Pogrzebani - Buchanan Greg - ebook + audiobook + książka

Pogrzebani ebook i audiobook

Buchanan Greg

2,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Do czego są zdolni ludzie, którzy się boją…

Sprawy z przeszłości, które wpływają na teraźniejszość.

Problemy bliskich, które prędzej czy później stają się naszymi problemami.

Przymusowa izolacja ujawniająca mroczne tajemnice i najgorsze ludzkie instynkty.

W pobliżu prowincjonalnego, niemal wymarłego nadmorskiego miasteczka Ilmarsh w Anglii, lokalny detektyw policyjny Alec Nichols odkrywa na farmie szesnaście głów koni, ułożonych w okręgu, z jednym okiem skierowanym w stronę zachodzącego zimowego słońca. Na miejscu zdarzenia pojawia się też lekarka medycyny sądowej Cooper Allen. Mimo zmowy milczenia śledczy wkrótce odkrywają łańcuch zbrodni, które wydarzyły się w tej małej społeczności - zaginięcia, podpalenia i okaleczenia. A wszystko ma związek z czymś śmiertelnie niebezpiecznym i czającym się w samej ziemi.

Ze względu na zagrożenie miasteczko zostaje poddane kwarantannie. Przymusowa izolacja nie służy mieszkańcom. Spirala kłamstw, niedomówień i kolejnych dramatów rozszerza się z każdym dniem. Klaustrofobiczna atmosfera wpływa na psychikę i działania mieszkańców. Okazuje się, że pamięć zbiorowości przechowuje więcej, niż każdy z mieszkańców by sobie życzył…

Pogrzebani to coś więcej niż błyskotliwy thriller. To opowieść o współczesnych i powszechnych problemach: niskich zarobkach, dojmującym braku czasu, powszechnym zmęczeniu i niedoinwestowanej służbie publicznej – oraz o tym, jakie skutki może przynieść takie właśnie połączenie. To również opowieść o poczuciu winy, traumie i karze, osadzona w małej nadmorskiej społeczności, o której zapomniała reszta świata. Mieszkańców łączy ze sobą jeszcze jedno: nikt tu nie widzi dobrego miejsca do życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 16 min

Lektor: Greg Buchanan

Oceny
2,8 (40 ocen)
3
8
13
10
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Charlotte

Ciągnie mnie w mroczną głąb tej kniei,

Lecz woła trzeźwy świat nadziei

I wiele mil od snu mnie dzieli,

I wiele mil od snu mnie dzieli.

Robert Frost, Przystając pod lasem w śnieżny wieczór (1922),przeł. Stanisław Barańczak

1

Na horyzoncie zaśmieconym szczątkami starych, zardzewiałych sylwetek płonęły kłaczki sczerniałych chmur. Byli sami.

– Znów coś rozpylają – mruknął farmer, kiedy wyruszyli. Potem już się nie odzywał.

A teraz w świetle latarek ujrzeli niską skarpę na skraju płytkiego strumienia przecinającego osuszone mokradła. Z trzcin porastających mulisty brzeg i wszystko dookoła niosło się granie świerszczy i śpiew trznadli.

– Gdzie to jest? – Alec drżał z zimna. Dochodziła siódma rano, a on zostawił kurtkę w radiowozie.

– Nie było tu ani jednej owcy – powiedział farmer, ignorując pytanie. Przeskoczył przez rów, poślizgnąwszy się lekko na pochyłości. – Zwykle lubią tu przychodzić.

Uśmiechnął się, widząc, że Alec patrzy niepewnie na błoto. Rumiane policzki, brudna siwa broda, gruba, impregnowana kurtka, ten głos – wyglądał jak obłąkany Święty Mikołaj.

– Nie upadnie pan – dodał. – Chyba nie boi się pan trochę ubrudzić?

– Nie. Tak. Mam tylko nadzieję, że nie tracę czasu. No i te muchy... – Alec strącił z podwiniętego rękawa tłuste paskudztwo, które usadowiło się we włoskach na przedramieniu. Rojące się wszędzie owady traktowały go jak żerowisko.

– Następnym razem niech pan włoży coś grubszego – poradził farmer.

Alec tylko się skrzywił. Cofnął się, sprężył, skoczył i ze zduszonym mlaśnięciem wylądował w samym środku gęstej, galaretowatej mazi. Ochlapał nogawki swoich czarnych spodni i dżinsy farmera.

Ten wymownie zacmokał.

– I na co nam przyszło, hę?

Alec chciał strzepać błoto z kostek, ale tylko jeszcze bardziej je rozmazał. I pobrudził ręce.

Farmer ruszył przed siebie.

Wskazał duży na wpół pusty zbiornik na wodę sześćdziesiąt metrów dalej. Na przezroczystym plastiku czas wymalował brudne plamy, lecz wciąż widać było cień uśmiechu w miejscu, gdzie chlupotała woda.

– Tam je znaleźliśmy. – Farmer spochmurniał.

Alec spojrzał na zegarek. Sześć po siódmej.

Wkrótce wzejdzie słońce.

Poszli dalej, w ciszy zakłócanej jedynie brzęczeniem much i odległym pobekiwaniem zaniedbanych owiec w ciemności.

– Jean się wyprowadza. Słyszał pan?

– Kto?

– Jean... – Farmer zmarszczył brwi. – Ta z końca drogi. Sprzedaje farmę i się wyprowadza.

– A tak, Jean... Widziałem tablicę.

Alec przejeżdżał tamtędy w drodze na mokradła. Duża farma, dwa razy większa od tej, ziemia, zwierzęta i ludzie w dużo lepszym stanie. Nie znał Jean. Nie znał prawie nikogo z tej okolicy. Kolejny dowód na to, że tu nie przynależał.

– Wyprzedają się i jadą do rodziny – dodał farmer. – Przynajmniej tak mówią.

– Chyba widziałem ich kilka razy w mieście. – Dochodzili do zbiornika, do wodnego uśmiechu. – To oni robili te przekąski? Pyszne: zmielona kiełbasa z cynamonem. Jadł pan? – Alec strząsnął muchę z twarzy.

– Nie. Jestem jaroszem.

– Naprawdę? Moja żona też przestała jeść mięso kilka lat temu i...

– Nie – powtórzył farmer i rozmowa ustała.

Świat wciąż tonął w półmroku, lecz już wkrótce miał pojaśnieć. Słońce prawie się uwolniło. Wstawał dzień.

* * *

Piętnaście metrów dalej mokradła ustąpiły miejsca świeżo zaoranemu polu, nierównemu i pokrytemu kopcami ziemi. Wszędzie walały się wapienne kamienie. Każdy następny krok był równie błotnisty i mokry jak poprzedni.

Jeszcze dalej, na skraju pola, biegło liche druciane ogrodzenie pełne kłaków wełny, które ozdabiały je niczym lampki choinkowe w miejscach, gdzie próbowały sforsować je owce.

Ale owiec nie było. Nie było nic oprócz pozostawionych przez nie śladów.

– No i gdzie? – spytał Alec. – Nic tu...

– Tam. – Farmer wyciągnął rękę.

Alec spojrzał w dół. Przez chwilę widział jedynie ziemię.

– Tu nic...

Urwał. Omiótł ich powiew wiatru. Pod nogami coś zadrżało.

Wyjął latarkę i poświecił. Niecały metr dalej leżał kłąb czarnych włosów, grubych, jedwabistych zwojów niemal takiego samego koloru jak otaczające je błoto.

Alec podszedł bliżej i ukląkł. Wytarł rękę w spodnie, sięgnął do kieszeni i wyjął rękawiczki. Chciał je włożyć jednym płynnym ruchem, lecz palce – lepkie, wilgotne po długim spacerze – przywarły do lateksu, zanim zdążył dobrze je wepchnąć. Musiał je wciskać milimetr po milimetrze, inaczej nie mógłby dotknąć tych zimnych, czarnych kłębów. Cały czas na nie patrzył.

Chwycił pęk włosów i zaskoczyła go ich waga i szorstkość. Podniósł je wyżej i przesunął po nich dłonią, co chwilę zaciskając palce. Na dole, na końcu zwoju, wyczuł ciało i kość.

Ostrożnie położył włosy na ziemi. Słońce pięło się coraz wyżej. Było tam coś jeszcze.

Coś czarnego, o niemal plastikowym połysku, cienki półksiężyc zmatowiałego na krawędzi białka. Leżało i patrzyło ponad jego ramieniem.

Oko, duże smutne oko wystające z ziemi.

Alec wstał i cofnął się.

– Moja córka je znalazła – powiedział farmer. – W ogóle nie powinna tu przychodzić...

Alec poświecił latarką. Było ich więcej. Jedne zakopano blisko siebie, inne w oddaleniu. Krążył wokoło, aż znalazł wszystkie. Chodził tam i z powrotem, pokonał ze trzydzieści metrów.

Naliczył szesnaście głów. Każdą zagrzebano oddzielnie, każdej odsłonięto jedynie maleńki skrawek skóry, każda patrzyła w słońce tylko jednym okiem. Jedną zakopano nieco płyciej i ta przynajmniej miała szyję. Trudno było powiedzieć, ile ciała kryło się pod powierzchnią ziemi.

Wszędzie roiło się od śladów stóp – jego, farmera i bez wątpienia córki. Nie uprzedzono go. Nic o tym nie wiedział.

– Kto to mógł zrobić? – wychrypiał farmer i szybko zamrugał. – Kto mógł...

Alec gwałtownie podniósł wzrok i poczuł w gardle smak żółci. Niebo pojaśniało jeszcze bardziej. Czerwień szerzyła się jak pożar, błękitniały chmury. Chociaż w trzcinach wciąż darły się świerszcze i brzęczały muchy, po martwych oczach nie pełzał ani jeden owad. Jakby coś je odstraszało.

Kilkaset metrów dalej stał kamienny dom.

– Kto tam mieszka? – spytał Alec.

– Nikt.

Alec zmrużył oczy. Dom wyglądał jak samotnia.

– Widział pan kiedyś coś takiego? To jest...

Groteskowe.

Piękne.

– Nie. A pan?

Alec pokręcił głową, cofnął się i znów spojrzał na włosy. Dopiero teraz dotarło do niego, że są to same ogony.

– To jest morderstwo – powiedział cicho farmer. – Niech pan tylko spojrzy. Niech pan spojrzy.

Tak naprawdę było to jedynie przestępstwo, celowe uszkodzenie mienia.

Jeśli uznasz, że coś nie jest człowiekiem, możesz zrobić niemal wszystko.

Alec znów zerknął na dom, ciemny, zimny i odległy.

– Czy zna pan kogoś, kto może chować do pana urazę? Kto mógłby chcieć zrobić panu krzywdę?

Farmer uśmiechnął się sztucznie.

– Nie licząc mojej żony? Nie, nie... Dogaduję się z ludźmi. Zawsze się dogadywałem. – Umilkł. – Co mam z tym zrobić?

– Trzeba wezwać weterynarza. – Alec wstał. – Jeśli się da, zrobić sekcję zwłok. Nie dotknę ich, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej...

– Nie stać mnie na to.

– Nie będzie pan musiał nic...

– Poza tym ktoś je zakopał, prawda? Konie same się nie zakopują.

– A to błoto? Kiedyś było tu bagno, więc może... Nie wiem, może weszły tu jakoś i...

– Nie – uciął krótko farmer.

Alec spojrzał w dół, na oczy. Gdyby nie to, że się nie poruszały, sprawiałyby wrażenie żywych.

Wyjął telefon, żeby zrobić kilka zdjęć. Na początek musiały wystarczyć.

– Niech pan nie wpuszcza tu innych zwierząt. Niech pan je gdzieś zamknie albo...

– A właściciel?

– Czego?

– Ich. – Farmer skrzywił się i machnął ręką. – Tego.

Alec spojrzał na głowy i podniósł wzrok.

– Trzymał je w pana stajni? Trzeba skontaktować się z...

– Nie. – Farmer odwrócił się. – Nie, nie, nie...

– Spokojnie. – Alec podszedł bliżej. – Ubezpieczenie na pewno to pokryje.

– Pan nie rozumie. Ja nie trzymam koni, nigdy nie trzymałem. Właśnie to próbowałem wytłumaczyć przez telefon tej dziewczynie...

Na brzegu oka wylądowała mucha.

– Nigdy w życiu ich nie widziałem.

2

W pokoju siedzi trup. Ma związane z tyłu ręce, dlatego nie spadł. Powietrze jest pełne kurzu i gazu. W jego brzuchu coś się rusza. Nie ma prawego oka.

Głód jest wytrwalszy od niego. Rojne wnętrzności, mikrobiom wrzący od bakterii i soków symbiotycznych, to wszystko pracuje dalej. Całe zawarte w nim życie wciąż pochłania pokarm i oddycha, dopóki może. Trup trawi sam siebie.

Cuchnie jak zepsuta wieprzowina przyprawiona czymś słodkim. Jak potrawa z sennego koszmaru. Jak coś najgorszego na świecie.

Siedzi w pokoju, lecz nie jest sam.

Dwóch detektywów uważnie śledzi proces pobierania próbki z jego ciała. Próbka nie należy do ofiary, nie jest nawet ludzka.

Są to trzy białe kocie włosy znalezione we krwi.

Cooper przyciska maskę do twarzy, bo smród jest wprost niewiarygodny, mimo to nie przerywa pracy. Nie, nie podbiegnie do okna i nie zwymiotuje. Nie da tym aroganckim kutasom powodu, żeby w nią zwątpili.

Widzi trupa pierwszy raz w życiu, ale nikt by się tego nie domyślił.

Skupia się na kocich włosach, tylko na włosach.

Na nic innego nie zwraca uwagi. To nie pora na emocje.

Te włosy rozwiążą sprawę. Zidentyfikują kogoś, kogo tożsamości nikt nie potrafił ustalić. Te włosy...

* * *

– Dlaczego tu jesteśmy? – zapytała terapeutka.

W oświetlonym jarzeniówkami białym pokoju nie było zegara. Ale Cooper miała mały, czarny smartwatch na lewym nadgarstku. Musiała go ładować raz dziennie. Był masywny. Ozdobiony czerwoną obwódką. Niewygodny w użyciu, sprawiał tyle kłopotów, że nie miała z niego prawie żadnego pożytku.

Dlatego trudno by jej było sprawdzić, która jest godzina. Musiałaby się poruszyć i tamta zarzuciłaby jej, że się wierci. Wykorzystywała przeciwko niej dosłownie wszystko. Była niezmordowana.

– Dlaczego tu jesteśmy, Cooper? – powtórzyła. – Chcę do tego wrócić.

Cooper zmrużyła oczy.

– Mam wyrazić swoje uczucia? – Wyprostowała się lekko. – Właśnie je wyraziłam.

– Chcę wrócić do tego, o czym sama wspomniałaś. Że nie była to „pora na emocje”.

– To się działo na miejscu zbrodni – powiedziała Cooper z nutą gniewu w głosie. – Pierwszy raz w życiu widziałam trupa. Co miałam zrobić? Usiąść i zapłakać?

Terapeutka patrzyła na nią bez słowa. Zupełnie nie przypominała tej poprzedniej: tamta, ciepła i uśmiechnięta, zawsze w obszernym zielonym swetrze, dobrze ją rozumiała. Była pełna współczucia, empatii, wszystkiego. Natomiast ta...

Ta miała zimne oczy.

– Miałam dwadzieścia pięć lat. Pobrałam próbkę, obejrzałam resztę, wyszłam i zwymiotowałam na trawę. Dopiero wtedy, półtora metra za drzwiami. – Cooper nachyliła się ku niej. – Odwaliłam kawał dobrej roboty.

– Uważasz, że byłaś do tego przygotowana?

– Oczywiście, że tak. Inaczej by mnie nie wezwano.

– Nie jesteś policjantką. Nie pracujesz w dochodzeniówce. Jesteś...

– Byłam przygotowana – przerwała jej Cooper. – Jestem profesjonalistką.

– Weterynarzem.

Cooper uciekła wzrokiem w bok. Zapadła cisza, więc podniosła rękę i spojrzała na zegarek.

Osiemnaście po drugiej.

Dziewiętnaście.

– Kocią sierść, którą zebrałam z nogi ofiary, zostawił tam znajomy szwagra tego mężczyzny. Znaleźliśmy ją również w domu jego siostry. Namierzyliśmy jego współpracowników, namierzyliśmy znajomego, który dzięki tej sierści został skazany.

Terapeutka milczała. Cooper napięła mięśnie.

– Chyba nie rozumie pani, o co...

– Dlaczego skupiłaś się akurat na zapachu? Bardzo mnie to ciekawi.

– Wie pani, jak cuchną ludzkie zwłoki?

Terapeutka pokręciła głową.

– Cuchną tak, że nie można myśleć o niczym innym. – Cooper podniosła z podłogi butelkę i wypiła mały łyk wody. – Zgoda, po śmierci część nas żyje dalej, ale nie jest to dusza ani nic takiego. Żyją tylko wnętrzności.

– Powiedziałaś, że się zjadamy.

– Bo tak jest. Gnieżdżące się w nas bakterie zaczynają wszystko rozkładać.

– Więc niezupełnie się zjadamy.

– W sześćdziesięciu procentach składamy się z wody. Jest w nas miejsce dla mnóstwa różnych rzeczy.

Cooper wyprostowała się i znów zerknęła na zegarek. Dwadzieścia trzy po drugiej. Terapeutka zajrzała do notatek.

– Dlaczego zostałaś weterynarzem?

Cooper podniosła wzrok.

– Dlaczego wybrałaś akurat ten zawód?

– Chciałam pomagać zwierzętom.

– Tylko dlatego?

– Tak.

– Jeśli chciałaś pomagać zwierzętom, to byś im pomagała. Tymczasem, jeśli dobrze rozumiem, robisz coś zupełnie innego.

Cooper kiwnęła głową.

– Więc dlaczego się tym zajmujesz?

– Bo nie chciałam żyć z uprzejmości.

– Z uprzejmości do kogo?

– Dla kogo.

– Cooper... – Terapeutka westchnęła.

– Dla wszystkich.

– Możesz to sprecyzować?

– Większość ludzi nie myśli o tym, że kiedyś umrze.

– Wiesz, co myśli większość ludzi?

– Tak. Pani też. To pani praca. – Cooper pogardliwie prychnęła. – Naprawdę uważa pani, że większość z nas rozumie istotę umierania? Kiedy porusza pani ten temat, widzi to pani w ich twarzach. „Och, nie boję się śmierci, pod warunkiem że nie będę czuł zbyt silnego bólu, bo jeśli nie będę czuł bólu, nie będę wiedział, że już nie żyję, więc w czym problem?”.

– W takim razie prawdziwy problem tkwi w czym?

– W tym, że nie będziemy tego wiedzieli. Że nie będzie tego wiedział żaden z nas, że ta wiedza nie będzie miała najmniejszego znaczenia, że to, czego właśnie doświadczamy, każda chwila naszego życia, że to wszystko po prostu zniknie, jakby nigdy nie istniało. Bo koniec to nieobecność.

– Ale inni będą żyli dalej – zauważyła terapeutka.

– To ważne?

Znowu zapadła cisza. Cooper nie spojrzała na zegarek.

– Poszłam na weterynarię, bo nie wiedziałam, kim chcę zostać.

– A teraz?

– Teraz mam trzydzieści jeden lat i od bardzo dawna nie miałam do czynienia z żywymi zwierzętami.

– I jak się z tym czujesz?

– Nijak.

– Nie żałujesz?

– Nie. Po prostu...

Terapeutka zapisała coś w notesie.

– Mów dalej.

– Kocham to, co robię.

Terapeutka odłożyła notes.

– Sposób, w jaki siedzisz, sposób, w jaki to powiedziałaś, wskazuje, że to wyznanie przyszło ci z wielkim trudem. Interesujące.

– Cieszę się, że dobrze się pani bawi.

– Cooper...

Światło za oknem lekko zbladło.

– Nie pomogę ci, jeśli nie będziesz ze mną współpracować.

– Nie chcę z panią współpracować. Jestem tu tylko dlatego, że muszę.

– Już to mówiłaś.

– Owszem, mówiłam.

– Martwisz się, że marnujesz sobie życie, tak myślałam. Ale chyba robisz to celowo.

– Pozory mylą, prawda?

Terapeutka zesztywniała i lekko się zawahała.

– Opowiedz mi o...

– Prawdopodobieństwo tego, że lekarz weterynarii popełni samobójstwo, jest cztery razy większe niż w przypadku innych ludzi. Wiedziała pani o tym? I nie są to bynajmniej najnowsze statystyki, zabijamy się od lat.

– Jak myślisz, dlaczego?

– Umiemy skracać cierpienie.

Zamilkły i długo milczały. Obie. Patrzyły na siebie ni to gniewnie, ni przyjaźnie. Może tylko Cooper oddychała szybciej, niżby chciała.

Ciszę przerwała terapeutka.

– Dlaczego tu jesteśmy? Pytałam cię o to dwadzieścia minut temu: dlaczego tu jesteśmy?

– Już odpowiedziałam.

– Nie, nie odpowiedziałaś. Chcę usłyszeć prawdę. Nie historyjki, które sobie opowiadasz. Nie te wszystkie...

Cooper przeszyła ją wzrokiem.

– Musisz to powiedzieć.

– Bo moi pracodawcy uznali, że sobie nie radzę. Że dzięki temu wrócę do formy. Bo w ogóle mnie nie znają.

Terapeutka westchnęła.

– Spytam jeszcze raz i chcę, żebyś tym razem odpowiedziała szczerze.

Cooper milczała.

– Dlaczego tu jesteśmy?

Ktoś szedł korytarzem. Druga trzydzieści osiem. Już niedługo.

Podniosła wzrok. Wciąż była spięta i miała zmęczone oczy.

– Konie – odparła. – Przez te konie...

* * *

Furgon jechał przez noc.

– Znowu. To samo.

Droga była zupełnie pusta.

– To się będzie powtarzało, prawda?

Kierowca milczał.

– Powiedz.

W oddali rozbłyskiwały fajerwerki.

– Wolałbyś być bezmyślny czy okrutny?

Część pierwszaILMARSH

Dzień pierwszy

Rozdział 1

– Nóżki, nóżki! – zawołał głos. – Ma ktoś nóżki? Ma ktoś jedenastkę?

Nikt mu nie odpowiedział.

Na czarnych żelaznych latarniach i obłażących z farby fasadach domów przycupnęły mewy. Neony krzyczały: GRILL u GEORGE’A, KAWIARNIA POD TROPIKAMI, PAŁAC CEZARA. Łaka, łaka, łaka – w pustych salonach gier ryczała syntetyczna muzyka i błyskały światła. Dla nikogo, zupełnie dla nikogo.

Niebo było szare. Brzeg omywały fale.

Za dwadzieścia cztery godziny ktoś miał znaleźć dwa ciała na piasku.

* * *

Dwie godziny po odkryciu końskich głów o bok przyczepy kempingowej oparł się mężczyzna. W brudnym bawełnianym podkoszulku, chudy i piegowaty, w prawym ręku trzymał papierosa.

Obudziło go poranne bingo, jak co parę dni o tej porze roku. Wielokrotnie powtarzane zawołania, pytania, przyprawiający o samobójcze myśli monotonny głos prowadzącego – wszystko to działało skuteczniej niż najlepszy budzik. Wwiercało się w czaszkę. Dzień był zimny, powietrze pachniało popiołem.

Michael rzucił papierosa, rozdeptał go butem, zrobił długi wydech i zakaszlał.

– Pod listkiem pszczółka drży, siedemdziesiąt trzy!

Wszedł do przyczepy i po kilku minutach wyszedł ubrany do pracy: miał na sobie ten sam podkoszulek, lecz włożył też grubą, wyblakłą koszulę w niebiesko-czarną kratę. Zamknął drzwi i ruszył przed siebie, aby dalej od salonów gier i bingo.

Trzymał Annie u Joego i płacił mu codziennie za jej przechowywanie.

Nie żeby Joemu na tym zależało, ale co przysługa, to przysługa.

Joe miał kawałek ziemi zaraz za warsztatem otoczonym wyniosłymi wieżowcami. Doskonałe miejsce, o wiele lepsze niż przyczepa, do której Michael kiedyś ją przywiązywał. No i podobało się klientom, Joemu też. To, jak truchtała wokoło, kiedy czekali na naprawę. Albo jak podchodziła do ogrodzenia z nadzieją na poczęstunek.

Konie coś w sobie miały.

Ludzie uwielbiali Annie, a jego kochali za to, że pozwalał im nią jeździć. Choć o tej porze roku interes szedł kiepsko, wciąż nachodziła ich dziwna chętka na przejażdżkę małym powozem. Nastolatków też, bo niektórzy woleli, żeby Annie zawiozła ich na randkę wieczorem, po ciemku. Cóż, rozczarowani całą resztą przeżywali najpiękniejsze chwile swojego życia.

Za to latem... Latem interes kręcił się na pełnych obrotach. Tworzyli zgraną parę.

Zabierał ją codziennie rano przed pójściem do pracy, nawet jeśli pracy akurat nie było. Chodził z nią nad morze i patrzył, jak się pasie na trawie. Ona wygrzewała się w słońcu, a on czytał gazetę, czasem nawet książkę. Robił tak z tego samego powodu, dla którego puste salony gier codziennie otwierały podwoje, dla którego nawet dla sześciu osób otwierano salon bingo.

Dotarł na miejsce i tylną bramą wszedł na teren warsztatu.

– Annie – wychrypiał zbyt cicho; po wczorajszym wieczorze trochę bolało go gardło. – Annie! – powtórzył głośniej i weselej.

Przetarł zmęczone oczy. Odpowiedziała mu cisza.

Zatoczył szeroki łuk i wszedł na działkę. Nie należała do największych, ale były tam drzewa, tyły budynków, za którymi mogła przystanąć, zamkniętych przed laty szarych, wyblakłych hoteli pokrytych pasami kolorowego sidingu, obiektów zrewitalizowanych i przeznaczonych do innych celów. Niektóre zaczęły przyjmować wywłaszczonych i bezbronnych, przenoszonych tu z innych miast. Mieszkania były tanie.

Działka tonęła w ich cieniu, ledwie kilka minut spacerkiem od brzegu morza, za ogrodzeniem z kutego żelaza, czarnym i ozdobnym. Może kiedyś był tu ogród. Michael szedł przed siebie.

Aż doszedł do końca działki. W oddali przejechał z warkotem samochód, potem następny.

– Annie?

Nic. Nigdzie jej nie było.

* * *

Wszystkie z dawien dawna ulubione miejsca.

LODY, DZIESIĘĆ SMAKÓW.

HERBACIARNIA U TATY.

NAPRAWA BUTÓW I DORABIANIE KLUCZY. NA POCZEKANIU.

AMERICAN CHIP SALON (zapomnieli o jeszcze jednym O i nazwa się przyjęła).

DEMOBIL WOJSKOWY z gniewnym sprzedawcą, który czytając gniewną gazetę, łypał spode łba na każdego, kto śmiał przejść obok.

I wszędzie śmieci z poprzedniego wieczoru. Niedopałki. Paragony. Guma do żucia. Utytłane oliwą wykałaczki. Sztuczne ognie, wypalone i wyrzucone.

Kręcące się po rynku skutery, opuchnięte twarze prowadzących je mężczyzn, wbite w ziemię oczy. Ludzie ci stali kiedyś na platformach wiertniczych, spoglądając na szalejące w dole czarne morze, albo przywozili do domów tysiące ton ryb rocznie. Uśmiechali się do leżących na plaży dziewcząt i chłopców, bo interes się kręcił, bo mieli silne ręce i silne, radosne serca.

Teraz chodzili ze spuszczonymi głowami. Prawie się do siebie nie odzywali. Połowa z nich nie pamiętała już, kim właściwie jest.

Mewy szybowały od dachu do dachu. Na ławkach siedziały pary w średnim wieku, głównie milczące. Pachniało kurzem, solą, skórą i tytoniem.

Zza anonimowych trzeszczących budynków otaczających rynek dochodziły dźwięki piosenki z brzęczących głośników. Kiedy muzyka dobiega z tak daleka, kiedy dudni w głębi jakiegoś podrzędnego pubu, nie można zrozumieć ani jednego słowa.

– Aleksiej jeszcze nie wstał? – spytała po polsku kobieta z torbami na zakupy u stóp i telefonem przyciśniętym do policzka. – Powiedz mu, żeby wstał. Musi iść do szkoły.

Rozmawiała cicho, mimo to zwróciła na siebie uwagę. Większość z tych, którzy ją słyszeli, nie podniosła wzroku. Spojrzała na nią tylko jedna staruszka. Coś jej przeszkadzało.

– Ja ciebie też kocham. Zrobię później klopsiki, dobrze?

Polka schowała komórkę do kieszeni i pochwyciła spojrzenie staruszki. Podniosła torby i zajrzała do TEA SARAH COFFEE (BUŁECZKI).

– Z mlekiem i dwiema kostkami cukru – poprosiła po angielsku prawie bez akcentu. Z uśmiechem odebrała herbatę i podziękowała skinieniem głowy. Wzięła torby i wyszła.

Kiedy się oddaliła, zbolała staruszka wymamrotała coś do swojego towarzysza. Rozmawiali o wyborach.

Płynął czas. Ludzie przychodzili i odchodzili.

Dwie minuty po dwunastej przez rynek przejechał radiowóz, który zatrzymał się na rogu parkingu. Nie było w tym nic niezwykłego. Niezwykłe byłoby to, gdyby pojawił się tu w nocy. Nocą policjanci pozostawiali miasto samo sobie.

Jeden z nich – ten starszy i przystojniejszy; staruszka słyszała, że ma na imię George – wysiadł i ruszył w stronę namiotów. Tam na chwilę zniknął. Brudne litery nad łukiem, które układały się w napis RYNEK ILMARSH, błyszczały tylko wtedy, gdy świeciło słońce.

Kilka minut później George wyszedł i wsiadł do radiowozu. Odjechał.

Nie minęła godzina i ludzie zaczęli gadać.

Staruszka wiedziała, że coś się zmieniło – ci na rynku gestykulowali, machali rękami. Skutery przestały jeździć, ich właściciele pogrążyli się w rozmowie.

Coś się stało.

Zakomunikowała to swojemu towarzyszowi.

– Coś się stało, Derrick.

Ten tylko kiwnął głową. Nie wiadomo, o czym myślał.

Staruszka odwróciła głowę, a wraz z głową całe ciało serią dramatycznych ruchów, które zawładnęły nią wraz z wiekiem. Robiła wrażenie trochę wystraszonej, trochę zachwyconej.

– Coś się stało – powtórzyła.

* * *

Zgodnie z prognozą padać miało poprzedniego dnia, lecz nie padało.

Deszcz spadł dopiero teraz.

Powbijali śledzie do namiotów rozstawionych wokół końskich głów, dzieląc teren na trzy w miarę wyraźne lokalizacje. Tym razem zaparkowali radiowozy nieco bliżej.

„Szesnaście koni, powiedział Alec. Ogony... Wszystkie ogony odcięto. Leżą na kupie...”.

To, jak do siebie przywierały, trochę mokre od nasilającego się deszczu. To, jak oczy, nawet teraz, nawet omiecione wiatrem, wciąż patrzyły na nich z ziemi. No i rozmieszczenie głów, fakt, że zakopano je, tworząc prawie idealne kręgi... To nie wyglądało jak miejsce przestępstwa.

To wyglądało jak... zaklęcie.

Tego ranka nie dysponowali ani jednym mundurowym. Aleca nie powinno tu być. Był detektywem sierżantem. Pracował w wydziale kryminalnym. Zajmował się poważniejszymi sprawami.

Ostatnio źle sypiał.

Kiedy główny weterynarz odjechał, wyjął komórkę i zadzwonił.

Weterynarz podał mu nazwisko i numer telefonu, odsyłając go do specjalistki, która mieszkała ledwie kilka godzin jazdy od nich. Do kogoś, kto miał do czynienia z patologią weterynaryjną.

– Warto spróbować – doradził inspektorowi. Potrzebowaliby jej tylko na kilka dni.

Rano inspektora wyśmiano, kiedy zasugerował, żeby pobrać odciski stóp z miejsca przestępstwa („Przynieść panu luminol, panie Poirot? A może zadzwonimy do Cobry i...”), ale sytuacja się zmieniła.

Na posterunek zadzwoniło mnóstwo ludzi. Nie tylko właściciele koni.

Coś się stało. Coś się działo. Było zimno, wiał wiatr i padał deszcz.

– Dobra – zdecydował Harry, patrząc na zdjęcie. Miał ich kilka, ciemnych zbliżeń przedstawiających obcięte ogony i zakrzepłą krew. Spojrzał na białą kość. – Dobra, zadzwonię do niej.

Rozdział 2

Podróż trwała kilka godzin, co wystarczyło, żeby bez leku na chorobę lokomocyjną specjalistka dostała mdłości. W pociągu czuła się zazwyczaj nieźle, za kierownicą też, rzecz w tym, że wagony kołysały się na szynach. Jej ciało, jej umysł – wszystko to straciło równowagę. Świat pogrążył się w nudnościach.

Torby, pełne instrumentów i narzędzi, leżały na półkach. A przed nią stał plastikowy kubek czerwonego wina, od jakiegoś czasu zapomniany. Wino poplamiło jej trochę usta. Próbowała oglądać film wśród kłębiących się wokół ludzi, lecz szybko zrezygnowała i zamiast tego zapatrzyła się w rozmazany świat za oknem. Co jakiś czas pociąg wypluwał ludzi na stacjach, aż do końca podróży pozostało jedynie pół godziny. Pół godziny do Ilmarsh.

Poczytała o tym mieście w internecie.

Kiedyś było kurortem. Wszędzie kolorowe cukierki i wata cukrowa nad morzem.

Azyl. Miejsce, gdzie można uciec od codziennej harówki i upić się świeżym powietrzem.

Wreszcie została przy stoliku sama, zrobiła więc z kurtki poduszkę, przycisnęła ją do szyby i zamknęła oczy.

Zapadła w drzemkę. Drzwi na końcu wagonu otwierały się i zamykały. Noga za nogą przejściem szli ludzie z bagażami. Ktoś roześmiał się do telefonu. Ktoś inny cicho rozmawiał. Mijał czas. Obudziła się.

Była na miejscu. Pokonała we śnie prawie sto kilometrów.

Gdy wysiadła z torbami na peron, nikogo tam nie było. Sądząc po rozkładzie jazdy, pociągi przejeżdżały tędy tylko co parę godzin. Były za to plakaty reklamujące zeszłoroczne filmy. Stare ogłoszenia w wyblakłych kolorach. Duszę miasta poznaje się po tym, jak trudno jest mu się sprzedać. Jak się je ocenia. Co może zaoferować.

Nie było ani barierek, ani strażników, ani dosłownie nikogo. Tylko peron, zamknięta poczekalnia, a na ulicy mały klomb z czerwonymi i niebieskimi kwiatami.

Taksówka przyjechała po kilku minutach. Kierowca, dość uprzejmy, choć milczący, nie chciał rozmawiać, co jej odpowiadało.

Dojechali na miejsce. Znalazła się bliżej morza, wciąż jednak niewidocznego.

Adres dostała od policji.

Za warsztatem rosły drzewa. Dęby. Nad wszystkim górowały hotele, niegdyś białe, a teraz pokryte warstwą stuletniej szarości ze smugą koloru. Wypożyczalnia samochodów mieściła się w czerwonym niskim budynku przy tej dziwnej ulicy i miała szyld z napisem JOE’S TYRES.

Weszła do środka. W pomieszczeniu pachniało popiołem i dymem papierosowym. Na półce obok lady stał rząd odświeżaczy powietrza do samochodów. Siedzący za ladą nastolatek grzebał w stercie kluczyków.

– Ty jesteś Joe? – spytała.

Zdezorientowany chłopak podniósł wzrok.

– Słucham?

– Jesteś Joe?

– Niby dlaczego?

Zmarszczyła brwi.

– Tam wisi szyld...

– Jaki szyld?

– Na zewnątrz... – Westchnęła i nachmurzona spróbowała się uśmiechnąć. – Wiesz co? Nieważne. Przyszłam odebrać samochód.

– Jakiego pani szuka?

– Do wypożyczenia, jest zarezerwowany...

– Przez kogo? – Chłopak przestał grzebać w kluczykach.

– Przez tutejszą policję.

– Aha, chodzi o tę farmę...

Nie przytaknęła ani nie zaprzeczyła. Po prostu czekała.

– Nazwisko?

– Cooper Allen.

Nastolatek podał jej kluczyki.

– Na cztery dni – rzucił.

* * *

Kiedy przyjechała do hotelu, było już prawie ciemno. Między stojącymi na bulwarze latarniami wisiały sznury kolorowych światełek, a na bocznej ścianie budynku widniał napis COATES INN wymalowany starodawnymi literami.

Padało, ale nie włożyła kaptura, bo miała niedaleko do wejścia. Wygładziła ciemne włosy, pchnęła drzwi i jej mokre palce pozostawiły wilgotne plamki na brudnym szkle.

Recepcja była zamknięta.

Na ścianie wisiało przyklejone taśmą ostrzeżenie: KAŻDY PRZYŁAPANY NA SPRZEDAŻY NARKOTYKÓW ZOSTANIE USUNIĘTY Z HOTELU.

Super. Żadnych narkotyków. Świetnie.

W żółtym świetle bulgotało akwarium. Wydawało się, że w pobliżu nikogo nie ma. Z holem sąsiadowała restauracja, lecz albo była w remoncie, albo nie działała, bo piętrzyły się tam sofy, jak po jakimś dawno zapomnianym włamaniu. Pod tylną ścianą stał rząd brudnych materaców.

– Mogę w czymś pomóc?

Odwróciła się i zobaczyła starszego, łysiejącego mężczyznę. Powiedziała, o co chodzi, i dostała klucz. Mężczyzna chciał skserować jej paszport, bezprawnie, bo była Angielką, więc musiała się z nim wykłócać i ściągnąć na telefon odpowiedni przepis.

– Od dawna kseruje pan wszystkim paszporty?

– Nie – mruknął, chcąc jak najszybciej odejść.

Hm.

On wyszedł, a ona poszła do swojego pokoju. Winda była stara, ręcznie zamykana. Wszędzie wisiały ostrzeżenia, żeby do kabiny nie wchodziło za dużo osób. Nie żeby teraz stanowiło to jakiś problem. Na piętrze też ziało pustką, ale tak wyglądał zmierzch każdego podupadającego hotelu. Brak gości, samotność, która dokuczała bardziej niż czyjeś oczy – Cooper potrzebowała ludzi, nawet jeśli nie musiała z nimi rozmawiać.

Zabrała ubrania na cztery dni, dokładnie na tyle, na ile zarezerwowano hotel, więc nie zawracała sobie głowy rozpakowywaniem. Przybory toaletowe rzuciła obok umywalki w łazience. W plecaku miała kilka butelek wody, puszkę lemoniady i gumę do żucia. Zdjęła fioletową kurtkę, zielony top, dżinsy i czarny zegarek z czerwoną obwódką. Weszła do kabiny i sprawdziła ciśnienie wody. Prysznic wzięła przy uchylonych drzwiach.

Uwinęła się w pięć minut. Pod łóżkiem znalazła suszarkę. Miała za długie włosy i nie znosiła, kiedy opadały jej na twarz. Rozpuszczała je tylko na specjalne okazje.

Których nie miała, przynajmniej ostatnio.

Włożyła czerwony sweter i te same dżinsy.

Rozsunęła zasłony. Świat wyglądał tak samo jak przedtem.

Za cienką szybą falowało morze. Wiedziała, że nie zaśnie, jeśli na plaży będzie ktoś hałasował. Przez chwilę stała ze skrzyżowanymi rękami. Widziała swoje odbicie jak każdy, kto patrzy w ciemność. Ciemność wszystko wyolbrzymiała. Ciemność drżała. Ciemne włosy i zniekształcone ciemne oczy, niemal zapadnięte.

Zgasiła górne światło. Teraz widziała lepiej. Teraz było spokojniej.

W oddali coś mrugało. Błyskało. Jakaś łódź? Nadawała sygnały? Niewiele o tym wiedziała.

Ale masowe okaleczenie koni – to zupełnie inna sprawa.

Inspektor, który do niej zadzwonił, spytał, czy już coś takiego widziała. Czy zna podobne przypadki, czy to dzieło szaleńca, czy coś innego.

Motywem mogła być zemsta, jednak z tego, co jej powiedziano, konie należały do różnych właścicieli, niepowiązanych ani ze sobą, ani z miejscową społecznością.

Tego rodzaju zabójstwa były czasem zasłoną dymną dla prawdziwych motywów. Inscenizowano je w ten sposób, żeby władze skupiły się na ich makabrycznym charakterze zamiast na bardziej przyziemnych pobudkach.

– Na przykład na jakich? – Połączenie było fatalne i głos inspektora ginął w trzaskach.

Na przykład na oszustwie ubezpieczeniowym. Lżejszy przypadek obłędu, przynajmniej pozornie. W latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych zabito sto koni, a w końcu zamordowano człowieka, dlatego zaangażowano FBI, które ukróciło ten proceder.

Inspektor obiecał przyjrzeć się miejscowym właścicielom koni. Dodał, że jego zespół z niecierpliwością czeka na jej przyjazd.

Teraz była sama i patrząc na tonące w nocnej pustce morze, poczuła się lepiej.

Musiała się napić. Musiała coś zjeść. Wyszła, zamykając drzwi na klucz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Projekt okładkiUla Pągowska
Redaktor prowadzącaMonika Koch
RedakcjaBeata Kołodziejska
KorektaDominik Leszczyński Teresa Zielińska
Copyright © by Buchanan Productions 2021 Copyright © for the Polish translation by Jan Kraśko, 2021 Copyright © by Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2021
ISBN 978-83-8032-608-8
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
Konwersja: eLitera s.c.
Spis treści
Dedykacja
Motto
1
2
Część pierwsza. ILMARSH
Dzień pierwszy
Rozdział 1
Rozdział 2
Karta redakcyjna