Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwanaście opowieści o powrotach: do miejsc, do ludzi, do siebie. Narrator- alter ego autora- wraca na Śląsk z emigracji, by zmierzyć się z demonami dzieciństwa i wspomnieniami, których nie da się wymazać. Trafia w sam środek historii, w której noworodek zostaje podmieniony przez legendarnego "podciepa". Niepokojąco znajome historie o tym, jak łatwo poczuć się obcym - w domu, w rodzinie, w sobie. Język intymny, raz czuły, raz ironiczny, prowadzi przez świat, gdzie podciep - śląski odmieniec - staję się metaforą wykluczenia, inności i rozpaczliwego pragnienia bycia rozpoznanym. Dla tych, którzy nie potrafią zapomnieć opuszczonych przez siebie dawno temu miejsc - i dla tych, którzy czują, że ktoś ich kiedyś podmienił.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 211
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To już nie jej dziecko. To podciep, mówi mi matka przy kuchennym stole i bierze łyk mocnej czarnej herbaty.
Łupież Breżniewa, tak zawsze ją nazywała, gdy byłem mały. Okrągła torebka pływa swobodnie w szklance z duraleksu. A kim ten Breżniew był, tego do dziś nie wiem. Zanim zdążę się oburzyć i powiedzieć: „Oj, mamuś, co ty za bzdury opowiadasz”, ona powtarza, z solenną powagą godną tragicznych wieści, jakby relacjonowała śmiertelny wypadek czy nawrót choroby nowotworowej:
To już nie jej dziecko. To podciep.
Matka przypomina Sigourney Weaver z Obcego. Zauważyłem to jako nastolatek w trakcie oglądania pierwszej części, którą ojciec przytargał kiedyś z osiedlowej wypożyczalni kaset. Nawet podobnie zaciska i tak wąskie już usta. Wygląda wtedy, jakby ktoś wziął różową pastelę i narysował na jej twarzy cieniutką kreskę.
Cisza osiada na ceracie w biało-czerwone kwiaty. Nagle, z dziwną werwą, matka dodaje:
I zanim mnie skrytykujesz, że godom farmazony, Majkowska to wczoraj powiedziała. Żeśmy stały w kolejce w mięsnym. Kupywałam ścinki dla Łobuza. Spogląda w dół na leżącego przy jej nodze kundelka w kolorze bladej rdzy. Smakowały ci, prawda? Czochra jego malutki łepek.
A ona skąd wie?, ze zwykłej ciekawości podtrzymuję ten absurd.
Jak to skąd? Od Wieczorkowej, wiesz, tej chudej i wysokiej spod szesnastki. To teściowa tej biedaczki.
Nie umiem się powstrzymać:
No, skoro Wieczorkowa tak mówi...
Ta sama, która biegła kiedyś przez osiedle w białym szlafroku, wymachując wątłymi ramionami i wrzeszcząc, że Ruskie idą, że chować się. Podbiegła do mnie i Laury, swojej córki, a mojej koleżanki z ławki, chwyciła ją mocno za rękę i zaciągnęła siłą do domu. Następnego dnia w szkole dziewczyna kazała mi przyrzec, że nikomu, ale to nikomu o tym nie powiem. Dotrzymałem słowa.
Podciep ino lygŏ we łōżku pod pierzynōm i żere, jak zawsze ślązaczy ojciec, który pojawia się w wejściu do kuchni. Chyba schudł, jego ulubiona koszulka z logo Górnika Zabrze jest nieco luźniejsza na brzuchu. I srŏ w galŏty – tak gŏdała moja ōma.
Prababcia Anna, którą ledwo pamiętam. Śniada, pomarszczona twarz, a nad górną wargą ciemny meszek, podobny do tego, który wyrósł mi niedługo po czternastych urodzinach. Gdy jako dziecko odwiedzałem dom dziadków, leżała już tylko w łóżku pod grubym kocem, schowana za drzwiami z mleczną szybą, jak stary rupieć. Pewnego dnia, chyba wczesnym latem, gdy bawiliśmy się z kuzynkami w ganianego, pod bramę podjechała karetka. Matka ojca, nasza babcia Felicja, zabroniła nam wchodzić do domu. Jakiś czas później para ratowników wyniosła na noszach niewielkie ciało przykryte białą płachtą. Śledziłem ich powolny marsz w skupieniu. Nie był to jednak ostatni raz, kiedy widziałem prababcię.
Kilka dni później wyłożono ją w otwartej trumnie na stole w salonie. Wokół jasnej drewnianej skrzyni zgromadziły się nieznane mi kobiety, pewnie sąsiadki i dalsza rodzina. Pod przywództwem babci uruchomiły lawinę żałobnej modlitwy. Zaciągnięte zasłony tworzyły barierę przed natrętnym światłem poranka. Ciasny pokój skąpany w półmroku ukrywał smutne twarze i pojedyncze łzy. Sobota odziana w czerń. Ja zresztą też, w kontrze do zwykłych odblaskowych kolorów, typowych dla lat dziewięćdziesiątych. W nowej, posępnej koszuli kupionej przez mamę na tę okazję. Przydała się tylko ten jeden raz.
Tamtego dnia spojrzałem na prababkę umoszczoną w trumnie wysłanej kremową tkaniną, z rękami na podbrzuszu splecionymi różańcem. Z bliska, nieobarczony jeszcze dorosłym strachem czy obrzydzeniem.
Podciep prziszeł i podmienił, jak matula nie wachowała. Słowa ojca katapultują mnie z powrotem w teraźniejszość. Wysmyczył go pewnie kajś na pole abo do lasa.
Matka lamentuje:
Biedna dziewczyna, taka młodziutka.
Cisza ponownie rozpycha się w kuchni, słychać jedynie tykanie zegara.
Przyleciałem wczoraj ze Stansted wieczornym lotem na Pyrzowice. Ojciec odebrał mnie swoim nowym używanym samochodem. Jakiej marki, nie wiem, nigdy specjalnie się nie interesowałem motoryzacją. O dość opływowym kształcie, w kolorze wina, tyle wynika z moich obserwacji. Ale powiedziałem mu, że jest ładny i przestronny. Praktyczny. Ucieszył się. Tematy do rozmowy skończyły się nam gdzieś na wjeździe do Katowic. Kolejne czterdzieści minut zapchałem opowieściami o pracy. Zrelacjonowałem ojcu przebieg wszystkich moich projektów i wyjaśniłem, jakie mają znaczenie dla celów operacyjnych firmy, chociaż on i tak nigdy by ich nie pojął. Prawdę mówiąc, czasem ja sam ich nie rozumiem. Zalałem go potokiem angielskich słów, które ciężko było mi przetłumaczyć. Cały czas kiwał jednak głową i wyrażał zrozumienie pomrukami. Typowy ojciec. Nigdy nie przyzna, że czegoś nie rozumie.
Od wczesnej młodości całym jego światem było fedrowanie. Zjazdy do kopalni i, daj Boże, wyjazdy na powierzchnię – to jedyne, co w życiu poznał. Teraz od kilku lat jest na emeryturze, górniczej, pokaźnej. Matka czeka na swoją, dorabiając weekendami jako kucharka w weselnym domu przyjęć o patriotycznej nazwie Biały Orzeł. Na cały etat raczej nic nie znajdzie, ale mówi, że w sumie to nie chce, jest już zmęczona robotą. Często puchną jej nogi. Twierdzi, że powodzi im się dobrze i nie potrzebują ode mnie żadnych pieniędzy. „Synuś, zostaw se te funty, odkładaj na jakieś mieszkanie”. Bo nieważne, czy się mieszka w Polsce, czy w Jukeju, swoje cztery kąty trzeba mieć. Oj, mamuś, gdyby to było takie proste.
Matka przywitała mnie mocnym uściskiem. W domu nie było mnie osiem miesięcy z hakiem. Nawet na święta nie przyleciałem, czego nie wybaczyła mi do połowy stycznia. To były nasze pierwsze spędzone osobno, za to moje pierwsze z Owainem i jego rodziną. Bez barszczu z uszkami, łamania się opłatkiem i łuski karpia wkładanej na szczęście do portfela. Zupełnie inne, uwalniająco obce. W Wigilię obejrzeliśmy na Netfliksie świąteczną komedię romantyczną o dwóch lesbijkach, a potem zjedliśmy takeawaya z indyjskiej knajpy nieopodal naszego budynku w dzielnicy Earl’s Court. Zatęskniłem jedynie za makówkami ojca, skąpaną w mleku, słodką, kleistą masą z maku, bakalii i pszennych bułek. Wiedziony tą tęsknotą zadzwoniłem wieczorem złożyć rodzicom życzenia. Następnego dnia wyjechaliśmy rano pociągiem na świąteczny obiad do Walii.
Zaraz po wyjściu na płytę lotniska i wyłączeniu trybu samolotowego wysłałem Owainowi SMS-a, że jestem już na miejscu, że czekają mnie tylko kontrola paszportowa i odebranie walizki. Na końcu dodałem trzy cmokające emotki. W trakcie pisania nadeszła lakoniczna wiadomość od ojca: „Jestem czekam”.
Mijając tabliczkę z napisem „Łaziska Górne”, choć za bajtla jeszcze były Średnie, od razu poczułem się nieswojo. Miałem wrażenie, że pas bezpieczeństwa ściska mnie z dziwną siłą, przygważdża do fotela, jakby żył własnym życiem. Objąłem go dłonią i gwałtownie odsunąłem od piersi, biorąc paniczny, głęboki wdech.
Wszystko w porządku?, zapytał ojciec.
Tak, tatuś.
Mżyło. Ciemne chmury rozlały się po niebie, ograbiając je ze skąpego światła księżyca. Miasteczko mojego dzieciństwa wyglądało nad wyraz ponuro.
Ojciec zaparkował przed naszym blokiem. Akurat było tam jedno wolne miejsce.
Ale sie nōm picłŏ, rzucił radośnie.
Mówiłem mu, żeby sprawdzał ogłoszenia na klatkach, a nuż ktoś sprzedaje garaż nieopodal osiedla, przy lasku. Że podeślę mu trochę pieniędzy, to nie będzie się tak martwił o parkowanie... „A idź, bo my nie mōmy z matkōm na co udŏwać”, powtarza zawsze. „Zaś tak wiela niy jeździmy, żeby nie mogłŏ stoć pod blokym. Przeca zawsze stoło. A to, że sie terŏz tyla tych autōw porobiło, to jŏ niy wiym czymu. Ludziōm sie chyba powodzi, co niy?”
No ale co z tym podciepem?, dopytuję i sam biorę łyk czarnej herbaty z kubka z logo polskiej edycji Big Brothera. Ile on już będzie miał lat? Chyba z dwadzieścia. Że go rodzice jeszcze nie wyrzucili, dziwię się. Zamówiliśmy sobie po jednym z Laurą ze specjalnego magazynu, który można było wtedy dostać w kioskach. Ciekawostki o uczestnikach, plakaty, informacje o zagranicznych edycjach. Paczka przyszła za pobraniem, a ja musiałem gęsto się matce tłumaczyć z wydawania kieszonkowego na pierdoły.
Synuś, no jak to co? Jak matka nie pilnuje dziecka, nie poświęca mu uwagi, to tak właśnie ma. Podciep się zakrada i hyc – chwyta niemowlaka, wynosi gdzieś z łóżeczka czy wózka i dobrze ukrywa. I zostawia samusieńkiego jak palec, na pastwę losu. A potem wraca i już tylko leży, i czeka, aż się ktoś nim zajmie. Nakarmi i ulula. A potrzeby to on ma wielkie. Matka zawiesza głos, robiąc dramatyczną pauzę. Ja ciebie z oka nie spuszczałam przez pierwsze miesiące. Właśnie żeby mi cię żaden podciep nie zachabił.
Nagle, w całym niezrozumieniu tej sytuacji, ogarnia mnie nieznana wdzięczność. Za to, że nigdy nie padłem ofiarą podciepa. Duma, że mama zdołała uchronić mnie i siebie przed takim nieszczęściem.
I co teraz?, domagam się odpowiedzi.
Wychowa jak swoje, a co ma zrobić? Pytanie matki nie jest prawdziwym pytaniem, tylko wyrazem cichego pogodzenia się z losem.
Wiysz, już na tego małego nie trefiōm, dodaje racjonalnie ojciec i wzdycha, kręcąc głową. Wiela to dni minełŏ? Trzi?, zwraca się do matki, a ona potwierdza.
No ale ktoś musiał zadzwonić na policję. Przecież zaginęło dziecko!, nie kryję wzburzenia, wybija ze mnie jak lawa.
Sęk w tym, synuś, że nie zaginęło, wyjaśnia matka, patrząc mi prosto w oczy. Spokojna i skupiona. Uderza mnie rzeczowe okrucieństwo tych słów. Szkrab jak siedział w wózku, tak siedzi. I jak to policjantom wyjaśnisz? Nawet wygląda identycznie. No może prawie. Na chwilę milknie i wpada w zadumę. Podobno tylko oko matki widzi tę różnicę.
Ino by pedzieli, że jej pizłŏ na dekel, i do czubkōw posłali, dorzuca ojciec.
A wtedy to już byłaby prawdziwa tragedia. Matka przechyla szklankę i wypija resztę herbaty jednym haustem. To co, spacer? Łobuz, idziemy? Masz ochotę? Uszy psa stają na sztorc w gotowości. Piękna pogoda się zrobiła po wczoraj, trzeba korzystać.
Na jakiś czas opowieść o podciepie blednie w ostrości wczesnego marcowego słońca. Otępia ją temperatura ledwie kilku stopni powyżej zera. Ginie w miarowym kroku naszej trójki i wśród zadziornego poszczekiwania Łobuza. Spacerujemy wśród bloków odmalowanych zeszłej wiosny na ciemną morelę, a potem idziemy, tuż za nimi, ścieżką rozmiękłą od deszczu wśród szerokich, łysych pól. Za kilka miesięcy przyniosą te same plony co zawsze.
Budzę się w nocy. Nie wiem, która godzina. Leżę w łóżku, które kiedyś było moje, ale teraz jest już jakby mniej. Tak samo jak nieduży pokój z jednym oknem. Miejsca starczyło na jednoosobowe wyro, biurko, szafę i wąski regał z książkami. Gdy kilka lat temu podjąłem decyzję o wyprowadzce do Anglii, pomieszczenie zaczęło się przepoczwarzać. Przy pierwszym wyjeździe zabrałem z niego tylko najpotrzebniejsze rzeczy: ubrania, istotne dokumenty i dyplomy, ze dwie książki. Kiedy co jakiś czas odwiedzałem rodziców, kierowany dziwną nostalgią wrzucałem do walizki a to ulubione powieści z dzieciństwa, a to zdjęcia z liceum, a to nawet stojące na regale bibeloty. Długopis ciupagę z Zakopca, muszelkę z zielonej szkoły nad Bałtykiem. Uszczknięcie po uszczknięciu transplantowałem siebie z Polski na wyspę.
Teraz pokój mógłby być każdego. I nikogo. Utrzymywany w wiecznej czystości przez matkę, stał się pokojem gościnnym. Nic, tylko wynajmować na airbnb. Tylko jaki szaleniec chciałby z własnej woli zatrzymać się w Łaziskach i jeszcze za to płacić? Czasem zajrzę tu ja, a czasem siostra matki mieszkająca w Żywcu. I tyle. Do innych celów też nie jest rodzicom potrzebny.
Sięgam po telefon. Ekran oślepia blaskiem i wskazuje kwadrans po piątej. Za późno, by ponownie zapaść w dobry sen, ale za wcześnie, by wstać. Myśl o podciepie włazi mi do głowy i rozpycha się łokciami.
Jak do tego doszło? I gdzie? Ale też skąd pewność, że to w ogóle się wydarzyło? Oko matki widzi tę różnicę, przypominają mi się słowa usłyszane przy kuchennym stole. To nic, tylko gusła i zabobony, uśmiecham się sam do siebie w ciemności. Dziewczyna pewnie zmaga się z depresją poporodową, a opowiastka o podciepie jest jakąś zasłoną dymną. Próbą racjonalizacji tego, co dzieje się w jej głowie. Jak ona w ogóle ma na imię, zastanawiam się. Będę musiał o to wszystko podpytać matkę.
Tak, to na pewno przypadek baby blues, kiedyś o tym czytałem. Googluję na telefonie „baby blues po polsku”. Przeglądarka od razu wyjaśnia: smutek poporodowy. Przygnębienie. Przeglądam topowy artykuł. Obniżenie nastroju, drażliwość, uczucie wyczerpania. Lista objawów jest długa. W ostatnim akapicie autor wpisu wspomina też psychozę poporodową, poważne zaburzenie psychiczne. W takim stanie matka może nawet odrzucić dziecko, zaprzeczać jego istnieniu. „Paranoidalne przekonania”. Zatrzymuję wzrok na tych dwóch słowach. Wiara w podciepa jest oznaką, że ta dziewczyna potrzebuje fachowej pomocy.
Wyłączam ekran telefonu, znowu nastaje ciemność. Leżę nieruchomo pod kołdrą. Wstaję dopiero, gdy słyszę pierwsze odgłosy matki krzątającej się po mieszkaniu. Spłukuje wodę w małej toalecie, szura kapciami po dywanikach w korytarzu. Dołączam do niej w kuchni. Sześć po siódmej. Robimy sobie dwie mocne, kwaśne kawy z kapsułkowego ekspresu, który podarowałem rodzicom w zeszłym roku na Wielkanoc.
Stoję z Łobuzem przed niedawno otwartym osiedlowym Rossmannem. Pies ciągnie, wyrywa się do pary pekińczyków przechodzącej nieopodal z młodą właścicielką, ale trzymam go przy sobie bezlitośnie. Przyda mu się nieco dyscypliny, bo rodzice za bardzo go rozpieszczają. Mają go trzy lata, przygarnęli z jednego z okolicznych schronisk, ale z każdą wizytą wydaje mi się, że jest tylko gorzej. Imię, niezmienione po adopcji, okazało się prorocze.
Łobuz, no już, siad, wyluzuj trochę, mówię do niego stanowczo. Nawet nie odwraca łba w moją stronę.
Rozglądam się i ledwo poznaję okolicę. Zniknęła większość spożywczaków, gdzie z Laurą i innymi dzieciakami z osiedla zawsze mogliśmy kupować dmuchany ryż albo kolorowe oranżady w szklanych butelkach, by potem pić je łapczywie na ławkach przy drzwiach do klatki. Ziarenka ryżu kurczyły się nam w ustach, rozpuszczały szybciej niż komunijne opłatki. Bekaliśmy głośno i bezkarnie. W domu rodzice od razu by nas zbesztali. Palce, brudne od zabaw, kleiły się do schłodzonego szkła.
Na osiedlu nie ma już też małej drogerii, gdzie kupiłem swój pierwszy dezodorant, ani sklepu pana Piotra. Można tam było dostać prawie wszystko: od gwoździ i przeróżnych kabli do świeczek urodzinowych, znaczków pocztowych i drewnianych klamerek. Mydło i powidło. Została tylko stara piekarnio-cukiernia, którą pamiętam z dzieciństwa. Ania, od imienia jej założycielki, zresztą znajomej matki. Front budynku zmodernizowano i odmalowano. Wstawiono szerokie plastikowe okna i ozdobiono fikuśną czcionką. Tuż obok świecą szyldy sieciówek – tych, które zalewają już prawie każdą polską miejscowość. Zielone logo kasy oszczędnościowo-kredytowej. No i mały, kolorowy salonik Lotto. Ojciec dalej, raz w tygodniu, puszcza dużego lotka. Czasem nawet kupuje popularne teraz zdrapki. Liche wygrane przeznacza na zakup kolejnych losów.
Pomimo wczesnej godziny kręci się tu sporo ludzi. Żadna twarz nie wydaje mi się jednak znajoma. Ciekawe, co u tych wszystkich dzieciaków z podstawówki. Piegowaty Rafał mieszkał z rodzicami i babcią w szarym jednopiętrowym klocku przy Głowińskiego. Była też Iza, z bloku na skraju osiedla. Zawsze chciała ze mną tańczyć na szkolnych imprezach, choć broniłem się przed tym rękami i nogami. Sonia, z klatki obok, cicha prymuska, nigdy nie dawała zrzynać na klasówkach. I wiele, wiele innych. Pamiętam ich imiona, większość nazwisk. Ich dziecięce twarze.
Nasze drogi rozeszły się szybko i bez szczególnych sentymentów po rozpoczęciu pierwszej klasy liceum. Ja zacząłem jeździć autobusem do Mikołowa, inni poszli do szkół w Łaziskach Górnych. Moja przyjaźń z Laurą także nie przetrwała tej zmiany. Widywaliśmy się czasem z samego rana na przystanku autobusowym, pisaliśmy do siebie na Gadu-Gadu, sporadycznie chodziliśmy na spacery po okolicy, aż w końcu zostały nam tylko urodzinowe SMS-y. Ale i te po kilku latach przestały przychodzić.
Po maturze studiowałem niemiecki w kolegium nauczycielskim w Tychach, a magisterkę zrobiłem w Sosnowcu. Trochę uczyłem w szkole językowej, dawałem korki dzieciakom z osiedla, a potem znalazłem etat na helpdesku korpo w Katowicach. Po kilku latach, zmęczony codziennymi dojazdami i życiem, które niby szło do przodu, ale jednak donikąd, wyjechałem do Anglii. Po prostu chwyciłem pępowinę i ją przegryzłem, nie oglądając się za siebie.
Na starcie pomogła mi Gośka, koleżanka ze studiów. Pomieszkiwałem u niej przez kilka miesięcy. Trudnych, bo z natury była marudna – „dudrok z niej”, powiedziałby ojciec – ale to tylko bardziej zmotywowało mnie do działania. Znalazłem pracę, podobną do tej, którą miałem w Polsce, i po pół roku zaciskania pasa, odmawiania sobie imprez i jedzenia na mieście wynająłem małe, jednopokojowe mieszkanie. Takie, na które Brytole mówią „bedsit”, w dzielnicy Islington, a dokładnie w jej części zwanej „Angel”. Skajpując z rodzicami, niepogodzonymi z moim wyjazdem, tłumaczyłem, że pojawiło się na mojej życiowej drodze niczym anioł stróż. Nie zrozumieli, o co mi chodzi. W wieku trzydziestu lat po raz pierwszy zamieszkałem sam i ani mi się śniło hamować romantyzacji życia na własną rękę.
Z rozmyślań wyrywają mnie słowa zbliżającej się kobiety.
Łukasz? No nie wierzę. Co ty tu robisz?
Ubrana jest w cienką pikowaną kurtkę w kolorze pudrowego różu. Ciemne włosy opadają na ramiona. Prowadzi wózek, dobrze zakrytą spacerówkę. Znam ten głos. I twarz – mimo że jest teraz bardziej okrągła, a przy oczach pojawiły się zmarszczki.
Laura, cześć, witam się z nią. A wiesz, że właśnie o tobie myślałem? Podchodzę do niej bliżej i obejmuję jednym ramieniem.
Kopę lat, mówi z niedowierzaniem. Ciotka słyszała, że przyjeżdżasz odwiedzić rodziców, ale nie pamiętała kiedy.
W tym mieście wszyscy wszystko wiedzą.
Tak, właśnie czekam na mamę. Jest w sklepie. Wskazuję na witrynę. Łobuz zainteresował się wózkiem, obwąchuje jedno z przednich kół.
I jak ci tam w tej Anglii? Powodzi się? Duże piwne oczy Laury wpatrują się w moją twarz. Czy tak samo jak przed chwilą ja szuka na niej przemijającego czasu?
Tak, tak, nie narzekam.
Usta dziewczyny krzywią się w lekkim uśmieszku.
Ty już chyba tu nie wrócisz, co? Jej słowa brzmią jak wyrok. Niewygodna prawda. Wkładam wolną dłoń, bez smyczy, do kieszeni dżinsów.
Chyba nie, nie wydaje mi się.
Laura spogląda na wózek, a potem z powrotem na mnie.
Nie dziwię ci się, mówi i rozgląda się po okolicy.
A ty jak? Co tam u ciebie?
To moje drugie. Jej głos trochę się zmienia, opada. Synka właśnie zaprowadziłam do przedszkola, a teraz idziemy na zakupy.
Spogląda na drzwi Rossmanna. Następnie mówi mi, że mieszkają z mężem, specjalistą od logistyki w fabryce mięsa, tu, na osiedlu, w dawnym mieszkaniu rodziców. Tamci kupili sobie inne, mniejsze, kilka bloków dalej. No bo po co im takie duże, jak oboje dzieci już na swoim?
Fajnie, bo mama czasem mi pomaga z maluchami, mówi.
Laura wyjaśnia, że jest teraz na macierzyńskim, ale nie wie, czy szybko wróci do pracy w urzędzie miasta, bo myślą o kolejnym dziecku. Zwierza się, że może dobrze byłoby je mieć już teraz, póki jeszcze nie zrobiła się z niej stara baba. Ale nie są z mężem pewni, bo przechodzą właśnie w rodzinie trudne chwile.
Zarzucam wędkę.
A tak, coś mi mama mówiła. U twojego brata, prawda?
Dziewczyna wymownie wzdycha i ponownie spogląda w głąb wózka.
Tak, przyznaje z rezygnacją. Ale sama sobie winna ta moja bratowa, wiesz, dodaje, a mnie uderza surowy osąd w jej słowach.
Co masz na myśli?, dopytuję.
Nie wiem, co ci tam mama opowiadała, ale Natalia poszła kilka dni temu na spacer, przy lasku, koło garaży. Zrobili tam niedawno ławki, można sobie usiąść, trochę odsapnąć. No i zasnęła, wyobraź sobie, właśnie na jednej z tych nowych ławek. Pojęcia nie mam, na jak długo. A jak się obudziła, to dziecka w wózku nie było. Kamień w wodę. Rzuca mi chłodne spojrzenie. Zaczęła krzyczeć, nawoływać, biegać po okolicy, no ale sam przecież z wózka nie wyszedł, dwutygodniowe maleństwo. Po kilku minutach wróciła, a dziecko leży w wózku, jak leżało, tylko że teraz całe golusieńkie. Szybko je opatuliła w dodatkowy kocyk – dobrze chociaż, że go miała – i pobiegła z powrotem do domu. Dopiero wieczorem, jak Mariusz wrócił z pracy, opowiedziała mu o wszystkim. Zaczęła płakać, normalnie w histerię wpadła. Od razu do mnie zadzwonił i mówi mi, że siorka, przyjdź tu szybko, bo coś jest nie tak. Poleciałam tam jak błyskawica i Natalia opowiedziała nam wszystko jeszcze raz. Ale ja od razu wiedziałam, co tam się stało. I nie byłam jakoś specjalnie zdziwiona, powiem ci szczerze. Na koniec dodała, że to podciep zabrał jej synka.
W rwącym potoku słów Laury zapominam o oddechu. Biorę nagły, głęboki, płuca wypełniają się rześkim powietrzem.
I co teraz?, chcę wiedzieć.
No co, wychowa jak swoje, znowu te same słowa.
Ale to nic się nie da zrobić? Wzbiera we mnie znajoma niezgoda. Znudzony Łobuz podchodzi do stojącego nieopodal słupka i spryskuje go kilkoma kropelkami moczu.
Nic a nic. Ale tak jak ci mówiłam, sama sobie winna. Jakby lepiej się Nikosiem zajmowała, tobyśmy tej tragedii uniknęli. A w tym wszystkim to mi chyba, wiesz, Mariusza najbardziej żal. Zawiesza głos, na kilka sekund zapada między nami cisza. Ale dość już o tym. Nie będę cię zanudzać naszymi sprawami. Co u ciebie? Masz już jakieś dzieci?
Jej pytanie mnie otrzeźwia. Zaskakuje swoją bezpośredniością. Nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Wtedy drzwi sklepu otwierają się i wychodzi przez nie matka z pełną reklamówką.
Mieli te kapsułki do prania w promocji, to kupiłam dwa pudełka, obwieszcza. Zauważa Laurę i kiwa głową na powitanie.
Dzień dobry, pani Magdaleno, szczebiocze dziewczyna. Właśnie pytałam Łukasza, jak mu się w tej Anglii żyje. Lustruje twarz mojej matki. I czy już jakieś wnuki w drodze.
Matka rzuca mi spojrzenie, którego nie umiem rozszyfrować. A gdy przymierzam się do odpowiedzi, spogląda z powrotem na Laurę i szybko odpowiada za mnie:
Nie, nie. Zawalony robotą od rana do nocy. Nawet nie ma kiedy do własnych rodziców zadzwonić. Wiesz, jak to jest, kwituje.
Laura wzdycha, przytakuje cichym „no tak” i ponownie łypie do wnętrza wózka.
Na nas pora, mówi mama. Musimy uciekać. Pozdrów mamę.
Podstawia mi torbę z zakupami, a ja ją chwytam.
No pewnie, odpowiada Laura. Trzymaj się, Łukasz. Odezwij się kiedyś, rzuca w moją stronę, ale nie patrzy mi prosto w oczy, tylko jakby gdzieś obok.
Pospiesznie się oddalamy. Ciągnę Łobuza, który akurat teraz chce iść w przeciwną stronę. Z każdym krokiem moje ciało łopocze od coraz to większego, mętnego wstydu.
Laura nie wie, że jestem gejem. No bo skąd miałaby wiedzieć? Nasza przyjaźń wygasła, zanim miałem odwagę przyznać to przed samym sobą. Matka i ojciec chyba z nikim o mojej orientacji nie gadają, może tylko z najbliższą rodziną. Prawdę mówiąc, nie rozmawialiśmy o niej zbyt wiele nawet we trójkę. Były ciężkie zdania, zdania urwane, zdania pełne westchnień i pauz. Temat od zawsze spowija cisza. Taka wstydliwa, zanurzona w rozczarowaniu. Chociaż teraz przynajmniej milczymy w zgodzie, bo po coming oucie milczeliśmy w niezrozumieniu tak gęstym, że można je było kroić nożem.
Rodzice poznali Owaina na Skypie, na ekranie telefonu ojca: niewielką postać z gęstą brodą i ciemnymi włosami spiętymi w kucyk. Od tamtego razu pozdrawiają go po angielsku, gdy tylko pojawi się w kadrze. „Heloł, heloł”, wymieniają kilka uprzejmości, które posłusznie tłumaczę, i tyle. Owain od paru miesięcy dręczy mnie, żebyśmy kiedyś odwiedzili Polskę razem. Chciałby ich poznać. Pragnie zobaczyć, skąd pochodzę, przejechać się do Krakowa, zwiedzić kopalnię soli w Wieliczce. A może nawet Auschwitz. Zwodzę go, mówiąc, że to dobry pomysł i że coś kiedyś zaplanujemy, może latem, jak pogoda będzie lepsza. Dobrze wie, że gram na zwłokę, ale kocha mnie za bardzo, żeby się wkurzać. Przynajmniej na razie. Mój Owain, Walijczyk, który po walijsku zna tylko kilka słów. „It’s not Owen”, wytłumaczył mi, gdy na pierwszej randce popełniłem ten błąd. Poprawnie mówi się: „o”, a potem dźwięk identyczny do słowa „wine”.
A to jak się poznaliście?, pyta mnie Marta, kumpela ze studiów, dwa dni po spotkaniu z Laurą.
Jesteśmy ze znajomymi w katowickim barze. Nie jednym z tych najbardziej hipsterskich, gdzie serwują tylko koktajle, a w tle puszczają smooth jazz. Nie widzieliśmy się od trzech lat. Przedwczoraj napisałem do wszystkich na WhatsAppie, że jestem w kraju i akurat mam wolny wieczór. Marta, Sylwia i Kamil odpisali po jakiejś godzinie, że z chęcią się ze mną zobaczą.
Sączę dwuprocentowe piwo o smaku mięty z limonką, czekamy na zamówioną deskę finger foods. Będą nachosy, cebulowe krążki i mozzarella sticksy. I jeszcze frytki, normalne i takie z batatów. Miła odskocznia od domowych posiłków matki.
No jak to gdzie? Na Grindrze, odpowiadam.
A co to jest?, dopytuje Sylwia.
Taki Tinder, tyle że dla gejów, wyjaśniam, a ona kiwa ze zrozumieniem. I tak, dodaję zawadiacko, szczerząc się od ucha do ucha, do łóżka poszliśmy już na pierwszej randce.
Służy ci ta Anglia. Kamil puszcza do mnie oczko. Sam ma chłopaka, od kilku lat jest w związku z łysym farmaceutą. Mieszkają razem w nowym apartamentowcu tuż za Spodkiem. Zdążył nam już dziś pokazać mnóstwo zdjęć z ostatnich wakacji, Albania all inclusive. Z tych przedostatnich, w egipskiej Hurghadzie, zresztą też.
To kiedy ślub?, dopytuje Marta. Zawsze była wścibska. Tam u was chyba można, co nie?
„U nas”. Przez chwilę nie jestem pewny gdzie. Ale potwierdzam. Dodaję, że już od 2014 roku i że jeszcze o tym nie myślimy.
Jeszcze!, wtrąca Kamil, palec wskazujący w powietrzu.
Znamy się niecałe trzy lata, wspólnie mieszkamy od dziesięciu miesięcy. Dopiero niedawno byłem w jego rodzinnym domu. Tak jest nam dobrze.
Młoda kelnerka kładzie na stole nasze zamówienia.
Żegnaj, dieto, obwieszcza Sylwia.
Nie tragizuj, chuda jesteś jak szczapa. Zawsze byłaś. Kamil lustruje ją wzrokiem.
Chwytam cebulowy krążek i maczam go w majonezowym sosie.
A słyszeliście kiedyś o podciepie?, pytam, przeżuwając pierwszy kęs. Kamil i Marta wyglądają na zdezorientowanych. Proszą mnie o powtórzenie. Podciep, mówię powoli i wyjaśniam, czym podobno jest, ale oni przecząco kręcą głowami. Opowiadam historię Natalii, dokładnie przywołując słowa matki.
Pojebane, mówi Kamil. Ludzie serio w takie brednie wierzą?
No, wierzą. Bo to sama prawda, mówi nagle Sylwia. To przydarzyło się mojej kuzynce. Cała nasza trójka wlepia w nią spojrzenia. Zostawiła swoją córeczkę w domu, w kołysce. Mała spała sobie spokojnie, więc ona poleciała do Żabki po bułkę tartą. Wraca, a dziecko leży nagie, rozbudzone, wpatruje się w nią szeroko otwartymi oczami. Od razu wiedziała, że coś jest nie tak.
Sylwia kontynuuje opowieść o kuzynce, o tym, jak nikt nie chciał jej uwierzyć. O licznych wizytach u rozmaitych pediatrów z całego kraju i straszliwych awanturach z mężem. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień – kuzynka odmawiała opieki nad córeczką, twierdząc, że to już nie jest ona, że podciep zajął jej miejsce. A taka przecież była ostrożna.
Wzięli rozwód. Pełne prawo do opieki dostał mąż, kończy opowieść Sylwia.
Nie wiem, co powiedzieć. Myślę o Natalii, totalnie obcej mi dziewczynie, bez twarzy, bez głosu. „Oko matki”, wracają echem słowa rodziców przy kuchennym stole.
No i weź tu miej bachory. Nie dość, że kasę z ciebie wysysają jak szalone, to jeszcze jakimiś podciepami trzeba się martwić, przełamuje ciszę przy naszym stoliku Kamil. Dzięki Bogu jestem pedałem, rechocze.
Dawno nie słyszałem słowa „pedał”. Marta uśmiecha się z przekąsem.
Z tą kasą to mi nawet nie gadajcie, mówi. Moja młodsza właśnie poszła do pierwszej klasy. Ręce opadają z tą wyprawką. No bo wiecie, plecak musi być taki, jak mają inne koleżanki. Prawie dwie stówy dałam. Podnosi rozczapierzone dłonie do głowy i robi nimi popularny gest eksplozji, „mind blown”. Ale przynajmniej porządny, obejdzie się bez skoliozy od noszenia tych wszystkich podręczników.
Sylwia spogląda na mnie w skupieniu. Sama nie ma dzieci, teraz chyba nawet nie jest w żadnym związku. Zawsze była skryta, dość nieśmiała. Na studiach do zwierzeń skłaniał ją tylko stan upojenia tanim winem z Biedronki. Z jej twarzy, wąskiej, z dużym czołem, trudno wyczytać, co tak naprawdę myśli.
Wam to dobrze, chłopaki, nie musicie sobie tym głowy zawracać, dodaje Marta, chwytając tłustymi palcami kilka frytek naraz.
Czuję, że coś ściska mnie w żołądku. Nie chcę już o tym gadać. Zmieniam temat. Ciągnę Martę za język:
Opowiedz nam, jak to się teraz uczy młodzież.
Jako jedyna z nas została nauczycielką. Dostała etat w liceum, a weekendami przygotowuje do matury dorosłych. Od razu zaczyna psioczyć na system edukacji.
No ale co ja tak naprawdę mogę sama w całej tej patologii zrobić?, zastanawia się na głos.
Mam to w dupie. Reszta wieczoru mija nam szybko.
Do Łazisk jadę ostatnim pociągiem. W środku jest gwarno, mała grupka znajomych też wraca do domu. Przekrzykują się, opowiadają żarty zrozumiałe tylko w swoim gronie. Pociąg zatrzyma się na stacji w Górnych, ale na szczęście ojciec odbierze mnie stamtąd samochodem. Marsz do domu zająłby mi dobrą godzinę. Myślami wracam do dzisiejszej rozmowy o podciepie. I do założenia Marty, rzuconego tak po prostu, bez głębszej refleksji, że ja i Kamil na pewno nie chcemy mieć dzieci. Bo jesteśmy gejami.