Pokonać demony przyszłości, tom 1. Bolesna tajemnica - Ilona Łuczyńska - ebook

Pokonać demony przyszłości, tom 1. Bolesna tajemnica ebook

Łuczyńska Ilona

4,4

Opis

Alison boleśnie przekonała się, jak życie, cele i priorytety mogą się drastycznie zmienić przez tragiczne wydarzenia, na które nie mamy wpływu. Napadnięta i zgwałcona tuż przy posiadłości Jasona, mogła skończyć dużo gorzej, gdyby nie jego interwencja. Mężczyzna mimo lęku i niepewności, pomaga nieznajomej. Prowadzi to do trudnej konfrontacji z przeszłością i zmierzenia się ze swoimi traumami.

 

Ally i Jason – dwoje życiowych rozbitków, którzy próbują wrócić do normalnego życia i zapomnieć o bolesnych i trudnych przeżyciach. Czy będą w stanie nawzajem sobie pomóc pokonać własne demony?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (66 ocen)
42
15
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agaskot

Nie oderwiesz się od lektury

polecam każdemu
00
Czarnnulka-36

Nie oderwiesz się od lektury

piękna
00
Kuszla

Nie oderwiesz się od lektury

Czy najgorszy dzień życia, ma prawo rozpocząć coś pięknego?? 🤎🤎🤎🤎🖤🖤🖤🤎🤎🤎🤎 W pewien ponury wieczór, kiedy mrok wziął we władanie miejskie uliczki, obok domu Jasona dochodzi do napasci na tle seksualnym. Napastnik nie próbuje się wycofać, kiedy jego ofiarą usilnie próbowała przetrwać. Ogłuszając ją, odbiera jej to, na co każdy człowiek zasługuje - godność. Dzięki systemowi monitoringu, przylegającym do posiadłości mężczyzny, atak ten zostaje zauważony. Niestety, nie pomaga to ochronić kobiety. Poranionej kobiecie na pomoc przybiega Jason, jednocześnie naruszając swoją strefę komfortu osobistego. Dwoje ludzi. Dwie tragedię. Dwie traumy. Choć tak różne, to jednocześnie tak podobne. Czy ich przeszłość będzie w stanie zbliżyć ich do siebie? 🤎🤎🤎🤎🖤🖤🖤🤎🤎🤎🤎 Wielokrotnie słyszymy, że jakaś książka jest mocna. Ale co to znaczy? W tym roku przeczytałam 385 książek. Około 5 mogę zaliczyć do "mocnych". Mimo tego, w ponad 120 odnajdziemy sceny brutalności. Skąd więc ta ró...
00
Dagmara73

Dobrze spędzony czas

ok
00
agnieszkanieroda86

Nie oderwiesz się od lektury

‼️RECENZJA‼️ Tytuł: Bolesna tajemnica Autor: Ilona Łuczyńska Wydawnictwo: Lucky Ogromnie dziękuję wydawnictwu za egzemplarz do recenzji. Pierwszy tom cyklu Pokonać demony przeszłości „Bolesna tajemnica”. Poznajemy głównego bohatera Jasona, który mieszka w twierdzy. Ogradza się od ludzi, ponieważ przeżył w dzieciństwie coś okropnego. Cały czas ma koszmary i nie pozwala się nikomu dotykać. Pewnego dnia, gdy pracuje kolejny raz nad programem komputerowym zauważa na swoim monitoringu, że ktoś atakuje kobietę. Pomimo wielkiego lęku, jaki w nim siedzi biegnie jej na pomoc. Alison wybierała się do swojego pacjenta na terapię, gdy nagle została zaatakowana przez mężczyznę. Broniła się i krzyczała, lecz niestety napastnik ją pobił i zgwałcił. Budzi się w domu Jasona. Tak właśnie znajomość tej dwójki się zaczna. Ta książka jest tak dobra, że brak mi słów. Do tej pory myślałam, że pierwsza debiutancka historia autorki była świetna, ale tym razem dostałam bardzo dobrą książkę, od której tru...
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Ilo­na Łu­czy­ńska Co­py­ri­ght © 2022 by Luc­ky
Pro­jekt okład­ki: Ilo­na Go­sty­ńska-Rym­kie­wicz
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­da­ński
Re­dak­cja i ko­rek­ta: Klau­dia Jo­va­no­vska
Wy­da­nie I
Ra­dom 2022
ISBN 978-83-67184-46-5
Wy­daw­nic­two Luc­ky ul. Że­rom­skie­go 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­luc­ky.plwww.wy­daw­nic­two­luc­ky.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

ROZ­DZIAŁ 1

JA­SON

Sie­dzia­łem w cen­trum do­wo­dze­nia, jak na­zy­wa­łem je­den z po­koi w swo­im domu, wy­pe­łnio­ny mo­ni­to­ra­mi i dzie­si­ąt­ka­mi urządzeń. Mój dom to ist­na for­te­ca, na­szpi­ko­wa­na elek­tro­ni­ką i sys­te­ma­mi alar­mo­wy­mi. To, co prze­ży­łem w dzie­ci­ństwie i od cze­go ucie­kłem, na­uczy­ło mnie, by nie ufać ni­ko­mu. Zda­wa­łem so­bie spra­wę, że lu­dzie mają mnie za dzi­wa­ka, za­mo­żne­go ge­niu­sza kom­pu­te­ro­we­go, któ­ry nie­ma­lże nie wy­cho­dzi poza swo­ją zło­tą klat­kę. Nie­wie­le mnie to jed­nak ob­cho­dzi­ło. Oni nie wi­dzie­li tego, co ja, nie prze­ży­li tego, co ja...

Na zle­ce­nie jed­ne­go z klien­tów two­rzy­łem nowy pro­gram, któ­ry miał mi przy­nie­ść duże pie­ni­ądze. Dzi­ęki swo­im zdol­no­ściom stwo­rzy­łem wła­sną jed­no­oso­bo­wą fir­mę, ge­ne­ru­jącą spo­re zy­ski. Nie po­trze­bo­wa­łem tak dużo pie­ni­ędzy. Chcia­łem mieć tyl­ko tyle, by prze­żyć i zbu­do­wać wo­kół sie­bie twier­dzę, w któ­rej będę mógł się po­czuć bez­piecz­nie. Dla­te­go przy­naj­mniej po­ło­wę tego, co za­ra­biam, roz­da­ję po­trze­bu­jącym. Nie je­stem świ­ęty, tak na­praw­dę my­ślę, że je­stem nie­źle po­pie­przo­ny, ale sta­ram się żyć tak, by ni­ko­go nie krzyw­dzić. Wy­jąt­kiem je­stem ja sam... Sie­bie krzyw­dzę ka­żde­go dnia

Na­gle ruch na jed­nym z ekra­nów mo­ni­to­rin­gu przy­kuł mój wzrok. Przyj­rza­łem się i po­czu­łem, jak coś mro­zi mi krew w ży­łach. Zo­ba­czy­łem mężczy­znę, któ­ry pró­bo­wał wci­ągnąć mło­dą ko­bie­tę w gęsto ro­snące krze­wy wo­kół mo­jej po­se­sji. Po chwi­li dziew­czy­na le­ża­ła już na chod­ni­ku i sza­mo­ta­ła się z na­past­ni­kiem. Kie­dy ude­rzył ją w twarz, za­ma­rłem.

Zda­rze­nie wi­dzia­łem tyl­ko frag­men­ta­rycz­nie, bo wi­ęk­szą część za­sła­nia­ły za­ro­śla, a na­past­nik był od­wró­co­ny ty­łem do ka­me­ry. Zro­bi­łem zbli­że­nie w mo­men­cie, gdy ten świr zła­pał gło­wę ofia­ry i ude­rzył nią o pły­tę chod­ni­ka. Przed ocza­mi prze­ska­ki­wa­ły mi ob­ra­zy bi­tej ma­łej dziew­czyn­ki, co spra­wi­ło, że za­re­ago­wa­łem in­stynk­tow­nie. Ze­rwa­łem się z fo­te­la i wy­bie­głem z ga­bi­ne­tu. Po­pędzi­łem do drzwi wy­jścio­wych i rzu­ci­łem się pędem przez traw­nik. Do po­ko­na­nia mia­łem po­nad pół mili, ale ży­wi­łem na­dzie­ję, że zdążę, za­nim ten zwy­rod­nia­lec wy­rządzi ko­bie­cie wi­ęk­szą krzyw­dę. Po raz pierw­szy po­ża­ło­wa­łem za­ku­pu tak du­że­go te­re­nu.

Do­bie­ga­jąc do bra­my, si­ęgnąłem po smart­fo­na i jed­nym klik­ni­ęciem w ekran ją otwo­rzy­łem. Wy­bie­głem na chod­nik, gna­jąc na zła­ma­nie kar­ku. Na ko­ńcu ogro­dze­nia za­uwa­ży­łem, jak na­past­nik pod­no­si się znad le­żącej nie­ru­cho­mo ko­bie­ty. Od­wró­cił się, sły­sząc moje kro­ki, i rzu­cił do uciecz­ki. Tyl­ko przez se­kun­dę za­sta­na­wia­łem się, czy biec za nim, czy za­jąć się ofia­rą. Wy­bra­łem dru­gą opcję.

Ukuc­nąłem nad nie­ru­cho­mym cia­łem, lek­ko szturch­nąłem ra­mię ko­bie­ty i spy­ta­łem, czy mnie sły­szy. Zero re­ak­cji. Spraw­dzi­łem puls, któ­ry na szczęście był wy­czu­wal­ny i moc­ny. Jako że stro­nię od lu­dzi, nie we­zwa­łem ka­ret­ki ani po­li­cji. Nie chcia­łem przy­ci­ągać do sie­bie uwa­gi. Przez chwi­lę go­rącz­ko­wo się za­sta­na­wia­łem, co po­wi­nie­nem zro­bić, lecz do gło­wy przy­cho­dzi­ła mi tyl­ko jed­na, na­pa­wa­jąca mnie stra­chem myśl. Po­mi­mo ogrom­ne­go lęku przed bli­sko­ścią dru­gie­go czło­wie­ka, wsu­nąłem ręce pod cia­ło ko­bie­ty, pod­nio­słem się wraz z nią i za­nio­słem ją do swo­je­go domu.

By­łem wy­spor­to­wa­ny, więc prze­nie­sie­nie jej nie sta­no­wi­ło wiel­kie­go wy­si­łku. Od lat tre­no­wa­łem we wła­snej si­łow­ni, a do ze­szłe­go roku ta­kże ju-jit­su pod okiem oso­bi­ste­go tre­ne­ra. Dzi­ęki nie­mu na­uczy­łem się, przy­naj­mniej częścio­wo, pa­no­wać nad emo­cja­mi i bez­sil­ną agre­sją. Da­wa­ło mi to rów­nież po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa, że w ra­zie ata­ku będę w sta­nie się obro­nić. Nikt już mnie nie skrzyw­dzi! Ni­g­dy wi­ęcej na to nie po­zwo­lę!

Nio­sąc bez­wład­ne cia­ło, sta­ra­łem się nie zwra­cać uwa­gi na to, jak pa­rzy­ło moją skó­rę. Atak pa­ni­ki był tuż za pro­giem, dla­te­go ze wszyst­kich sił sta­ra­łem się za­pa­no­wać nad od­de­chem, wy­łączyć my­śle­nie, za­po­mnieć o tym, że czy­jeś cia­ło do­ty­ka mo­je­go.

Wsze­dłem do sa­lo­nu, uło­ży­łem ko­bie­tę na ka­na­pie i wró­ci­łem do holu, by za­mknąć drzwi oraz na wszel­ki wy­pa­dek uzbro­ić alarm. Nie bar­dzo wie­dzia­łem, co ro­bię, i przez chwi­lę po­czu­łem pa­ni­kę. Za­miast we­zwać słu­żby ra­tow­ni­cze, spro­wa­dzi­łem do swo­je­go azy­lu ca­łkiem obcą oso­bę. Co z tego, że nie­przy­tom­ną i bez­bron­ną, ale prze­cież jej nie zna­łem! Za­raz jed­nak w mo­jej gło­wie po­ja­wił się prze­błysk z prze­szło­ści i po raz mi­lio­no­wy za­sma­ko­wa­łem bólu za­da­ne­go przez po­czu­cie winy.

Le­żąca na ka­na­pie ko­bie­ta wy­gląda­ła na dwa­dzie­ścia kil­ka lat, mia­ła ciem­ne wło­sy, szczu­płą syl­wet­kę i choć nie była kla­sycz­ną pi­ęk­no­ścią, to mia­ła w so­bie coś, co czy­ni­ło jej twarz in­te­re­su­jącą. Oliw­ko­wa cera, zgrab­ny nos, ład­nie wy­kro­jo­ne usta, lek­ko wy­sta­jące ko­ści po­licz­ko­we. Wszyst­kie te ce­chy spra­wia­ły, że gdy­bym miał jed­nym sło­wem okre­ślić pierw­sze wra­że­nie na jej wi­dok, po­wie­dzia­łbym, że ma miłą twarz, co w moim przy­pad­ku było nie­ma­łym wy­ró­żnie­niem.

Po­chy­li­łem się nad dziew­czy­ną i spró­bo­wa­łem ją ocu­cić. Mia­ła ro­ze­rwa­ną bluz­kę, któ­ra od­sła­nia­ła de­kolt i ła­god­ne wzgór­ki pier­si. Za­wsty­dzo­ny, za­kry­łem je reszt­ka­mi ma­te­ria­łu.

Skie­ro­wa­łem wzrok w dół i do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­łem, że mia­ła opusz­czo­ne majt­ki. Na udach spod spód­ni­cy wy­ła­nia­ły się roz­ma­za­ne śla­dy krwi. Ten ob­raz wy­wo­łał u mnie mdło­ści na wspo­mnie­nie, ile razy zmy­wa­łem z sie­bie wła­sną krew. Za­drża­łem i nogi się pode mną ugi­ęły. Osu­nąłem się na sto­jący obok ka­na­py fo­tel i w my­ślach wci­ąż po­wta­rza­łem jak man­trę: „Ja­son, dasz radę”. Te sło­wa mó­wi­łem so­bie od po­nad dwu­dzie­stu lat i to one po­zwo­li­ły mi prze­trwać naj­gor­sze chwi­le.

ROZ­DZIAŁ 2

JA­SON

Na­zy­wam się Ja­son Unwor­thy, co mo­żna prze­tłu­ma­czyć jako nie­god­ny, bez­war­to­ścio­wy. Ta­kie na­zwi­sko przy­bra­łem po uciecz­ce z mo­je­go wi­ęzie­nia. Zro­bio­no mi tam pra­nie mó­zgu i uwa­ża­łem, że je­stem nie­god­ny, by żyć, ist­nieć. To na­zwi­sko ide­al­nie pa­so­wa­ło do ko­goś ta­kie­go jak ja, do zera, któ­rym by­łem.

Z zera sta­łem się ge­niu­szem kom­pu­te­ro­wym, wo­kół któ­re­go wci­ąż pa­nu­je otocz­ka ta­jem­ni­czo­ści, jak­by cze­goś nie­ziem­skie­go. Mimo że obec­nie mam trzy­dzie­ści trzy lata, na­dal pra­wie nikt nic o mnie nie wie, nikt tak do ko­ńca nie zna mo­jej prze­szło­ści.

Ze świa­tem ze­wnętrz­nym kon­tak­tu­ję się naj­częściej dro­gą elek­tro­nicz­ną. Za­ku­py rów­nież za­ma­wiam głów­nie przez in­ter­net. Spo­ra­dycz­nie je­żdżę po świe­że wa­rzy­wa lub do skle­pu z elek­tro­ni­ką. Jest tyl­ko garst­ka osób, z któ­ry­mi się spo­ty­kam w ra­zie ko­niecz­no­ści. Do jed­nej z nich wła­śnie za­mie­rza­łem za­dzwo­nić. Si­ęgnąłem po smart­fo­na i po­wie­dzia­łem „dok­tor Jo­nes”, po czym te­le­fon wy­brał nu­mer do mo­je­go le­ka­rza in­ter­ni­sty.

– Dzień do­bry. – Nie mu­sia­łem się przed­sta­wiać.

– Wi­taj, Ja­so­nie, miło cię sły­szeć – przy­wi­ta­ła się. – Mam na­dzie­ję, że wszyst­ko u cie­bie w po­rząd­ku? – spy­ta­ła z nie­po­ko­jem moja roz­mów­czy­ni.

– U mnie tak, ale by­łem świad­kiem na­pa­ści na ko­bie­tę obok mo­jej po­se­sji. Spraw­ca ucie­kł, a ja przy­nio­słem ją do swo­je­go domu.

Nie spy­ta­ła na­wet, dla­cze­go nie we­zwa­łem od­po­wied­nich słu­żb, bo zna­ła mnie na tyle do­brze, iż wie­dzia­ła, że nie będę ry­zy­ko­wał zbyt wie­lu py­tań do­ty­czących mo­jej oso­by.

– Czy mo­gła­byś przy­je­chać do mnie i ją zba­dać? Jest nie­przy­tom­na, na udach ma krew i wy­gląda na to, że zo­sta­ła zgwa­łco­na.

– Boże, Ja­son, tu jest po­trzeb­na po­li­cja i po­go­to­wie! – Sta­ra­ła się prze­mó­wić mi do roz­sąd­ku.

– Sa­man­tho, ustal­my, że naj­pierw niech ta ko­bie­ta się obu­dzi, wte­dy po­dej­mie­my de­cy­zję, co na­le­ży zro­bić, do­brze?

– No do­brze – wes­tchnęła z re­zy­gna­cją. – Od­mó­wię ostat­nie­go pa­cjen­ta i przy­ja­dę za pół go­dzi­ny.

– Bar­dzo dzi­ęku­ję – po­wie­dzia­łem z wdzi­ęcz­no­ścią w gło­sie.

– Wiesz, że za­wsze mo­żesz na mnie li­czyć – do­da­ła cie­płym gło­sem.

– Wiem i to do­ce­niam – od­po­wie­dzia­łem i za­ko­ńczy­łem po­łącze­nie.

Dok­tor Jo­nes była jed­ną z dwóch osób, któ­ra przy­naj­mniej się do­my­śla­ła, ja­kie pie­kło prze­sze­dłem. Kie­dy by­łem na­sto­lat­kiem, to ona le­czy­ła mnie z ró­żnych cho­rób, bez po­wia­da­mia­nia opie­ki spo­łecz­nej. Wie­dzia­ła, że gdy tyl­ko zja­wi się ktoś od nich, znik­nę. Da­wa­ła mi leki za dar­mo i na swój spo­sób trosz­czy­ła się o bez­dom­ne­go chło­pa­ka. Z cza­sem się za­przy­ja­źni­li­śmy i ni­ko­mu nie ufa­łem bar­dziej niż jej.

Od­wró­ci­łem się do le­żącej na ka­na­pie dziew­czy­ny. Jęk­nęła, krzy­wi­ąc się, i po­wo­li za­mru­ga­ła ocza­mi. Ob­lał mnie zim­ny pot na myśl o kon­tak­cie twa­rzą w twarz z kimś ob­cym, ale ukuc­nąłem przy ka­na­pie i szep­nąłem, by się nie bała i że jest bez­piecz­na. Mimo mo­ich za­pew­nień, nie­zna­jo­ma po­de­rwa­ła się do po­zy­cji sie­dzącej, lecz szyb­ko zła­pa­ła za tył gło­wy i jęk­nęła z bólu. Kie­dy uda­ło jej się usi­ąść, opa­rła ple­cy o tył ka­na­py, a ja szyb­ko przy­kry­łem jej nogi ko­cem. Nie chcia­łem, by od razu za­uwa­ży­ła śla­dy krwi i opusz­czo­ną bie­li­znę. Ner­wo­wo wy­ta­rłem dło­nie o spodnie, chcąc się po­zbyć nie­wi­dzial­nych śla­dów, po­zo­sta­łych po do­tkni­ęciu dziew­czy­ny.

Spoj­rza­ła na mnie sar­ni­mi ocza­mi, któ­re de­li­kat­nie ogrza­ły moje zmar­z­ni­ęte ser­ce. Mia­ły rzad­ko spo­ty­ka­ną zie­lo­ną bar­wę i wprost hip­no­ty­zo­wa­ły. Na­gle uj­rza­łem w nich pa­nicz­ny strach, któ­ry sam tak często wi­dzia­łem w lu­strze. Chy­ba uświa­do­mi­ła so­bie, że jest w nie­zna­nym miej­scu z ob­cym mężczy­zną, bo z jej ust wy­do­był się krzyk. Jed­no­cze­śnie pró­bo­wa­ła nie­zdar­nie wstać i praw­do­po­dob­nie rzu­cić się do uciecz­ki, lecz nie­mal upa­dła od za­wro­tów gło­wy. Kie­dy usia­dła z po­wro­tem na ka­na­pie, prze­mó­wi­łem ła­god­nym gło­sem:

– Spo­koj­nie, nie bój się. Je­steś tu bez­piecz­na. Ktoś cię na­pa­dł, a ja przy­nio­słem cię do swo­je­go domu, bo by­łaś nie­przy­tom­na – tłu­ma­czy­łem. – Za­raz przy­je­dzie le­kar­ka, żeby cię zba­dać – do­da­łem, chcąc zmniej­szyć jej strach przed nie­zna­jo­mym mężczy­zną. – Mam na imię Ja­son, a ty jak się na­zy­wasz?

– Ally... Ali­son Clark – wy­du­ka­ła, a strach w jej gło­sie był aż nad­to wy­ra­źny.

– Ally, czy coś cię boli?

– Naj­bar­dziej gło­wa, z tyłu – wy­ja­śni­ła, do­ty­ka­jąc dło­nią bo­le­sne­go miej­sca.

– Gdzieś jesz­cze cię boli? – do­py­ta­łem.

– Yyy. – Spoj­rza­ła szyb­ko w dół na koc i do­my­śli­łem się, jaka część cia­ła spra­wia jej ból. – O Boże, czy on... – wy­jąka­ła ła­mi­ącym się gło­sem – czy on... on mnie zgwa­łcił?! Pro­szę, po­wiedz, że to nie­praw­da. – Za­kry­ła usta dło­nią, lecz i tak sły­chać było wy­do­by­wa­jący się z nich krzyk roz­pa­czy.

– Bar­dzo mi przy­kro, ale sądzę, że tak – po­wie­dzia­łem ci­cho. – Przy­je­dzie zna­jo­ma le­kar­ka, zba­da cię i za­sta­no­wi­my się, co zro­bić, do­brze? – Ski­nęła tyl­ko gło­wą i się roz­pła­ka­ła. Sie­dzia­ła sku­lo­na w rogu ka­na­py z pod­kur­czo­ny­mi no­ga­mi. Gdy do­ta­rło do niej, co na­praw­dę się wy­da­rzy­ło, roz­kle­iła się na do­bre, a ja nie bar­dzo wie­dzia­łem, co ro­bić. Ostat­nią oso­bą, któ­rą po­cie­sza­łem, była Li­lith, ale to było po­nad dwa­dzie­ścia lat temu.

Kie­dy spy­ta­łem, czy chcia­ła­by się cze­goś na­pić, po­pro­si­ła o wodę. Po­sze­dłem do kuch­ni i po chwi­li wró­ci­łem z na­pe­łnio­ną szklan­ką, lecz dziew­czy­nie tak się trzęsły ręce, że nie by­łem pe­wien, czy uda jej się co­kol­wiek wy­pić. Usia­dłem na­prze­ciw­ko niej w fo­te­lu i go­rącz­ko­wo za­sta­na­wia­łem się, o czym z nią roz­ma­wiać i co będzie da­lej w jej spra­wie. Nie chcia­łem tu po­li­cji. Ca­ły­mi la­ta­mi pra­co­wa­łem nad swo­ją ano­ni­mo­wo­ścią i nie mo­głem do­pu­ścić do tego, by ktoś znisz­czył moje po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa.

Spy­ta­łem, gdzie miesz­ka i co ro­bi­ła w tej oko­li­cy. Oka­za­ło się, że jej dom znaj­du­je się rap­tem trzy prze­czni­ce ode mnie.

Na­gle spy­ta­ła:

– Gdzie jest moja to­reb­ka?

Za­sko­czo­ny prze­szu­ki­wa­łem pa­mi­ęć, lecz do­sze­dłem do wnio­sku, że na chod­ni­ku nie za­re­je­stro­wa­łem żad­nej to­reb­ki.

– Wy­da­je mi się, że na­past­nik ją ukra­dł, bo nie wi­dzia­łem jej, gdy do cie­bie do­bie­głem.

– Jak to się sta­ło, że tam by­łeś? – spy­ta­ła.

– Mam w domu sys­tem mo­ni­to­ru­jący – wy­ja­śni­łem. – Za­uwa­ży­łem was na jed­nym z ekra­nów, bo zo­sta­łaś na­pad­ni­ęta na skra­ju mo­je­go te­re­nu. Przy­kro mi, że nie zdo­ła­łem przy­biec wcze­śniej, by uchro­nić cię przed... – za­wie­si­łem głos, wzbra­nia­jąc się przed wy­po­wie­dze­niem sło­wa „gwa­łt”.

– Je­stem ci wdzi­ęcz­na, że przy­by­łeś mi na ra­tu­nek. Nie wia­do­mo, jak by się to sko­ńczy­ło, gdy­byś się nie zja­wił. – Znów za­łka­ła, a ja po­czu­łem się bez­rad­ny, bo nie mo­głem w ża­den spo­sób zmniej­szyć jej bólu.

Mój umy­sł, na­sta­wio­ny na szu­ka­nie roz­wi­ąza­nia, przy­stąpił do ana­li­zo­wa­nia sy­tu­acji ze stro­ny czy­sto prak­tycz­nej.

– Ally, mia­łaś w to­reb­ce do­ku­men­ty, kar­ty kre­dy­to­we? – spy­ta­łem pe­wien, że to po­twier­dzi.

– Tak.

– W ta­kim ra­zie trze­ba na­tych­miast za­dzwo­nić do ban­ku, żeby za­blo­ko­wać kar­ty, i na po­li­cję, by po­wia­do­mić, że zgu­bi­łaś do­ku­men­ty, za­nim ten zbir ogo­ło­ci two­je kon­to.

– O Boże, nie po­my­śla­łam o tym.

– A może wo­lisz za­lo­go­wać się do ban­ku i w ten spo­sób za­blo­ko­wać kar­tę?

– Tak, to wy­star­czy.

Po­da­łem jej swo­je­go smart­fo­na. Gdy za­blo­ko­wa­ła kar­tę i prze­ko­na­ła się, że żad­na go­tów­ka nie znik­nęła z jej kon­ta, za­dzwo­ni­ła na po­li­cję. Dy­żur­ny za­da­wał py­ta­nia, ale zby­ła go, mó­wi­ąc, że nie wie, gdzie zgu­bi­ła do­wód oso­bi­sty. Stwier­dzi­ła, że nie ko­rzy­sta­ła z nie­go od kil­ku dni i nie ma po­jęcia, kie­dy jej zgi­nął. Dało się za­uwa­żyć, że i ona z ja­kie­goś po­wo­du nie chcia­ła po­wia­da­miać po­li­cji o gwa­łcie.

Naj­wa­żniej­sze spra­wy zo­sta­ły za­ła­twio­ne. Nie­dłu­go po­tem za­dzwo­nił do­mo­fon. Wsta­łem i po­sze­dłem do holu, gdzie na ma­łym mo­ni­to­rze zo­ba­czy­łem auto dok­tor Jo­nes i zbli­że­nie jej twa­rzy. Otwo­rzy­łem bra­mę i sta­nąłem w drzwiach, cze­ka­jąc na le­kar­kę.

Wy­sia­dła z lśni­ące­go mer­ce­de­sa, któ­ry był wy­ra­zem mo­jej wdzi­ęcz­no­ści za to, ile dla mnie zro­bi­ła. Z czu­ło­ścią ob­jęła mnie na po­wi­ta­nie. Była to je­dy­na oso­ba, któ­ra mnie przy­tu­la­ła i któ­rej na to po­zwa­la­łem. Trak­to­wa­łem tę pi­ęćdzie­si­ęcio­let­nią ko­bie­tę tro­chę jak mat­kę, któ­rej nie mia­łem, a ona mnie jak wła­sne­go syna.

Sa­man­tha była dość wy­so­ka, szczu­pła i za­dba­na. Za­wsze ele­ganc­ka i z cie­płym uśmie­chem na ustach. Była też le­ka­rzem z praw­dzi­we­go po­wo­ła­nia. Trosz­czy­ła się o pa­cjen­tów, często kosz­tem swo­je­go wol­ne­go cza­su. Mia­ła ta­kże wspa­nia­łe­go męża Da­vi­da, któ­ry sta­rał się być dla mnie na­miast­ką ojca. Tych dwo­je lu­dzi było je­dy­ny­mi, któ­rzy zro­bi­li dla mnie tyle do­bre­go. Dok­tor Sa­man­tha trosz­czy­ła się o mnie, od­kąd zja­wi­łem się w jej przy­chod­ni jako kil­ku­na­sto­let­ni bez­dom­ny chło­pak, wy­cie­ńczo­ny za­pa­le­niem płuc.

Już w pro­gu jej ga­bi­ne­tu wy­zna­łem, że nie mam ubez­pie­cze­nia ani pie­ni­ędzy, i bu­ńczucz­nie oświad­czy­łem, że je­śli po­wia­do­mi opie­kę spo­łecz­ną, uciek­nę. Była wstrząśni­ęta moim sta­nem, a jesz­cze bar­dziej wy­glądem mo­ich ple­ców, na któ­rych pra­wie nie było nor­mal­nej skó­ry, tyl­ko same bli­zny. Kie­dy spy­ta­ła, kto mi to zro­bił, burk­nąłem, że to nie jej spra­wa. Pró­bo­wa­ła drążyć te­mat, lecz wi­dząc, jak opusz­czam ko­szul­kę i za­czy­nam się pod­no­sić z le­żan­ki, za­nie­cha­ła dal­szych py­tań. Zba­da­ła mnie, nie mó­wi­ąc ani sło­wa na te­mat mo­je­go nędz­ne­go wy­glądu i za­pa­chu nie­my­te­go cia­ła.

– Po­wiesz cho­ciaż, jak masz na imię? – spy­ta­ła ła­god­nym to­nem po tym, jak osłu­cha­ła moje płu­ca.

– Ja­son – od­po­wie­dzia­łem po dłu­ższym na­my­śle, nie­pew­ny, czy zdra­dzić na­wet taki szcze­gół.

– Gdzie miesz­kasz?

– Gdzie się da. – Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

– Nie masz ro­dzi­ny? – do­cie­ka­ła.

– Za dużo py­tań pani za­da­je! – od­pa­rłem bun­tow­ni­czo.

– Nie po­do­ba mi się to, że nie masz gdzie miesz­kać. Je­steś jesz­cze dziec­kiem, nie mo­żesz żyć na uli­cy – oznaj­mi­ła, nie­zra­żo­na to­nem mo­je­go gło­su.

– Nie za­wsze do­sta­je­my to, cze­go chce­my. Na nie­któ­re rze­czy nic nie mo­żna po­ra­dzić. – Po­now­nie wzru­szy­łem ra­mio­na­mi, uda­jąc, że to nic ta­kie­go, na co od­po­wie­dzia­ło mi pe­łne wspó­łczu­cia spoj­rze­nie le­kar­ki.

– W po­rząd­ku, nie na­ci­skam – wes­tchnęła z re­zy­gna­cją. – Dam ci leki i za­pi­szę, jak masz je za­ży­wać. A to moja wi­zy­tów­ka. Je­śli będziesz po­trze­bo­wał po­mo­cy, za­dzwoń... skądś. – Wy­ci­ągnęła rękę, po­da­jąc mi mały kar­to­nik, któ­ry nie­chęt­nie przy­jąłem.

Po­de­szła do sza­fy i wzi­ęła z niej kil­ka le­karstw. Wrzu­ci­ła je do brązo­wej ko­per­ty, po czym wró­ci­ła na fo­tel, wy­jęła coś z szu­fla­dy biur­ka i do­ło­ży­ła do pa­kun­ku.

– Po­tra­fisz czy­tać, czy mam ci wy­ja­śnić daw­ko­wa­nie? – spy­ta­ła.

– Oczy­wi­ście, że po­tra­fię. – Ob­ru­szy­łem się.

Uśmiech­nęła się lek­ko i za­pew­ni­ła, że nie chcia­ła mnie ob­ra­zić. Po­da­ła mi ko­per­tę i po­pro­si­ła, że­bym o sie­bie dbał. Gdy sze­dłem do drzwi, usły­sza­łem jesz­cze jej głos:

– Ja­so­nie, pa­mi­ętaj, że mo­żesz do mnie za­dzwo­nić w ra­zie kło­po­tów. Po­sta­ram się po­móc.

– Dzi­ęku­ję, pani dok­tor – od­pa­rłem i szyb­ko wy­sze­dłem.

Po do­tar­ciu do mo­je­go obo­zo­wi­ska otwo­rzy­łem ko­per­tę i oprócz le­karstw, zna­la­złem w niej pi­ęćdzie­si­ąt do­la­rów. Ni­g­dy wcze­śniej nie trzy­ma­łem w ręce tak du­żej dla mnie kwo­ty. Łzy wzru­sze­nia prze­sło­ni­ły mi wzrok, bo to był pierw­szy tak hoj­ny gest, jaki otrzy­ma­łem od cza­su nie­wo­li.

Od tam­tej pory na­sze dro­gi kil­ku­krot­nie się krzy­żo­wa­ły. Jesz­cze dwa razy tra­fi­łem do przy­chod­ni dok­tor Jo­nes z go­rącz­ką, a raz sła­nia­jąc się na no­gach, po­ja­wi­łem się na pro­gu jej domu. Było to pod­czas pa­skud­nej stycz­nio­wej po­go­dy. Mia­łem wte­dy sie­dem­na­ście lat. Mo­kry od desz­czu i prze­mar­z­ni­ęty, mimo do­dat­niej tem­pe­ra­tu­ry, a ta­kże wy­czer­pa­ny kil­ku­dnio­wą go­rącz­ką, reszt­ka­mi sił do­ta­rłem pod jej ad­res. Już wcze­śniej wy­śle­dzi­łem, gdzie miesz­ka, trud­no­ścią było tyl­ko do­sta­nie się tam. Sze­dłem ja­kieś osiem mil i gdy do­ta­rłem na jej ga­nek, sił star­czy­ło mi je­dy­nie na na­ci­śni­ęcie dzwon­ka. Gdy otwo­rzy­ły się drzwi i zo­ba­czy­łem w nich twarz dok­tor Sa­man­thy, wy­szep­ta­łem tyl­ko prze­pro­si­ny, że przy­sze­dłem do jej domu, po czym stra­ci­łem przy­tom­no­ść. Le­kar­ka i jej mąż wnie­śli mnie do środ­ka i pie­lęgno­wa­li, do­pó­ki nie wy­zdro­wia­łem. Obie­ca­li ni­ko­mu o mnie nie mó­wić i za­pro­po­no­wa­li, bym za­miesz­kał w ich dom­ku dla go­ści. Po­cząt­ko­wo nie chcia­łem się zgo­dzić. Ba­łem się ko­lej­ne­go uwi­ęzie­nia, ale sam mu­sia­łem przy­znać, że ci lu­dzie na­praw­dę chcie­li mi po­móc.

Pod­czas gdy ja od­zy­ski­wa­łem siły, Da­vid przy­go­to­wy­wał dla mnie nowe lo­kum. Kie­dy tam wsze­dłem, po­czu­łem za­ra­zem wzru­sze­nie, jak i chęć po­wro­tu na uli­cę. Od pi­ęciu lat nie spa­łem pod da­chem, a ostat­nie wspo­mnie­nia z prze­by­wa­nia w po­miesz­cze­niu na­pa­wa­ły mnie zgro­zą, stąd od­ruch uciecz­ki. Mimo to roz­sądek zwy­ci­ężył. Nie mo­głem ca­łe­go ży­cia spędzić na uli­cy, bo ko­lej­ne za­pa­le­nie płuc mo­gło się sko­ńczyć dla mnie na­praw­dę źle.

Pa­ństwo Jo­nes chcie­li za­pew­nić mi wikt, ale się nie zgo­dzi­łem. Po­zwa­la­łem je­dy­nie, by raz w ty­go­dniu przy­no­si­li mi coś cie­płe­go do je­dze­nia. Poza tym ja­dłem to, co zna­la­złem. Przez lata spędzo­ne na uli­cy na­uczy­łem się, jak prze­żyć bez pie­ni­ędzy, gdzie i kie­dy mo­żna zna­le­źć po­ży­wie­nie. By­łem bar­dzo chu­dy, po­nie­waż wca­le nie tak ła­two było zdo­być ko­lej­ny po­si­łek, dla­te­go mu­sia­łem roz­sąd­nie je ra­cjo­no­wać.

Wie­dzia­łem, że dok­tor Jo­nes nie może pa­trzeć na moje wy­sta­jące ko­ści, ale dla mnie wa­żne było za­cho­wa­nie choć tej odro­bi­ny dumy, jaka mi jesz­cze zo­sta­ła. Oprócz niej nie mia­łem ni­cze­go wi­ęcej.

W za­mian za to, co Jo­ne­so­wie dla mnie zro­bi­li, wy­ko­ny­wa­łem ró­żne pra­ce wo­kół domu. Rzad­ko mnie o coś pro­si­li, ro­bi­łem to z wła­snej ini­cja­ty­wy. W chłod­niej­sze dni rąba­łem drew­no do ko­min­ka, w po­zo­sta­łe ko­si­łem traw­nik, pod­le­wa­łem i pie­li­łem ogród, a ta­kże, za zgo­dą wła­ści­cie­li, od­ma­lo­wa­łem we­ran­dę ich domu.

Jed­nak tym, co spra­wia­ło mi naj­wi­ęk­szą przy­jem­no­ść, były spa­ce­ry z Nero, ich owczar­kiem nie­miec­kim. Od pierw­sze­go dnia za­pa­ła­li­śmy do sie­bie sym­pa­tią i była to je­dy­na isto­ta na Zie­mi, wo­bec któ­rej za­cho­wy­wa­łem się jak nor­mal­ny czło­wiek. Oczy­wi­ście, kie­dy nikt nie wi­dział. Nero stał się moim przy­ja­cie­lem, je­dy­nym, ja­kie­go mia­łem w swo­im nędz­nym ży­ciu od cza­su uciecz­ki z pie­kła. Ka­żde­go dnia, gdy wra­ca­łem z do­ryw­czej pra­cy, we dwóch cho­dzi­li­śmy na dłu­gie spa­ce­ry. Po ci­chu ma­rzy­łem, by kie­dyś mieć wła­sne­go psa. Nero ak­cep­to­wał mnie ta­kie­go, ja­kim by­łem. Nie oce­niał pod kątem tego, co prze­ży­łem, nie wy­śmie­wał mo­ich dzi­wactw. Był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, ja­kie­go mo­głem mieć, a na ja­kie­go nie za­słu­gi­wa­łem. Ka­żde­go ran­ka, gdy do­mow­ni­cy wsta­wa­li, on już cze­kał przy drzwiach. Kie­dy je otwie­ra­no, pędził przez po­dwór­ko do dom­ku, w któ­rym miesz­ka­łem, i gło­śnym szcze­ka­niem oznaj­miał swo­ją obec­no­ść.

Nie­ste­ty Nero nie ma już z nami. Od­sze­dł jak wszy­scy, któ­rzy daw­niej byli mi bli­scy. Jed­nak te­raz mam wła­sne­go psa tej sa­mej rasy. Axel jest moim kom­pa­nem i ko­cha mnie bez­gra­nicz­nie, a ja, choć po­cząt­ko­wo się przed tym wzbra­nia­łem, z bie­giem cza­su rów­nież go po­ko­cha­łem. Pies był pre­zen­tem, któ­ry po­da­ro­wa­li mi pa­ństwo Jo­nes, gdy trzy lata temu wpro­wa­dzi­łem się do wła­sne­go domu.

Pew­ne­go dnia, kie­dy jesz­cze u nich miesz­ka­łem, Da­vid przy­nió­sł mi uży­wa­ny kom­pu­ter. W szko­le, w któ­rej uczył fi­zy­ki, wy­mie­nia­no sprzęt na nowy i za nie­du­że pie­ni­ądze od­ku­pił je­den z nich. Ten pre­zent od­mie­nił moje ży­cie. Spra­wił, że sta­łem się tym, kim je­stem te­raz. Po kil­ku ty­go­dniach, gdy roz­gry­złem, jak dzia­ła ta ma­szy­na i czym jest in­ter­net, od­kry­łem w so­bie praw­dzi­wą smy­ka­łkę do kom­pu­te­rów. Dużo czy­ta­łem o wszyst­kim, co do­ty­czy­ło two­rze­nia pro­gra­mów kom­pu­te­ro­wych, sys­te­mów bez­pie­cze­ństwa i po po­nad roku na­pi­sa­łem pierw­szy wła­sny pro­gram. Nie było to nic wiel­kie­go, ale sta­ło się po­cząt­kiem dro­gi pe­łnej suk­ce­sów.

Dro­ga ta nie była ła­twa, po­nie­waż mu­sia­łem się uczyć, jak ro­bić wszyst­kie ob­li­cze­nia, co było utrud­nio­ne przez to, że moja edu­ka­cja za­ko­ńczy­ła się na dwóch kla­sach. Umia­łem względ­nie czy­tać i pi­sać, lecz na tym moja wie­dza szkol­na się ko­ńczy­ła. Za to do­sko­na­le wie­dzia­łem, jak prze­żyć w le­sie, nie ma­jąc ni­cze­go.

Pa­ństwo Jo­nes, wi­dząc we mnie duże mo­żli­wo­ści roz­wo­ju, ku­pi­li mi kom­pu­ter z praw­dzi­we­go zda­rze­nia. Nie chcia­łem go przy­jąć, zro­bi­li prze­cież dla mnie tak wie­le, ale na nic się zda­ły moje obiek­cje. Da­vid kil­ka razy w ty­go­dniu uczył mnie nie­zbęd­ne­go ma­te­ria­łu szkol­ne­go i obaj szyb­ko się prze­ko­na­li­śmy, że chło­nę wie­dzę jak gąb­ka. Jo­ne­so­wie byli ze mnie dum­ni i ro­bi­li wszyst­ko, by uła­twić mi sa­mo­dziel­ne ży­cie.

Swój pierw­szy pro­gram sprze­da­łem w wie­ku dzie­wi­ęt­na­stu lat. Od tego za­częła się moja ka­rie­ra i nowe ży­cie.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki