Podwójne życie - Antje Vollmer - ebook + książka

Podwójne życie ebook

Antje Vollmer

0,0

Opis

Wstrząsająca książka Antje Vollmer wiąże najróżnorodniejsze świadectwa w pełną napięcia historię wschodniopruskiej rodziny, która sprostała najtrudniejszym wyzwaniom swoich czasów. Autorka stworzyła dla obojga Lehndorffów imponujące epitafium. „Die ZEIT” Antje Vollmer w podwójnej biografii przypomina historie rodzinne dwojga młodych arystokratów z odległych dziś Prus Wschodnich, którzy poświęcili życie własne oraz swych córek i krewnych dla ratowania ludzkiej godności. Garstka Niemców zaryzykowała wstąpienie do antyhitlerowskiego ruchu oporu, by po wielu próbach 20 lipca 1944 r. ostatecznie ponieść klęskę. Podłożona bomba w sali narad w Wilczym Szańcu nie zabiła Adolfa Hitlera. Zamachowcy nie cieszyli się we własnym kraju szczególnym zainteresowaniem. Do grona niemal zapomnianych członków wojskowej frondy należał także Heinrich hrabia Lehndorff. To on już na przełomie 1939 i 1940 roku dołączył do kręgu skupionego wokół Henninga von Tresckowa i Clausa Schenka hrabiego von Stauffenberga. Jednak 4 września 1944 roku, mając zaledwie trzydzieści pięć lat, po dwóch dramatycznych próbach ucieczki hrabia Lehndorff został stracony w Berlinie- Plötzensee. W Podwójnym życiu Antje Vollmer odkryła niemal nieznany rozdział historii antyhitlerowskiego spisku. Ukazała także prywatne i polityczne aspekty klęski, wykorzystując niepublikowane wspomnienia pióra Gottliebe von Lehndorff, odpisy utrwalonych na taśmie rozmów, listy jej oraz jej męża Heinricha von Lehndorffa – w tym także jego wstrząsający, list pożegnalny – wreszcie nieznany materiał fotograficzny. Osadzeni w historycznych wydarzeniach rozgrywających się w Niemczech i Europie, obserwujemy dramatyczne dni i godziny poprzedzające zamach z 20 lipca 1944 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału:

Doppelleben.

Heinrich und Gottliebe von Lehndorff im Widerstand gegen Hitler und von Ribbentrop

Copyright © AB – Die Andere Bibliothek GmbH & Co. KG, Berlin 2011.

(First published by Eichborn Verlag, Frankfurt am Main 2010)

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Wydawca oświadcza, że dołożył wszelkich starań, aby dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich.

Tłumaczenie niniejszej pozycji otrzymało wsparcie finansowe Instytutu Goethego ufundowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Niemiec.

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Maria Zając

ISBN: 978-83-8110-400-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

OSTATNIE LISTY

Dla Heinricha i Gottliebe von Lehndorff

Dobra pustoszeją. Wielki lekarz, czas,

w niepamięć zasypuje ból. Sam powiedz,

wciąż nieustannie dławiony przez prawo

liczby ogromnej, czy ufasz całości?

W pozach szlachetnych dnia zwycięzcy

ochoczo porządkują własne sprawy,

w nagłówkach ksiąg wpisując się historii.

I tylko trawa milcząca wie więcej.

Tęsknotą tchnie karcer. Nieudane

ucieczki. I zawiedziona

wierność. Daremny ratunek. Cóż znaczy

poświęcić własne życie? Za co? I dlaczego?

Dysputy wiódł Immanuel Kant w Królewcu

o władzy naszej sądzenia. Dwudzieste, jakże krwawe

stulecie, pełne bożków, pieniędzy i przykazań,

zasuszyło ją dla herbarium naszej moralności.

Prawda, socjologicznie tak bardzo

bezużyteczna, to ból

łagodnej świadomości klęski.

Ostatnie listy to przeczuły

niczym jaskółki ostatnie nadejście jesieni.

Aż w końcu świat się rozpromienia

jak to, co możliwe, po tym, co nim nie jest.

Jestem nieszczęśliwy, bowiem serce moje

chciałoby Ci tyle jeszcze opowiedzieć,

lecz papier i czas się zgodnie kończą,

więc musisz to sobie pomyśleć.

Hans Eckhardt Wenzel

Wstęp

HISTORIA I ZAINTERESOWANIE

Historia nie istnieje w oderwaniu od naszego zainteresowania. Jakiego jednak wyboru dokonuje ono w odniesieniu do teraźniejszości? Czy z góry wiemy, co znajdziemy? Czy znajdujemy jedynie to, czego szukamy?

Zagadnienie niemieckiego ruchu oporu przeciwko Adolfowi Hitlerowi i nazistowskiemu reżimowi nigdy nie budziło równie ogromnego zainteresowania, jakim obdarzano osobę dyktatora. Nawet zjednoczenie obu powojennych państw niemieckich nie zmieniło tego stanu rzeczy. W świadomości większości Niemców znajomość tego okresu historii nigdy nie stała się immanentnym elementem ich własnej tożsamości.

Nikt wszakże nie czuje z tego powodu niedosytu. Gdy rozmowa zainteresowanych historią współczesnych zahaczy o ten temat, zazwyczaj nie trzeba długo czekać, aż jeden z rozmówców, wsparłszy ramiona o blat stołu, stwierdzi z całą stanowczością: „No więc, na temat uczestników wydarzeń z 20 lipca 1944 roku mam ja własne zdanie!”. Po czym przytoczy uzasadnienie, pojawiające się na tyle regularnie, i to w niemal identycznej formie, że musi tu chodzić albo o wypróbowaną, historycznie utrwaloną ogólną wiedzę wszystkich Niemców, albo też raczej o amalgamat opinii i uprzedzeń przyswojonych sobie bez głębszej refleksji. Osąd ten brzmi mniej więcej następująco: Konspiratorzy w większości byli wcześniej zagorzałymi nazistami. Swój spisek uknuli o wiele za późno i nie dość odważnie. Duża liczba arystokratów w tej grupie świadczy o tym, że szczególnie obszarnikom ze Wschodu chodziło głównie o zachowanie własnych przywilejów. Co się zaś tyczy wywodzących się z kręgu arystokracji wojskowych, stwierdzić należy, iż przystąpili do ruchu oporu dopiero wtedy, gdy stało się jasne, że wojna zakończy się klęską. Nie protestowali, kiedy już w roku 1933 dochodziło do masowych prześladowań komunistów i socjaldemokratów. Los Żydów, lecz także Polaków, Ukraińców i Białorusinów większości z nich w ogóle nie obchodził. Nie znaleźli w sobie dość odwagi i determinacji, by przy którejś z nadarzających się sposobności Hitlera po prostu zastrzelić albo poświęcić własne życie w samobójczym zamachu. Słowem, niewielka to strata, że wraz z nowym początkiem i narodzinami niemieckiej demokracji przestali odgrywać w niej jakąkolwiek rolę, ich epoka przeminęła. Jeśli spośród rozmaitych grup oporu ktoś zasługuje na szczególny szacunek, są to cywile z Białej Róży albo z Kręgu z Krzyżowej skupionego wokół Helmutha Jamesa von Moltkego i Petera Yorcka von Wartenburga – snuli oni europejską wizję Niemiec, które po całkowitej i zasłużonej klęsce musiały zostać zbudowane na nowo, przybierając kształt cywilnego państwa prawa.

Tak właśnie, choć w formie uproszczonej i przejaskrawionej, jawi się najbardziej rozpowszechniona opinia na temat wydarzeń z 20 lipca, której nie zmieniły nawet regularnie obchodzone uroczyści rocznicowe.

Nie zawsze tak było. W ciągu pierwszych dziesięciu lat istnienia młodej Republiki Federalnej temat antyhitlerowskiego ruchu oporu nie istniał w powszechnej świadomości, nie budził też większego zainteresowania. Około stu pięćdziesięciu uczestników spisku zostało straconych, rozstrzelanych bez sądu lub popełniło samobójstwo, ich pogrążone w traumie rodziny musiały się zająć odbudową swej egzystencji. Większość Niemców, którzy niegdyś poparli narodowych socjalistów, a potem, chcąc nie chcąc – zbyt wielu nie bez entuzjazmu – z nimi współpracowali, zajmowały kwestie przetrwania. Powracających z frontu żołnierzy dręczyły wojenne przeżycia, ludność cywilna zmagała się ze skutkami bombardowań oraz napływu uchodźców. Nowe (a nierzadko też i dawne) elity polityczne usiłowały zorganizować na nowo niepozbawione napięć współistnienie biernych uczestników nazistowskiego reżimu oraz poszkodowanych, sprawców i ich ofiar. W tej sytuacji niewielką grupę tych, którzy poświęcili swe życie dla sprawy obalenia dyktatora, uznawano za „zdrajców” albo zgoła niepożądanych, budzących wyrzuty sumienia awanturników, którym ostatecznie nikt nie potrafił oddać sprawiedliwości. Minęło wiele lat, zanim mogła się odbyć pierwsza uroczystość upamiętniająca ofiary 20 lipca. Rodziny straconych konspiratorów żyły pogrążone w traumie, zdane przez cały ten czas wyłącznie na własne siły.

Druga faza naznaczona jest przez rodzące się z wolna zainteresowanie ową garstką Niemców, którzy odważyli się stawić opór Hitlerowi. Polityk CDU Eugen Gerstenmaier, który dzień 20 lipca sam spędził w Bendlerblocku, uzyskał w końcu zgodę Adenauera na „Hilfswerk 20. Juli” oraz doroczne obchody rocznicowe. Przede wszystkim zaś wydawczyni „Die Zeit”, Marion Dönhoff, dzięki swemu pierwszemu memorandum oraz corocznym artykułom publikowanym z okazji 20 lipca, nie pozwoliła, by o uczestnikach spisku zapomniano. Joachim Fest, wydawca „FAZ”, przez całe życie zmagał się z pytaniem, jakaż to diaboliczna magia, jaka mroczna charyzma Adolfa Hitlera sprawiła, że cała polityczna i intelektualna elita Niemiec nie zdołała zapobiec jego dojściu do władzy ani doprowadzić na czas do jego upadku.

Opublikowano pierwsze obszerne biografie. W kręgach protestanckich lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wielkim poważaniem cieszył się Dietrich Bonhoeffer – także dzięki publikacjom jego przyjaciela Eberharda Bethge. Losy członków Białej Róży oraz dziennik Anne Frank wywołały w kraju i za granicą ogromny wstrząs. Dzięki procesom oprawców z Auschwitz z początku lat sześćdziesiątych każdy Niemiec mógł wreszcie poznać przerażające zbrodnie Holocaustu. Mimo to nawet wówczas, przynajmniej w Niemczech Zachodnich, wczesny opór komunistów i socjaldemokratów przeciwko rodzącemu się nazistowskiemu reżimowi pozostawał tematem pobocznym, budzącym w okresie zimnowojennym zainteresowanie jedynie części opinii publicznej i wykorzystywanym czasem w sposób instrumentalny w rozgrywkach między Wschodem i Zachodem.

Zasadnicza zmiana nastąpiła z końcem lat sześćdziesiątych wraz z narodzinami ruchu studenckiego. Ciekawość budziło teraz wszystko: uwikłanie pokolenia rodziców oraz ich aktywne poparcie dla nazistowskiego reżimu, brak rozliczenia zbrodni sądowych, dalsza kariera niektórych prominentów reżimu w administracji młodej niemieckiej demokracji, wcielenie byłych generałów Wehrmachtu do nowo utworzonej Bundeswehry. Towarzyszyły temu świdrująca nieufność wobec dotychczasowych osądów oraz historycznych przedstawień, nieposkromiony głód wiedzy na temat tego, co się naprawdę wydarzyło. Debaty toczono w duchu oskarżycielskim, oscylującym pomiędzy egoistycznym uporem, konsternacją i brakiem akceptacji. W tym czasie szczególne zainteresowanie budził wczesny opór komunistów i socjaldemokratów, brak wiedzy na ten temat okazał się dotkliwy przede wszystkim na Zachodzie. Czerwona Orkiestra, Szarotkowi Piraci z Kolonii, żydowsko-komunistyczna grupa oporu „Herbert Baum”, a także wczesne anarchistyczne ruchy młodzieżowe czy próba zamachu dokonana w roku 1939 w Monachium przez stolarza Georga Elsera stały się ważnym świadectwem oporu, z którego istnienia do tamtej pory nie zdawano sobie sprawy.

Zainteresowanie działaniami konserwatywnych w większości spiskowców z 20 lipca musiało w owym czasie osłabnąć, tym bardziej że ich liberalni, konserwatywni i mieszczańscy portreciści nie skłaniali się do tego, by ich losy stały się przedmiotem debaty raczej lewicowo-liberalnej epoki. Tym sposobem, począwszy od lat siedemdziesiątych, kształtowało się przekonanie, jakoby wydarzenia z 20 lipca zostały zbyt późno przygotowane przez arystokratów, wojskowych i konserwatystów, działających głównie we własnym interesie. Ogólnie rzecz ujmując, można mówić o szczęściu, że działania członków tej grupy nie zakończyły się sukcesem. Nie byli oni bowiem „prawdziwymi demokratami”, ich status społeczny oraz pochodzenie uznawano za przejaw reakcjonizmu, klasowości i nacjonalizmu. A tacy ludzie nie mogli stać się wzorem dla pokolenia młodych buntowników.

Wszystkie te kwestie zajmowały moją uwagę, gdy zainteresowałam się postacią Heinricha hrabiego Lehndorffa, członka grupy skupionej wokół Henninga von Tresckowa, która wielokrotnie usiłowała uwolnić Niemcy i świat od Adolfa Hitlera. Nie wybiegając zbytnio naprzód, zaznaczmy, że Heinrich hrabia Lehndorff spełniał wiele spośród wymienionych wyżej kryteriów osądów i uprzedzeń. Należał do bardzo starej arystokratycznej rodziny, posiadał ogromny majątek ziemski, był co prawda jedynie porucznikiem, lecz jako adiutant służył jednemu z feldmarszałków Hitlera. Wychowany w duchu konserwatywnym, nie zaliczał się do intelektualistów. Mało tego: pochodził z najodleglejszej z odległych prowincji – z Prus Wschodnich.

SZEŚĆ SZKICÓW DO PORTRETU

Poszukiwanie śladów bojownika ruchu oporu Heinricha hrabiego Lehndorffa to długa i trudna wędrówka. Nie bez powodu. Zarówno przed, jak i po wydarzeniach z 20 lipca 1944 roku brakowało czasu na zabezpieczenie dokumentów czy pozostawienie znaków. Należało zatrzeć ślady i ukryć kontakty ze współspiskowcami. W chwili rozpoczęcia operacji Walkiria Heinrich von Lehndorff figurował na pierwszym miejscu listy oficerów łącznikowych przewidzianych do przeprowadzenia zamachu stanu, był odpowiedzialny za Okręg I Królewiec. To dlatego już 21 lipca wysłano za nim pościg. Jedenaście dni wcześniej umieścił on trójkę swych dzieci w wyruszającym na Zachód pociągu, chcąc zapewnić im bezpieczne schronienie pod opieką swych teściów w Graditz, opodal Torgawy (Torgau) nad Łabą. Będącą w dziewiątym miesiącu ciąży żonę Gottliebe, z domu hrabinę Kalnein, przepędził 23 lipca z jej własnego pałacu miotany wściekłością i zatroskany o swoją reputację i wiarygodność minister spraw zagranicznych Ribbentrop. Dopiero wówczas przejrzał on podwójną grę prowadzoną przez darzonych podziwem gospodarzy, których pałac Sztynort, oddalony o sześć kilometrów od kwatery Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych w Mamerkach (Mauerwald)1, a czternaście od Wilczego Szańca (Wolfschanze), wybrał na „odpowiedni dla swej pozycji domicyl”.

Gdy się gościło pod swym dachem ministra spraw zagranicznych, zbyt niebezpiecznie było przechowywać fotografie, dokumenty historyczne czy wręcz dzienniki i listy, nie sposób też było ukryć je na czas w bezpiecznym miejscu. Z początkiem sierpnia 1944 roku, po drugiej udanej ucieczce Heinricha von Lehndorffa, cała jego rodzina: żona, córki, rodzice, siostra, poniosła za to w ramach Sippenhaftu odpowiedzialność zbiorową. Jako prastary ród z Prus Wschodnich Lehndorffowie nie posiadali żadnych majątków na Zachodzie, gdzie mogliby przechować listy czy akta. Z powodu wojny, Sippenhaftu i ucieczki hrabiego wciąż musieli zmieniać miejsce pobytu – córki wspominają ich około szesnastu. Stare archiwum rodzinne, pieczołowicie przechowywane od czasów poprzednich właścicieli, kończy się na roku 1931. Większa jego część znajduje się dziś w Saksońskim Archiwum Państwowym w Lipsku, drobniejsze fragmenty także w archiwum w dzisiejszym Olsztynie. Można przypuszczać, iż młody właściciel pałacu w stosownym czasie umieścił archiwalia w bezpiecznym miejscu, zniszczył natomiast wszystkie aktualne dokumenty z lat konspiracji. To dlatego oryginały z lat trzydziestych i czterdziestych należą do rzadkości. Przy intensywnych poszukiwaniach można jednak odnaleźć pojedyncze fragmenty, wspomnienia, fotografie, opisy przyjaciół i krewnych, a także wrogów, odmalowujące osobliwy, niezwykły, wyrazisty portret człowieka, którego tropem podążamy.

W niniejszej książce źródła owe – szczególnie te dotyczące lat młodzieńczych oraz życia prywatnego Heinricha von Lehndorffa – zostały obszernie zacytowane w zapiskach i wywiadach jego żony, przyjaciół i krewnych. Teksty te kryją w sobie niepowtarzalny urok. Przenoszą w świat, który nie przeczuwał jeszcze nadciągającej katastrofy. Nierzadko pobrzmiewa w nich niesiony wspomnieniem ton, dla współczesnego czytelnika równie odległy jak zatopiony kontynent. Dopiero gdy usłyszy się tę słowną muzykę, można zrozumieć, jak wiele zostało utracone w czasie pomiędzy 1933 i 1945 rokiem.

List gończy z 9 sierpnia 1944 roku

Pierwszy zwięzły opis Heinricha von Lehndorffa pochodzi od samego Gestapo. Wysłało ono telegram następującej treści:

Komenda Policji Kryminalnej Schwerin

Schwerin, 9 sierpnia 1944 roku

Dz. nr 5.K-NS- 5171/44

Okólnik

Rozdzielnik C:

Dot.: Pościg za współwinnym 20 lipca 1944 – 5000 reichsmarek nagrody – zaostrzony rygor poszukiwań, w szczególności w ruchu ulicznym

Aresztować z powodu współudziału w zamachu z 20.07.1944, ziemianin hrabia Lehndorff, ur. 20.06.1909 w Hanowerze, ostatnio zamieszkały w Prusach Wschodnich.

Opis: 1,90 wzrostu, szczupły, barczysty, niskie czoło, duża głowa, włosy blond, zaczesane z przedziałkiem na lewą stronę, oczy niebieskie.

Ubiór: brązowa jednorzędowa marynarka, brązowozielona koszula z krawatem, szare bryczesy z ciemną skórzaną lamówką, jasnobrązowe sportowe skarpety, brązowe półbuty, miękki kapelusz z szerokim opuszczonym rondem.

Pościg za poszukiwanym należy prowadzić w ramach zaostrzonego wojennego rygoru, w szczególności w ruchu ulicznym z zasięgnięciem opinii NSKK.

Z polecenia:

Köppen.

Heinrich hrabia Lehndorff był poszukiwany na całym terytorium Rzeszy oraz we wszystkich krajach okupowanych przez niemieckie oddziały – zachowały się telegramy z tak różnych miejscowości jak Kolonia, Kraków i Schwerin. List gończy rozesłano do „wszystkich komend Policji Kryminalnej na terenie Rzeszy, łącznie z Kripo Strasburg, Metz i Luksemburg, komendantów Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa, oddział V, Królewiec, Tylża, Ciechanów, Kraków, Warszawa, Radom, Veldes (Bled) i Marburg/Drau (Maribor)”, nadto „do wiadomości dowódców SD na wymienionych obszarach”.

Powodem rozesłania tego oraz pozostałych listów gończych był błyskawiczny telegram z Berlina o numerze 10 636 z 9 sierpnia 1944 roku, godz. 15.00. Wskazówki istotne dla sprawy należy przekazywać „bezzwłocznie drogą telefoniczną, telegraficzną, przez radio policyjne lub kuriera” do Komisji Specjalnej ds. 20 lipca w siedzibie głównej Gestapo przy Prinz-Albrecht-Straße 8, „centrala 12 00 40 lub 12 64 21”.

Pięć dni później, 14 sierpnia 1944 roku, sturmbannführer Paul Opitz z grupy II Komisji Specjalnej ds. 20 lipca mógł zameldować do wszystkich centrali Gestapo, że list gończy z 9 sierpnia 1944 roku okazał się sukcesem: „Zbiegły hrabia Heinrich Lehndorff, ur. 22.06.1909 w Hanowerze, został schwytany. Wstrzymać poszukiwania”2.

Aż do tego momentu poszukiwany hrabia dwukrotnie zdołał zbiec swym prześladowcom. Po raz pierwszy 21 lipca w swoim majątku w Prusach Wschodnich, w pałacu w Sztynorcie. Po raz drugi 8 sierpnia, tuż przed przewiezieniem go nocą do osławionego aresztu Gestapo przy Prinz-Albrecht-Straße 8 w Berlinie. Przez pięć ostatnich dni swego życia na wolności, choć szczuty przez wszystkie psy, wymykał się myśliwym.

Drugi szkic do portretu naszego bohatera utrwaliła jego żona Gottliebe hrabina Lehndorff w późniejszej rozmowie ze swą córką Verą. Po pierwszej próbie ucieczki i zatrzymaniu jej męża umieszczono go na krótko na pierwszym piętrze pałacu. Tam – jak relacjonuje w utrwalonym na taśmie wywiadzie – „staliśmy przed jego pięknym ogromnym biurkiem, oni zaś siedzieli przy nim, wciąż otwierali i zamykali szuflady, wyjmowali wszystko i rozrzucali po podłodze. Wiesz, to straszne, być tak poniżanym! Stał naprzeciw tego biurka, po prawej siedział jeden z tych czarnych gestapowców, po lewej drugi czarny gestapowiec. Nie skuli go. Stał z opuszczonymi długimi ramionami. Jak zawsze miał na sobie ten swój junkierski fraczek – tak to nazywałam – taką zieloną marynarkę, nieco już podartą, może nie podartą, tylko podniszczoną, trochę już znoszoną. I stał tak, zwiesiwszy ramiona, nie mogłam patrzeć na jego twarz. To było straszne.

– Był w jakimś sensie złamany?

– O wiele więcej, na jego twarzy nie malował się strach, lecz absolutny brak nadziei.

– Bo oczywiście wiedział, co to oznacza?

– Tak, to był koniec. A ja, tak samo zrozpaczona, stałam po drugiej stronie z moim wielkim brzuchem. Tak, jakżeby inaczej?”.

Wkrótce potem Heinrich hrabia Lehndorff został przewieziony do aresztu w Królewcu, na pierwsze „ostre” przesłuchanie.

Trzeci portret, nakreślony „w sylwestra 1945 roku”, wyszedł spod pióra Carla-Hansa hrabiego Hardenberga. Ten konserwatywno-prusko-uparty monarchista zaprzyjaźnił się z Lehndorffem jeszcze przed wojną, wielokrotnie gościł go u siebie w Neuhardenbergu. Z początkiem wojny razem usiłowali pozyskać dla sprawy ruchu oporu Fedora von Bocka, późniejszego feldmarszałka i głównodowodzącego Grupą Armii Środek, którego obaj byli adiutantami. Nie ponoszą oni winy za fiasko swych starań. „Już pierwsze rozmowy, jakie przeprowadziliśmy z poszczególnymi feldmarszałkami i generałami, pokazały wprawdzie, że żaden z nich nie zamierzał przeciwko nam występować. Niemal wszyscy igrali z tą myślą, uznawali ją za konieczność, wyrażali swą gotowość do współpracy, jeśli ktoś inny przejmie odpowiedzialność”.

Na kartach swych wspomnień Hardenberg z wielkim uznaniem wyraża się o dwóch bliskich przyjaciołach z otoczenia Henninga von Tresckowa: Fabianie von Schlabrendorffie, krewnym Tresckowa i późniejszym sędzi Federalnego Trybunału Konstytucyjnego, oraz Heinrichu hrabi Lehndorffie.

Feldmarszałek von Bock ze swoim adiutantem Lehndorffem

„Heini Lehndorff, ten wybitny syn wschodniopruskiej ziemi, z którym od czasów wspólnej pracy w Grupie Armii łączyła mnie szczera przyjaźń, zdołał im najpierw uciec, lecz potem, niestety, został schwytany. W trakcie wojny w przedziwny sposób dojrzał i z beztroskiego oficera przemienił się w człowieka o najwyższym poczuciu odpowiedzialności. Był prawdziwym mężczyzną i umarł jak bohater”3.

Brat Ahasver

Wydawczyni „Die Zeit”, Marion Dönhoff, która przez pewien czas dorastała razem z młodymi Lehndorffami, Heinrichem, Karin (Sissi) i Ahasverem, miała w pamięci następującą scenę pożegnania: „W sierpniu 1939 roku spotkaliśmy się wszyscy w Królewcu, towarzyszyło nam poczucie, że to chyba ostatni już raz. Nie mieliśmy wątpliwości, że Hitler pragnie wojny, nic tylko wojny. Nigdy nie zapomnę chwili, gdy staliśmy przed hotelem Berliner Hof, a młodszy brat Heiniego żegnał się z moimi braćmi. Miał on wówczas dwadzieścia trzy lata, był wyrośniętym, poważnym młodzieńcem o niemal klasycznej urodzie. Służył jako podporucznik w 1. Regimencie Piechoty. Jego ostatnie słowa brzmiały: »Do zobaczenia na barykadach!«; oczy rozbłysły mu wówczas w sposób, jakiego nie widziałam u niego od czasów dzieciństwa.

Ahasver nader wcześnie, jeszcze przed wybuchem wojny, nawiązał kontakt z rodzącym się ruchem oporu, bardzo się zaangażował w misję uwolnienia Niemiec od hitlerowskiej plagi. Dwa miesiące po rozpoczęciu w czerwcu 1941 roku wojny z Rosją poległ w Estonii jako dowódca kompanii.

Dla Heiniego Lehndorffa śmierć jedynego brata była bolesnym, trudnym do przezwyciężenia ciosem. Bez wątpienia to przeświadczenie o konieczności spełnienia zadania, którego podjął się jego brat, miało wpływ na decyzję o nawiązaniu kontaktu z opozycją”4.

Hans hrabia Lehndorff, kuzyn bojownika ruchu oporu i późniejszy autor Dziennika z Prus Wschodnich, tak oto opisuje młodego gospodarza, który w 1936 roku przejął ogromny, lecz podupadły majątek Sztynort: „Heini, który studiował rolnictwo, z wielką pasją poświęcił się zadaniu doprowadzenia do ładu mocno zaniedbanego majątku. Był wręcz do tego stworzony. Zmysł praktyczny łączył się u niego z ogromnym poczuciem humoru oraz niezachwianą radością życia. Pierwiastek żeński odgrywał znaczącą rolę w jego życiu, dzięki czemu sprawiał wrażenie bardziej beztroskiego i mniej krytycznego niż na przykład jego znacznie młodszy brat Ahasver… Kiedy odwiedziłem jego i jego żonę w październiku 1940 roku, w trakcie podróży przez Mamerki zauważyłem, że szkodniki objadły wiele starych świerków. Las wyglądał ponuro. Przypuszczając, że Heini jest z tego powodu nieszczęśliwy, przywitałem się z nim z lekkim wahaniem. On jednak zachowywał się jak zawsze, a kiedy zagadnąłem go o te ogromne leśne szkody, odparł: »Tak, z początku bardzo mnie to wzburzyło. Tymczasem jednak odzyskałem spokój, gdyż w najbliższych dniach spotka nas coś znacznie gorszego. Ma tu bowiem przybyć osiem tysięcy robotników z organizacji Todt, by zbudować magazyn amunicji. Wątpimy oczywiście, że na jednym magazynie się skończy. Samolot pasażerski kursujący z Moskwy do Berlina już zmienił trasę i od kilku dni przelatuje nad naszym lasem«. Osiem miesięcy później nasze oddziały wkroczyły do Rosji, okazało się, że to nie magazyn amunicji zbudowano, lecz kwaterę główną Wehrmachtu na czas kampanii rosyjskiej” – na ziemi należącej do Lehndorffów5.

Na koniec fotografia unaoczniająca napięcie, w jakim toczyło się życie konspiratorów: spacer po sztynorckim parku, ścieżką prowadzącą od ogrodowego tarasu, obok prastarych dębów, do niewielkiego pawilonu herbacianego w stylu Schinkla.

Na pierwszym planie uśmiechnięty mężczyzna w eleganckiej białej marynarce – Joachim von Ribbentrop, minister spraw zagranicznych. Od roku 1941 zamieszkał w lewym skrzydle pałacu Lehndorffów, rezydował tam razem ze swoimi urzędnikami, kucharzami, służącymi, oficerami i funkcjonariuszami Gestapo. Prowadzi za ręce dwie małe dziewczynki, Nonę i Verę von Lehndorff, lat około sześciu i czterech. Dziewczynki o blond włosach i fryzurach na pazia mają na sobie śliczne białe letnie sukienki, podkolanówki, buty zapinane na paski. Dzieci podskakują, nie chcą, by „dobry wujek” trzymał je za ręce. Odwracają się gniewnie w stronę idących za nimi rodziców, Heinricha i Gottliebe Lehndorffów, szukając u nich pomocy. Rodzice z zatroskaniem patrzą na dzieci, usiłując uspokoić je wzrokiem i tchnąć w nie poczucie bezpieczeństwa. Za nimi kroczy siostra Heinricha, Sissi, a po obu stronach wojskowi ze świty Ribbentropa oraz dyplomaci w oficerkach6. Młoda hrabina jest piękna, szczupła, promienna, nosi długi naszyjnik z pereł. Podczas spotkań sam na sam Ribbentrop całował ją w rękę, w obecności gestapowców pozdrawiał „Heil Hitler”. Iście filmowa to scena: Zeszłego roku w Sztynorcie, na Mazurach.

Von Ribbentrop z dziećmi Lehndorffów; z tyłu: Heinrich, jego siostra Karin (Sissi), Gottliebe

HISTORIE RODZINNE, CZĘŚĆ I – WIELCY PRZODKOWIE

Młody hrabia Heinrich nosił nazwisko Lehndorff. Nawet jeśli w latach dzieciństwa i młodości nie miało dlań większego znaczenia, kto się z tego rodu wywodził, dorastał w otoczeniu historii – i z wieloma historiami.

Lehndorffowie należą do kręgu wielkich i znanych rodów Prus Wschodnich, jak Dohnasowie, Dönhoffowie, Eulenburgowie, Groebensowie, Kanitzowie. Żaden z nich nie zamieszkuje dziś rodowej siedziby, utraciły też swoje dawne znaczenie. Stąd właśnie biorą się trudności w poszukiwaniu korzeni indywidualnych losów, bez nich jednak nie sposób ich właściwie zrozumieć. Każde dzieciństwo ma swoją prehistorię, niektóre zaś prehistorie odciskają swe piętno na późniejszym życiu, i to mocniej, niż mogłoby się wydawać.

Wiele spośród arystokratycznych rodów przywędrowało do Prus Wschodnich na początku szesnastego wieku wraz z zakonem krzyżackim. Korzenie Lehndorffów sięgają jeszcze głębiej. Ich ród wywodzi się od Prusów, a zatem zamieszkiwał te wschodnie tereny od niepamiętnych czasów. Późniejszy Sztynort określany jest mianem rodowej siedziby dopiero od roku 1420. Ich początki odnajdujemy w zachodniopruskiej ziemi chełmińskiej, w rodzie Stango. Na długo przed przybyciem zakonu krzyżackiego osiadł on w miejscowości Mgowo. Miasteczko to zostało w epoce rycerskiej przemianowane na „Legendorf”. Przodkowie Lehndorffów musieli odgrywać na tym obszarze wiodącą rolę – czy to wskutek wyboru osiadłych tam wolnych chłopów, czy też szczęśliwie wygranych rodowych zatargów. Dopiero wraz z nadciągającym stuleciem obcej kolonizacji musieli się podporządkować zakonowi lub też się z nim układać. Ich pierwotna własność została uznana za „Lehen”, lenno. Stąd też nazwa rodu ewoluowała od „von Legendorf” do późniejszego „von Lehendorf” albo „von Lehndorff”.

Polityka, wojskowość, majątek ziemski oraz przede wszystkim konie kształtowały losy wszystkich pokoleń Lehndorffów. Jednym z najbardziej znanych członków rodu z czasów współpracy z państwem zakonnym był Paul Legendorf, biskup warmiński. Pierwsi właściciele majątku otrzymali tytuł „amtshauptmanna, starosty pruskiej Eilau (Iława) względnie von Oletzkow (Olecko)”. Powiększona posiadłość Sztynort została prawdopodobnie przyrzeczona Fabianowi von Lehndorffowi, choć wschodniopruskie źródła historyczne podają zazwyczaj, że akt nadania „wielkiej puszczy nad jeziorem” – późniejszego Sztynortu – został wystawiony przez zakon krzyżacki wspólnie dla Fabiana, Caspara i Sebastiana von Lehndorffów dopiero z początkiem szesnastego wieku7.

W roku 1590 urodził się ich wnuk Meinhard; to on zasadził najsłynniejszą atrakcję Sztynortu, dębową aleję, która do dziś roztacza magiczną aurę. Meinhard był podpułkownikiem i starostą Rastenburga (Kętrzyn). W osobie jego syna Lehndorffowie wkraczają w świat wielkiej polityki i wielkiej przygody, z dala od ziemi chełmińskiej, z dala też od bagnistej sztynorckiej puszczy, w której rosły pierwsze dęby, a po długich mroźnych zimach wozy grzęzły w trzęsawiskach.

O tych pierwszych zaangażowanych w politykę przodkach Hans von Lehndorff napisał porywający drobny szkic:

„Syn Meinharda, noszący osobliwe imię Ahasver (Ahasverus Gerhard 1637–1688), urodził się w roku 1637; miał ledwie dwa lata, gdy zmarł jego ojciec. Matka, z domu zu Eulenburg, ustanowiła jego opiekunem swego brata. Ahasver spędził dzieciństwo w Sztynorcie, uczęszczał potem do różnych szkół, w których zdobył wszechstronne wykształcenie.

Gdy czytamy jego zapiski w dzienniku oraz listy, pisane w młodości do matki i przyjaciół, trudno nam dziś pojąć, jak mógł on posiąść tak rozległą wiedzę, zważywszy na ówczesne warunki życia. Jako dziewiętnastolatek razem ze swoim równoletnim kuzynem Eulenburgiem (Georg Friedrich zu Eulenburg) oraz towarzyszącym im »ochmistrzem« został wysłany w trwającą siedem lat (1656–1663) podróż po Europie, tak zwaną Kavalierstour, która zawiodła go do Danii, Niderlandów, Anglii, Francji, Włoch i Hiszpanii. Ahasver był człowiekiem wielce rozmownym, stąd w jego listach odmalowuje się plastyczny obraz ówczesnych stosunków w najbardziej zapalnych punktach europejskiego życia. Warunki, w jakich w owych czasach podróżowano, a także przezwyciężane trudności znalazły swój przejmujący wyraz w jego zapiskach. Opowiada on, jak to wylądowawszy nocą w Anglii, musieli się długo błąkać, nim znaleźli schronienie przed deszczem; jak zostali obrabowani, zanim wyruszyli w dalszą podróż. Kilka dni później gościli u Cromwella i mogli towarzyszyć jego rodzinie przy obiedzie, po którym podczaszy Cromwella zaprowadził ich do piwnicy z winem. W Paryżu, gdzie spędził trzy lata, Ahasver przebywał w najbliższym otoczeniu Ludwika XIV, gościł w domach wielu znamienitych osobistości, poznał mnóstwo młodych ludzi z całego świata, którzy podobnie jak on pragnęli poszerzyć swoje horyzonty. Był mile widziany na dworze przybywającej w Paryżu córki Gustawa Adolfa, królowej Krystyny szwedzkiej, którą spotkał później w Rzymie. Kiedy poprosił matkę o zwiększenie sumy, którą mu regularnie przesyłała, doniosła mu, że nie jest w stanie tego zrobić, gdyż wrogie zbójeckie oddziały zrównały z ziemią liczne sztynorckie folwarki, sam zaś Sztynort niemal doszczętnie spaliły. Mogła mu jednak wysłać do Paryża wóz z parą koni. Później, już z Włoch, odwiedził Maltańczyków na ich wyspie, zaprzyjaźnił się z wieloma kawalerami zakonnymi, którzy zabierali go na korsarskie wyprawy przeciwko Turkom i piratom; uhonorowano go, pozwalając mu jako pierwszemu wskoczyć na piracki okręt, okazało się jednak, że cała załoga chorowała na dżumę, a jej część już zmarła. Opisał też Wenecję oraz wędrówkę przez Pireneje do Hiszpanii. Stamtąd, mając już dwadzieścia sześć lat, powrócił przez Paryż do Prus, gdzie nabytym doświadczeniem służył swemu panu, elektorowi brandenburskiemu, w rozstrzyganiu ważnych kwestii politycznych. Jako że był najwyraźniej człowiekiem trudnym i ambitnym, nie zdołali się porozumieć co do roli, jaką miałby odegrać w służbie państwowej. Przyjął więc od polskiego króla Jana Kazimierza misję wojskową, która na sześć lat zatrzymała go w Warszawie. Utworzył złożony z Niemców regiment piechoty i przez dłuższy czas był głównodowodzącym wszystkich stacjonujących w Polsce oddziałów niemieckich. Przez te wszystkie lata cieszył się szczególnym zaufaniem króla Jana Kazimierza oraz jego następcy Michała Korybuta. Ten ostatni poprosił go nawet, by udał się do Wiednia i przyjrzał siostrze cesarza Leopolda, którą zamierzał poślubić. Od tej niezręcznej misji Ahasver zdołał się jednak wymówić, nie mógł też pewnie zapobiec temu nieszczęśliwemu małżeństwu. Po zakończeniu służby w Warszawie przez sześć następnych lat brał udział w rozpaczliwych wojnach tamtych czasów po stronie wielkiego elektora oraz Niderlandów. Jego listy zawierają więcej opisów żołnierzy umierających wskutek głodu i chorób niż poległych w bitwach. Przez kilka lat służył jeszcze w oddziałach duńskich, po czym jako czterdziestodwuletni generał lejtnant powrócił do Sztynortu”8.

Nasz obieżyświat niewiele miał czasu, by się zatroszczyć o własny majątek – podczas najazdu Tatarów w roku 1656 niemal doszczętnie zniszczono całą miejscowość oraz pałac. W roku 1683 został bowiem mianowany nadburgrabią pruskiego elektora i miał się odtąd zajmować niemal każdą sprawą urzędową w interesie swego pana. Z rozlicznych świadectw tamtych czasów wynika, że również na tym stanowisku zachował niezależność: „Tocząca się wojna sparaliżowała handel w Prusach, nadwątliła siły kraju, wyniszczyła większość oddziałów, zagroziła naszej własności, różnorakim zbrodniom otwarła wrota. Daniny ogromnie zaciążyły, zakwaterowanie żołnierzy wzrosło niepomiernie, w niektórych domach leżały po cztery osoby. Nie zakończyły się też napady wrogich oddziałów. Żywność objęły wysokie podatki”9. Owe niedomagania Ahasver wciąż wytykał elektorowi w listach i sprawozdaniach, dobitnie odwołując się do poczucia honoru regenta. Wielkie monarchie oraz ich władcy nie mogą sobie pozwolić na podobne traktowanie swoich poddanych, jeśli chcą bronić swego kraju – tak brzmiała jego opinia, ukształtowana przez własne gorzkie doświadczenia.

„Nazajutrz po objęciu urzędu nadburgrabiego ożenił się po raz trzeci, z młodą hrabianką Dönhoff. Obie poprzednie żony, jak to w owych dawnych dobrych czasach bywało, zmarły przy narodzinach swych dzieci, z których większość także długo nie pożyła. W roku 1686 cesarz Leopold wyniósł Ahasvera do godności hrabiowskiej10. Dwa lata później Ahasver nagle i nieoczekiwanie zmarł. Wielki elektor, zmarły w roku 1688, na wieść o jego śmierci miał zawołać: »Straciłem oto mego najlepszego męża stanu!«”11.

Następnym Lehndorffem piastującym polityczne stanowisko był wnuk owego Ahasvera, Ernst Ahasver Heinrich. Z powodu uszkodzenia stopy był kulawy na jedną nogę i z tego względu nie mógł zostać żołnierzem. Doskonale wykształcony, już w wieku lat dziewiętnastu został radcą legacyjnym, a będąc dwudziestojednolatkiem – szambelanem królowej Elżbiety Krystyny, unikanej przez męża małżonki Fryderyka Wielkiego. Przez niemal trzydzieści lat pozostawał w jej służbie na pruskim dworze, prowadząc liczne, spisywane po francusku dzienniki, przechowywane do dziś w archiwum Lehndorffów w Lipsku. Przyjaźnił się z trzema braćmi Fryderyka Wielkiego. Bez mała osiemset listów księcia Heinricha dowodzi, że owa przyjaźń trwała nawet po zakończeniu jego służby na dworze. Jego dzienniki, przetłumaczone z francuskiego na niemiecki, zasłynęły na początku wieku dwudziestego ze względu na swój osobliwy, najeżony celnymi puentami koloryt.

Jego syn, urodzony w 1770 roku Carl Ludwig, to kolejny z Lehndorffów uwikłanych w europejską politykę. Wspólnego pradziada Heinricha i Hansa von Lehndorffów ten ostatni sportretował w błyskotliwych słowach: „Carl Ludwig, mój pradziadek, miał szesnaście lat, kiedy zmarł Fryderyk Wielki. Dorastał najpierw w Sztynorcie, jako piętnastolatek uczęszczał do Gimnazjum Joachimsthaler w Berlinie, po czym wstąpił do École Militaire. Podobnie jak pradziadowi Ahasverowi, którego przypominał pod względem charakteru, temperamentu, uzdolnień i porywczości, również jemu pisana była kariera wojskowa. Po dłuższej służbie w Poczdamie w roku 1793 i 1794 wziął udział w kampaniach przeciwko francuskiej armii rewolucyjnej, z których powrócił bez szwanku. W roku 1800, zgodnie z własnym życzeniem, został przeniesiony do kawalerii i przez wiele lat służył jako dowódca szwadronu w regimencie dragonów Rouquette’a w południowych Prusach Wschodnich. W stopniu majora wziął udział w zakończonej klęską wojnie z Napoleonem i w roku 1807 dostał się ranny do francuskiej niewoli. Jego listy dowodzą, jak niewyobrażalnie swobodnie można było dzięki słowu honoru żyć w owych czasach w niewoli. Chyba nigdy w życiu tak dobrze mu się nie wiodło jak wówczas. Mieszkał najpierw w Nancy, w wynajętym mieszkaniu, potem kazał się przenieść do Paryża, gdyż stamtąd skuteczniej mógł się starać o zwolnienie, do którego istotnie doszło w ramach wymiany jeńców. Ciągnęło go bowiem na powrót do spustoszonych przez wojnę rodzinnych Prus Wschodnich. Zwolniony ze służby wojskowej, ze wszystkich sił troszczył się o odbudowę kraju, w szczególności swojego ukochanego Sztynortu, zdewastowanego przez stacjonujące tam oddziały. Kiedy pobita armia napoleońska wracała z Rosji, wystawił regiment kawalerii, sfinansowany w większości przez pruskie ziemiaństwo, który zasłużył się w trakcie wojen wyzwoleńczych z lat 1813–1814. Przybrał on nazwę »Wschodniopruskiego Narodowego Regimentu Kawalerii«, to z niego wywodzą się późniejsi huzarzy przyboczni. Po zakończeniu wojny nadal służył jako pułkownik i dowódca brygady w armii okupacyjnej we Francji. W roku 1819, po zakończeniu okupacji, jako dowódca 15. Brygady Kawalerii został przeniesiony do Kolonii. Tam też w roku 1823, mając już niemal pięćdziesiąt trzy lata, powziął odkładaną wciąż decyzję, która zaskoczyła jego krewnych: zaręczył się z młodziutką hrabianką Pauline Schlippenbach. O tym, jak rzadko rozmyślał o własnym ożenku, świadczy fakt, że już od dawna snuł plany, by Sztynort przekazać w spadku synowi swej siostry Dönhoff, do której czuł szczególne przywiązanie. Teraz jednak sytuacja diametralnie się zmieniła. Matka, z którą od najmłodszych lat czuł emocjonalną więź i której powierzał wszelkie osobiste sprawy, pisała do swej przyjaciółki i krewnej, księżnej von Holstein-Beck: »Cokolwiek się stanie – teraz, gdy sprawy obróciły się wbrew wszelkim oczekiwaniom, ba, wbrew oczekiwaniom samego Carla, który uważał za nieprawdopodobne, by zdołał jeszcze kogoś obdarzyć tak silnym uczuciem – kiedy więc sprawy wydają się definitywnie przesądzone, chciałabym wierzyć, że Bóg w swej wielkiej łaskawości zamyślił dlań na te podeszłe lata odrobinę domowego szczęścia, że małżeństwo zostało zawarte w niebiosach i dlatego nie będzie pozbawione jego błogosławieństwa. Ufności tej oddaję się we wszelkich ludzkich działaniach, które nie stoją w sprzeczności z rozumem, a podejmowane są w dobrej i uczciwej wierze«.

W roku 1824 Carl Ludwig jako dowódca 2. Brygady Kawalerii został przeniesiony do Gdańska, by dziewięć lat później zakończyć służbę w stopniu generała lejtnanta. Otrzymał tytuł ochmistrza krajowego, a później został odznaczony Orderem Orła Czarnego. Z jego małżeństwa zrodziło się pięcioro zdrowych dzieci – to jedyne pokolenie mojej rodziny, które wskutek wojen nie zostało zdziesiątkowane i niemal doszczętnie wytępione…”12. Jak ogromne szczęście napełniło rodzinę z powodu owego późnego ożenku i niespodziewanego błogosławieństwa w potomstwie, które zapewniło ciągłość całego rodu, można wnosić z faktu, że nieżonaty brat głowy rodziny sięgnął po pióro i na dębach w parkowej alei umieścił tabliczki z ułożonymi przez siebie wierszykami:

„Szczęście, szczęście, wytęskniony chłopcze,

pośród krainy pełnej radości i bólu.

Chwała niech będzie Bogu za ten wielkoduszny dar,

co rozproszył mrok naszej przyszłości…”.

O znamiennych dla losów Europy faktach donosi Hans Lehndorff: „Prawdziwy pomnik wystawił sobie Carl Ludwig aktywnym uczestnictwem w konwencji w Taurogach w ostatnich dniach roku 1812. W kilka godzin pokonał po zaśnieżonych drogach sto kilometrów dzielące Gąbin od Taurogów, by generałowi Yorckowi von Wartenburgowi przekazać wiadomość o zgodzie stanów ziemskich na zerwanie z Napoleonem. Trzy lata później omal nie doszło do niezwykłego spotkania z Napoleonem. Carl Ludwig pisze o tym do matki: »Pomyślcie, najdroższa Matko, dziwne to zrządzenie, które o mały włos mnie ominęło: Napoleon ma być pilnowany na Wyspie Świętej Heleny przez komisarzy ze wszystkich państw przeciw niemu sprzymierzonych. Długo szukano w szeregach armii człowieka, który gwoli tego zadania posiadałby odpowiedni stopień wojskowy, znajomość języka, sposób myślenia etc. Mnie również złożoną taką propozycję. Zaiste, gdybym był kilka lat młodszy, gdyby nie warunek, że trzeba tam pozostać co najmniej przez dwa lata, to nie wiem, czybym nie zgodził się podjąć tego zadania, przez wzgląd na osobliwość historii, i po to, by poznać bliżej tego niezwykłego człowieka. Uznałem jednak, że to zbyt wiele, by z tych niewielu wiosen, jakie mi jeszcze zostały, na dobrą sprawę wykreślić dwa lata, nie licząc roku spędzonego w podróży tam i z powrotem«. Jego życie nie trwało jednak tak krótko, jak przewidywał, gdyż zmarł dopiero trzydzieści dziewięć lat później, w wieku lat osiemdziesięciu czterech, po wielu błogosławionych latach poświęconych na odbudowę ojczyzny oraz swej posiadłości w Sztynorcie”13.

Na owej roli niedoszłego strażnika Napoleona kończy się jednak zaangażowanie hrabiów Lehndorff w wielką politykę europejską. Następny właściciel Sztynortu, Carl Meinhard (1826–1883), odebrał co prawda wykształcenie dyplomatyczne, podobnie jak jego przodkowie był rycerzem zakonu joannitów oraz członkiem pruskiego dworu, a w roku 1856 wziął udział w kongresie paryskim, w swej działalności ograniczał się jednak do kwestii gospodarczych w rodzinnej prowincji, uczestnicząc między innymi w obarczonym ryzykiem tworzeniu wschodniopruskiej kolei południowej, która została później przyłączona do rosyjskiej sieci kolejowej. Wraz ze swą piękną żoną Anną, z domu hrabianką Hahn-Basedow, będącą zarazem jego kuzynką, należy on do pokolenia, o którym krążyły rozliczne rodzinne anegdoty, tak chętnie i swobodnie powtarzane, jak zresztą we wszystkich majątkach Prus Wschodnich. Anna, cioteczna babka Heinricha von Lehndorffa, była, jak się wydaje, wyrazistą osobowością. Zatroszczyła się o spisanie pełnej historii rodziny, wystarała się o publikację dzienników słynnego pruskiego szambelana oraz zainicjowała liczne fundacje sierocińców i instytucji zajmujących się opieką nad biedotą. „Niezwykła jest też historia jej śmierci. Podczas posiłku do jej płuc dostał się kawałek kości – pech, wobec którego dawniej bezradnie załamywano ręce. Kiedy po długich dniach wypełnionych cierpieniem, które dzielnie znosiła z niezachwianą wiarą w swego Zbawcę, wreszcie nadszedł jej koniec, poleciła raz jeszcze zebrać wszystkich domowników, by z każdym z osobna się pożegnać. Następnie zamknęła oczy w oczekiwaniu na śmierć. Nie chciała, by jej przeszkadzano. Wtem usłyszała, jak młodszy z dwu obecnych lekarzy zapytuje starszego, czy nie zrobić chorej jeszcze jednego zastrzyku. Ponownie otworzyła swoje piękne, jak powiadają, oczy, spojrzała przyjaźnie na młodego lekarza i rzekła: »Ty baranie«. To były jej ostatnie słowa”14.

HISTORIE RODZINNE, CZĘŚĆ II – DANDYS I PASJONAT KONI

Syn Anny, Carl Meinhard, owiany legendą „stryj Carol”, to bodaj najbardziej ekstrawagancka postać drzewa genealogicznego Lehndorffów. Jako że w chwili śmierci swego ojca w roku 1883 nie był jeszcze pełnoletni, majątkiem zarządzała w jego imieniu rezolutna i energiczna matka.

Carol hrabia Lehndorff

W młodym dziedzicu i ona najwyraźniej jednak znalazła swego mistrza. Hans Lehndorff, który bardzo cenił owego dandysa, nakreślił jego dokładny i czuły portret na tle ówczesnego Sztynortu. Podobnie jak jego kuzyn, z całą pewnością również Heinrich von Lehndorff patrzył z podziwem na „stryja Carola”. Przy okazji otrzymujemy także szczegółowy opis miejscowości i pałacu w dawnym Sztynorcie z czasów przed zmianą właściciela, dzięki czemu niczym na filmie dokumentalnym możemy przyjrzeć się postaci sławnego dziedzica, przeżyć mozolną podróż do Sztynortu oraz odbyć spacer po jego prastarych komnatach.

„Na czas służby wojskowej matka umieściła stryja Carola w niewielkim pomorskim garnizonie, którym dowodził niezwykle surowy komendant. Miała nadzieję, że z dala od domu weźmie jej syna w cugle i nauczy rezonu. I tego też próbował. Jako że nie mógł go jednak zamknąć w areszcie ani też odmówić mu niedzielnej przepustki, plan ten od samego początku skazany był na niepowodzenie. Stryj Carol każdej wolnej niedzieli wyjeżdżał do Berlina na wyścigi konne, gdzie spotykał się z przyjaciółmi, a nierzadko sam wskakiwał na siodło. Ponieważ w poniedziałek o szóstej rano miał się na powrót meldować w swoim regimencie, za każdym razem musiał opuszczać Karlshorst na długo przed zakończeniem gonitw, by złapać ostatni pociąg i dotrzeć do garnizonu. Tak przynajmniej robił jego dowódca, który także oglądał niedzielne zawody. Wyruszał on w drogę powrotną zaraz po głównej gonitwie, podczas gdy Carol najspokojniej w świecie zostawał jeszcze na wyścigach. Dowódca nie mógł zrozumieć, jakim sposobem podporucznik zdołał następnego dnia o świcie dotrzeć do garnizonu. Dopiero znacznie później odkrył, że Carol jeździł pociągiem towarowym, kursującym nocą w tym samym kierunku. Ponieważ zaś mogli z niego korzystać wyłącznie pastuchowie bydła, za każdym razem zabierał z sobą w podróż owcę. Tym sposobem zgromadził w koszarach spore ich stadko. Dowódca wpadł wówczas na diabelski pomysł: upewniwszy się, że pociąg towarowy przyjeżdża dopiero około pół do szóstej, wyznaczył rozpoczęcie służby następnego ranka na godzinę piątą. W Karlshorst stwierdził jednak ze zdziwieniem, że jego podporucznik, wygrawszy główną gonitwę, wcale się nie spieszy z opuszczeniem hipodromu. Nadto dowódca miał pecha – gdy nadszedł czas wyjazdu, został wciągnięty w rozmowę ze swoim przełożonym, przez co spóźnił się na pociąg. Złapał co prawda dorożkę, na Dworzec Śląski dotarł jednak w chwili, gdy pociąg już odjeżdżał. Naczelnik stacji, którego zapytał, czy istnieje jakiś inny sposób dotarcia do garnizonu, dał mu przyjacielską radę, by postarał się o owcę i pojechał pociągiem towarowym. Tej możliwości sam się jednak pozbawił, wyznaczając wcześniejszą godzinę rozpoczęcia służby. I cóż miał począć? Naczelnik stacji ponownie przyszedł mu z pomocą: »Ma pan szczęście! Jeden z pańskich podporuczników jedzie dziś specjalnym pociągiem. Będzie tędy przejeżdżał około północy, jeśli go pan poprosi, na pewno pana zabierze. To bardzo miły człowiek«. Tak też się stało. Późno w nocy zapaliły się lampy, od strony dworca Friedrichstraße nadjechał specjalny pociąg, a w nim Carol, który po zwycięstwie i fecie na swoją cześć był w przednim humorze. Pozwolił komendantowi potrzymać swój puchar, zamienił kilka słów z naczelnikiem stacji, po czym obaj zgodnie wyruszyli w drogę.

Ów pomysł ze specjalnym pociągiem, do którego później jeszcze wielokrotnie powracał, był tylko jedną z wielu genialnych myśli przekuwanych przez stryja Carola w czyn, stąd też, ze zrozumiałych względów, popadł on w długi, których na dłuższą metę nie mógł udźwignąć nawet taki majątek jak Sztynort. Rada rodzinna wciąż się musiała zbierać, by się zastanowić, w jaki sposób pohamować jego zapędy. Udało się to jedynie połowicznie. Za to aż do późnej starości działy się w jego otoczeniu rzeczy, których nie sposób gdzie indziej doświadczyć. A my, dzieci, wiele z nich jeszcze przeżyłyśmy…

Kiedy miałem dziesięć lat, ojciec mój razem z Heinfriedem i ze mną po raz pierwszy wybrał się do Sztynortu. Stryj Carol akurat wyjechał, jego dom był jednak wiernym odbiciem jego osobowości. Już sama podróż wywarła na mnie głębokie wrażenie. Do miasta okręgowego Angerburg (Węgorzewo) przysłano po nas na stację powóz, jechaliśmy nim prawie dwie godziny. Końskie nogi aż po kolana były umorusane gliną, co dało nam wyobrażenie o stanie tamtejszych traktów. Bita droga wiodła z początku przez pagórkowaty krajobraz, ze szczytów wzniesień można było podziwiać rozległą taflę jeziora Mamry z jego wysepkami i zatoczkami. Ominąwszy wysuniętą najdalej na północ odnogę jeziora, droga skręciła na południe, prowadząc przez miejscowość Stawisken (Stawiska), należącą już do majątku Sztynort. Mimo to czekała nas jeszcze dobra godzina jazdy, z początku przez las. Niebotyczne świerki, pod koronami których panował niemal nieprzenikniony mrok, dębowe i olchowe zagajniki, wąskie polany, na których gdzieniegdzie można było dostrzec sarnę lub daniela. Na nieutwardzonym trakcie koła wozu grzęzły do połowy w glinie, nie raz jeden groziła nam wywrotka. Instynktownie przechylaliśmy się wtedy w przeciwną stronę, by zachować równowagę. Minęliśmy miejscowości Stobben (Pniewo) i Kittlitz (Kietlice), pokonaliśmy jeszcze spory kawałek drogi, prowadzącej przez liczne doły aż na niewielkie wzniesienie. Tam zaczynała się prosta jak od linijki aleja starych dębów, na końcu której pomiędzy koronami drzew połyskiwały czerwone dachy Sztynortu. Znalazłszy się znów na utwardzonym gruncie, konie raz jeszcze przyspieszyły kroku, aż dotarły do wioski rozciągającej się po obu stronach drogi. Na szczycie kolejnego wzniesienia wóz skręcił w lewo i zatrzymał się przed długim, szarym, pozbawionym dekoracji budynkiem, sprawiającym wrażenie dość zaniedbanego. Nam, dzieciom, wydał się nawet nieco ponury. Drzwi się otwarły, weszliśmy do mieszczącego się na parterze wielkiego holu, którego podłoga wyłożona była ogromnymi, nieco już podniszczonymi deskami. Na ścianach wisiały rodzinne portrety z dawnych czasów, pomiędzy nimi wypchane łby łosi. Po prawej i lewej szerokie drewniane schody wiodły łagodnie na półpiętro w połowie wysokości holu. Tam ich spoczniki się łączyły, tworząc wspólne, prowadzące w przeciwnym kierunku schody.

Klatka schodowa w Sztynorcie

Gdy stryj Carol przebywał akurat w domu, stał na górze na podeście, oparty o bilard, i witał gości słowami zawierającymi przestrogę, że ostatni stopień schodów jest znacznie wyższy od pozostałych. Można to było łatwo przeoczyć, wchodząc ze wzrokiem skierowanym ku górze, i nieopatrznie upaść na kolana. Dotarłszy na piętro, każdy z gości, bez względu na wiek, otrzymywał do ręki kieliszek porto oraz paczkę zapałek. Nawet dla dzieci nie robiono wyjątku, co zresztą tylko przydawało nam pewności siebie.

Dom już od dziesięcioleci nie miał odpowiedzialnej gospodyni, znajdował się przeto w osobliwym stanie. Dzieci zamieszkały w ogromnym pokoju na prawo od holu, który nazywaliśmy ujeżdżalnią. Stały tam co najmniej cztery łóżka najprostszego rodzaju, przy każdym odpowiedni nocny stolik ze świecznikiem. Materace były twarde, a kołdry tak mocno wypchane, że leżały na człowieku niczym deska, po której z obu stron hulał wiatr. W nocy wciąż zsuwały się z łóżek. Wymyślaliśmy różne sposoby ich umocowania, lecz nigdy tak naprawdę nie mogliśmy się wyspać. Na podłodze rozłożono liczne końskie skóry, jedna z nich z klaczy o maści siwej w hreczce, która była niegdyś dobrym koniem wyścigowym. Na ścianach, z których odłaziły tapety, wisiały fotografie, w większości oprawione, w osobliwym porządku. Kiedy się je zdjęło, ukazywała się dziura, z której wypełzały pająki. Nocniki nie zawsze były opróżnione. W komnacie Dönhoffów na pierwszym piętrze, w której zamieszkał mój ojciec, stare mahoniowe łoże miało tylko dwie nogi. Dwie pozostałe zostały zastąpione kamienną kolumienką, przywiezioną przez stryja Carola z Egiptu. Obok tej komnaty mieścił się ładny duży pokój narożny, komnata biskupia. Na ścianie nad łóżkiem wisiał tam ogromny obraz przedstawiający biskupa o typowo lehndorffskiej aparycji, w ornacie i z pastorałem. Była to postać autentyczna, żyjąca w wieku szesnastym. Nic jednak nie wiedziano na temat jej wyglądu, stąd też namalowano ją wedle dokładnych wskazówek i życzeń matki stryja Carola. Ów biskup podobno straszył w całym domu, nigdy jednak nie udało nam się go zobaczyć. Kiedy w upalne letnie dni nocowaliśmy z ojcem w Sztynorcie, pewnego razu o świcie obudziło nas dziwne pukanie. Nie był to jednak biskup, lecz odgłosy indyków, siedzących na okiennych parapetach i zdziobujących z szyb muchy. Wielka podłużna jadalnia miała okno jedynie na węższej ścianie, nie dało się go jednak otworzyć, gdyż w futrynie zagnieździła się huba. Na dłuższej ścianie, obok okna, wisiał wspaniały obraz przedstawiający moją prababkę Lehndorff z domu Schlippenbach, ukazaną w zadaszonej weneckiej gondoli, na przeciwległej zaś – portret jej męża w mundurze oficerskim, siedzącego w polu na pniu drzewa. W pokojach wisiały też inne piękne rodzinne obrazy, w tym wspaniałe współczesne portrety członków pruskiej rodziny królewskiej, matki Fryderyka Wielkiego, królowej Luise, księcia Ludwika Ferdynanda Pruskiego, którego łączyła z moim pradziadem zażyła przyjaźń. Z portretami konkurowały rozwieszone na ścianach gobeliny, przedstawiające sceny ze starotestamentowej historii Samsona. W pokoju, w którym zazwyczaj przesiadywano po posiłkach, wzrok padał na Samsona, któremu wyłupiono oczy…

Najpiękniejsze pokoje w Sztynorcie mieściły się na parterze od strony parku. Ich podłogi wyłożono wspaniałym parkietem z różnobarwnego drewna, wnętrza urządzono złoconymi empirowymi meblami, krzesłami, fotelami, sofami, szafami, lustrami, komodami i etażerkami na kwiaty i porcelanę. Na sufitach wisiały weneckie żyrandole, w oknach haftowane zasłony. Sąsiednia biblioteka mieściła szklane szafy w podobnym stylu. Pomieszczenia te nie były jednak używane od dziesięcioleci, stąd też pokrywała je gruba warstwa kurzu, zasłony i obicia mebli były wygryzione przez mole, lustra zmatowiałe, porcelana potłuczona albo zdekompletowana przez gości zabierających ją sobie na pamiątkę. Na widok tych pokoi ogarniała człowieka przygnębiająca świadomość, jak wspaniałe toczyło się w nich dawniej życie. Nieraz rzucaliśmy na te wnętrza ukradkowe spojrzenia. Stryj Carol zajmował dwa niewielkie pokoje w południowej części domu. Mogliśmy go tam czasem odwiedzać, co też czyniliśmy z niejakim lękiem, gdyż były ciasne i duszne. On sam był jednak wobec nas niezmiennie miły i traktował nas jak dorosłych. Zazwyczaj leżał w łóżku z binoklami na nosie, czytał albo przeglądał monety i numizmatyczne katalogi.

Szafy, między którymi trzeba było przejść, by dotrzeć do jego łóżka, mieściły jedną z największych ówczesnych kolekcji monet, liczącą dwieście osiemdziesiąt tysięcy sztuk, wszystkie brandenbursko-pruskiego pochodzenia. Gromadził je przez całe życie i nabył przy tym ogromną wiedzę fachową na ich temat. Nieustannie korespondował z numizmatykami i niemal zawsze całymi tygodniami i miesiącami gościł u siebie jednego lub kilku z nich. Gdy go zapytałem, w jaki sposób został kolekcjonerem monet, opowiedział mi, że jako chłopiec podczas zabawy znalazł w piaszczystym dole sakiewkę pełną monet. Pokazał je specjaliście, który uznał je wszystkie za fałszywki. Fakt ten tak bardzo go zainteresował, że zaczął je kolekcjonować. I nigdy już nie przestał.

Podczas letnich miesięcy dom był zawsze pełen gości, przy rozkładanym stole w jadalni nierzadko zasiadało ponad dwadzieścia osób. Stryj Carol zapraszał ich w trakcie swych podróży: »Odwiedźcie mnie w Sztynorcie«, oni zaś przyjeżdżali z całymi rodzinami i bawili w Sztynorcie czasem i przez cztery tygodnie. Często sam gospodarz nie wiedział, kim są, a gdy miał ich już dość, nie pojawiał się na wspólnych posiłkach…

Sztynort w roku 1932

Kto po raz pierwszy przyjeżdżał do Sztynortu, mógł mieć pewność, że spotka go coś niezwykłego. A to na dobre zatrzasnęły się drzwi toalety, a to na jego głowę wylało się wiadro wody, to znów załamało się pod nim łóżko albo też został ośmieszony udziałem w sfingowanych polowaniach. Wszystkie owe zdarzenia aranżowali dwaj pozostający w stałej dyspozycji poplecznicy właściciela: sługa i szofer Achenbach, przez stryja Carola nazywany »Etschenbetsch«, jego niegdysiejszy towarzysz z lat wojennych, oraz tak zwany »Kiste«, stary pułkownik Engel, kawaler, stały gość tego domu. Obaj byli kuci na cztery nogi, kto zaś dostał się w ich szpony, musiał zapłacić frycowe. Widzieliśmy, jak wzięli w obroty pewnego berlińskiego dziennikarza, który pragnął poznać uroki wiejskiego życia. Kiedy zapytał, czy w Sztynorcie można znaleźć trufle, posłano go do chlewa, gdzie dozorca – uprzednio wtajemniczony – dał mu truflową świnię. Przez całe przedpołudnie spacerował z nią po parku. Usłyszawszy, że w okolicy żyją również dziki, chciał wiedzieć, czy poluje się na nie za pomocą myśliwskiej piki. Potwierdzono jego przypuszczenia, opisano mu także sposób polowania. Następnego dnia zorganizowano ćwiczenia. Dziennikarz musiał wejść na stół, podano mu pikę – skręcony w kształt korkociągu ostro zakończony żelazny pręt, wykonany przez kowala wedle specjalnych wskazówek. Pod drzwiami ustawiono wypchanego odyńca. Musiał na niego wskoczyć i ów ogromny korkociąg wkręcić w jego cielsko (odyniec już był do tego nawykł). Do prawdziwego polowania jednak nie doszło. Żurnaliście wyjaśniono, że dziki znajdują się już w okresie ochronnym, zamiast tego pozwolono mu strzelać do »foki«. Wyznaczono mu stanowisko nad kanałem, a po chwili w pewnej odległości jakaś niewidzialna ręka przeciągnęła po wodzie wypchaną skórę zająca. Strzelił, lecz niestety, jak mu wyjaśniono, do celu nie trafił”15.

Stryj Carol razem ze swymi dwoma pomocnikami to, jak widać, istni żartownisie. W przytoczonej anegdocie odzwierciedla się również typowy stosunek wielu ówczesnych arystokratów do miastowych, intelektualistów, „pismaków” z dalekiego Berlina. Uświadamiano im, że o rzeczach praktycznych nie mają zielonego pojęcia. Prawdziwe życie toczyło się gdzie indziej, na wsi. I przewyższało bezmiernie egzystencję mieszczuchów.

Spadkobiercą zmarłego nieoczekiwanie stryja Carola został w roku 1936 Heinrich von Lehndorff. Przejął on również jego posiadłość, znajdującą się w nie najlepszej kondycji ekonomicznej, mimo że poprzedniemu właścicielowi nie brakowało kolorytu, oryginalności, radości życia oraz dziwaczności.

Gwoli uzupełnienia dodać należy, że stryj Carol nie miał dzieci, dlatego też majątek Sztynort zgodnie z zasadą fideikomisu przeszedł na drugą linię rodu jego brata Heinricha. Ten urodzony w roku 1829 dziad bojownika ruchu oporu nawiązał do polityczno-militarnych tradycji rodu Lehndorffów, był majorem i adiutantem króla i późniejszego cesarza Wilhelma I, należał do kręgu jego zaufanych towarzyszy. Punkt kulminacyjny jego kariery nastąpił w roku 1869, kiedy to towarzyszył następcy tronu Fryderykowi w jego podróży na Wschód, której ukoronowaniem było otwarcie Kanału Sueskiego. W trakcie owej podróży odwiedził Ateny, Konstantynopol, Jerozolimę i spotkał niemal wszystkie koronowane głowy ówczesnego świata.

Głowa trzeciej linii Lehndorffów, stryjeczny dziad Georg, urodzony w roku 1833, przeobraził szczególne zamiłowanie Lehndorffów do koni w prawdziwą pasję życia. Zupełnie odwrócił się od polityki i dzięki stu czterdziestu dwu zwycięstwom w siodle stał się prawdziwym bohaterem niemieckiej hippiki. Jego sława przekroczyła granice, jako pierwszy niemiecki jeździec udał się do St. Petersburga i Moskwy, gdzie wygrywał równie znaczące turnieje jak na francuskich hipodromach. W roku 1866 odnalazł cel swojego życia, gdy powierzono mu zarząd nad królewsko-pruską stadniną w Graditz, którą kierował przez czterdzieści lat. Cieszył się legendarną wprost sławą hodowcy koni czystej krwi. W Anglii – co niezwykłe jak na obcokrajowca, a do tego Niemca – został nawet członkiem sławnego i ekskluzywnego Jockey Club. Dzięki temu, a także dzięki wpływom w pruskim ministerstwie rolnictwa miał możliwość sprowadzenia z Anglii szlachetnych koni rozpłodowych. Poślubił Clarę, z domu hrabiankę Kalnein. Pasję do koni odziedziczyły po nim wszystkie jego dzieci, wnuki i prawnuki. Jego syn Siegfried przejął z początku państwową stadninę w Graditz, by ostatecznie spełnić marzenie swego życia i przenieść się do stadniny w Trakenach, sanktuarium wszystkich hodowców koni. Kiedy w roku 1914 w wieku lat osiemdziesięciu zmarł w Berlinie jego ojciec Georg, do Sztynortu, gdzie złożono jego prochy w rodzinnej krypcie, przesłano wieniec z pierwiosnków zebranych przez jego wnuków na łąkach w Graditz. Z tej linii wywodzi się Hans Lehndorff, wielokrotnie już cytowany kronikarz rodziny i autor Dziennika z Prus Wschodnich.

Nie wiadomo, jak dużą wagę do rodzinnej historii przykładał jego kuzyn, młody Heinrich Lehndorff. W trakcie długich wieczorów w rodzinnym gronie on także przysłuchiwał się tej czy innej opowieści, gościł też czasem wraz z kuzynami u stryja Carola w jego niezwykłym pałacu. Wśród przodków miał sporo znaczących, niepowszednich i nad wyraz różnorodnych osobowości, które mogły mu służyć za wzór. Oddawali się oni wielkiej europejskiej polityce albo namiętności, ba, prawdziwej obsesji na punkcie wyścigów konnych, odebrali klasyczne wykształcenie w europejskich metropoliach albo wykazywali dandysowski ekscentryzm i skłonność do dziwactw. Znalazły się wśród nich zarówno krnąbrne, wyraziste, buntownicze charaktery, jak i odpowiedzialni cesarscy urzędnicy państwowi. A wszyscy byli mocno zakorzenieni w krainie oddalonej od późniejszego niemieckiego jądra Prus, od „Rzeszy”, nawet jeśli tamtejsi mieszkańcy wykazywali wobec niej szczególną wierność. Zarazem jednak wpisywali się w tę europejską konstelację, w której bliskość Polski, Rosji i Szwecji miała nie tylko charakter geograficzny, lecz także, wyczuwalna w biografiach przodków, zobowiązywała, mimo że marzenia zawsze wiodły na Zachód, do Berlina, Paryża, Londynu.

DZIECIŃSTWO W PREYL

Stryj ekstrawaganckiego Carola ze Sztynortu, Heinrich, nabył posiadłość w Preyl, położoną nad jeziorem jakieś siedemnaście kilometrów na północ od Królewca, z myślą o drugiej gałęzi rodu Lehndorffów. Krótko po roku 1900 jego następca wzniósł tam nową siedzibę, jeden z niewielu pałaców w całych Prusach Wschodnich w pełni odpowiadający ówczesnemu historyzującemu gustowi epoki. Posiadał on funkcjonalną kuchnię, nowoczesne piece i łazienki. Do praktycznych rozwiązań w Preyl należała znajdująca się obok kuchni piwnica lodowa, skonstruowana wedle najnowszego stanu wiedzy technicznej. W pozbawionym okien, wyłożonym glazurą pomieszczeniu na wyciętych z jeziora lodowych blokach składowano zabitego wołu, dziczyznę oraz inne zapasy, potrzebne w tak dużym gospodarstwie. Pokoje nie nosiły nazw w rodzaju „Komnata Królewska” czy „Wieża Luizy”, lecz były ponumerowane jak w hotelu. Także Manfred, ojciec późniejszego bojownika ruchu oporu, jak wszyscy młodsi Lehndorffowie nie oparł się namiętności do koni. Jego stajnia wyścigowa znajdowała się w Królewcu, na terenie Karolinenhofu. Mieściły się tam również hipodrom i parkur dla trenerów, na których mały Heinrich, jego siostra Sissi, brat Ahasver, zadurzeni w koniach kuzyni z Graditz oraz najmłodsze dzieci Lehndorffów spędzali wspólnie mnóstwo czasu. Zanim bowiem niemal jednocześnie posłano ich do szkół z internatem, często przebywali razem, czy to w rodowej siedzibie Dönhoffów Friedrichsteinie, czy to w Preyl, albo później w Trakenach. Największą swobodą dzieci mogły się jednak cieszyć w Preyl, gdzie cały rozkład dnia podporządkowany był zajęciom z końmi, rodzice zaś uchodzili za nad wyraz wspaniałomyślnych. Etykietę ograniczono tam do minimum. „To nie było istotne. Ważny był charakter oraz to, by nie być nazbyt wytwornym”16.

Ojciec Heinricha, Manfred

Wszelkie relacje z letnich pobytów w Prusach Wschodnich donoszą o niekończących się dniach wakacji, rozpoczynających się o świcie wraz z pierwszymi promieniami słońca, kiedy to nawet zmierzch przeciągał się niemalże do północy.

Także dla dzieci pobyt w Preyl rozpoczynał się pobudką o czwartej, ponieważ punktualnie o szóstej trzeba się było stawić na hipodromie. Ojciec, Manfred, sam parzył wtedy herbatę lub kawę. „Kobiety przecież nie wiedzą, kiedy gotuje się woda” – wyjaśniał zdziwionym dzieciom.

Lekkim wozem zaprzężonym w dwa kłusaki Manfred hrabia Lehndorff pędził wraz z młodymi krewnymi na złamanie karku do stajni wyścigowej, gdzie zaczynał się już ożywiony ruch stajennych, dżokejów i trenerów. Heini i jego siostra Sissi, oboje utalentowani jeźdźcy, uczestniczyli w rozmaitych programach trenowania koni, a podczas obfitego śniadania około godziny ósmej mogli kompetentnie zabierać głos w rozmowach dorosłych. Około południa oraz na kolację wracali do Preyl. Nieustanne rozprawianie o koniach doprowadzało czasem do rozpaczy serdeczną, acz stanowczą matkę, Harriet hrabinę Lehndorff, z domu hrabiankę Einsiedel. Jej teściowa, która musiała znosić podobny los, dała pewnego razu upust swej złości – kiedy zebrani przy stole unieśli pokrywę wazy na zupę, znaleźli w niej jedynie owies. Owa milcząca lekcja musiała podziałać na chwilę, jeśli nie na dłużej.

Siostra Sissi

Marion Dönhoff wspomina:

„Bardzo lubiliśmy, gdy zimą zaprzęgano jedno z tych dzikich zwierząt i doczepiano sznur sanek, co zazwyczaj kończyło się zupełną utratą kontroli nad całą kawalkadą, gdyż dla konia obciążenie okazywało się niewielkie. Ochoczo korzystaliśmy z okazji i szczególnie w drodze powrotnej zachowywaliśmy się bez żadnych zahamowań. Ofiarą owych swawoli stawały się wtedy zwykle ostatnie pary sanek, miotane bezładnie na prawo i lewo, aż niektóre z nich w końcu się wywracały”17.

Lekcji całej gromadce dzieci udzielali prywatni guwernerzy, zarówno w Preyl, jak i we Friedrichsteinie, w Graditz czy później w Trakenach. Z biegiem czasu „zużyto” do tego celu około dziesięciu do dwunastu nauczycieli. Efekty okazywały się skromne. Wszystkie dzieci Lehndorffów i Dönhoffów wykazywały znaczne braki w wykształceniu, kiedy w siódmym lub ósmym roku życia musiały się przenieść do szkół miejskich.

W obszernych wspomnieniach z okresu dzieciństwa pióra Hansa Lehndorffa i Marion Dönhoff dorośli oraz ich świat ukazani są raczej ze stosownym i pełnym respektu dystansem. Dzieci widywały ich co prawda podczas wspólnych posiłków, kiedy to rodzice nadawali ton rozmowom, w trakcie rodzinnych uroczystości oraz przed położeniem się do łóżek. Guwernerzy stanowili przedmiot drwin i młodzieńczych figli. Niezbędny arsenał powszedniej odpowiedzialności zdobywało się od służących, kucharki, stajennych, naganiaczy, woźnicy, ogrodników. Największy jednak wpływ wywierała grupa rówieśników z zaprzyjaźnionych rodzin, z którymi trzeba było przetrwać całą serię przygód i żartów. To oni byli prawdziwymi mistrzami, którzy wpajali swym młodszymi krewnym wszelkie niezbędne i pożądane umiejętności.

Marion Dönhoff przyznaje, że pewnego razu podczas zabawy w chowanego ukryła swego kuzyna Heiniego w lodowej piwnicy i zupełnie o nim zapomniała. Wycieńczony, dygocząc z zimna, wydostał się z niej na czas, wcale nie żywiąc do niej urazy. Ona jednak musiała ponieść karę aresztu domowego, i to akurat w dniu, w którym cała grupa po raz pierwszy wybierała się do kina w Królewcu. Tym sposobem ominęła ją boleśnie wytęskniona, pierwsza w życiu projekcja filmu fabularnego.

Hans Lehndorff opisuje wakacyjny tydzień spędzony w Preyl, kiedy to dzieci po raz pierwszy uczestniczyły w lekcji tańca. „Ciocia Nita (matka Heiniego Harriet) zatrudniła nauczycielkę tańca z Królewca, by grupę dziewięciorga kuzynów i kuzynek pomiędzy trzynastym i szesnastym rokiem życia – Friederike Dohnę, Marion Dönhoff, Karin Lehndorff i Verę Eulenburg, Ebo i Konstantina Dohnów, Heiniego Lehndorffa, Lothara Dohnę-Vilkühnena i mnie – nauczyła ówczesnych tańców towarzyskich, walca, fokstrota, walca angielskiego i tanga. Ćwiczyliśmy przez cały niemal dzień. Nasze niezgrabne członki rozluźniły się, nowe życie wstąpiło w nasze serca i gwałtownie poruszyło krew w żyłach. Noce nie pozostawiały wiele czasu na sen; wszyscy zapragnęliśmy wydorośleć”18.

Takie