi­tać sio­strze­nicę. Ow­szem, pod­nio­sła wzrok znad książki, gdy Nancy i dziew­czynka po­ja­wiły się w drzwiach sa­lo­niku, i wy­cią­gnęła dłoń, a z każ­dego ozię­ble wy­cią­gnię­tego palca biło słowo „po­win­ność”.

– Wi­taj, Pol­ly­anno. Chcia­ła­bym...

Nie zdo­łała po­wie­dzieć nic wię­cej, gdyż Pol­ly­anna wła­ści­wie prze­le­ciała przez po­kój i rzu­ciła się na skon­ster­no­waną, ze­sztyw­niałą ciotkę.

– Och, cio­ciu, cio­ciu, tak się cie­szę, że mi po­zwo­li­łaś tu ze sobą za­miesz­kać! – szlo­chała dziew­czynka. – Na­wet nie wiesz, jak miło jest mieć cie­bie, Nancy i to wszystko, gdy się miało tylko pa­nie z Koła Opieki!

– Do­my­ślam się, choć nie po­zna­łam pań z Koła Opieki – od­parła panna Polly sztywno, pró­bu­jąc się wy­zwo­lić z uchwytu za­ci­śnię­tych pa­lusz­ków i kie­ru­jąc chmurne spoj­rze­nie w stronę słu­żą­cej sto­ją­cej w progu. – Nancy, mo­żesz odejść. Pol­ly­anno, bądź tak miła i stań pro­sto, jak na­leży. Jesz­cze nie zdą­ży­łam ci się przyj­rzeć.

Pol­ly­anna na­tych­miast się cof­nęła, sza­leń­czo ro­ze­śmiana.

– No tak, rze­czy­wi­ście, ale nie bar­dzo jest na co pa­trzeć, bo mam za dużo pie­gów. Och, i mu­szę też wy­ja­śnić, o co cho­dzi z tą czer­woną su­kienką i tam­tym czar­nym ak­sa­mit­nym ża­kie­ci­kiem z bia­łymi prze­tar­ciami na łok­ciach. Mó­wi­łam Nancy, że tata po­wie­dział...

– Po­mińmy to, co mó­wił – prze­rwała panna Polly cierpko. – Pew­nie masz ja­kiś ku­fer?

– O tak! Bar­dzo piękny, do­sta­łam go od pań z Koła Opieki. Nie­wiele w nim przy­wio­złam, to zna­czy swo­ich wła­snych rze­czy. W da­rach nie było ostat­nio zbyt dużo ubrań dla dziew­czy­nek, no ale po ta­cie zo­stały wszyst­kie książki, a pani White po­wie­działa, że po­win­nam je za­trzy­mać. Bo tata...

– Pol­ly­anno – prze­rwała jej znów ciotka ostrym to­nem. – Jest jedna sprawa, którą od razu po­win­ny­śmy so­bie wy­ja­śnić, a mia­no­wi­cie: nie ży­czę so­bie, że­byś mi opo­wia­dała o swoim ojcu.

Dziew­czynka z drże­niem ust wcią­gnęła po­wie­trze.

– Ależ... cio­ciu... Czyli... – Za­wa­hała się, a ciotka wy­ko­rzy­stała oka­zję i mó­wiła da­lej:

– Pój­dziemy na górę do two­jego po­koju. Ku­fer już tam po­wi­nien być. Ka­za­łam Ti­mo­thy’emu za­nieść na miej­sce twój ba­gaż, o ile ja­kiś masz. Chodź za mną, Pol­ly­anno.

Dziew­czynka bez słowa się od­wró­ciła i wy­szła za ciotką z po­koju. W jej oczach wzbie­rały łzy, lecz dziel­nie trzy­mała głowę wy­soko.

„Osta­tecz­nie chyba się cie­szę, że nie chce, żeby mó­wiła o ta­cie – my­ślała. – Może bę­dzie mi ła­twiej, je­śli nie będę o nim wspo­mi­nać. Pew­nie zresztą wła­śnie dla­tego mi za­bro­niła”.

Tak za­tem Pol­ly­anna, na nowo prze­ko­nana o „do­broci” ciotki, chwilę po­mru­gała, aż łzy obe­schły, a po­tem za­częła roz­glą­dać się cie­ka­wie do­okoła.

Była te­raz na scho­dach. Z przodu wy­twor­nie sze­le­ściła czarna je­dwabna suk­nia ciotki, a z tyłu przez otwarte drzwi można było do­strzec dy­wany o sub­tel­nych bar­wach i krze­sła obite atła­sem. Cu­downa wy­kła­dzina pod sto­pami ugi­nała się jak zie­lony mech. Po bo­kach po­ły­ski­wały to po­zła­cane ramy ob­ra­zów, to pro­mie­nie słońca prze­ni­ka­jące przez zwiewną siatkę ko­ron­ko­wych fi­ran.

– Och, cio­ciu... – szep­tała dziew­czynka w za­chwy­cie – co za cu­downy, cu­downy dom! Pew­nie się cio­cia okrop­nie cie­szy, że jest taka bo­gata!

– Pol­ly­anno! – wy­krzyk­nęła panna Polly, która od­wró­ciła się gwał­tow­nie w jej stronę, do­tarł­szy na szczyt scho­dów. – Jak mo­żesz tak do mnie mó­wić?!

– Ale dla­czego? Czy cio­cia się nie cie­szy? – spy­tała Pol­ly­anna, szcze­rze zdzi­wiona.

– By­naj­mniej. Nie po­zwa­lam so­bie od­czu­wać grzesz­nej dumy z po­wodu da­rów po­wie­rzo­nych mi przez Pana – oświad­czyła ciotka. – A już na pewno nie z po­wodu bo­gactwa!

Panna Polly od­wró­ciła się i ru­szyła przez hol ku drzwiom, za któ­rymi znaj­do­wały się schody wio­dące na pod­da­sze. Całe szczę­ście, my­ślała, że ulo­ko­wała to dziecko w po­ko­iku na gó­rze. Po­cząt­kowo chciała po pro­stu umie­ścić sio­strze­nicę jak naj­da­lej od sie­bie, a za­ra­zem w miej­scu, gdzie w wy­niku dzie­cię­cego roz­tar­gnie­nia nie uszko­dzi ona kosz­tow­nych ele­men­tów wy­po­sa­że­nia domu. Te­raz jed­nak, wi­dząc u dziew­czynki wy­raźny rys próż­no­ści, uznała za tym bar­dziej wła­ściwe za­kwa­te­ro­wa­nie jej w po­koju urzą­dzo­nym skrom­nie i pro­sto.

Stópki Pol­ly­anny ocho­czo tu­po­tały za ciotką. Z jesz­cze więk­szą ochotą jej duże nie­bie­skie oczy usi­ło­wały roz­glą­dać się jed­no­cze­śnie na wszyst­kie strony, żeby ża­den znaj­du­jący się w tym wspa­nia­łym domu piękny lub in­te­re­su­jący przed­miot nie uszedł jej uwagi. Naj­bar­dziej roz­ocho­cone były jed­nak jej my­śli, sku­pione te­raz na cu­dow­nie eks­cy­tu­ją­cej kwe­stii, ma­ją­cej się wkrótce roz­wią­zać: za któ­rymi z tych wszyst­kich fa­scy­nu­ją­cych drzwi kryje się jej po­kój, jej piękny po­kój pe­łen za­słon, dy­wa­ni­ków i ob­raz­ków, prze­zna­czony tylko dla niej? Wów­czas na­gle ciotka otwo­rzyła drzwi na szczy­cie i we­szła na ko­lejne schody.

Tu już nie bar­dzo było co po­dzi­wiać. Po obu stro­nach wzno­siły się gołe ściany. Schody wy­cho­dziły na sze­roką po­łać mrocz­nej prze­strzeni cią­gną­cej się aż do da­le­kich za­ka­mar­ków, w któ­rych dach nie­mal sty­kał się z pod­łogą. Upchnięto tam nie­zli­czone ku­fry i skrzy­nie. Było go­rąco i duszno. Pol­ly­anna bez­wied­nie pod­nio­sła wy­żej głowę, tak ciężko się jej od­dy­chało. Póź­niej zaś spo­strze­gła, że ciotka otwo­rzyła na oścież drzwi po pra­wej stro­nie.

– Pro­szę, Pol­ly­anno, oto twój po­kój. Wi­dzę, że twój ku­fer już tu jest. Masz do niego klucz?

Dziew­czynka po­ki­wała głową w osłu­pie­niu. Pa­trzyła sze­roko roz­war­tymi, nieco prze­stra­szo­nymi oczami.

Panna Polly zmarsz­czyła brwi.

– Gdy ci za­daję py­ta­nie, Pol­ly­anno, wo­la­ła­bym, że­byś od­po­wia­dała na głos, a nie tylko ki­wała głową.

– Tak, cio­ciu.

– Dzię­kuję, tak le­piej. Są­dzę, że masz tu wszystko, czego ci po­trzeba – do­dała, zer­ka­jąc na dzba­nek i ręcz­niki na wie­szaku. – Przy­ślę na górę Nancy, żeby po­mo­gła ci się roz­pa­ko­wać. Ko­la­cja jest o szó­stej – za­koń­czyła swój wy­wód, wy­szła z po­koju i po­pły­nęła po scho­dach na dół.

Po jej odej­ściu Pol­ly­anna przez chwilę stała nie­ru­chomo i za nią pa­trzyła. Po­tem skie­ro­wała sze­roko otwarte oczy na gołe ściany, nagą pod­łogę i nie­osło­nięte okna. Na ko­niec jej wzrok spo­czął na nie­wiel­kim ku­frze, który jesz­cze cał­kiem nie­dawno stał w jej wła­snym po­ko­iku da­leko na za­cho­dzie kraju. Po­de­szła bez­rad­nie w jego stronę, pa­dła przy nim na ko­lana i skryła twarz w dło­niach. Gdy kilka mi­nut póź­niej na­de­szła Nancy, tam wła­śnie ją za­stała.

– Już, już, nie­bo­żątko... – po­cie­szała ją, sama też na ko­la­nach, wziąw­szy dziew­czynkę w ob­ję­cia. – Te­gom się oba­wiała, że taką pa­nienkę zo­ba­czę, oj tak, tak...

Pol­ly­anna po­krę­ciła głową.