Pogoda pod psem - Katarzyna Ryrych - ebook + książka

Pogoda pod psem ebook

Katarzyna Ryrych

4,7
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść spleciona z tęsknoty, nadziei i miękkiego futra.

„Poślę Wam na ziemię anioła”powiedział Bóg„ale jego skrzydła będą niewidoczne”. I…stworzył psa.

Leopold, świeżo upieczony emeryt, nawet nie podejrzewa, że tekturowe pudełko znalezione na klatce schodowej w wigilijny wieczór wywróci mu całe dotychczasowe życie do góry nogami. Dwudziesty czwarty grudnia to smutny dla niego dzień – przecież właśnie w Wigilię jego żona zmarła pomiędzy kuchnią a jadalnią, nie doniósłszy na stół barszczu z uszkami…

Zawartość kartonu sprawi, że serce emeryta stopnieje, zmienią się przyzwyczajenia Leopolda, a obok niego pojawią się ludzie, których dotąd unikał.

Sytuacja ta spowoduje przedziwny ciąg zdarzeń. Przemienią one życie pełnego kompleksów Filipa, Agaty, której oszałamiająca uroda przeszkadza w zrobieniu kariery, Jerzego, który „umknął spod kosy” i Magdaleny, w której ciele mieszka pełna fantazji dwudziestolatka. A przy okazji wielu, wielu innych bohaterów.

Bo czasem największy cud mieści się w małym kartonie…

Katarzyna Ryrych, autorka m.in. sag „Czarna walizka” i „Kobiety z rodziny Wierzbickich”. Ma również na swoim koncie kilkadziesiąt książek dla dzieci i młodzieży, za które zdobyła wiele prestiżowych nagród. Szuka tematów niekonwencjonalnych, niezgranych fabuł, zaskakujących narracji – jak w życiu. Wielu bohaterów jej książek to ludzie, których napotkała na swojej drodze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 322

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Korteress55

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam serdecznie, bo tak ciepłej, pełnej życiowej mądrości opowieści o relacjach międzyludzkich w różnych etapach życia nie czytałam. O tym że w każdym wieku można spotkać szczęście i do tego cudowne szczeniaczki.
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, cudowna, ciepła, wzruszająca. zachwyca do końca
00



Copyright © Katarzyna Ryrych, 2025

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie na okładce

© CHA/Adobe Stock

© Ioan/Adobe Stock

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8391-893-8

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

PROLOG

Filip, drobny młody mężczyzna o pięknej twarzy, przywodzącej na myśl dzieła wielkich mistrzów, stał przy oknie i patrzył na padający śnieg.

Zima, myślał, to przedziwna pora roku, bardziej niż inne obnażająca status materialny ludzi… Markowe kurtki obok ciuchów z second-handów, fantazyjne futra przy podszytych wiatrem płaszczach. Lato jest bardziej egalitarne. Sprawiedliwie dokucza biednym i bogatym. Porą Filipa była późna wiosna, kiedy można zanurkować bez pianki i po wypłynięciu na powierzchnię nie szczęka się zębami.

Za bezlistnymi drzewami, w sąsiednim bloku z wielkiej płyty, na trzecim piętrze znajdowało się okno, w które spoglądał z nadzieją, że pokaże się w nim ta, której przyglądał się ukradkiem. Zupełnie, pomyślał, jak w piosence: ten z przeciwka, co ma kota i rower…

Prawie by się zgadzało – stał przy oknie nieruchomy jak skała, tylko nie miał ani kota, ani roweru. Od jakiegoś czasu zastanawiał się nad kupnem samochodu, co ułatwiłoby mu weekendowe wyjazdy. Co do kota – obecność zwierzaka z pewnością sprawiłaby, że powrót do domu miałby jakiś sens: powitanie, ocieranie się o nogi, miauknięcia, mruczenie. Oczywiście byłby to dodatkowy obowiązek, czyszczenie kuwety, zapewnienie odpowiedniej karmy, osiatkowanie okna, na wypadek gdyby zwierzakowi zachciało się pobawić w Batmana. Tak, Batman to byłoby dobre imię dla kota, szczególnie gdyby był czarny.

Ojciec zapewne wyraziłby krytyczną opinię, matka uśmiechnęłaby się przyzwalająco. I najszczęśliwszy z nich wszystkich byłby kot.

A gdyby mnie nie zaakceptował, zastanawiał się Filip, i przed jego oczyma pojawiły się wszystkie rysunkowe dowcipy przedstawiające kocie fochy. Życie z kimś ustawicznie obrażonym byłoby nie do zniesienia.

Pies to co innego, kontynuował swój wewnętrzny monolog. Mógłby być świetnym towarzyszem wypadów za miasto, jednak dużą część dnia musiałby spędzać sam w domu. No chyba że Filip miałby siłę przebicia i zabierał go ze sobą do pracy, bo zdarzały się takie przypadki. Tylko że po pierwsze brakłoby mu odwagi, aby zaproponować coś takiego szefowi, a po drugie z pewnością zostałby wyśmiany przez kolegów, rzecz jasna za plecami.

Lokatorka mieszkania na trzecim piętrze, zanim zaciągnęła zasłony, chwilę stała w oknie i myślała o tym, jak śnieg zmienia wygląd ulic i podwórek, zasłaniając szpetotę śmietników i garaży. Znikały pod nim łyse trawniki i popękane płyty chodników. Zima zawsze wyzwalała w niej dziecinną radość – miała ochotę rzucić się w świeży puch i jak w dzieciństwie odbić na śniegu orła. Ale, rzecz jasna, w mieście tego zrobić nie mogła. Za to u siebie, na wsi – jak najbardziej, najwyżej poczytano by to za nieszkodliwe dziwactwo. Albo ktoś by stwierdził, że miasto szkodzi. We wsi, skąd wyjechała, pozostali prawie sami starzy ludzie, kilkoro w wieku jej rodziców, no i dzieci – potomstwo tych, którzy wyjechali za granicę, aby zarobić na mieszkanie w mieście. Z powodu owych dzieci szkoła nadal działała i rodzice Agaty mieli pracę. Często zastanawiała się, co sprawiło, że wrócili do domu: poczucie obowiązku – bo należało się zająć starymi rodzicami – czy pragnienie ucieczki od miejskiego zgiełku. Nie wiadomo, nigdy ich o to nie pytała, a przecież była po temu doskonała okazja, kiedy sama wyjeżdżała na studia, a potem w poszukiwaniu pracy. Wszystko odbyło się tak szybko.

Trzecią osobą, wpatrującą się tego wieczora w okno, była Magdalena. Szczupła kobieta o srebrnych włosach, która kochała obszerne, kolorowe swetry. Robiła je sama, podobnie jak dziergane okrycia dla swojego psa. Wcześniej nigdy nie korzystał z ubranek (podejrzewała, że uznałby to za upokarzające), ale na starość zaczął marznąć.

Zupełnie jak ja, pomyślała.

Mimo propozycji (a potem delikatnych nacisków) ze strony córki nie chciała opuścić swojego mieszkania w wiekowej kamienicy. Byłby to rodzaj zdrady, bo tak wiele się tu wydarzyło. Kamienica została odrestaurowana, ocieplona, nie pachniało w niej ani pleśnią, ani kotami, więc argument typu „wegetować w ruderze” odpadł, podobnie jak „problem z wchodzeniem po schodach”, bowiem stara winda działała bezawaryjnie.

W tym miejscu Magdalena spędziła dzieciństwo, znała każde drzewo, każdy zakątek swojego osiedla i z każdym z nich związane było jakieś wspomnienie. Tu także mieszkały jej przyjaciółki, które teraz większość czasu spędzały w sanatoriach lub szpitalach, tu jej pies miał swoich znajomych („mamo, nie można tak uczłowieczać zwierzaka!”) i na koniec osiedle bez Magdaleny straciłoby koloryt. Zatem wszystko musiało pozostać na swoim miejscu.

Magdalena uśmiechała się do swego odbicia w szybie, wspominając wszystkie wigilie, jakie przygotowywała dla najbliższych. Na balkonie czekała choinka, a śnieg osiadał na jej gałązkach. Jak co roku kupiła choinkę w donicy, aby potem posadzić ją w parku, obok innych, a potem odwiedzać i obserwować, jak rośnie. Tych samotnych choinek było… zaraz, zaraz… sześć. Dokładnie sześć i wszystkie miały się bardzo dobrze, rosły zdrowo, jakby chciały przekonać ludzi, że ekologiczne drzewko to dobry pomysł. W tym roku dołączy do nich siódma. Ozdoby czekały w pudełku, a w lodówce stało kilka przygotowanych zawczasu potraw: karp po żydowsku (na słodko, w galaretce, z rodzynkami), mak do klusek, barszcz i fasola. Resztę obiecała przynieść córka, zatem Magdalenie pozostało jedynie ubranie drzewka. Pamiętała, jak będąc dzieckiem, na dwa tygodnie przed świętami nudziła, aby wyjąć z szafy pudełka z bombkami – w domu nazywano ten rytuał przeglądem.

Z pewnością w mieście było jeszcze mnóstwo osób spoglądających w okna, a kilkoro spośród nich miało doświadczyć zmian, jakich żadna z nich się nie spodziewała. Wśród nich znajdowała się ta zła, która nawet nie podejrzewała, że jej karygodny uczynek sprawi, iż w sercach kilku osób zabłyśnie prawdziwe świąteczne światło.

Osoba ta – powiedzmy szczerze, sama głęboko nieszczęśliwa – postanowiła unieszczęśliwić jeszcze kilka istnień, nie zdając sobie sprawy, że los często płata figle, niekoniecznie złośliwe. Być może uczyniła to w dobrą godzinę – bo skoro istnieje zła, dlaczego nie miałaby istnieć ta dobra? – a może miał się wydarzyć cud, taki, o jakich opowiadają filmy o świętach Bożego Narodzenia. Tego nie wie nikt i z pewnością nikt się nie dowie.

A dookoła funkcjonowało miasto. Życie powoli zwalniało i chyba nie było nikogo, kto nie czekałby na ten magiczny czas. Z supermarketów wyjeżdżały wózki pełne produktów, w sklepach pakowano prezenty, rodziny walczyły z rozentuzjazmowanymi pociechami buszującymi po szafach w poszukiwaniu podarunków od Mikołaja, a samotni zaszywali się w swoich mieszkaniach.

Centrum kryzysowe przygotowane było na wzmożoną liczbę telefonów od potencjalnych samobójców, odzywały się ukryte żale, tęsknoty, ból; to wszystko, co zostanie podane na pustym talerzu.

Nadal stojąc w oknie, Filip obiecywał sobie, że tego roku nie zepsuje rodzicom świąt – bądź co bądź nie byli winni temu, że nie mógł sobie znaleźć partnerki – Agata zaś z bloku naprzeciwko tłumaczyła swoim rodzicom, że w pociągu, którym miała jechać do rodzinnego domu, nie było już wolnych miejsc, a jej samochód – czerwona micra – stał pokryty warstwą śniegu. I nawet gdyby jakimś cudem udało jej się uruchomić auto, nie czuła się aż tak dobrym kierowcą, aby przy całkowicie niesprzyjających warunkach atmosferycznych usiąść za kierownicą. Zatem czekała ją samotna Wigilia, ale, paradoksalnie, cieszyła się na to. Będzie mieć czas, aby usiąść i przemyśleć kilka rzeczy, takich naprawdę ważnych, nie musząc słuchać tych, którzy chętnie służyliby dobrą radą. Widocznie tak musiało być. Nic nie dzieje się po nic, jak mawiała babcia Agaty, co znaczyło, że należało się poddać życiu i czekać na kolejne propozycje. Zamierzała tak zrobić.

A śnieg padał, najwyraźniej chcąc zafundować ludziom zimę stulecia.

1

Gdyby jeszcze synowa była jakaś taka… bardziej swojska. Ale nie, Eryk musiał poślubić Koreankę, która nawet nie posługiwała się swoim językiem… Może gdyby mówiła po angielsku, byłoby to dla Leopolda łatwiejsze do zniesienia, jako że miał historycznie zakodowany uraz zarówno do rosyjskiego, jak i niemieckiego, którym mówiła Anna.

Teresa zaakceptowała decyzję syna bez najmniejszego protestu i nawet zapisała się na kurs niemieckiego w domu kultury, gdzie, mimo wieku, okazała się najbardziej pojętną i uzdolnioną słuchaczką.

I, pomyślał Leopold, nawet nie wykorzystała swoich umiejętności, zmarła bowiem na zawał. W Wigilię. Ile razy to wspominał, tyle razy czuł, jak zaczyna mu pulsować na skroni niewielka żyłka – ale groźna, bo jej pęknięcie mogło mieć dramatyczne skutki.

Od śmierci Teresy przesadnie dbał o swoje zdrowie. Każdy dzień rozpoczynał od pomiaru ciśnienia, a wyniki zapisywał w specjalnie przeznaczonym do tego dzienniczku, dbał o regularne wypróżnienia, a nawet najmniejszy katar wymagał natychmiastowej konsultacji z zaprzyjaźnionym lekarzem. Ten znosił problemy Leopolda bez mrugnięcia okiem, ponieważ kiedy żona wyrzucała go z domu, znajdował ciepły kąt u swojego pacjenta. Co, rzecz jasna, zobowiązywało.

Osobisty medyk Leopolda (tak go ten nazywał) miał zaawansowany problem alkoholowy, z czego jako lekarz powinien zdawać sobie sprawę. Częściowo winni byli pacjenci, którzy nadal w dowód wdzięczności przynosili mu w prezencie elegancko zapakowany, czasem jednak mniej elegancki trunek. Tak czy inaczej, mając zaplecze u Leopolda, doktor mógł czuć się bezpieczny i gdy jego żonie kończyła się cierpliwość, wprowadzał się na kilka dni do zaprzyjaźnionego pacjenta, gdzie trzeźwiał, Leopold bowiem unikał papierosów i alkoholu jak ognia.

W zasadzie powinien był i pić, i palić, gdyż od śmierci małżonki narzekał, że życie stało się po prostu nieznośne. Miał w tym, rzecz jasna, sporo racji, bowiem musiał sam robić zakupy, od czasu do czasu coś ugotować (tylko wtedy, gdy warunki pogodowe były na tyle niesprzyjające, że nie chciało mu się wyjść do pobliskiego baru mlecznego), a także prać, prasować i wycierać kurze, gdy powierzchnia półek z książkami zaczynała matowieć. Wcześniej to wszystko robiła Teresa i to w taki sposób, że Leopold po prostu niczego nie dostrzegał.

Podobnie było ze świętami, które co roku przygotowywała. Potrawy, choinka, drobne upominki pojawiały się w cudowny sposób, a rola Leopolda sprowadzała się do chwalenia karpia po żydowsku, a także klusek z makiem i zupy grzybowej, po czym zasiadał w fotelu i oglądał świąteczny program telewizyjny. Co zaś robiła w tym czasie Teresa – pozostawało do pewnego momentu tajemnicą.

Otóż nieboszczka regularnie, od czterdziestu lat prowadziła dziennik, opisując szczególnie drobiazgowo (i złośliwie, pomyślał) kolejne święta. Zamieszczała w nim przepisy na nowe potrawy, jakie przygotowywała tylko dla siebie (Leopold nie znosił nowinek kulinarnych), i pisała świąteczne życzenia do ludzi, których znała, również tych, co już nie żyli. Nigdy nie podejrzewał, że spokojna, małomówna Teresa okaże się aż taką ekscentryczką! A on w swej naiwności myślał, że małżonka nie lubi programów świątecznych i aby mu nie przeszkadzać w ich oglądaniu, czyta w swoim pokoju jakąś budującą lekturę.

Leopold przeczytał tylko kilka pierwszych stron dziennika i odłożył go mocno zniesmaczony, nie przypuszczał bowiem, że w oczach żony jest samolubnym sybarytą z zadatkami na małego (to nie wiedzieć czemu naprawdę go zabolało) dyktatora…

Czy nie oddawał do wspólnej kasy trzech czwartych pensji? Czy nie załatwiał wczasów pracowniczych i kolonii letnich dla syna? Czy kiedykolwiek wymawiał żonie, że mimo zaawansowanego wieku nadal nosi włosy do ramion, zamiast obciąć je na krótko, jak robiły to inne panie?

I Teresa, ta niewdzięczna Teresa umarła między karpiem po żydowsku a fasolą, wrzuciwszy uprzednio kilka słów do swojego dziennika: Jeśli uda mi się podleczyć serce, postaram się wykorzystać czas, jaki mi jeszcze pozostał,i spędzić następne święta u Martyny w górach. Leoś powinien sobie jakoś poradzić.

Mimo że od śmierci żony minęły już cztery lata, w każdy wigilijny poranek Leopold budził się poirytowany. Człapiąc w pantoflach i szlafroku, przesuwał drzewko z pokoju żony do jadalni (rozbieranie i ponowne ubieranie go uważał za stratę czasu), zapalał światełka, po czym włączał telewizor. Miał wrażenie, że spikerzy i prezenterki zadomowili się u niego tak dobrze, że nie krępował się zasiadać w fotelu w piżamie czy szlafroku.

Rzecz jasna, każde ze świąt mógł spędzić w zupełnie inny sposób, bowiem syn niezmiennie zapraszał go do siebie, jednak Leopold nie miał ochoty ruszać się gdziekolwiek. Tego roku Eryk ograniczył się do przysłania życzeń i świątecznej paczki, zawierającej to wszystko, co jego ojciec uważał za niezdrowe.

– Powinien wiedzieć, że nie piję – sarkał, odstawiając butelkę wina na półkę. – Ani nie palę. – Wrzucił do szuflady pudełko cygar. – Ani nie jadam słodyczy – dodał, patrząc krytycznie na sporej wielkości bombonierkę.

Jedynie ciepły, wełniany szalik i miękki szary beret spotkały się z przychylnym przyjęciem. I to było wszystko.

Wkładając beret i szalik do szafy, po raz kolejny natrafił na nierozpakowaną od czterech lat paczkę. Nigdy dotąd nie był ciekaw, co znajdowało się w środku. Zapewne były to ciepłe kalesonki albo para skarpetek czy też woda po goleniu, czyli cały asortyment prezentów, jakie można podarować mężowi po czterdziestu latach wspólnego pożycia, rzeczy bezosobowe i nijakie, bliźniaczo podobne do tych, które kupował żonie – apaszki, portfel (gdy zauważył, że stary nie nadaje się już do użytku), antypoślizgowe skarpetki czy składany chiński parasol.

Leopold położył na stole dziwnie lekką paczuszkę i zmarszczył brwi. W zasadzie mógłby wyrzucić ją do śmieci, ale…

Ostrożnie rozciął kolorowy sznureczek i rozwinął papier. W środku była koperta zawierająca dwa bilety na noworoczny koncert w Filharmonii, jedwabny krawat w kolorze czerwonego wina, ręcznie malowana poszetka, lekka jak piórko, i niewielkie pudełeczko, w którym znajdowała się para srebrnych spinek do koszuli. Prezent z klasą. Z wyższej półki. I gdyby nie bilecik wskazujący, że to prezent przeznaczony dla niego, skłonny byłby podejrzewać, iż w życiu Teresy jest inny mężczyzna. Chyba że nosiłby to samo imię?

Leopold usiadł ciężko na krześle i rozpłakał się. Oto żona, która przez całe życie nie wywoływała w nim większych emocji, poślubiona z rozsądku, ugodziła go w samo serce. Celnie. Nigdy nie przypuszczał. Nie spodziewał się, że jest w stanie wymyślić coś takiego – choć lektura dziennika powinna uświadomić mu, że Teresa nie była taką sobie zwyczajną, szarą kurą domową.

Tak, myślał, wycierając nos w wymiętą chusteczkę. Nie dość, że na odejście z tego świata wybrała dzień najmniej stosowny, zakłócając go co najmniej kilku osobom, to po latach wytarła mu pysk czymś, czego nie spodziewał się w najśmielszych snach, jednocześnie pokazując klasę i złośliwe poczucie humoru.

Jakaś niewidzialna siła sprawiła, że podniósł się z krzesła, lunatycznym krokiem poszedł w kierunku przedpokoju, włożył ciepłe buty, zdjął z wieszaka kurtkę, wcisnął na głowę czapkę i okręciwszy szyję szalikiem, wyszedł z domu.

Zmierzchało. Z nieba padało coś w rodzaju marznącej kaszki, w oknach mieszkań migotały choinkowe światełka, a ulica była raczej pusta.

Na szczęście taksówkarze czatowali na spóźnionych gości i udało mu się zająć miejsce w srebrnej skodzie.

– Na cmentarz – powiedział.

Taksówkarz spojrzał na niego ze zrozumieniem. Z pewnością, pomyślał Leopold, bierze mnie za załamanego wdowca.

W przeciwieństwie do ulic cmentarz – jakkolwiek by to zabrzmiało – tętnił życiem. Pachniało jedliną, a znicze migotały wesoło.

W tym momencie Leopold uświadomił sobie, że nie wziął ze sobą niczego, co powinien zabrać, udając się na cmentarz. Podszedł do automatu z wkładami do zniczy, wybrał dwa średniej wielkości (pamiętał, jakie znicze ustawił na grobie żony w Zaduszki) i wrzucił w otwór monetę.

Niestety. Automat wypluł ją grzecznie, podobnie za drugim i trzecim razem, zanim do Leopolda dotarło, że wkłady po prostu się skończyły.

Trudno. Wszedł przez bramę i skierował się ku kwaterze XXV, gdzie obok grobowca sióstr urszulanek znajdował się niewielki, lecz zadbany grób Teresy. Przechodząc obok siostrzyczek, Leopold zabrał ogromny znicz w kształcie choinki i jakby nigdy nic przeniósł go na grób żony.

– Niestety – powiedział – nie przygotowałem się. Nie miałem zamiaru wybierać się… do ciebie. Przepraszam.

Przechodzący obok mężczyzna rzucił mu przelotne spojrzenie i przyspieszył kroku.

Tak jakby człowiek nie mógł porozmawiać z kimś bliskim, pomyślał Leopold i nagle odkrył, że Teresa naprawdę była mu bliska, tylko nie umiał sobie tego uświadomić ani jej okazać. Teraz już na to za późno.

Kradziony znicz, skonstatował, i to wszystko.

– Przepraszam – bąknął i pochylił głowę.

A potem powoli poczłapał w stronę bramy. Jak to się mogło stać, że została już zamknięta? No tak, uświadomił sobie, przecież cmentarz zamykają o zmroku.

– Jasny szlag – warknął i pobiegł truchtem w kierunku bocznej furtki, ale zadyszał się i spocił na darmo. Tę także już zamknięto.

Wigilia na cmentarzu. Jeszcze tylko tego brakowało. Najrozsądniej byłoby wezwać jakąś pomoc, ale telefon komórkowy zostawił w domu.

– Niech to szlag – powtórzył i zaczął się wspinać na mur. Na szczęście w tej części znajdowało się ossuarium i wdrapywał się ostrożnie, wsuwając stopy w puste nisze.

Jeśli złamię nogę, pomyślał, pies z kulawą nogą mnie tu nie znajdzie. A ewentualne doczołganie się w bardziej uczęszczane miejsce zabrałoby mu naprawdę sporo czasu.

Usiadłszy okrakiem na murze, spojrzał na rozświetlony setkami zniczy cmentarz. A potem powoli zaczął się zsuwać w dół.

Czuł, jak strużka potu spływa mu po plecach, i kiedy już postawił stopę na ziemi, miał ochotę upaść na kolana i całować twardy grunt. Lekki zawrót głowy uświadomił mu, że jest cokolwiek za stary na podobne wyczyny.

Powoli dowlókł się do pętli autobusowej i w ostatniej chwili zdążył na ten ostatni, który zawiózł go w bardziej cywilizowane miejsce.

– Czy pan się dobrze czuje? – zapytał z troską w głosie kierowca.

– Jak najbardziej – odparł Leopold i życząc mężczyźnie wesołych świąt, zaczął się rozglądać za taksówką.

– Pan przynajmniej buty wytrze – warknął kierowca.

Leopold spojrzał w dół na uwalane gliną zimowe trzewiki.

– Ach, tak, przepraszam – mruknął i zdjąwszy rękawiczki, wytarł nimi noski butów. Kierowca spojrzał na niego mało przychylnie.

– A to na piechotę nie da rady? – zapytał, gdy Leopold wymienił nazwę osiedla.

– Nie – odparł. – Widzi pan, wracam z…

W porę ugryzł się w język. Jeszcze tego brakowało, aby wzięto go za hienę cmentarną czy kogoś w tym rodzaju.

Zapiął pas i przymknął oczy.

– Miałem takiego jednego, co mi na kursie umarł – rzucił kierowca.

– Nie zamierzam – oświadczył sucho Leopold. – I proszę nie wieźć mnie naokoło, znam tę trasę.

Wysiadając, podał kierowcy ściśle odliczoną kwotę, a potem ruszył w stronę domu. Pchnął drzwi klatki schodowej i… byłby się przewrócił o sporej wielkości kartonowe pudło stojące pod ścianą.

Co jest, do cholery, pomyślał i poszukał wyłącznika.

A potem zajrzał do pudełka. Chwilę stał jak skamieniały, gdyż z kartonu spoglądały na niego cztery pary oczu. I patrzyły w taki sposób, jakby Leopold był ich ostatnią nadzieją.

W jednej chwili przypomniał sobie dzień, kiedy Teresa stwierdziła, że powinni mieć psa. Obydwoje byli na emeryturze, zwierzę nie cierpiałoby w samotności, no i mieliby pretekst do długich spacerów po okolicznym parku. Ale…

– Pies to obowiązek, to niemożność ruszenia się poza miasto – wyrzucił z siebie wtedy jednym tchem.

– Rozumiem – odpowiedziała spokojnie i temat psa nie powrócił już nigdy więcej.

Teraz zaś Leopold pochylał się nad pudełkiem, w którym bezradnie popiskiwały cztery szczeniaki, niezidentyfikowanej rasy i nieokreślonej płci.

Co robić, pomyślał, czując, jak ogarnia go atak paniki. Nie mógł przecież zostawić maluchów na łaskę i niełaskę losu.

Z wysiłkiem podniósł pudełko i powoli zaczął iść do windy. To sprawka Teresy, pomyślał. Zemściła się. Zza grobu.

Było to jednak tak absurdalne, że aż się roześmiał.

Otworzył drzwi od mieszkania i postawił pudełko na podłodze. Szczenięta, szare i kosmate, przypominały kłębki sfilcowanej wełny.

Pierwszą myślą Leopolda było schronisko, lecz odpowiedział mu automat informujący, że w okresie świątecznym nie przyjmują ani nie wydają zwierząt.

Przeczekamy, postanowił i zdecydowanym ruchem otworzył drzwi pokoju Teresy.

– Chciałaś, to masz – rzucił prowokująco i postawił pudełko tak, aby jego zawartość mogła wygramolić się na zewnątrz.

Cztery psiaki wydostały się po kolei z kartonu i siedziały teraz, jeden obok drugiego, niebieskimi oczami wpatrując się w zabłocone buty Leopolda.

Ten zdjął je i z niejakim obrzydzeniem zaniósł do łazienki. Nie cierpiał brudnego obuwia, a uczucie to potęgowała jeszcze świadomość, że glina pochodziła z cmentarza.

Kiedy wrócił do pokoju, okazało się, że dwa szczeniaki weszły pod łóżko, skąd nie umiały – bądź nie chciały – wyjść, jeden próbował wejść na powrót do przewróconego pudełka, a ostatni siedział w wielkiej kałuży.

– Cholera – mruknął Leopold i spojrzał na zegar. Większość sąsiadów była już zapewne po kolacji i otwarciu prezentów.

Wrócił do łazienki po ścierkę do podłogi i nagle przyszło mu do głowy, że maluchy wkrótce mogą być głodne. Niestety, takich gości nie przewidział.

Dwójka siedząca pod łóżkiem nagle zaczęła głośno piszczeć, położył się więc na podłodze i wsunął rękę w ciemność. Nagle poczuł, że ma mokre skarpetki.

Jeden ze szczeniaków grzecznie dał się wyjąć, natomiast drugi odmówił wszelkiej współpracy.

– Boże! – jęknął Leopold. Gdyby ktoś mógł mu pomóc. Tylko kto?

Życząc jak najgorzej temu, kto pozostawił szczenięta na pastwę losu, zdjął mokre skarpetki i poszedł do łazienki, aby umyć nogi. Spojrzał na swoje chude, białe stopy i nie wiedzieć czemu przypomniał sobie o kawałku indyka leżącym w zamrażarce. Odrobina mięsa chyba nie zaszkodzi szczeniakom, które – o czym zdążył się przekonać w trakcie wyciągania delikwenta spod łóżka – miały już drobne, ostre jak szpilki zęby.

Zalał mięso wodą i postawił garnek na małym ogniu, a potem włożył do kuchenki mikrofalowej zafoliowaną tackę z gotowym daniem. Co prawda było mało wigilijne, ale miał to w nosie.

Tymczasem maluchy zdążyły porozłazić się po całym mieszkaniu, pogubić i głośno piszcząc, nawoływały się wzajemnie.

Leopold zdjął z łóżka koc i rozłożył go na podłodze, zaś tekturowe pudełko podarł na kawałki z niespotykaną u siebie pasją.

Poszedł do kuchni i zajrzał do garnka. Odgarnął łyżką pianę, jaka utworzyła się na powierzchni, i dźgnął mięso widelcem. Lekko zmiękło, nadal jednak nie nadawało się jako kolacja dla szczeniąt.

Leopold nigdy w życiu nie posiadał żadnego czworonoga i nagle, jak przez mgłę, przypomniał sobie dzień, kiedy dawno temu napomknął coś o psie. Jak mógł tego nie pamiętać? Przed jego oczyma pojawił się mały chłopiec. „Nie – nad jego głową ponownie zahuczał głos ojca. – Pies to obowiązek. Poza tym będziemy uwiązani…”

Czyż nie dokładnie to samo powiedział Teresie?

Odgłosy, jakie dotarły do niego z przedpokoju, świadczyły bezsprzecznie o tym, że dzieciarnia zajęła się zabawą. Wyszedł z kuchni i z przerażeniem dostrzegł, że przedmiotem owej zabawy jest jeden z jego ciepłych kapci, które wkładał, siadając przed telewizorem.

Ale szczenięta najwyraźniej nie zdawały sobie sprawy z tego, że właśnie postponują świętość. Leopold wyrwał kapeć i trzepnął po tyłku najbliżej znajdującego się malucha. Ten wybuchnął płaczem, a Leopold poczuł się jak świnia. Wziął szczeniaka na ręce i wtulił nos w jego futro.

– Moja wina – szepnął w miękkie, trójkątne ucho.

Tymczasem z kuchni do jego uszu doszedł dziwny syk. Woda w garnku wygotowała się i mało brakowało, aby filet z indyka przywarł do dna.

Studzenie posiłku zabrało mu sporo czasu. Cisza, jaka nagle zapadła w przedpokoju, zaniepokoiła Leopolda, ale okazało się, że cała czwórka, zmęczona przeżyciami – już ubiegłego – wieczoru, zasnęła. Patrzył na psiaki przez chwilę, walcząc z przedziwnym uczuciem, jakiego doświadczał po raz pierwszy.

Całe szczęście, pomyślał, że nie pozostawiono ich w śmietniku. Kto chodzi wynosić śmieci w wigilijny wieczór? Sylwester to co innego. Zanim wyszli – jak co roku – do znajomych, Teresa dokładnie opróżniała kosz, aby stare śmieci nie witały nowego roku. Przesąd, podkreślała, ale niepozbawiony sensu. I Leopold brał worek, po czym udawał się do śmietnika.

Mięso zdążyło już wystygnąć na tyle, że spokojnie mógł je posiekać na naprawdę drobne kawałki. Wyjął z kredensu cztery deserowe talerzyki i odmierzył cztery równe porcje, pozostawiając część na następny dzień.

Położył na podłodze stary ręcznik i ustawił na nim talerzyki, obok umieścił małe salaterki z wodą, jednak szczeniaki spały tak mocno, że szkoda było je budzić. Wziął zatem książkę, która od niepamiętnych czasów leżała na półce pod telewizorem, i wrócił do kuchni. Usiadł w fotelu – jak dobrze, że Teresa nie pozwoliła mu wystawić go przed blok w dniu, gdy zabierano tak zwane gabaryty. Zrozumiał też, dlaczego uważała ten mebel za niezbędny. Po prostu czekając, aż zadzwoni minutnik, mogła wygodnie usiąść. Gospodarząc sam, co rusz przekonywał się, że to, co uważał za dziwactwa żony, było ułatwianiem sobie życia, na każdym kroku i w każdym miejscu. Przezroczyste pojemniki na cukier, sól, mąkę, kaszę i inne sypkie produkty pozwalały dostrzec, co należałoby uzupełnić, nadto nic się nie wysypywało, co oszczędzało prac porządkowych. Stary biblioteczny katalog został przerobiony na niewielką szafkę, gdzie w czterech szufladach mieściły się zupy błyskawiczne, sosy i galaretki owocowe, przyprawy zaś stały rzędem obok siebie w starannie opisanych słoiczkach.

Ściereczki i kuchenne ręczniki także miały swoje miejsce i tylko dzięki temu Leopold nie pogubił się, zaczynając życie wdowca.

Pierwszy obudził się szczeniak, któremu dostało się pantoflem. Przyturlał się do fotela i pozostawiwszy niewielką kałużę, podreptał do talerzyków. Jadł z takim apetytem, że Leopold miał wrażenie, iż psi brzuszek pęcznieje w oczach.

– Dość – oświadczył, kiedy talerzyk został opróżniony i starannie wylizany.

Pozostała trójka jak na komendę ruszyła do swoich porcji. Trzymając najedzone szczenię na rękach, Leopold obserwował, jak jedzenie błyskawicznie znika.

Skoro zjadły, pomyślał nagle, będą musiały pozbyć się tego, czego nie strawią. Tylko gdzie? Jeszcze tego brakowało, aby zaczęły paskudzić po całym domu.

Zaścielił podłogę w sypialni Teresy gazetami, zaniósł tam szczenięta i starannie zamknął drzwi. Przez chwilę – akurat zdążył zebrać talerzyki i wstawić je do zmywarki – w pokoju panowała cisza, jednak gdy tylko włączył telewizor, kolęda w wykonaniu dziecięcego chóru zagłuszyła wydobywający się z czterech gardziołek skowyt.

Chyba też nie chciałbym siedzieć sam, uznał Leopold. Otworzył drzwi i cała czwórka ruszyła w jego stronę, machając ogonkami, co ewidentnie przeszkadzało im w poruszaniu się po linii prostej.

Leopold westchnął i zasiadł przed telewizorem. Ku jego zdumieniu szczenięta najspokojniej w świecie ułożyły się na jego stopach. Sięgnął po pilota i ściszył dźwięk.

Podobno w Wigilię o północy zwierzęta przemawiają ludzkim głosem, pomyślał sennie i przetarł szkła okularów. Ale północ już dawno minęła. Więc albo coś mu umknęło, albo nie miały ludziom nic do powiedzenia. W zasadzie o czym mogłyby chcieć rozmawiać? O tym, że ktoś w chłodny, nieprzyjemny wieczór wsadził je do kartonu i wyniósł w obce miejsce? Co można komuś takiemu powiedzieć?

Leopold delikatnie wysunął stopy spod szczeniąt i na palcach poszedł do siebie. Na szczęście porzucił zwyczaj ścielenia i składania wersalki. Nie przyjmował gości, a jeśli ktoś raz na jakiś czas go odwiedził, nie zapraszał go do sypialni.

Od czasu gdy Eryk wyjechał za granicę, Leopold nie sypiał z Teresą. Zajęła pokój syna – a raczej jego łóżko, pozostawiając wszystkie swoje rzeczy we wspólnej szafie i, co odkrył dopiero po jej śmierci, zabrała do siebie jedynie dzienniki. W ten sposób spotykali się w kuchni, mijali w korytarzu i czekali, aż to drugie zwolni łazienkę.

Jak ona to wytrzymała!

Leopold przystanął i spojrzał w wiszące w przedpokoju lustro. Twarz, którą w nim zobaczył, była niezbyt sympatyczna. Długa, z lekko zapadniętymi policzkami, starannie wygolonym podbródkiem i oczyma patrzącymi spod krzaczastych brwi zdawała się mówić wielkimi literami: STARY ZGRED.

Nigdy nie miał urody amanta, ale dobra sytuacja materialna dodawała mu brakujących punktów, jednak wybierał i przebierał tak długo, że zaczęło mu grozić starokawalerstwo. Obserwując swojego wuja, wiedział, że nie było to w żaden sposób wygodne, zatem w ostatniej chwili oświadczył się Teresie, córce znajomych rodziców, której groziło dokładnie to samo. Matka orzekła, że Teresa będzie idealną panią domu i idealną matką, a jeśli chodzi o uczucia (odniósł wrażenie, że miała na myśli ojca), to te przemijają.

– Nie miałaś ze mną łatwo – powiedział i odruchowo spojrzał na drzwi łazienki. Były zamknięte i przez chwilę miał ochotę zastukać i starym zwyczajem zapytać, ile jeszcze.

Zrobiło się już naprawdę późno. Na ulicy rozbrzmiewały głosy ludzi wracających z pasterki; Malućki, malućki jako rękawicka natychmiast skojarzyło mu się ze śpiącymi w pokoju szczeniakami i uświadomił sobie, że czekają go dwa dni w ich towarzystwie.

Dwa dni – a co potem? Czy oddanie ich tak po prostu do schroniska nie będzie dokładnie tym samym, co zrobiło to bydlę? Zamknięte w schroniskowym boksie będą piszczeć, marznąć i dorastać, czekając na człowieka, który być może nigdy się nie pojawi?

Leopold włożył sztuczną szczękę do kubeczka z wodą, przebrał się w piżamę i najciszej, jak umiał, udał się do sypialni.

Niestety, ledwie przyłożył głowę do poduszki, z jadalni rozległ się pisk. Cztery głosiki skarżyły się na samotność i domagały obecności człowieka. Leopold stał się nagle dla nich kimś ważnym, kimś, kto wyratował je z opresji, i zniknięcie tego kogoś równe było katastrofie.

Usiadł na łóżku, a potem odrzucił kołdrę. Idąc przez przedpokój, wdepnął w coś śliskiego i ciepłego i naprawdę nie musiał zgadywać, co to. W drodze do łazienki zaliczył sporej wielkości kałużę, umył więc nogi i wziąwszy ścierkę, wytarł podłogę.

Nie wiedzieć czemu przypomniały mu się pieluszki Eryka, wiszące jedna obok drugiej na balkonie.

Szczenięta natychmiast potoczyły się w kierunku jego nóg i upodobawszy sobie nogawki piżamy, walczyły z nimi przez chwilę.

– A teraz spać – warknął Leopold, rozłożywszy obok łóżka koc i zaścieliwszy podłogę gazetami.

Może powinienem wymasować im brzuszki, pomyślał, bo gdzieś kiedyś obiło mu się to o uszy, ale wszystkie zdążyły już zasnąć, zatem wsłuchany w sapanie, chrapanie i popiskiwanie, zwiesił z łóżka jedną nogę – aby czuły jego obecność – i zasnął.

Do rana zdążył obudzić się kilka razy, ale w pokoju panowała cisza. Eryk jako niemowlę miał zwyczaj przesypiać całą noc – a może Teresa radziła sobie z niemowlakiem w jakiś magiczny sposób? Cokolwiek robiła, Leopold przeżywał teraz spóźnione trudy ojcostwa. Bo nie potrafił znaleźć innej nazwy, która określiłaby sytuację, w jakiej postawiło go życie.

– No dobrze – mruknął pod nosem. – Ale co dalej?

Trzeba znaleźć odpowiedzialnych właścicieli, którzy będą mieli czas i serce dla szczeniaków. Tylko że Leopold tak naprawdę nikogo nie znał. Kiedy zmarła Teresa, przyjaciele zaglądali przez jakiś czas, pocieszali go, że jakoś to będzie, że całe szczęście, iż nie chorowała, i tak dalej, i tak dalej – to wszystko, co zwykle mówi się przy takich okazjach. A potem powracali do swoich spraw. Ostatecznie mieli ich na głowie dość dużo, Leopold zaś nie robił nic w kierunku podtrzymywania kontaktów. Aby pójść w odwiedziny, należało się w jakiś sposób przygotować: ogolić, włożyć czystą koszulę – bo dres bynajmniej nie był strojem wyjściowym.

– W ten sposób nie pożyjesz długo – ostrzegł go syn.

– A czy to ma jakieś znaczenie? – odparł ponuro.

– Wyobraź sobie, że ma – warknął Eryk i wyłączył się.

Po kilka dniach zadzwonił, proponując ojcu wyjazd do Finlandii, a spotkawszy się z odmową, przysłał kilka adresów klubu seniora znajdujących się w pobliżu miejsca zamieszkania Leopolda, z czego ten także nie skorzystał.

– Same stare pierdziele – orzekł i nagle zdał sobie sprawę, że jest dokładnie w tym samym wieku.

W ciągu czterech lat wdowieństwa zdołał wypracować sobie własny styl życia, z którego był raczej zadowolony. Nie zakłócało go nic aż do wczoraj. Kiedy cały jego świat stanął na głowie.

Rankiem obudziło go głośne popiskiwanie, a jakby tego było mało, jedno ze szczeniąt odkryło, że potrafi także szczekać, i powtarzało tę czynność wielokrotnie, w coraz bardziej udany sposób.

Leopold zwlókł się z łóżka. Ledwie postawił stopy na podłodze, powitały go ostre ząbki, atakujące ze wszystkich stron. Przez chwilę miał wrażenie, że wdepnął do basenu pełnego piranii. Psiaki podgryzały go, wydając radosne piski i utrudniając dotarcie do łazienki.

– Wesołych świąt – powiedział do swego odbicia w lustrze i założył zęby.

Nagle, nie wiedzieć czemu, zatęsknił za świąteczną sałatką Teresy, za półmiskiem, na którym leżały plasterki wędliny, za parzoną w imbryczku herbatą.

Tymczasem szczenięta dojadały siekane mięso i wszystko wskazywało na to, że zadomowiły się na dobre.

Leopold postawił na stole filiżankę kawy i głęboko się zamyślił. Choć sytuacja wydawała się w miarę opanowana, nadal nie miał pomysłu, co dalej. Włączył radio, z którego natychmiast popłynęły dźwięki kolęd. Za oknem padał śnieg, musiał padać już dość długo, bo wszystko zrobiło się białe i dziwnie czyste. Termometr za oknem wskazywał minus pięć stopni.

– Miejskie schronisko po raz pierwszy świeci pustkami – oznajmił spiker popularnej rozgłośni. – Tym z państwa, którzy nie śledzą bieżących wydarzeń, przypominamy, że w związku z nadchodzącą falą mrozów dyrekcja schroniska dla zwierząt skierowała do obywateli miasta apel, w którym poproszono o ofiarowanie domów tymczasowych dla najstarszych, schorowanych zwierząt, jednak rozmiary odzewu przekroczyły wszelkie oczekiwania. Schronisko opuściło sto dwadzieścia psów i trzydzieści kotów…

Leopold drgnął. Czyżby ta czwórka, która radośnie bawiła się pod stołem, została zabrana ze schroniska przez kogoś, kto podjął spontaniczną decyzję i nagle zorientował się, że go to przerasta? Ale nie, żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie zrobiłby czegoś podobnego. Zatem szczenięta musiały zostać wyrzucone z premedytacją.

Czuł narastającą irytację, która tylko potwierdziła słuszność jego poglądów – ludzie w większości przypadków nie zasługują na miano człowieka. Tak czy inaczej, nie chcąc dołączyć do wspomnianej grupy, musiał znaleźć najlepsze i racjonalne wyjście z impasu, w jakim nagle się znalazł.

Poczłapał do kuchni, starając się nie nadepnąć na żadne ze szczeniąt, które dziwnie upodobały sobie jego kapcie. Otworzył lodówkę i wyjął z niej resztkę indyka. Było tego żałośnie mało, a zamrażalnik świecił pustkami.

Wrzucił mięso do garnka i nastawił ekspres. Na szczęście w puszce stojącej na blacie szafki zostało jeszcze sporo kawy.

– A to dopiero pierwszy dzień świąt – powiedział półgłosem.

Wszystkie sklepy są oczywiście zamknięte. Najgorsze zaś to, że nie miał żadnych znajomych, którzy mogliby mu pomóc. W kamienicy, w której mieszkał, także nie było zwierząt, zatem sytuacja wydawała się naprawdę beznadziejna.

Leopold zjadł mało świąteczne śniadanie, składające się z tosta i jajecznicy, od czasu do czasu spoglądając na kuchenkę, gdzie gotowało się mięso, i myślał o czterech brzuszkach, które trzeba będzie napełnić.

Nagle, nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie żonę stojącą w kuchni i gotującą jakąś kaszkę. I dzień, kiedy poprosiła go, aby ją zastąpił w przygotowaniu śniadania małemu Erykowi. Leopold oczywiście przypalił garnek, jednak gorsze było to, że musiał iść do sklepu po grysik. Szedł, mrucząc pod nosem jakieś niezbyt miłe słowa, co oczywiście nie oznaczało, że nie kochał swojego syna, ale miał ochotę w spokoju wypić kawę i poczytać gazetę.

Dzień Leopolda od zawsze składał się z rytuałów i każde zaburzenie porządku sprawiało, że ogarniała go irytacja. Teraz zaś zaburzony został nie tylko porządek dnia, lecz całe życie stanęło na głowie.

Myśli Leopolda obsesyjnie krążyły wokół czterech talerzyków, na których trzeba będzie położyć cokolwiek, co nadawałoby się do jedzenia.

Zaraz, zaraz, pomyślał. Na sąsiednim osiedlu mieszkał jego znajomy, z którym zdarzało mu się zagrać w szachy przy jednym z tych kamiennych stolików, jakie ustawiono w parku z myślą o takich starych grzybach jak oni.

Pozbierał z podłogi zasikane gazety i zastąpił je nowymi, suchymi, po czym udał się do przedpokoju. Spojrzał na uwalane cmentarną gliną buty i wzdrygnął się z odrazą. Jak to mówiła babka? Że ziemia cmentarna ciągnie do siebie.

Wyjął z szafki śniegowce i założył na podeszwy klamry, przysłane przez syna. Diabli wiedzą, czy pod warstwą świeżego śniegu nie kryje się zdradziecka ślizgawka. Perspektywa złamania nogi przeraziła go: nie poradziłby sobie z małymi współlokatorami i o ile byłby w stanie załatwić dla siebie pielęgniarkę środowiskową, która zrobiłaby mu zakupy, o tyle nie był pewien, czy chciałaby się zająć szczeniętami.

Dlatego zabezpieczył się przed ewentualną katastrofą. Dodatkowo zaopatrzył się w laskę i owinąwszy szalikiem szyję, wyszedł z mieszkania.

Na klatce schodowej pachniało schabowymi i Leopold pożałował, iż nigdy nie próbował nawiązać jakichkolwiek stosunków z sąsiadami. W przeciwieństwie do żony, która miała naprawdę sporo znajomych – a to matki rówieśników Eryka (z podwórka, z domu kultury, gdzie chodził na jakieś zajęcia, ze szkoły), a to sąsiadki, do których wpadało się po proszek do pieczenia albo to wszystko, co zwykło kończyć się w momencie, kiedy było najbardziej potrzebne.

Leopolda nie interesowały takie znajomości. Żył poniekąd we własnym świecie, mając kilku znajomych (trudno było mu określić ich słowem „przyjaciele”), z którymi od czasu do czasu wybierał się na ryby. Na ogół wypad sprowadzał się do siedzenia w milczeniu nad brzegiem rzeki czy jeziora, bo prowadzenie dyskusji w chwili, gdy już, już miał drgnąć spławik, wydawało się wręcz nieprzyzwoite.

Zatem wybór był niewielki. Leopold szedł wąską dróżką pomiędzy zaspami, a śnieg nadal padał i nie zamierzał przestać. To tu, pomyślał, wchodząc do bramy. Spojrzał na nieco pożółkłą listę lokatorów i uśmiechnął się na widok znajomego nazwiska. Kiedy jednak zadzwonił do drzwi, odpowiedziała mu cisza. Niemożliwe. Czyżby Jerzy wyjechał na święta? Jeśli tak, to dokąd i do kogo?

Sąsiednie drzwi uchyliły się nieco i w szparze pokazała się twarz starszej kobiety o krótko przyciętych, siwych włosach.

– A Jurek w szpitalu – oświadczyła.

Leopold drgnął. W szpitalu? Niemożliwe. Jurek, który odznaczał się żelaznym zdrowiem?

– Dwa miesiące temu miał zawał – wyjaśniła sąsiadka – a teraz będą mu wstawiać bateryjkę.

– Bateryjkę? – zmarszczył brwi.

– Tak powiedział. I wie pan, taka bateryjka nadal działa, jak człowiek umrze…

A, rozrusznik, pomyślał Leopold i uśmiechnął się.

– …i gdyby zmarłego skremować razem z nią, to po prostu rozsadzi cały piec.

Leopold się wzdrygnął. Naprawdę, temat był mało świąteczny. Ale Jurek i zawał? Przecież nigdy nie widział go z papierosem, a jeśli chodzi o napoje, poprzestawał na jednym kieliszku wina. No i proszę – bateryjka.

Pożałował nagle, że podobnie jak Jerzy nigdy nie palił. Mógłby nonszalancko puszczać kółka albo kłaść na stole płaską, srebrną papierośnicę, która pozostała mu po ojcu. Ale nie robił tego, podobnie jak wielu innych rzeczy.

„Jesteś zachowawczy” – powiedziała mu kiedyś żona. Odpowiedział jej wtedy, że mężczyzna nie powinien zmieniać się ot tak, dla kaprysu.

Teraz, spoglądając na drzwi mieszkania Jerzego, doszedł do wniosku, że powinien był pozwolić sobie na kilka szaleństw. Choćby papierosy. Rzecz jasna, niezbyt często i w rozsądnych ilościach.

– A… – zatrzymał się na schodach i odwrócił w stronę sąsiadki – dokąd go zabrali? To znaczy, w jakim szpitalu…

– Do Jana Pawła – odparła. – Jeśli chciałby go pan odwiedzić… Byłoby dobrze, bo mam dla niego rosołek i pomarańcze, obiecałam, że przyjdę, a zaraz będą goście…

Rosół i pomarańcze, pomyślał z rozrzewnieniem Leopold, biorąc do rąk płócienną torbę z nadrukiem CANARIAN ISLANDS.

Sąsiadka natychmiast zauważyła, że przyglądał się kolorowym literom.

– Córka była w tamtym roku. Po prostu raj na ziemi…

– Tak, zapewne – mruknął i szybko zbiegł na dół. Raj na ziemi, coś takiego.

Być może biedny Jurek (Leopold w jednej chwili zapomniał, że zawsze uważał go za nudziarza) jest teraz bliżej raju, niż można było się tego spodziewać. Znalazłszy się na ulicy, zajrzał do siatki. W sporej wielkości słoiku, prócz marchewki i pietruszki, znajdowało się coś, co sprawiło, że serce Leopolda zabiło żywiej.

Sporej wielkości udko z kurczaka. Gdyby tak, pomyślał, ugotować ryż i wymieszać go ze zmielonym mięsem? Przecież, bądźmy szczerzy, Jurek w tym szpitalu nie umiera z głodu, a rosołek to tylko fanaberia.

Pospiesznie skierował się w stronę domu, gdzie już na schodach usłyszał lament na cztery głosy.

– Jestem, jestem – powiedział, zdejmując kurtkę i buty. – Przyniosłem wam coś dobrego.

Lament zamienił się w radosne odgłosy powitalne. Leopold przelał zawartość słoika do garnka i wyjął udko. Rosół, choć zimny, pachniał tak smakowicie, że poczuł niepohamowaną ochotę, aby usiąść do stołu nad talerzem pełnym domowej potrawy.

W szafce, pomyślał, powinien być makaron. A przynajmniej jakiś czas temu widział słój stojący na półce od niepamiętnych czasów.

– Jestem zwyczajną świnią – powiedział – ale nie mam sąsiadki ani nie leżę w szpitalu. A domowego rosołu nie jadłem od lat.

Wyrzuty sumienia dopadły go, kiedy usiadł przed telewizorem. Co się ze mną stało, pomyślał. Ukradłem znicz i okradłem znajomego z rosołu. Pięknie, po prostu pięknie.

Z wiszącej na ścianie fotografii spoglądała na niego Teresa i nagle doszedł do wniosku, że żona patrzy na niego w taki sposób, jakby wiedziała, jakich to niegodnych czynów się dopuścił.

– Jeśli istnieje życie pozagrobowe – rzucił półgłosem – to musisz widzieć, co robię. Zszedłem na psy, tak, całkowicie zszedłem na psy.

Ciche popiskiwanie dochodzące spod stołu uświadomiło mu dwuznaczność tego, co przed chwilą powiedział.

– Dobrze – westchnął, spoglądając ponownie na zdjęcie. – Odwiedzę Jurka, zaniosę mu pomarańcze i wytłumaczę, co się stało z rosołem. Powinien zrozumieć.

Teresa milczała i nadal irytująco wpatrywała się w niego. W zasadzie powinien był zdjąć ze ściany jej zdjęcie – zresztą nie wisiało tam od zawsze, tylko po śmierci matki Eryk oprawił fotografię i powiesił ją na ścianie, aby – jak wyjaśnił – ojcu nie było pusto.

Czy fotografia, pomyślał wtedy Leopold, jest w stanie wypełnić pustkę? Pustkę, syn użył tego słowa, choć długo jeszcze do Leopolda nie docierało to, że został sam.

Rosół okazał się wyśmienity. Jeśli istnieje pamięć smaku, zawartość talerza z pewnością przeniosła go w czas dzieciństwa, a szczególnie przypomniała mu jeden dzień, kiedy przeziębił się, jeżdżąc na sankach, i z bolącym gardłem leżał w łóżku. Matka kupiła w sobie tylko znanym miejscu tłustą wiejską kurę, ugotowała rosół i zrobiła domowy makaron. Gdyby tak zawsze bolało mnie gardło, myślał Leopold, przyglądając się złocistym okom tłuszczu pływającym po powierzchni, ale radosne okrzyki kolegów budujących śnieżną fortecę sprawiły, że nie mógł się doczekać, aż gorączka spadnie.

Rosół pojawiał się na stole także w niedziele i święta i Leopold nagle poczuł coś, na co nie umiał znaleźć innego określenia, jak „magia świąt”.

Najchętniej położyłby się na sofie i włączył telewizor, ale w szpitalu czekał Jerzy. Co prawda oczekiwał na operację, nie mając pojęcia o niespodziewanych odwiedzinach kogoś, kto nawet nie był przyjacielem, tylko dalekim znajomym.

Nakarmiwszy szczenięta, wyszedł z domu. Na przystanku czekało kilka osób, przytupując w kopnym śniegu. Tegoroczna zima najwyraźniej postanowiła przypomnieć ludziom o tym, że w grudniu zazwyczaj pada śnieg, a temperatury oscylują między minus pięć i minus piętnaście.

Chłodne powietrze zawsze sprawiało, że nos Leopolda zaczynał przypominać nieszczelny kran. Na szczęście zabrał ze sobą paczkę chusteczek (prawdę mówiąc, wolał te klasyczne, które prasowało się złożone kilka razy) i w ten sposób uniknął kłopotliwej kropli wiszącej gdzieś nad górną wargą. Zawsze uważał to za obrzydliwe i pilnował, aby nie przydarzyło mu się coś podobnego.

Zanim jednak dojechał – a potem dobrnął – do szpitala, zużył już całą paczkę i z przerażeniem odkrył, że nie miał następnej. Może Jerzy będzie miał coś takiego, a jeśli nie, z pewnością coś wymyśli.

Jurek nie przypominał kogoś, kto oczekuje na operację ratującą życie. Leżał na szpitalnym łóżku ubrany nie w pasiastą piżamę, jak wyobrażał to sobie Leopold, ale w granatowy dres, i przeglądał gazetę.

– Niemożliwe! – wykrzyknął na widok kolegi. – Jak się dowiedziałeś?

Pytanie ułatwiło Leopoldowi opowieść o rosole, którego nie przyniósł, co serdecznie ubawiło Jerzego.

– Czyli powiększyła ci się rodzina – podsumował. – Mój kardiolog twierdzi, że spacer z psem to samo zdrowie.

W głowie Leopolda zapaliła się lampka. Świetnie. Zatem jeden z maluchów był już prawie zabezpieczony. Pod warunkiem że operacja się powiedzie.

– To przecież kosmetyka – wyjaśnił Jerzy, rozpraszając jego wątpliwości. – Nawet nie usypiają. I za trzy dni wyrzucają do domu.

– Przykre – powiedział Leopold – że spotkało cię to teraz.

– Nie rozumiem.

– Święta w szpitalu…

Tamten machnął ręką.

– Nic lepszego nie mogło mi się przytrafić. Wczoraj mieliśmy harcerzy, którzy śpiewali kolędy i każdy z nas dostał prezent. O, zobacz.

Sięgnął pod poduszkę i podał Leopoldowi serce wykonane z jakiegoś sztucznego tworzywa, które można było zgniatać w dłoni.

– Sąsiad – ruchem głowy wskazał sąsiednie łóżko i pogrążonego w lekturze mężczyznę – dostał wątrobę.

Mało śmieszne, pomyślał Leopold, choć wydaje się na miejscu. Na okulistyce zapewne rozdają gałki oczne.

– No i mówisz, że cztery sztuki. – Jerzy zmarszczył brwi. – Niezła grupa. Masz zabawę.

Leopold zmarszczył brwi.

– Ale i obowiązek – dodał znajomy. – Podjąłeś się trudnego zadania.

– Nie miałem wyjścia – odparł.

Dopiero teraz dostrzegł, że kolega ma lekko zasinione wargi. Oznaka niedotlenienia, pomyślał. Chorobliwe zainteresowanie swoim stanem zdrowia musiało dać znać o sobie – Leopold był mistrzem stawiania sobie diagnoz i doskonale orientował się w objawach, przebiegu i rokowaniach schorzeń, jakie mogły dopaść człowieka w jego wieku.

– Panowie – w głosie pielęgniarki, która zajrzała do pokoju, brzmiała nuta zniecierpliwienia – koniec wizyt. Zapraszamy na jutro – dodała nieco łagodniej.

Być może, pomyślał Leopold, zdała sobie sprawę, że ma do czynienia z dwoma samotnymi ludźmi, z czego jeden – Jerzy – był w zdecydowanie lepszym położeniu. Nie musiał martwić się o czeredę szczeniąt ani o posiłki. Po prostu był. A on sam za chwilę miał wrócić do pustego mieszkania – nie, nie pustego, ale mieszkania, w którym nagle i rozpaczliwie zaczęło mu brakować drugiego człowieka. Nie miało to nic wspólnego z tęsknotą za żoną, bo zdążył już się przyzwyczaić do bycia wdowcem. Miał ochotę porozmawiać z kimkolwiek o czymkolwiek. Oczywiście w każdej chwili mógł zadzwonić do syna, który tylko na to czekał, ale telefon to nie to samo co zwyczajna rozmowa. Taka, w której widzi się twarz rozmówcy, słyszy jego śmiech lub chrząkanie, rozmowa, w której można się obrazić albo obrazić rozmówcę, zgodzić się z czymś bądź nie.

Zanim jednak wyszedł, przypomniał sobie o chusteczkach, których kolega niestety nie miał, za to doradził mu papier toaletowy znajdujący się tuż obok, w łazience. Leopold wepchnął do kieszeni napoczętą rolkę i z poczuciem niesmaku zaczął się żegnać, obiecując, że przyjdzie następnego dnia.

– Nie masz nic lepszego do roboty? – zapytał Jerzy, a kiedy Leopold pokiwał głową, uśmiechnął się i poprosił o przyniesienie szachów. – Należy rozruszać szare komórki – dodał, po czym poprosił jeszcze o zeszyt krzyżówek.

Ile złego można narobić w tak krótkim czasie, pomyślał. Znicz, rosół i papier toaletowy… Pozbawiony krytycznego spojrzenia Teresy, jakie przez ponad czterdzieści lat czuł na plecach, zamienił się… A może to siedziało w nim gdzieś głęboko? Może zawsze w głębi duszy był przestępcą?

Stojąc na przystanku, doszedł do wniosku, że użył zbyt wielkiego słowa. Mały złodziejaszek – to właściwe określenie. Zajął miejsce przeznaczone dla inwalidy i poczuł, jak na końcu nosa dynda mu paskudna kropelka. Wyjął z kieszeni rolkę papieru, oderwał kawałek i najciszej, jak mógł, wytarł nos.

– Służę chusteczką – odezwała się starsza kobieta w czarnym płaszczu.

Leopold się zaczerwienił.

– Mam dokładnie ten sam problem – wyjaśniła. – Dlatego…

Otworzyła torebkę i podała mu paczkę chusteczek. Wyjął jedną i spojrzał na rysunek na opakowaniu. Znał kolorowe zwierzątko z kreskówek, które w dzieciństwie oglądał Eryk, lecz nie mógł sobie przypomnieć, jak się nazywało. Czy przypadkiem nie przegapił czegoś istotnego? Przecież nie mógł być obecny zawsze i wszędzie, pracował i zapewniał rodzinie wszystko, co jego zdaniem było najlepsze. Jednak z lektury dzienników żony wynikało, że nie do końca doceniała to, co dla nich robił. Nadgodziny? Wyjazdy? Prace zlecone? Zamiast tego zdecydowanie wolała wyjście do kina albo teatru. Albo na koncert, co jasno uzmysłowił mu prezent, który otworzył dopiero po latach.

– Dziękuję – powiedział, uśmiechając się do kobiety w czarnym płaszczu. – Naprawdę, poratowała mnie pani.

– Całe życie pracowałam z ludźmi – odparła z uśmiechem i dostrzegł, że w jej oczach zamigotały figlarne ogniki. – Wesołych świąt – rzuciła, kierując się do wyjścia, i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, drzwi tramwaju zamknęły się i pojazd ruszył z miejsca.

Leopold westchnął. Nieznajoma miał w sobie coś, co poruszyło go do głębi, dotknęło jakiejś zapomnianej struny, która szarpnęła nim boleśnie.

Gdybym był młody, pomyślał, nie pozwoliłbym jej tak po prostu wysiąść z tramwaju i odejść, ale oczywiście musieliby być w tym samym wieku.

Jak też mogła mieć na imię? Czy podobnie jak on była samotna? Czy poradziłaby sobie z czwórką szczeniąt?

Dotarł do domu późno i ledwie otworzył drzwi, czwórka małych lokatorów zaczęła witać go tak energicznie, że omal nie stracił równowagi. Stojąc oparty plecami o ścianę, przyjął wybuch radości, próbując jednocześnie zdjąć kurtkę i buty.

A potem spojrzał na puste miski i przypomniał sobie, że czeka go drugi dzień świąt. Pierwsza, całkowicie szalona myśl, która przyszła mu do głowy, dotyczyła telefonu do sąsiadki Jerzego. Tylko jak delikatnie dać jej znać, że przydałaby się druga porcja rosołu, oczywiście z mięsną wkładką…

– Myślałem dzisiaj o kobiecie – powiedział, spoglądając na zdjęcie żony. – Powinnaś o tym wiedzieć. Zobaczyłem ją w tramwaju.

Mnie, zdawały się mówić oczy żony, spotkałeś na podwieczorku u twoich rodziców. I chyba nie zrobiłam na tobie wrażenia, czy mylę się?

Masz rację, odpowiedział jej w myślach. Ustalili to między sobą, być może w innych okolicznościach zwróciłbym uwagę… hm, choćby na twoje oczy. Tak, zawsze uważałem, że masz ładne oczy. A wracając do kobiety z tramwaju…

– Ja jeszcze żyję – powiedział na głos.

Jego głos uruchomił cztery ogonki i szesnaście łapek. Leopold usiadł na podłodze i pozwolił, aby cała czwórka wdrapała mu się na kolana.

Masz dla kogo żyć, odpowiedziały oczy Teresy. Szkoda tylko, że dla mnie byłeś taki trochę mało żywy. Raczej jakby martwy. Ale to już było, minęło.

Są ludzie, pomyślał, którzy utrzymują, że rozmawiają ze zmarłymi. Osobiście wolałbym kogoś, kto jest żywy.

Ostre ząbki uświadomiły mu obecność czterech żywych istot, które rankiem będą głodne. Odrobina mięsa, wymieszana z dużą ilością ryżu, powinna zaspokoić pierwszy głód, ale co dalej?

Pozbierał mokre gazety, przetarł mopem podłogę i włączył telewizor. Film go znudził. Nie ma nic wspólnego z życiem, pomyślał z irytacją, przebrał się w piżamę i położył do łóżka.

W życiu nie ma happy endów, kontynuował wewnętrzny monolog. Są tylko zbiegi okoliczności.

Nocą śnił mu się tramwaj, z którego nie mógł wysiąść, bo na przystankach nie otwierały się drzwi, a w kabinie motorniczego nie było nikogo. Obudził się z ulgą i doszedł do wniosku, że jedynie Freud potrafiłby zinterpretować jego koszmar.

Sen jednak był niczym w porównaniu z rzeczywistością. Szczenięta błyskawicznie zjadły to, co położył im na talerzykach, i spoglądały na niego z lekkim wyrzutem.

A gdyby tak wyprosić coś w szpitalnej kuchni, postanowił. Powie, jak jest, zapłaci.

Z tą myślą i szachami w eleganckiej skórzanej torbie (prezent od syna, z myślą, że Leopold w końcu kupi sobie laptop) wyszedł z domu, tłumacząc szczeniakom, że wychodzi po jedzenie. Czy kiedykolwiek rozmawiał w ten sposób z synem? Po prostu wychodził z domu i do domu wracał. Czy Eryk oczekiwał, że któregoś dnia ojciec powie mu, gdzie i po co idzie?

Drugi dzień świąt wydawał się jakiś inny. Na ulicach widać już było więcej ludzi, tramwaje jeździły jakby częściej i znajdowało się w nich sporo pasażerów. Co więcej – z okna wagonu Leopold dostrzegł niewielką kawiarnię, najwyraźniej już otwartą. Okno, rozświetlone ciepłym, pomarańczowym światłem, odbijało się od szarej ściany kamienicy, a za szybą, jak cienie w chińskim teatrze, poruszali się ludzie.

Kiedy to ostatni raz byłem w kawiarni, pomyślał, lecz nie umiał przypomnieć sobie tamtego dnia. Dziwne, pamiętał bowiem wszystkie miejsca, gdzie razem ze szkolnymi kolegami chodził na wagary, pamiętał adres Doroty – dziewczynki, która ogromnie mu się podobała, ale w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku wyjechała wraz z rodzicami z Polski (zimą tamtego roku dostał od niej kartkę z siedmioramiennym świecznikiem i napisem Happy Chanukah), pamiętał jeszcze wiele innych całkiem nieważnych wydarzeń, jednak wyjścia do kawiarni – nie.

Wysiadł na przystanku obok szpitala i żwawym krokiem udał się w stronę bramy. Portierka zmierzyła go mało przychylnym wzrokiem, gdy wyciągnął z kieszeni foliowe ochraniacze, te same, które kupił poprzedniego dnia. W odpowiedzi poruszył krzaczastymi brwiami i poszedł w stronę windy.

Jerzy powitał go z entuzjazmem i wyjął okulary z szuflady stojącego przy łóżku niewielkiego stolika. Zatarł ręce i zapowiedział, że zaraz da mu szewskiego mata, i z błyskiem w oku zabrał się do rozstawiania figur na szachownicy.

Z niewiadomego powodu Leopold nagle poczuł się bardzo szczęśliwy. Oto dostarczył komuś odrobinę radości i – na Boga – pozwoli się ograć, choć będzie to dla niego gorzka pigułka do przełknięcia. Od śmierci Teresy nigdy nie czuł się tak potrzebny.

– Nie oszukuj – upomniał go Jerzy. – Widzę, jak przestałeś myśleć. Co innego, gdybym był umierający… ale jeszcze nie raz cię ogram.

Leopold się uśmiechnął. Nie ma to jak inteligentny przeciwnik. Do tej chwili uważał Jerzego za starego pierdziela, na dodatek nudnego jak flaki z olejem. Trzeba było przejść długą i skomplikowaną drogę, aby odkryć, że jest zupełnie inaczej.

Grając, rozmawiali o różnych rzeczach i Leopold ze zdumieniem przyglądał się znajomemu, który kolekcjonował stare kartki świąteczne, należał do związku krótkofalowców i miał radiowych znajomych na całym świecie, a na dodatek biegle władał… esperanto.

– Chętnie wezmę od ciebie jednego łobuza – powiedział nagle Jerzy, jednocześnie rzucając pod nosem: – Szach-mat.

– Słucham? – Leopold ze zdumieniem zamrugał oczami. Przyszłość nagle wydała mu się prosta i świetlista.

– Coś niejasno powiedziałem? – zapytał kolega. – Lekarz wspominał, że powinienem się ruszać, a pies mnie zmobilizuje. Więc pozostają ci już tylko trzy.

– Znasz się na tym? – Leopold poruszył brwiami.

– Ba, całe życie miałem jakiegoś psa. Nie bój się, znam się na tym o wiele lepiej niż ty.

Leopold rozłożył ręce. Prawda, nie miał pojęcia o wychowaniu szczeniąt, a wszystkie informacje o sikaniu na gazety zapamiętał z jakichś dawnych czasów, kiedy Eryk przymierzał się do posiadania własnego czworonoga. Rzecz jasna, Leopold nie wyraził zgody i może właśnie dlatego obecnie syn miał aż dwa psy. I zapewne nareszcie był szczęśliwy.

– Posłuchaj… Czy można tutaj dostać jakieś resztki? Jedzenia, takiego, które mógłbym podać tej bandzie. Nie mogą głodować do jutra.

– Jasny szlag! – zaklął Jerzy. – Mamy catering. Przywożą nam pełne pudełka, a zabierają puste. Nic z tego. Nawet w domu nie mam niczego w lodówce. Co mógłbym ci poradzić… Cholera, nie wiem.

– Ja wiem – rozległo się niespodzianie spod ściany, z sąsiedniego łóżka.

Leopold i Jerzy spojrzeli jednocześnie w tym kierunku.

– Moja… przyszywana babka ma psa – ciągnął młody mężczyzna. – Zadzwonię do niej. Zawsze ma zapas żarcia. Jak na wojnę.

Przyszywana babka!

– Będę naprawdę wdzięczny za pomoc.

Młody pacjent sięgnął po komórkę. W sali zapadła cisza, tak wielka, że słychać było ciepły, kobiecy głos gdzieś po drugiej stronie.

– Świetnie. Ratujesz gówniakom życie. Powiem mu, gdzie to jest. Kocham cię, Magda.

Kocham cię, Magda, powtórzył w myśli Leopold. Do babki, nawet przyszywanej, tak po prostu po imieniu? Niepojęte. I ona sobie na coś takiego pozwala? Upadek obyczajów. I w ogóle co to za słownictwo! Gówniaki. Owszem, wiedział, że młodzi ludzie nazywali tak dzieci – ale wiedzieć a usłyszeć to dwie różne rzeczy.

– Kawiarnia Królicza Jama. – Chłopak spojrzał na Leopolda. – Koło kina. Kojarzy pan?

Ten zmarszczył brwi. Kino. Kiedy to ostatni raz był w kinie? Tego też nie mógł sobie przypomnieć, ale oczywiście wie, gdzie to jest.

Młody człowiek założył na głowę słuchawki. Ich kształt i wielkość upodobniały go do ogromnej muchy.

– Trzymaj kciuki – powiedział Jerzy, kiedy Leopold wkładał kurtkę.

– Kciuki? – zdziwił się. – A, tak, to jutro?

Kolega skinął głową.

– Jeśli wszystko dobrze pójdzie, zobaczymy się wieczorem. O ile, oczywiście, nie masz innych planów.

Plany, pomyślał Leopold. Od czterech lat nie mam żadnych planów. Żadnych planów, żad-nych pla-nów, dzwoniło mu w głowie, gdy długim korytarzem zmierzał w stronę windy. Miał siedemdziesiąt cztery lata i dotarło do niego, że marnuje dany mu czas. Przecież mógłby robić tyle rzeczy.

A jeśli, pomyślał z przerażeniem, operacja się nie uda? Nie, przecież Jerzy twierdził, że to prawie kosmetyczny zabieg, że nawet nie usypiają. A jeżeli coś pójdzie nie tak? Żaden zabieg nie jest tak do końca bezpieczny. I teraz, kiedy zyskał dobrego znajomego (słowo „przyjaciel” wydawało mu się trochę na wyrost), kiedy jeden z jego podopiecznych miał zapewniony dobry dom – teraz to wszystko mogłoby się tak po prostu skończyć?

Gdyby był religijny, zajrzałby do szpitalnej kaplicy, w której, sądząc z odgłosów dobiegających zza zamkniętych drzwi, odprawiano mszę. Mógłby pomodlić się żarliwie w intencji Jerzego lub nawet ofiarować coś na tacę. Ale Leopold był ateistą, co mimo wszystko nie przeszkadzało mu obchodzić świąt. Tradycja, powtarzał. I należy ją kultywować. Ateizm ojca prowadził do licznych problemów z synem, który, tupiąc nogami, domagał się, aby posłano go na religię, a co za tym idzie, do pierwszej komunii, i ostatecznie postawił na swoim.

– Nie ma co się dziwić – stwierdziła Teresa. – Podobno dzieci hippisów zostawały urzędnikami.

Na lekcjach religii Eryk stawiany był innym za wzór i z upodobaniem czytał opowieści o cudach oraz historie o świętych, aż Leopold zaczął się obawiać, że jego jedynak, nie daj Boże, może w przyszłości zostać księdzem.

– Ale oczywiście gdyby chciał iść do komunii tylko ze względu na prezenty – powiedziała Teresa – byłoby to po prostu obrzydliwe.

I nie sposób było się z tym nie zgodzić.

Leopold wyszedł za szpitalną bramę i głęboko odetchnął. Powietrze było suche i chłodne, o dziwo, nie pachniało jak zawsze spalinami. Spojrzał na zegarek. Miał sporo czasu, zatem spokojnie udał się do Króliczej Jamy piechotą.

Co to za nazwa, myślał. Za jego czasów – to znaczy wtedy, kiedy bywał w kawiarniach – lokale miały zupełnie inne nazwy. Mozaika, Akwarium, Jubilatka – swojskie, wpadające w ucho, i podobnie swojska panowała w nich atmosfera. A tu nagle – Królicza Jama!

Kawiarnia mieściła się w jednej ze starych kamienic, a z jej okien można było, jak zauważył Leopold, dostrzec jedynie chodnik i nogi przechodzących po nim ludzi. Prawdziwa jama, pomyślał. Poprawił szalik i ostrożnie, aby nie upaść, zszedł w dół po niebezpiecznie krętych schodach. Natychmiast poczuł zapach kawy. Takiej z wyższej półki. Przypomniał sobie, jak co roku ósmego marca wybierał się z Teresą do kawiarni. Tyle lat, rok po roku, i nie miał pojęcia, że uważała to za nudne, tak stało czarno na białym w jej zapiskach.

Nudne jak przywiędłe tulipany, dokładnie tak. Gdyby powiedziała słowo – ale milczała, podobnie jak w kwestii prezentów. Pantofle? Portfel? Apaszka? Typowała co roku przed świętami. Po raz kolejny poczuł, jak ogarnia go złość. Ludzie, myślał, rozglądając się dokoła, powinni ze sobą rozmawiać. Do tego służy język.

Siedząca przy stoliku w kącie kobieta pomachała ręką. Wydała mu się dziwnie znajoma. I tak, kiedy podszedł bliżej…

– Jak zwykle mam przy sobie chusteczki. – Uśmiechnęła się i podała mu rękę.

Ile to czasu minęło, odkąd trzymał w swojej dłoni dłoń kobiety? Drobną, ciepłą, suchą i chudą. Na jednym z palców zauważył pierścionek. Stara, dobra robota, pomyślał. Dzisiaj już takich nie robią.

– Brzeska – przedstawiła się. – Magda… Magdalena Brzeska.

– Rokita – odpowiedział. – Leopold Rokita.

Kobieta parsknęła śmiechem, a Leopold poczuł się nieswojo.

– Przepraszam – powiedziała. – To nazwisko i pana brwi…

– Moje brwi? – zdziwił się.

– Takie trochę… – zawahała się – diaboliczne. A może inaczej, pełne wyrazu. Groźne.

Bezwiednie poruszył brwiami.

– Przepraszam. – Magdalena Brzeska nie próbowała nawet ukryć rozbawienia. – Lubię charakterystyczne twarze. Takie, które coś mówią, nie te nieruchome plastikowe maski.

Odetchnął z ulgą. Odwykł od rozmów z ludźmi, a zwłaszcza z kobietami.

– Przyniosłam panu trochę jedzenia – powiedziała, a siedząca przy sąsiednim stoliku dziewczyna rzuciła mu pełne współczucia spojrzenie.

– Ratuje mi pani życie – odparł.

Już miał zaproponować, że zrewanżuje się ciastkiem albo czymś, co reklamowano jako silnie rozgrzewającą herbatę, gdy obok rozległ się nieśmiały głos.

– Ja bardzo przepraszam… nie mam wiele, ale w trudnej sytuacji dobre i to.

Na stoliku spoczął banknot pięćdziesięciozłotowy. Leopold odwrócił się i spojrzał w nieśmiało uśmiechniętą twarz dziewczyny. Niebieskie oczy i jasne, kręcone włosy upodabniały ją do aniołka z obrazków rozdawanych przez chodzących po kolędzie księży.

– Ale ja… – zaczął.

– Naprawdę, proszę to wziąć – nalegała dziewczyna. – Proszę się nie krępować.

Leopold westchnął. No tak, sam był sobie winien. Przecież powiedział o ratowaniu życia…

– Wszystko pani wytłumaczę – powiedział. – Proszę się przysiąść… Jeśli ma pani czas.

– Czekam na kogoś – odparła – i trochę nie mogę się doczekać.

Kimkolwiek on jest, pomyślał, jest po prostu durniem. Powinien być tu z wyprzedzeniem. Dużym wyprzedzeniem.

Dziewczyna przyniosła swoją kawę i usiadła obok Magdaleny.

– W wigilijny wieczór – zaczął Leopold – wybrałem się na cmentarz. A kiedy wróciłem do domu, znalazłem na klatce przy drzwiach pudełko. Z zawartością. Ktoś podrzucił do naszego bloku szczenięta. Cztery. Nie mogłem ich tak po prostu zostawić…

– Jest pan cudowny! – wykrzyknęła dziewczyna. – Naprawdę, tak mało jest dzisiaj dobrych, empatycznych ludzi… Szczególnie w pańskim wieku – dodała i zaczerwieniła się lekko.

No pięknie, pomyślał i poczuł, że jego „demoniczne brwi” zaczynają żyć własnym życiem.

– Zjadły wszystko, co miałem, a co nadawało się do jedzenia – ciągnął. – No i zaczął się problem. Na szczęście sąsiadka mojego znajomego dała mi słoik rosołu z udkiem z kurczaka, potem jednak znalazłem się naprawdę w trudnej sytuacji. Na szczęście w szpitalu…

Ależ to musiało zabrzmieć. Szpital i „na szczęście”. Naprawdę, strzelał gafę za gafą.

– Ten rosół miał być właśnie dla niego, ale dogadaliśmy się…

I na dodatek kłamię. O zawłaszczonym rosole poinformował Jerzego po fakcie. Kiedy mięsna wkładka została zjedzona, przetrawiona i wydalona przez niespodziewanych podopiecznych.

– Mój przyszywany wnuk poprosił mnie o pomoc – wtrąciła pani Magdalena. – Mam psa i zawsze trzymam w domu zapas karmy. W moim wieku może wydarzyć się wszystko.

Dziewczyna się roześmiała.

– To historia jak z filmu. Naprawdę. I na dodatek dzięki temu spotyka się dwoje nieznajomych ludzi…

Spojrzała na Leopolda i speszyła się.

– Może to trochę za dużo powiedziane…

– Dlaczego? – wtrąciła pani Magdalena. – Są sytuacje, które pozostają w nas na zawsze.

Nie wiedzieć czemu Leopold poczuł się zagrożony. Spotyka się dwoje ludzi, no proszę. I to spotyka się po raz drugi, o czym dziewczyna nie mogła wiedzieć, chyba że jakimś cudem usłyszała uwagę o chusteczkach…

– Niech pan weźmie te pieniądze. Mogę nawet zaadoptować wirtualnie jedno ze szczeniąt.

– Zaadoptować wirtualnie? – Jego brwi uniosły się i znieruchomiały.

– Teraz tak się robi – wyjaśniła. – Jeśli ktoś z jakiegoś powodu nie może pozwolić sobie na trzymanie zwierzątka, zawsze może adoptować je na odległość, wysyłać pieniądze na utrzymanie, posyłać zabawki… a przy wysokości dzisiejszych emerytur…

Leopold poczuł się nagle jak typowy przedstawiciel grupy staruszków przymierających głodem, wydających połowę emerytury na leki i oszczędzających na jedzeniu.

– Radzę sobie – odparł. – Jestem w tej szczęśliwej sytuacji…

Kolejna gafa, pomyślał. Gotowa pomyśleć, że byłem milicjantem…

– Byłem architektem – ciągnął. – Zrobiłem sporo ciekawych projektów. Ostatni…

– Rozumiem. – Dziewczyna była jednak nieugięta. – Ale ja chcę adoptować tego psiaka.

– Nawet go pani nie widziała – odparł.

– Wiem. Jeśli poda mi pan swój adres, chętnie go poznam.

Pani Magdalena uśmiechnęła się życzliwie.

– A wszyscy narzekamy na młodzież.

– Przywilej starości – mruknął Leopold.

– Raczej powiedziałabym, że jeszcze jedna dolegliwość – sprostowała.

Leopold spojrzał na nią spode łba. Twarz pani Brzeskiej pokrywały zmarszczki, ale oczy lśniły jak u młodej dziewczyny, radośnie, a nawet… prowokująco? Cóż, od dawna nie zastanawiał się nad oczyma kobiet. Ten rozdział zamknął w chwili, gdy trumna z ciałem żony spoczęła w rodzinnym grobowcu. Oczywiście gdyby porozmawiali ze sobą za życia, zapewne wiedziałby, że Teresa chciała zostać skremowana, ale o tym też dowiedział się z jej zapisków. I również po czasie. Dość długim, jeśli chodzi o ścisłość.

Aby pokryć zmieszanie, zajrzał do płóciennej torby. Były tam puszki, słoiczki, kolorowe torebki zawierające przysmaki, po prostu wszystko, o czym mógł marzyć pies. To znaczy szczeniak.

Z tego powodu nie mógł tak po prostu wstać i odejść. Pozostała jeszcze dziewczyna, która chciała adoptować pieska na odległość. Zjeść ciasteczko i nadal je mieć, pomyślał.

A ona nagle wstała i pomachała do kogoś ręką. Leopold obejrzał się. W drzwiach kawiarni pojawił się niewysoki, drobny chłopak. Puchowa kurtka podkreślała jego szczupłą sylwetkę. Stał lekko zagubiony i przyglądał się dziewczynie.

– Filip? – zawołała. – To ja, Agata.

Chłopak zszedł po kilku stopniach na dół i zatrzymał się na ostatnim, zapewne po to, aby wydać się wyższym, niż był w istocie.

– To ja – powiedział.

– Już myślałam że nie przyjdziesz. – Twarz dziewczyny rozjaśnił uśmiech. – Zaczekaj, muszę wymienić numer telefonu z tym panem. – Ruchem głowy wskazała Leopolda. – Właśnie dokonałam wirtualnej adopcji. Szczeniaka – dodała.

– To miłe – powiedział Filip. – Psy są fajne.

– A może… adoptujemy go na spółkę?

– No… nie wiem. Naprawdę nie wiem.

– To będzie dobry początek! – zawołała.

– Początek czego? – zapytał nieco zdezorientowany.

– Relacji – odparła.

Leopoldowi nagle zrobiło się go żal. Poczuł się tak, jak w dzieciństwie, kiedy obserwował, jak kot zjadał ledwo opierzone pisklę. A poza tym, jakich dziwnych słów używa dzisiaj młodzież. Wirtualna adopcja, relacja… Nie łatwiej byłoby powiedzieć: „pomogę panu odchować”. Albo – znajomość. Ale widocznie taki był dzisiejszy świat. Gdyby Leopold częściej wychodził do ludzi (tak mawiała Teresa – „powinniśmy częściej wychodzić do ludzi”, a pochylony nad kulmanem Leopold mruczał w odpowiedzi coś mało zrozumiałego), z pewnością nie czułby się zaskoczony ani tym innym językiem, ani zachowaniem.

Wyjął z portfela wizytówkę, pochodzącą jeszcze ze starych, dobrych czasów („mgr inż. Leopold Rokita, architekt”) i wręczył ją dziewczynie.

– Numer nadal jest aktualny – dodał.

A potem wziął do ręki leżącą na stoliku kartę. Szczeniętom nie działa się krzywda, nie poumierają z głodu, jeśli pozwoli sobie na jakiś przysmak w towarzystwie pani Magdaleny…

– Szarlotka na ciepło – przeczytał. – Z lodami i bitą śmietaną. Brzmi zachęcająco.

Pani Magdalena skinęła głową.

– I wino. Białe? Czerwone? Słodkie? Półsłodkie?

– Półsłodkie – odrzekła tak swobodnie, jakby co wieczór przyjmowała poczęstunki od prawie nieznajomych mężczyzn.

Para przy sąsiednim stoliku zamówiła dokładnie to samo, zatem musiała być to specjalność lokalu.

– Takie są uroki życia na emeryturze – powiedział, aby cokolwiek powiedzieć.

Skinęła głową.

– Jeśli chodzi o mnie, nie mam zbyt wiele wolnego czasu – odparła. – Ale kiedy uda mi się wyjść, staram się to maksymalnie wykorzystać.

Co, u diabła, może takiego robić? Może ma chorego męża, którego musi pielęgnować, pomyślał. Nie wiadomo czemu przyszło mu do głowy, że byłoby znacznie lepiej, gdyby go nie miała.

– Od kiedy umarł mój mąż – podniosła kieliszek – wszystko jest na mojej głowie.

– To znaczy? – wyrwało się Leopoldowi.

– Mam szaloną córkę – wyjaśniła. – Prowadzi fundację. Artyści malujący ustami i stopami.

Artyści malujący ustami i stopami, spotkał się kiedyś z czymś podobnym.

– Projektują kartki świąteczne, karnety, kartki okolicznościowe, kalendarze.

Dopiero teraz Leopold spostrzegł że jego rozmówczyni ma na sobie miękki, obszerny sweter, do którego przypięła kolorową broszkę w kształcie palety. Nietypowe jak dla kogoś w jej wieku, pomyślał.

– Mam jeszcze kogoś w rodzaju wnuka – ciągnęła. – To właśnie jego poznał pan w szpitalu.

– A pani to wszystko koordynuje?

– Staram się. Czasem lepiej lub gorzej, ale nie narzekam. Po prostu nie należy się poddawać.

Leopold pomyślał, że prócz tego czegoś miłego, co otacza większość kobiet, z jego rozmówczyni emanuje niezwykły spokój i siła. Mogłaby być żoną osadnika na Dzikim Zachodzie albo kimś, kto podróżuje dookoła świata, albo opływa świat, albo staje w obronie słoni – skąd, u diabła, przyszły mu do głowy słonie? – w Afryce.

I był już pewien, że chce spotkać się z nią jeszcze raz, pod byle jakim pretekstem. Że musi pozostać gdzieś w jego świecie, gdyż ten nagle wydał mu się rozpaczliwie pusty.

Spojrzał na zegarek. Dobry, stary szwajcarski zegarek, który podarował sobie w dniu odejścia na emeryturę. Było paskudnie późno i zapewne cztery puste brzuszki czekały niecierpliwie na jego powrót. On sam zaś nie miał ochoty wychodzić z kawiarni.

– Bardzo mi przykro – odezwała się nagle pani Magdalena – ale muszę wracać do mojego staruszka. Na pana chyba też ktoś czeka?

– Jeśli mowa o czekaniu… – zaczął dość niepewnie – będę czekać na panią jutro. Tutaj.

Na twarzy nowej znajomej pojawił się uśmiech.

– Zatem do jutra – powiedziała.

Podał jej płaszcz i dotknął wargami jej ręki. Siedząca przy sąsiednim stoliku wirtualna opiekunka jednego ze szczeniąt szeroko otworzyła oczy.

Należymy do innego świata, pomyślał. Tego, w którym nie było ani cienia podejrzliwości, gdy ktoś przepuszczał kogoś w drzwiach, podawał kobiecie płaszcz albo całował ją w rękę.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

Spis treści

PROLOG

1

Punkty orientacyjne

Okładka