39,99 zł
Ci, którzy mówią, że słońce przynosi szczęście, nigdy nie tańczyli w deszczu
Oczywiście zaczęło padać, a Kate, która dawno temu wyjechała z deszczowej irlandzkiej wsi, nie wpadła na to, by zabrać parasol. Znowu pomyślała, że całe jej życie to jedna wielka kpina… Kolejny związek się posypał, a nastoletnia córka raz jeszcze dostała dowód, że jej matka to jedyna osoba na świecie, która nie otrzymała instrukcji, jak dorosnąć.
Najbardziej boli poczucie, że w oczach tych, których kocha, Kate wszystko robi źle. Przecież to nie jej wina, że nigdy nie spotkała tak wielkiej, szalonej miłości jak jej rodzice… Choć nad kobietą ciągle zbierają się ciemne chmury, w deszczowej Irlandii czeka ktoś, kto urodził się z parasolem w ręce. Tylko jak rozpoznać, że to właściwa osoba?
Od tej powieści wszystko się zaczęło! Ta historia rozpoczęła wspaniałą karierę Jojo Moyes, pisarki, która podbiła serca polskich czytelników książkami Zanim się pojawiłeś, Kiedy odszedłeś, Moje serce w dwóch światach.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 576
Data ważności licencji: 12/16/2025
Dla Charlesa Arthura i Betty McKee
Wówczas arcybiskup ucałuje prawą rękę królowej, książę Edynburga wejdzie zaś po stopniach tronu i zdjąwszy koronę, uklęknie przed Jej Wysokością, poda jej obie dłonie i wygłosi następujące ślubowanie:
Ja, Filip, książę Edynburga, wyrażam życzenie bycia twoim wiernym poddanym, ciałem i duszą, oraz wielbienia cię na ziemi. Przyrzekam na życie, na śmierć bronić cię od złych ludzi*. Tak mi dopomóż Bóg.
Potem powstanie, dotknie korony na głowie Jej Królewskiej Mości i ucałuje ją w lewy policzek.
Po nim w ten sam sposób złożą jej hołd książę Gloucesteru, a po nim książę Kentu.
Z protokołu koronacyjnego Elżbiety II, z 1953 roku
To było trochę nie na miejscu, myślała potem Joy, poznać swojego męża w dniu, który miał być świętem księżniczki Elżbiety. Czy raczej królowej Elżbiety II, pod którym to dostojnym mianem jest ona znana od tamtej pory. I chociaż dzień ten miał się okazać wyjątkowy dla nich obu, Joy nie była w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny entuzjazmu.
Tego dnia zanosiło się na deszcz, nie na działanie Opatrzności. Niebo nad Hongkongiem było ciężkie i metalicznie szare. Joy, ściskając w ręku wilgotne nuty i już czując, że pachy ma mokre od potu, a bluzka klei jej się do pleców jak lukier, szła powoli w towarzystwie Stelli zboczem Wzgórza Wiktorii i myślała o przyjęciu koronacyjnym u Brougham Scottów, którego perspektywa bynajmniej nie rozpalała w niej monarchistycznych uczuć.
Winę za to ponosiła jej matka, Alice. Już w domu cała dygotała z nerwów, emanując niepokojem i frustracją, głównie z powodu obecności ojca, który wrócił z kolejnego wyjazdu służbowego do Chin. Jego powroty zawsze zbiegały się z nagłym pogorszeniem nastroju u matki, jak gdyby sprowadzały ją na ziemię i budziły z marzeń o lepszym życiu w ciekawszym miejscu.
– Chyba nie chcesz w tym iść – spojrzała z dezaprobatą na córkę, wyginając czerwone usta w podkówkę.
Joy wpatrywała się w drzwi. Czekała na Stellę, z którą miała się udać do willi Brougham Scottów. Wyłgała się od pójścia tam z rodzicami, mówiąc, że gospodarze chcieli wcześniej dostać nuty. Myśl o udaniu się tam całą rodziną, nawet na piechotę, przyprawiała ją o mdłości.
– Wyglądasz w tym strasznie pospolicie, kochanie. I jeszcze te obcasy. Będziesz górować nad innymi. – Zwrot „kochanie” jej matka dodawała zwykle, kiedy chciała załagodzić nieprzyjemny wydźwięk swoich słów.
– Będę siedzieć.
– Nie możesz siedzieć cały wieczór.
– To będę stać na ugiętych nogach.
– Powinnaś założyć szerszy pasek. Wyglądałabyś na niższą.
– Ale wbijałby mi się w żebra.
– Nie wiem, dlaczego jesteś taka uparta. Ja tylko chcę dla ciebie jak najlepiej. Skoro tobie nie zależy, by dobrze wyglądać.
– Och, mamo, nie zwracam uwagi na takie rzeczy. Nikt nie zwraca. Zresztą kto by mi się przyglądał? Wszyscy będą słuchać księżniczki podczas składania przysięgi czy co tam będzie robić.
Po prostu daj mi spokój i pozwól wyjść, prosiła w myślach. Wiedziała, że i tak będzie jej wystarczająco trudno znosić męczące zachowanie matki w czasie całego przyjęcia.
– Akurat ja zwracam uwagę. Ludzie powiedzą, że wychowałam cię na osobę, której na niczym nie zależy.
„Co ludzie powiedzą” było dla Alice kwestią niezwykle istotną. Hongkong jest jak akwarium ze złotą rybką, mawiała. Zawsze ktoś na człowieka patrzy i komentuje. Joy miała ochotę jej powiedzieć, że świadczy to jedynie o tym, jak nudne i ograniczone jest tutaj życie. Ale tego nie zrobiła, wiedziała bowiem w głębi duszy, że matka miała rację.
Winny był też jej ojciec, który z całą pewnością wypije za dużo i będzie całował w usta zamiast w policzek wszystkie kobiety, a one – jak zawsze w takich wypadkach – będą się rozglądały z niepokojem, jakby nie były pewne, czy w jakiś sposób go nie sprowokowały. Gdy zaczynały mu puszczać hamulce, krzyczał na żonę. Co to za kobieta, która nie pozwala mężowi na odrobinę beztroskiej zabawy po wielu tygodniach spędzonych w Chinach, gdzie żyły sobie wypruwał? (A przecież wszyscy wiedzą, jaki to koszmar pracować z Azjatami). Po inwazji japońskiej nie był już tym samym człowiekiem. Ale wtedy się o tym nie mówiło.
Jej niechęć budzili też Brougham Scottowie, Marchantowie, Dickinsonowie oraz Alleyne’owie. I wszyscy inni członkowie elity, mieszkający w zamożnej dzielnicy położonej między Wzgórzem Wiktorii a Robinson Road, przedstawiciele klasy urzędniczej, którzy widywali się na licznych koktajl party w klubie krykieta, spotykali się na wyścigach w Happy Valley i rozmawiali o pracy, o podróżach służbowych na inne wyspy, obficie zakrapianych sherry, oraz narzekali na trudności ze zdobyciem mleka, uciążliwość komarów, ceny nieruchomości i oburzającą nieuprzejmość chińskiej służby. Wspominali też o Anglii, o tym, jak bardzo za nią tęsknią, i o tych, którzy stamtąd przybyli – jak bezbarwne życie wiodą oraz jak ponura wydawała się ojczyzna, choć przecież wojna zakończyła się już dawno temu. Ale przede wszystkim rozmawiali o sobie nawzajem – wojskowi posługiwali się hermetycznym żargonem i uciekali się do humoru koszarowego, handlowcy omawiali i dyskredytowali wyniki konkurencji, a ich znudzone żony zbijały się w toksyczne grupki o zmiennych konfiguracjach.
Lecz najgorszy ze wszystkich był William, obecny chyba na każdym spotkaniu towarzyskim. Miał cofnięty podbródek oraz blond włosy, rzadkie i cienkie jak jego zduszony, piskliwy głos, a do tego kładł oślizgłe ręce na jej krzyżu i popychał ją tam, gdzie wcale nie miała ochoty iść. Kiedy uprzejmie udawała, że go słucha, spoglądała z góry na czubek jego głowy i zastanawiała się, która część jego czaszki jako następna padnie ofiarą łysienia.
– Myślisz, że jest zdenerwowana? – odezwała się Stella. Włosy, które lśniły jak pociągnięte werniksem, miała upięte w kok. Żaden kosmyk się nie wymykał ani nie puszył na wilgotnym powietrzu, czego nie można było powiedzieć o włosach Joy, które zaczęły się wyślizgiwać, gdy tylko zaczesano je do tyłu. Bei-Lin, jej amah, cmokała z dezaprobatą, próbując je poskromić, jakby ich niesforność była wynikiem umyślnych działań ze strony jej podopiecznej.
– Kto?
– Księżniczka. Ja bym się denerwowała na jej miejscu. Pomyśl sobie o tych wszystkich ludziach, którzy na nią patrzą.
Przez ostatnie tygodnie Stella, która wyglądała teraz olśniewająco w czerwonej spódnicy, białej bluzce i niebieskim kardiganie, sprawionymi specjalnie na tę okazję, okazywała niezdrowe zdaniem Joy zainteresowanie księżniczką Elżbietą: rozważała, jaką wybierze biżuterię, jaką suknię, ile będzie ważyć korona, zastanawiała się nawet, czy jej mąż będzie zazdrosny o tytuł, wiedząc, że sam nigdy nie zostanie królem. Joy zaczęła nawet podejrzewać przyjaciółkę o nieskromną identyfikację z przedmiotem uwielbienia.
– Przecież nie wszyscy będą na nią patrzeć. Wiele osób, tak jak my, będzie słuchać transmisji w radiu.
Usunęły się, by przepuścić samochód, zerkając do środka, czy jedzie nim ktoś znajomy.
– Ale przecież może pomylić słowa. Ja bym się pomyliła. Do tego pewnie bym się zacinała.
Joy w to wątpiła, Stella uosabiała bowiem najprawdziwszą wytworność. W przeciwieństwie do niej miała odpowiedni wzrost i nosiła eleganckie ubrania od krawca z Tsim Sha Tsui, dzielnicy drogich sklepów, skrojone według najnowszej paryskiej mody. Nigdy nie potykała się o własne nogi, nie dąsała się w towarzystwie ani nie traciła rezonu w rozmowie z całym zastępem zatrzymujących się w mieście oficerów, którzy byli kierowani na przyjęcia mające na celu odgonić ich myśli od zbliżającego się wyjazdu na wojnę koreańską. Joy nieraz przychodziło do głowy, że wizerunek jej przyjaciółki mógłby ulec nadszarpnięciu, gdyby wyszło na jaw, że Stella umie wybekać cały alfabet.
– Myślisz, że będziemy musiały zostać do końca?
– Co? Do końca ceremonii? – Joy westchnęła, kopiąc w kamień. – Pewnie będzie się wlokła przez godziny, wszyscy się upiją i zaczną się nawzajem obgadywać. Moja matka będzie flirtować z Duncanem Alleyne’em, a potem zanudzać opowieściami o tym, że William Farquharson jest spowinowacony z Jardine’ami i prezentuje odpowiedni dla mnie poziom.
– Powiedziałabym, że ze swoim wzrostem prezentuje poziom zdecydowanie dla ciebie za niski.
Poczucie humoru było kolejną z zalet Stelli.
– Specjalnie założyłam buty na obcasie.
– Nie marudź, Joy. Przecież to takie ekscytujące! Będziemy mieć nową królową!
Joy wzruszyła ramionami.
– A właściwie co mnie to obchodzi? Przecież mieszka daleko stąd.
– Ponieważ mimo wszystko to nasza królowa. I jest niewiele starsza od nas. Pomyśl tylko! A poza tym tak dużego przyjęcia nie było tu od wieków. Wszyscy tam będą.
– Tyle że to ciągle są ci sami ludzie. Nie ma nic ciekawego w chodzeniu na przyjęcia, jeśli zawsze spotyka się te same osoby.
– Och, Joy. Jak ty uwielbiasz narzekać. Poznasz wielu nowych ludzi, jeśli tylko z nimi porozmawiasz.
– Tyle że nie mam o czym. Interesują ich jedynie zakupy, stroje i kogo by tu jeszcze obgadać.
– Och, wybacz nam – odparła Stella łobuzerskim tonem. – A czy są jakieś inne tematy?
– Nie mówię o tobie. Ale wiesz, co mam na myśli. W życiu przecież chodzi o coś więcej. Nigdy nie marzyłaś, by pojechać do Ameryki? Albo do Anglii? Albo w podróż dookoła świata?
– Poznałam już wiele miejsc. – Ojciec Stelli był dowódcą marynarki. – Tak szczerze, to mam wrażenie, że ludzie interesują się tym samym, gdziekolwiek się pojedzie. Nasz pobyt w Singapurze to był jeden wielki ciąg spotkań towarzyskich. Nawet mamę to znudziło – powiedziała Stella. – Zresztą to nie zawsze są ci sami ludzie. Zapomniałaś o oficerach. Dzisiaj będzie ich tam mnóstwo. I jestem pewna, że nie uda ci się poznać ich wszystkich.
Rzeczywiście, na przyjęciu roiło się od oficerów. Rozległy taras willi Brougham Scottów – z którego w tych rzadkich momentach, kiedy mgła na szczycie Wzgórza Wiktorii się rozpraszała, rozciągał się widok na port – był morzem białych mundurów. W środku, pod zawieszonymi u sufitu wentylatorami, które brzęczały jak ogromne śmigła, chińska obsługa, również ubrana w białe uniformy i poruszająca się bezszelestnie w miękkim obuwiu, roznosiła na srebrnych tacach drinki z lodem. Ponad muzyką, która wydawała się przytłumiona przez parne powietrze, wznosił się i opadał pomruk głosów. Porozwieszane u sufitu proporce z brytyjską flagą wyglądały jak mokre pranie, ledwo poruszane przez sztuczny powiew obracających się wiatraków.
W rogu marmurowego salonu, wyciągnięta na adamaszkowym szezlongu, spoczywała Elvine Brougham Scott, wiotka, blada i uwodzicielska, jak zwykle otoczona wianuszkiem oficerów. Miała na sobie jedwabną śliwkową suknię ze stylowym dekoltem, której długi marszczony dół układał się miękko wokół bladych smukłych nóg. (Pod jej pachami nie widać było śladów potu, jak zauważyła Joy, mocno przyciskając ręce do boków). Jeden z butów, przyozdobiony sztucznym gronostajem, zsunął jej się ze stopy i leżał na podłodze, odsłaniając paznokcie pomalowane intensywnie czerwonym lakierem. Joy wiedziała, jak skomentowałaby to jej matka, tłumiąc frustrację z powodu tego, że sama nie miała w sobie uroku hollywoodzkiego wampa. Najbliższa tego stylu w jej garderobie była szminka o nazwie „kobieta w szkarłacie”, choć Alice bez wątpienia miała apetyt na więcej.
Joy i Stella oddały nuty i skinęły głowami na powitanie, wiedząc, że pani Brougham Scott nie życzyłaby sobie, by jej przeszkadzano.
– Jak będziemy słuchać ceremonii? – zapytała Stella z niepokojem, rozglądając się wokół za radiem. – Skąd będzie wiadomo, że już się zaczęła?
– Nie martw się, moja kochana, mamy do tego czasu jeszcze kilka godzin – odezwał się mijający je Duncan Alleyne, zerkając przy tym na zegarek. – Nie zapominaj, że w naszej drogiej ojczyźnie są osiem godzin do tyłu. – Duncan Alleyne zawsze mówił jak oficerowie RAF-u w filmach wojennych.
Dziewczyny śmiały się z tego, natomiast Alice, ku zniesmaczeniu córki, zachowywała się wtedy, jakby sama była bohaterką wojennych romansów.
– Czy wiesz, że musi przyjąć „żywe słowo Boże”? – odezwała się Stella z ekscytacją.
– Co?
– Księżniczka Elżbieta. W trakcie uroczystości. Musi przyjąć „żywe słowo Boże”. Nie mam pojęcia, co to takiego. Aha, i będzie jej asystować czterech kawalerów Orderu Podwiązki. Myślisz, że naprawdę zajmują się jej podwiązkami? Przecież ma już od tego garderobianą. Tak mi mówiła Betty Warner.
Nieobecny wzrok Stelli sprawił, że Joy zaczęła się zastanawiać, dlaczego ta uroczystość nie wzbudza w niej takiego entuzjazmu. Dlaczego myśl o nadchodzącym wieczorze napełniała ją tylko strachem?
– I nigdy byś nie zgadła. Jej pierś zostanie namaszczona świętym olejem. Tak naprawdę. Szkoda, że będzie to tylko transmisja radiowa, chciałabym zobaczyć, jak arcybiskup jej dotyka.
– Witaj, Joy. O rany, wyglądasz… wyglądasz… na zgrzaną. Przyszłaś na piechotę? – To był William, który podchodząc do nich, oblał się rumieńcem i wyciągnął na powitanie dłoń przypominającą śniętą rybę. – Przepraszam. Nie chciałem… To znaczy sam też przyszedłem na piechotę. I jestem strasznie spocony. Znacznie bardziej niż ty. O, patrz.
Obok właśnie przechodził kelner, Joy porwała więc z tacy wysokiego różowego drinka i wypiła duszkiem. Nie tylko księżniczka Elżbieta składała dzisiaj swoje życie w ofierze krajowi.
Do czasu rozpoczęcia transmisji zdążyła wypić kilka różowych drinków. Joy, która przy takiej wilgotności szybko się odwadniała, odkryła, że dobrze jej wchodzą. Nie czuło się w nich alkoholu, a jej matka była zajęta czymś innym, rozdarta między rozmową z rozpromienionym Duncanem Alleyne’em i wściekłością na męża, który najwyraźniej wyśmienicie się bawił – Joy poczuła więc zdziwienie, kiedy twarz z portretu księżniczki Elżbiety, zawieszonego wysoko na ścianie jadalni, nagle się rozdwoiła i jakby uśmiechała się porozumiewawczo na widok wysiłków tej młodej dziewczyny, by się nie zataczać.
Hałas na przyjęciu stopniowo narastał, wypełniając obszerny parter domu gospodarzy – morze drinków wypitych w ciągu tych kilku godzin wzmocniło głosy gości. Joy czuła się coraz bardziej wyobcowana, nie posiadając umiejętności rozmawiania o niczym, która najwyraźniej była w takich sytuacjach konieczna. Chyba miała talent do zrażania, a nie zjednywania ludzi. Wreszcie pozbyła się Williama, mówiąc mu, że pan Amery chce z nim porozmawiać o interesach. Stella zniknęła pomiędzy adorującymi ją oficerami marynarki, a Rachel i Jeannie, dwie inne koleżanki w jej wieku, siedziały w kącie z dwoma elegantami błyszczącymi od brylantyny. Uwolniona od krytyki, a nawet uwagi swoich rówieśników, Joy zaprzyjaźniła się z różowymi drinkami.
Kiedy uświadomiła sobie, że jej szklanka jakimś cudem znowu zrobiła się pusta, rozejrzała się za kolejnym napitkiem. Kelnerzy pojawiali się i natychmiast znikali – a może po prostu ona miała problem z odróżnieniem ich od reszty tłumu. Powinni nosić uniformy w kolorach brytyjskiej flagi albo małe korony, pomyślała i zachichotała.
Jak przez mgłę dotarły do niej gong i dźwięczny tenor pana Brougham Scotta wzywający gości, by zebrali się wokół radia. Joy, oparta o filar, czekała, aż tłum przed nią się przerzedzi – chciała wyjść na taras i pooddychać świeżym powietrzem. Ale ciała się kołysały i zbijały w ciasne grupki, tworząc nieprzeparty mur.
– O Boże – jęknęła. – Muszę się przewietrzyć.
Sądziła, że wypowiedziała te słowa tylko w myślach, lecz nagle czyjaś ręka wzięła ją pod ramię i Joy usłyszała głos:
– Wyjdźmy zatem na zewnątrz.
Zaskoczona, zorientowała się, że musi podnieść wzrok – co rzadko jej się zdarzało, była bowiem wyższa od prawie wszystkich Chińczyków i większości mężczyzn na przyjęciu. Dwie pociągłe, poważne twarze spoglądały na nią znad sztywnych kołnierzyków. Oficer marynarki. Albo dwóch. Nie była pewna. W każdym razie jeden z nich trzymał ją pod ramię i prowadził ostrożnie przez tłum w stronę tarasu.
– Chce pani usiąść? Proszę wziąć kilka głębokich oddechów. Przyniosę pani szklankę wody. – Posadził ją na wiklinowym fotelu i zniknął.
Joy zaczerpnęła haust świeżego powietrza. Ściemniało się, mgła opadła nad Wzgórze Wiktorii, oddzielając willę od reszty wyspy Hongkong. O tym, że życie toczy się swoim zwykłym trybem, świadczyły jedynie odległe trąbienie barek płynących po wodach zatoki, szelest liści pobliskich figowców bengalskich i lekki zapach czosnku oraz imbiru przenikający nieruchome powietrze.
To właśnie ten zapach na nią podziałał.
– O Boże – jęknęła. – O nie…
Spojrzała za siebie, stwierdzając z ulgą, że ostatni goście właśnie wchodzili do sali z radiem, a potem wychyliła się przed balustradę i zaczęła długo i głośno wymiotować.
Kiedy skończyła i usiadła, oddychając ciężko, z włosami mokrymi od potu i przylepionymi do skroni, otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą oficera marynarki wyciągającego w jej stronę szklankę wody z lodem. Joy nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Po prostu wpatrywała się w niego w niemym przerażeniu, a potem spuściła głowę, by ukryć twarz oblaną rumieńcem zażenowania, i udawała, że pije. Oby go już nie było, kiedy podniesie wzrok, modliła się. Nagle boleśnie otrzeźwiała.
– Może chusteczkę?
Joy wpatrywała się ponuro w swoje buty. Coś okropnego utknęło jej w gardle i nie była w stanie tego przełknąć mimo usilnych prób.
– Proszę. Niech pani weźmie.
– Niech mnie pan zostawi samą.
– Słucham?
– Powiedziałam, żeby mnie pan zostawił samą.
O Boże, jeśli wkrótce stąd nie wyjdzie, matka ją tu znajdzie, a wtedy rozpęta się piekło. Już miała w głowie tytuły kolejnych scen: (1) „Joy nie nadaje się, by ją gdziekolwiek zabierać”, (2) „Co za haniebne zachowanie!” albo „Dlaczego ona nie może być taka jak Stella?”, (3) „Co ludzie powiedzą?”.
– Błagam. Niech pan sobie idzie.
Joy wiedziała, że zachowuje się grubiańsko, ale z obawy, że zostanie nakryta oraz że będzie musiała tu siedzieć i prowadzić uprzejmą konwersację, podczas gdy ma Bóg wie czym obryzganą bluzkę – a może nawet twarz – uznała to za mniejsze zło.
Nastąpiła długa chwila ciszy. Z sali jadalnej dobiegła ich nagła wrzawa, która równie szybko ucichła.
– Chyba lepiej… Wydaje mi się, że lepiej, by ktoś pani przez chwilę potowarzyszył. – To nie był młody, krzykliwy głos, który charakteryzował większość oficerów, ale też nie głęboki bas osoby posiadającej władzę, więc stojący przed nią mężczyzna nie był w randze dowódcy.
Dlaczego on sobie nie idzie? – zadawała sobie pytanie.
Oficer najwyraźniej nigdzie się nie wybierał. Na nogawce jego nieskazitelnie czystych spodni, pod kolanem, Joy zauważyła pomarańczową plamkę.
– Już mi lepiej, dziękuję za troskę. I naprawdę wolałabym, żeby zostawił mnie pan samą. Zaraz pewnie pójdę do domu.
Matka będzie wściekła. Ale Joy zawsze może jej powiedzieć, że źle się poczuła. Co wcale nie byłoby takie dalekie od prawdy. Tylko ten mężczyzna widział, co się stało.
– Odprowadzę panią, jeśli pani pozwoli – powiedział.
Ze środka dobiegła kolejna fala okrzyków i wysoki, nieco histeryczny śmiech. Zaraz potem rozległa się muzyka jazzowa i równie nagle umilkła.
– Proszę mnie wziąć za rękę – dodał jeszcze. – Pomogę pani.
– Czy może mnie pan po prostu zostawić w spokoju? – Tym razem jej głos zabrzmiał ostro nawet dla niej samej.
Nastąpiła chwila ciszy, trwająca w nieskończoność i pełna napięcia, aż wreszcie rozległy się powolne kroki na tarasie: mężczyzna wracał do środka.
Joy była zbyt załamana, by poczuć wstyd. Wstała, wypiła duży łyk wody, a potem ruszyła energicznym, choć nieco chwiejnym krokiem w stronę wyjścia z tarasu. Przy odrobinie szczęścia wytłumaczy się obsłudze i wymknie do domu, gdy wszyscy będą słuchać transmisji. Ale gdy mijała drzwi do salonu, goście już się stamtąd wylewali. Wśród pierwszych z nich była Stella, ze łzami w oczach, których kąciki opadały w rozczarowaniu.
– Och, Joy, to się nie mieści w głowie!
– Co takiego? – spytała Joy, zastanawiając się, jak szybko uda jej się pozbyć przyjaciółki.
– Przeklęte radio. Że też musiało się zepsuć właśnie dzisiaj! Nie mogę uwierzyć, że nie mają w domu drugiego. Na pewno wszyscy inni mają więcej niż jedno.
– Nie ma się co martwić, droga Stello – odezwał się Duncan Alleyne, jedną ręką dotykając swoich wąsów, a drugą kładąc na ramieniu Stelli i przytrzymując nieco zbyt długo, by można to było uznać za przejaw ojcowskiej troski. – Ktoś już poszedł po radio do Marchantów i niedługo wróci. Niewiele cię ominie.
– Ale stracimy cały początek. I nigdy go już nie usłyszymy. Pewnie nie dojdzie do kolejnej koronacji za naszego życia. Och, nie mogę w to uwierzyć! – Teraz już Stella naprawdę płakała, nie zważając na innych gości, z których część najwyraźniej uważała uświęconą tradycją ceremonię za irytujące zakłócenie świetnego przyjęcia.
– Stello, muszę iść – wyszeptała Joy. – Bardzo mi przykro. Nie najlepiej się czuję.
– Ależ nie możesz! Zostań przynajmniej, dopóki nie przyniosą radia.
– Wpadnę do ciebie jutro. – Widząc, że jej rodzice wciąż siedzą w grupie zebranej wokół zepsutego urządzenia, Joy szybko pobiegła do drzwi. Skinęła głową chłopcu, który ją wypuścił, i już była na zewnątrz, na wilgotnym nocnym powietrzu, mając chmarę brzęczących komarów za jedyne towarzystwo, i czując lekką obawę związaną z mężczyzną, który został w środku.
Cudzoziemcy rezydujący w Hongkongu byli przyzwyczajeni do wystawnego życia, niemal co wieczór odbywały się tu jakieś spotkania towarzyskie i przyjęcia, więc oglądanie białych twarzy gwailo – „zamorskich diabłów” – o świcie było tu rzadkością. Joy, która dzięki niefortunnemu wypadkowi z różowymi drinkami obudziła się rano z uczuciem niezwykłej jasności w głowie, znalazła się więc w rzadkiej sytuacji bycia w jednoosobowej mniejszości.
Miała wrażenie, jakby całe Wzgórze Wiktorii cierpiało na kaca. Podczas gdy mijały ją grupki Chińczyków – nierzadko dźwigających ciężkie kosze lub ciągnących wózki z rupieciami – nie było widać żadnego Europejczyka. Na zewnątrz pomalowanych na biało domów, usytuowanych z dala od drogi, wisiały smętnie rzędy kolorowych chorągiewek, a z okien spoglądały odklejające się zdjęcia uśmiechniętej księżniczki, jakby same były wyczerpane ekscesami ubiegłej nocy.
Wraz z Bei-Lin chodziły na palcach, aby podłoga z drewna tekowego nie skrzypnęła, i porozumiewały się szeptem – żadna z nich nie chciała obudzić Alice i Grahama, którzy kłócili się zażarcie do samego rana. Joy stwierdziła, że najlepiej byłoby wybrać się do Nowych Terytoriów i pojeździć konno. Wszyscy dzisiaj będą w opłakanym stanie. A wilgotne, upalne powietrze wydawało się ciężkie jak nigdy, wzmagając ból głowy, zapewniając senność i odrętwienie oraz gwarantując, że wszyscy spędzą dzień rozciągnięci na poduszkach pod wentylatorami. Najlepiej byłoby wyjechać poza miasto. Tyle że w ten akurat poranek Joy nie miała w pobliżu nikogo, kto by ją stąd zabrał.
Koło dziesiątej poszła do Stelli, ale zasłony w jej domu były zaciągnięte, a Joy nie chciała do niej dzwonić. Ojciec, który zazwyczaj ochoczo podwoził swoją księżniczkę, raczej nie zwlecze się z łóżka przed południem. Nie znała nikogo innego, kogo bez skrępowania mogłaby poprosić o pomoc. Siedząc na wiklinowym fotelu przy oknie, zastanawiała się, czyby nie podjechać tramwajem do centrum i tam nie złapać pociągu, ale nigdy nie robiła tego sama, a Bei-Lin odmówiła towarzyszenia jej, wiedząc, że pani domu byłaby w jeszcze gorszym nastroju, gdyby po przebudzeniu dowiedziała się, że służąca „urządziła sobie wycieczkę”.
– Niech tę całą królową szlag trafi – wymruczała Joy, odprowadzając Bei-Lin wzrokiem.
Nie po raz pierwszy poczuła niechęć do ograniczeń własnego życia, zarówno geograficznych, jak i fizycznych. Kiedy wraz z matką mieszkały w Australii – wkrótce po tym, jak Japończycy zaatakowali Hongkong, a kobiety i dzieci musiały opuścić kolonię – Joy poczuła smak nieznanej wcześniej wolności. Mieszkały u siostry Alice, Marcelle, w domu przy plaży, którego drzwi były stale otwarte: Joy mogła swobodnie wychodzić na spacery, a sąsiedzi, którzy wydawali się niezwykle odprężeni i pogodni w porównaniu z tymi z Hongkongu, wpadali, kiedy chcieli.
Alice także się to udzieliło, rozkwitła w tym kraju o suchym, gorącym klimacie, gdzie wszyscy mówili w jej języku, a wysocy, opaleni mężczyźni flirtowali z nią bezwstydnie. Tam jej maniery były szczytem wyrafinowania, a stroje – oryginalności, i wreszcie uchodziła, za kogo chciała: za kobietę elegancką, nowoczesną, a przy tym egzotyczną z racji swojego wygnania. Do tego Marcelle była młodsza od Alice i znacznie bardziej otwarta. Ten zwiększony poziom tolerancji oznaczał, że matka Joy o wiele mniej niż zwykle „przejmowała się” córką i puszczała ją na plażę albo na deptak, spojrzawszy na nią zaledwie przelotnie, podczas gdy w Hongkongu stale się zamartwiała niedoskonałościami jej wyglądu, manierami i potencjalnymi niebezpieczeństwami, z jakimi wiązało się samotne wyjście w owym niecywilizowanym kraju.
– Nienawidzę swojego życia – powiedziała na głos Joy. Czarne myśli, które znalazły w ten sposób ujście, wisiały teraz nad nią jak złowieszcze chmury deszczowe.
– Proszę pani? – W drzwiach stała Bei-Lin. – Jakiś dżentelmen chce się z panią widzieć.
– Pytał o matkę?
– Nie, proszę pani. Pytał o panią. – Uśmiechnęła się znacząco.
– Wpuść go.
Marszcząc brwi, Joy przygładziła włosy i podniosła się. Ostatnią rzeczą, o jakiej teraz marzyła, było czyjeś towarzystwo.
Drzwi się otworzyły i do środka wszedł mężczyzna w białej koszuli z krótkim rękawem i kremowych spodniach. Widziała go po raz pierwszy w życiu. Miał starannie przycięte rudawe włosy, pociągłą arystokratyczną twarz i jasnoniebieskie oczy. Do tego był wysoki i przechodząc przez drzwi, pochylił się, choć nie było takiej potrzeby, najwyraźniej z przyzwyczajenia. Jest z marynarki, pomyślała. Oni zawsze schylali się w drzwiach.
– Panno Leonard – odezwał się, ściskając w obu dłoniach słomkowy kapelusz.
Joy przyglądała mu się zdumiona. Nie miała pojęcia, skąd znał jej nazwisko.
– Nazywam się Edward Ballantyne – kontynuował. – Proszę o wybaczenie, jeśli uzna to pani za impertynencję. Chciałem tylko… pomyślałem, że sprawdzę, jak się pani miewa.
Joy wpatrywała się w jego twarz i nagle oblała się rumieńcem, rozpoznawszy ją z przerażeniem. Wcześniej widziała ją tylko podwójnie. Jej ręka bezwiednie powędrowała do ust.
– Pozwoliłem sobie zapytać pani przyjaciółkę o pani nazwisko i adres. Chciałem jedynie sprawdzić, czy bezpiecznie dotarła pani do domu. Czułem się winny, że pozwoliłem pani wracać samej.
– Ależ niepotrzebnie – odparła Joy, wbijając wzrok w ziemię. – Nic mi się nie stało. To bardzo miło z pana strony – dodała po chwili, zdając sobie sprawę z własnej nieuprzejmości.
Stali tak przez jakiś czas, dopóki Joy nie uświadomiła sobie, że mężczyzna nie zamierza odejść. Skóra paliła ją ze wstydu. Nigdy nie czuła się tak zażenowana jak poprzedniego wieczoru, a teraz tamten niesmak powracał. Dlaczego ten człowiek nie może jej zostawić w spokoju? Pozwolić jej w samotności przełknąć to upokorzenie? W drzwiach tkwiła Bei-Lin, czekając na polecenia, ale Joy uparcie ją ignorowała: za żadne skarby nie zamierzała proponować intruzowi czegoś do picia.
– Tak właściwie – odezwał się znowu – zastanawiałem się, czy dałaby się pani zaprosić na spacer. Albo partyjkę tenisa. Nasz komandor dostał specjalne pozwolenie, byśmy mogli korzystać z kortów przy Causeway Bay.
– Nie, dziękuję.
– A może zechciałaby mi pani pokazać kilka ciekawych miejsc? Nigdy wcześniej nie byłem w Hongkongu.
– Bardzo mi przykro, ale właśnie wychodziłam – oznajmiła Joy, wciąż niezdolna na niego spojrzeć.
Nastąpiła długa chwila ciszy, w czasie której Joy ciągle czuła na sobie jego wzrok.
– Wybiera się pani w jakieś przyjemne miejsce?
– Słucham? – Serce mocno waliło jej w piersi. Dlaczego on sobie nie idzie?
– Powiedziała pani, że właśnie wychodziła. Byłem ciekaw… dokąd się pani wybiera?
– Pojeździć konno.
– Pojeździć konno? – Wreszcie podniosła wzrok, usłyszawszy ożywienie w jego głosie. – To są tutaj konie?
– Tutaj nie – odparła. – Nie na wyspie. Są za to na Nowych Terytoriach. Przyjaciel mojego ojca ma tam stadninę.
– Miałaby pani coś przeciwko, gdybym pani towarzyszył? Jeździłem trochę w rodzinnych stronach. Bardzo mi tego brakuje. Szczerze mówiąc, nie widziałem wierzchowca od dziewięciu miesięcy.
Powiedział to z taką melancholią w głosie, z jaką większość wojskowych mówi o rodzinach. Joy stwierdziła, że cała jego twarz się rozpogodziła, stała się bardziej otwarta, a poważne rysy zmiękły. Musiała przyznać, że był niezwykle przystojnym mężczyzną, miał taki dojrzały typ urody.
Tyle że widział ją w kompromitującej sytuacji na tarasie.
– Mam samochód. Mógłbym panią podwieźć. Albo po prostu jechać za panią, jeśliby to pani bardziej odpowiadało.
Wiedziała, że matka wpadnie w panikę, kiedy Ben-Lei powie jej, że panienka Joy wsiadła do samochodu z nieznajomym mężczyzną, ale pewnie gdyby została w domu, wcale nie byłoby lepiej – Alice, mając ją pod ręką, wyżywałaby się na niej z powodu swojego kaca. Za to Joy czuła się teraz wspaniale, przemykając po spokojnych drogach z tym nieznajomym, wysokim, piegowatym mężczyzną, przy którym wcale nie męczyło jej, że nie wie, co powiedzieć, jak w towarzystwie większości oficerów. To on mówił i mówił: o swoich koniach w Irlandii – co ciekawe, wcale nie miał irlandzkiego akcentu – i o terenach łowieckich w rodzinnych stronach, a także o życiu na statku, o klaustrofobicznej nudzie, o tym, jak dłuży się tam czas i jak trudno jest przez długie miesiące przebywać w zamknięciu w ciasnym świecie z wciąż tymi samymi ludźmi.
Nigdy wcześniej nie miała do czynienia z mężczyzną, który by rozmawiał z nią w taki sposób, bez nieustannego popisywania się, jak większość oficerów, których znała. Edward mówił jasno i szczerze. Jak ktoś, kto od dawna nie miał do tego okazji, wyrzucał z siebie całe zdania na jednym wydechu – jak tonący, który zachłannie łapie powietrze – i kwitował je od czasu do czasu głośnym wybuchem śmiechu płynącego z głębi trzewi. Po chwili milkł, spoglądał na nią, jak gdyby zawstydzony własnym brakiem powściągliwości, i siedział cicho, dopóki następna myśl nie wywalczyła sobie ujścia.
Joy również się śmiała, na początku niepewnie, jednak z każdą chwilą miała wrażenie, jakby coś się w niej uwalniało pod wpływem tego dziwnego człowieka, i jeszcze zanim dotarli do stadniny, rumieniła się i chichotała, zupełnie jak nie ona. Minęło zaledwie czterdzieści minut, a Alice – gdyby ją teraz zobaczyła – nie poznałaby swojej córki. W gruncie rzeczy także Joy z trudem poznawała samą siebie: zerkała ukradkiem na siedzącego obok mężczyznę, kokieteryjnie odwracała wzrok, gdy napotykał jej spojrzenie, i w ogóle zachowywała się… jak Stella.
Pan Foghill zgodził się, by towarzysz Joy skorzystał z jego stadniny – dziewczyna w głębi duszy liczyła na taki obrót sprawy. Gdy tylko Edward uciął sobie na dziedzińcu pogawędkę z tym niewysokim wdowcem i pełnym uwielbienia tonem wypowiadał się o znanych mu doskonałych myśliwych oraz zgodził się z nim w sprawie wyższości koni pełnej krwi irlandzkiej nad angielską, jego rozmówca porzucił początkowy dystans i nawet pożyczył mu własnego konia: rosłego młodego rezolutnego kasztana. Przykazał Edwardowi zrobić kilka okrążeń wokół ujeżdżalni, żeby sprawdzić jego dosiad i rękę, ale to, co zobaczył, najwyraźniej go usatysfakcjonowało, bo wkrótce potem Edward i Joy przekraczali bramę i wyjeżdżali na otwartą przestrzeń.
A tam Joy już zupełnie nie wiedziała, co w nią wstąpiło. Ciągle się uśmiechała i przytakiwała, usiłowała wyłapać każde słowo Edwarda mimo dziwnego szumu w uszach. Cieszyła się, że może trzymać wodze i wbijać wzrok w długą szarą szyję konia, która opadała i wznosiła się w rytm kopyt. Joy nie była w stanie skoncentrować się na niczym innym. Miała wrażenie, jakby wszystko wokół było od niej oddalone, a jednocześnie zauważała każdy szczegół. Taki jak dłonie Edwarda. I jego piegi. I sposób, w jaki na jego policzkach tworzyły się dwie kreski, kiedy się uśmiechał. Nie zauważyła nawet, kiedy komary zbliżyły się do jej szyi, zaplątały we włosy i zaczęły ucztować na jej bladej, delikatnej skórze.
Ale najlepsze ze wszystkiego było to, że Edward jeździł konno, i to całkiem dobrze: trzymał się w siodle swobodnie i ujmował wodze delikatnie, poruszając nimi tak, że nie ciągnął konia za pysk, a od czasu do czasu głaskał go po szyi lub odganiał natrętną muchę. Joy raz pojechała na konie z mężczyzną, który jej się podobał, nieśmiałym bankierem, znajomym jej ojca, ale jej kruche zauroczenie nie przetrwało na widok tego, jak chwiał się w siodle i nie potrafił ukryć strachu, kiedy koń przeszedł do kłusa. Jednak dopiero teraz Joy uświadomiła sobie, jak silne wrażenie wywierał na niej mężczyzna, który dobrze jeździł konno.
– Była pani kiedyś w Szkocji? – odezwał się Edward.
– Słucham?
– Te komary przypominają mi tamtejsze meszki – powiedział, uderzając się po karku. – Gryzą gdzie popadnie.
Joy oblała się rumieńcem i spuściła wzrok. Ruszyli dalej.
Niebo stawało się coraz ciemniejsze, a chmury wisiały coraz niżej, Joy nie była więc pewna, czy to parne powietrze, czy też pot sprawił, że jej ubranie zwilgotniało, a zabłąkane źdźbła trawy i nasiona lepiły jej się do skóry. Wydawało się, że wilgoć tłumi wszystkie dźwięki, końskie kopyta brzmiały jak owinięte flanelą; otulała także ich samych niczym ciepły koc. Nawet krążące wysoko myszołowy widoczne na tle Lion Rock przypominały wiszące w powietrzu czarne krople, jak gdyby jakikolwiek ruch był dla nich za dużym wysiłkiem, a liście ocierające się o buty jeźdźców zostawiały mokre ślady, choć nie było deszczu.
Nawet jeśli Edward zauważył chaos jej myśli czy też to, że wielokrotnie oblewała się rumieńcem, że miała trudności ze znalezieniem słów albo że jej koń raz po raz korzystał z jej roztargnienia i skubał po drodze liście, nie skomentował tego. Odzyskała na chwilę rezon, kiedy na szlaku konnym obok pola ryżowego rzucili się do galopu, a potem znowu, kiedy Edward zatrzymał się przy przydrożnym straganie, by kupić jej ćwiartkę arbuza, ale przejawiało się to tylko w tym, że mogła patrzeć na swojego towarzysza bez zakłopotania. Dopiero wtedy zorientowała się, że wstążka zsunęła jej się z włosów, które spływały jej teraz na ramiona splątanymi, wilgotnymi kosmykami. Lecz jeśli on to zauważył, to i tego nie dał po sobie poznać, jedynie podając jej chusteczkę, podniósł rękę wyżej, by odsunąć loczek z jej twarzy. Joy jeszcze przez kilka chwil czuła na skórze jego elektryzujący dotyk.
– Panno Joy, muszę przyznać, że świetnie się dziś bawiłem – powiedział w zamyśleniu, kiedy odprowadzali konie do stajni. – Nawet pani nie wie, ile to dla mnie znaczy, że mogłem znowu pojeździć.
Joy zdawała sobie sprawę, że kiedyś będzie musiała się odezwać, ale bała się, że gdy tylko otworzy usta, palnie jakąś gafę albo, co gorsza, w jakiś sposób zdradzi się z tej dziwnej, bolesnej tęsknoty, która pojawiła się nie wiadomo skąd. A jeśli nic nie powie, co on sobie o niej pomyśli?
– Poza tym nie znam wielu młodych kobiet, które potrafią jeździć konno. W moich rodzinnych stronach dziewczyny są… jak by to powiedzieć? Nieco toporne. I proste. Tak czy owak, z żadną z nich nie miałbym ochoty wybrać się na przejażdżkę. A gdziekolwiek zawijaliśmy do portu, wszystkie kobiety, które spotykałem, chciały chodzić na przyjęcia i brylować, a ja zupełnie się do tego nie nadaję. Znałem kiedyś pewną dziewczynę, która była całkiem podobna do pani, ale… no cóż, to już przeszłość. I nie spotkałem dotąd nikogo w odpowiednim wieku, z kim mógłbym miło spędzić czas.
Och, jak bardzo pragnęła go teraz pocałować. Wiem, wiem! – chciała zakrzyknąć. Mam dokładnie tak samo. Czuję to, co i ty. Lecz tylko się uśmiechnęła i pokiwała głową, posyłając mu ukradkowe spojrzenia spod wilgotnych włosów, jednocześnie strofując się za to, że nagle stała się jedną z dziewczyn, którymi zawsze gardziła. Nie wiedziała, czego właściwie szuka w mężczyźnie – nigdy nawet nie przyszło jej do głowy, że miałaby w tej kwestii coś do powiedzenia – a teraz się okazywało, że właśnie ten mężczyzna ją pociągał, i to nie z powodu jakichś konkretnych cech, ale raczej całej listy rzeczy, których w nim nie było: nie sprawiał, że czuła się przy nim niezręcznie, nie wyglądał na koniu jak worek ryżu i nie patrzył na nią, jak gdyby chciał, by była kimś innym. Coś w niej rosło i domagało się ujścia: coś potężniejszego niż mdłości, jednak równie obezwładniającego.
– W każdym razie dziękuję. Za cudownie spędzony czas. – Podrapał się po głowie, mierzwiąc wszystkie włosy, po czym odwrócił wzrok. – Doceniam go, bo wiem, że niespecjalnie miała pani ochotę na moje towarzystwo.
Gdy to mówił, Joy wpatrywała się w niego z przerażeniem, ale teraz on unikał jej wzroku. Nie miała pojęcia, jak mu przekazać, że źle ją zrozumiał, że nie chodziło o niego, po prostu wstydziła się tego, co zaszło na przyjęciu, nie chciała do tego wracać ani być z tego zapamiętaną. Och, gdzie się podziewała Stella, gdy była potrzebna? Ona zawsze wiedziała, jak rozmawiać z mężczyznami. Gdy wreszcie Joy uznała, że krótkie zaprzeczenie będzie najlepszą odpowiedzią, było już za późno – wracali do stadniny, a konie ciężko zwieszały głowy ze zmęczenia.
Edward zaoferował swoją pomoc w odstawieniu zwierząt do stajni, a pan Foghill zaproponował Joy, by się odświeżyła w damskiej toalecie. Kiedy spojrzała na swoje odbicie w lustrze, dotarło do niej, że zachowanie Edwarda było zwykłą uprzejmością. Wyglądała jak straszydło. Na głowie miała jeden wielki, wilgotny kołtun, splątany jak kulka włosów w odpływie. Kiedy próbowała je przeczesać palcami, te zatrzymywały się kilka centymetrów od czaszki. Twarz miała wilgotną od potu i brudną od kurzu, a jej białą bluzkę znaczyły zielone rozbryzgi śliny konia, który dotknął jej łbem, gdy z niego zsiadała. Ze złością przetarła twarz wilgotnym ręcznikiem, bliska łez, że zapomniała o czymś tak oczywistym jak grzebień albo zapasowa wstążka. Stella zawsze pamiętała o takich rzeczach. Ale kiedy wyszła z toalety, Edward przywitał ją szerokim uśmiechem, jak gdyby jej wygląd nie pozostawiał absolutnie nic do życzenia. I dopiero wtedy Joy zauważyła, że jego spodnie były poplamione potem i smugami czerwonej ziemi, czyste jedynie od goleni w dół, gdzie zakrywały je buty pożyczone od pana Foghilla.
– Samochód czeka na panią – powiedział, kwitując własny wygląd szerokim uśmiechem. – Będzie pani musiała mnie pokierować. Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy.
W drodze powrotnej Edward był nieco mniej rozmowny, przez co Joy bardziej doskwierało własne milczenie. Dawała mu wskazówki odnośnie do trasy, ale – pomimo całej swobody, jaką odczuwała w jego towarzystwie – wciąż nie była w stanie znaleźć żadnego tematu godnego poruszenia. Wszystko wydawało jej się płytkie, a tak naprawdę chciała mu przekazać, że w ciągu tych czterech godzin jej świat wywrócił się do góry nogami. W jego oczach zobaczyła dalekie krainy, soczyście zielone pola i psy myśliwskie, ekscentrycznych mieszkańców wsi i świat wolny od spotkań towarzyskich. W jego słowach nie było krztyny zmanierowania ani przechwałek, w kontraście do kwiecistego języka Brytyjczyków z Hongkongu. W jego szerokich, piegowatych rękach ujrzała miłość do koni, dobroć i coś jeszcze, co sprawiało, że jej serce ściskała tęsknota.
– Żałuję, że nie poznałem pani wcześniej – rzekł, ale wiatr porwał jego słowa.
– Słucham? Co pan mówił? – Joy przyłożyła rękę do ucha.
– Powiedziałem, że żałuję, że nie poznałem pani wcześniej. – Zwolnił, żeby mogła lepiej słyszeć. Samochód pełen oficerów marynarki minął ich w pędzie, trąbiąc na nich w niedwuznaczny sposób. – Bo… sam nie wiem. Po prostu jestem zły, że muszę wyjechać pojutrze.
Serce Joy przeszedł zimny dreszcz i zmroził jej krew w żyłach.
– To znaczy? Co chce pan przez to powiedzieć?
– Nasz statek wypływa za dwie doby. Mam jeszcze jeden dzień przepustki, a potem ruszamy na koreańskie wody.
Joy nie była w stanie ukryć przerażenia. To było zbyt okrutne. Znaleźć kogoś takiego – znaleźć jego – i dowiedzieć się, że wkrótce zniknie…
– Na jak długo? – Kiedy wreszcie wydobyła z siebie głos, sama go nie poznała, taki był drżący i cichy.
Edward odwrócił się w jej stronę i dojrzał w jej twarzy coś takiego, że zjechał na pobocze.
– Nie sądzę, byśmy tu wrócili – odparł, wpatrując się w nią. – Załatwimy z Amerykanami sprawę z Koreą, a potem popłyniemy do Nowego Jorku. Będziemy na morzu przez wiele miesięcy. – Mówiąc to, spoglądał jej prosto w oczy, jakby chciał jej przekazać, jak trudno jest utrzymać więź, kiedy jest się ciągle w drodze.
Joy miała wrażenie, że głowa jej zaraz eksploduje. Ręce jej się trzęsły. Czuła się tak, jakby dostała klucz do celi więziennej tylko po to, by odkryć, że jest zrobiony z gumy. Uświadomiła sobie z przerażeniem, że zaraz się rozpłacze.
– Nie mogę – rzekła cicho, przygryzając wargę.
– Słucham? – Edward wyciągnął rękę, tak że spoczęła blisko jej dłoni.
– Nie mogę panu pozwolić odejść tak po prostu. Nie mogę. – Tym razem powiedziała to głośno, patrząc mu prosto w oczy. Sama nie potrafiła uwierzyć, że to mówi, że tak niestosowne słowa padają z ust dziewczyny z dobrego domu. Ale nie była w stanie ich powstrzymać, nie umiała owijać w bawełnę.
Nastąpiła długa, pełna napięcia cisza. Joy miała wrażenie, że zaraz umrze. A wtedy Edward wziął ją za rękę. Dłoń miał ciepłą i suchą.
– Nie sądziłem, że się pani podobam.
– Nikt nigdy mi się nie podobał. To znaczy nikt wcześniej. – Słowa wylewały się z niej teraz strumieniem, bez zastanowienia, ale on nie cofał ręki, najwyraźniej niezrażony. – Nie umiem rozmawiać z ludźmi. Poza tym nie ma tu nikogo, z kim chciałabym rozmawiać. Z wyjątkiem Stelli, mojej przyjaciółki. I kiedy przyszedł pan dziś rano, było mi tak wstyd z powodu tego, co się wydarzyło wczoraj, że łatwiej mi było pana odprawić, niż być miłą. Lecz kiedy pan został i wsiedliśmy do samochodu, i potem… to było dla mnie coś nowego. Po raz pierwszy poczułam, że ktoś mnie nie ocenia. Jak gdybym mogła po prostu być i nic więcej.
– Myślałem, że cierpi pani po wczorajszym wieczorze – roześmiał się.
Jednak w jej sercu za bardzo kotłowało się od emocji, by mogła się roześmiać razem z nim.
– Zgadzam się ze wszystkim, co pan dzisiaj powiedział. Nie opisywał pan niczego, czego bym sama nie czuła. Oczywiście poza polowaniami, bo nigdy na żadnym nie byłam. Ale wszystko, co pan mówił o spotkaniach towarzyskich i ludziach, i o tym, że czasem woli pan konie i nie przeszkadza panu, że ludzie uważają pana trochę za dziwaka: to też o mnie. To cała ja. To jak słuchanie własnych myśli. Więc nie mogę… nie mogę pozwolić panu odejść. A jeśli jest pan przerażony tym, co właśnie powiedziałam, i myśli, że jestem najbardziej obcesową i godną pożałowania osobą, jaką kiedykolwiek pan poznał, to i tak mnie to nie obchodzi, ponieważ nigdy wcześniej nie czułam, bym była tak wierna sobie.
Po jej pałających policzkach zaczęły się powoli toczyć dwie słone łzy, ciężkie od emocji, z których zrodziła się najdłuższa mowa, jaką wygłosiła w swoim życiu. Przełknęła ślinę, próbując je powstrzymać, jednocześnie przerażona i przejęta tym, co zrobiła. Obnażyła się przed tym nieznajomym mężczyzną w sposób, który zarówno jej matka, jak i Stella uznałyby za szaleństwo. Tyle że kiedy powiedziała mu, że nie obchodzi jej, co on o niej myśli, to nie była prawda. Gdyby teraz odwrócił się do niej i wygłosił jakąś grzecznościową formułkę o tym, że miło spędził czas i że po takim dniu oboje zasługują na odpoczynek, Joy jakoś by wytrzymała do powrotu do domu, ale potem by się zabiła. Ponieważ nie było możliwe, by dalej prześlizgiwała się po banalnej powierzchni swojej egzystencji, nie po tym, jak dotarła do jej głębi i dotknęła czegoś niezwykłego, kojącego i głębokiego. Powiedz chociaż, że rozumiesz, o czym mówię, pomyślała. Nawet jeśli powiesz tylko tyle, to mi wystarczy.
Nastąpiła długa, nieznośna chwila ciszy. Kolejny samochód minął ich z rykiem.
– Myślę, że pora wrócić do domu – odezwał się wreszcie Edward, kładąc jedną rękę na kierownicy, a drugą ruszając drążek zmiany biegów.
Twarz Joy znieruchomiała, a jej ciało powoli, niemal niezauważalnie, zapadło się z powrotem w fotel. Miała wrażenie, że jej kręgosłup stał się tak kruchy, że w każdej chwili mógł się złamać. Popełniła błąd. Oczywiście. Skąd jej przyszło do głowy, że takim wybuchem może zyskać szacunek mężczyzny, a co dopiero jego serce?
– Przepraszam – wyszeptała. Głowa opadła jej na pierś. – Proszę mi wybaczyć.
O Boże, ale się ośmieszyła.
– Co miałbym pani wybaczyć? – Edward wyciągnął rękę i odsunął wilgotną zasłonę jej włosów. – Chcę porozmawiać z pani ojcem.
Joy spojrzała na niego w osłupieniu. Czyżby miał zamiar powiedzieć jej ojcu, jak bardzo się skompromitowała?
– Niech pani posłucha – odezwał się, ujmując jej twarz w dłoń, która pachniała potem. I końmi. – Wiem, że pewnie uzna pani, że to trochę za szybko. Ale, panno Joy, jeśli się pani zgodzi, chciałbym go poprosić o pani rękę.
– Chyba nie sądzisz, że się zgodzimy na coś takiego? – odezwała się jej matka, na której twarzy malowało się zarówno przerażenie, jak i zdumienie, że jej córce udało się wzbudzić tak silne uczucia u jakiegoś mężczyzny. Jej kiepski humor dodatkowo pogarszał fakt, że wrócili, zanim zdążyła nałożyć makijaż. – Nawet go nie znamy. – Mówiła tak, jakby nie siedział z nimi w tym samym pokoju.
– Chętnie odpowiem na każde pani pytanie, pani Leonard – odparł Edward, rozciągając długie nogi w przybrudzonych spodniach.
Joy przyglądała się im z niewypowiedzianą radością osoby, której udało się zdobyć coś niezwykłego. Resztę drogi spędziła w oszołomieniu, śmiejąc się niemal histerycznie z powodu szaleństwa, na które się porwali. Nie znała go ani on nie znał jej. Mimo to uśmiechali się do siebie szeroko jak współwinni, trzymając się niezdarnie za ręce, a ona z radością powierzała mu swoje życie. Nie spodziewała się poznać kogokolwiek. Nawet nie myślała o szukaniu mężczyzny. Ale wyglądało na to, że on doskonale wie, co robi i co jest właściwe, a co nie. A do tego ani odrobinę nie przerażała go perspektywa obwieszczenia tego szaleństwa jej rodzicom.
Edward wziął głęboki oddech i zaczął wyliczać fakty.
– Mój ojciec jest emerytowanym sędzią i wraz z moją matką przeniósł się do Irlandii, gdzie zajmują się hodowlą koni. Mam siostrę i brata, oboje są starsi ode mnie i założyli już rodziny. Mam dwadzieścia dziewięć lat. Służę w marynarce od prawie ośmiu lat, od ukończenia studiów, a oprócz wojskowej pensji mam założony prywatny fundusz powierniczy.
Alice zmarszczyła nos na wzmiankę o Irlandii, jednak rozpogodziła się przy słowach o funduszu powierniczym. Ale to w twarz ojca Joy wpatrywała się uważnie, rozpaczliwie poszukując na niej jakiegoś śladu aprobaty.
– To nad wyraz szybko – rzekła Alice. – Nie widzę powodów, dla których nie mielibyście zaczekać.
– Myśli pan, że kocha moją córkę? – Jej ojciec, rozparty na fotelu, trzymając w ręce gin z tonikiem, utkwił wzrok w Edwardzie.
Joy oblała się rumieńcem. Wypowiedzenie tego tak po prostu na głos wydało się niemal nieprzyzwoite.
Edward spoglądał na nią przez dłuższy czas, a potem wziął ją za rękę, wywołując kolejną falę rumieńców. Żaden mężczyzna nie dotknął jej w obecności rodziców.
– Nie sądzę, by któreś z nas mogło już teraz nazwać to miłością – zaczął powoli, zwracając się po części do niego, a po części do Joy. – Ale nie jestem młody ani głupi. Poznałem wiele dziewcząt i jestem tego pewien jak niczego na świecie, że Joy jest zupełnie wyjątkowa.
– Święta prawda – mruknęła jej matka.
– Myślę, że mogę uczynić ją szczęśliwą. Mógłbym państwa o tym przekonać, gdybym tylko miał więcej czasu. Lecz problem w tym, że wkrótce odpływam.
Joy nie przyszło do głowy, żeby zastanawiać się nad tempem rozkwitu jego uczuć. Przepełniała ją po prostu ogromna wdzięczność, że wydawały się tak silne jak to, co ona czuła. Nadal będąc w szoku, że ktoś nazwał ją wyjątkową w dobrym tego słowa znaczeniu, dopiero po kilku chwilach zdała sobie sprawę, że ma spoconą dłoń.
– To za wcześnie, Graham. Powiedz im. Nawet się nie znają.
Joy złowiła błysk w oczach matki, ukryte w nich wzburzenie. Jest zazdrosna, pomyślała nagle. Jest zazdrosna, ponieważ jest rozczarowana własnym życiem i nie może znieść myśli, że ktoś mógłby mnie uwolnić od tego samego.
Jej ojciec wpatrywał się w Edwarda przez dłuższą chwilę, jak gdyby próbował przejrzeć go na wylot. Ten jednak wytrzymał jego spojrzenie.
– Dzisiaj wszystko dzieje się znacznie szybciej niż kiedyś – odezwał się wreszcie Graham i gestem posłał Bei-Lin po więcej drinków. – Pamiętasz przecież, jak to było w czasach wojny, Alice.
Joy musiała stłumić dreszcz ekscytacji. Ścisnęła dłoń Edwarda, który delikatnie odwzajemnił ten gest.
Ojciec opróżnił swoją szklankę. Przez chwilę robił wrażenie, jakby zaabsorbowało go coś za oknem.
– Moja odpowiedź brzmi „tak”, młody człowieku. Co w związku z tym zamierzasz uczynić w ciągu najbliższych trzydziestu sześciu godzin?
– Chcemy się pobrać – wyrzuciła z siebie Joy. Teraz, kiedy najwyraźniej omawiali już tylko kwestię dat, odzyskała mowę.
Ojciec nie zwrócił na nią uwagi. Rozmawiał z Edwardem.
– Uszanuję pańską wolę, panie Leonard.
– Wobec tego macie moje błogosławieństwo…
Serce Joy zabiło żywiej, ale tylko na chwilę.
– … na zaręczyny. Ślub możecie wziąć podczas następnej pana przepustki.
W pokoju nastała przejmująca cisza. Joy, próbująca ukryć rozczarowanie, zarejestrowała za drzwiami szuranie Bei-Lin, która pospieszyła, by opowiedzieć o wszystkim kucharce. Jej matka spoglądała to na nią, to na jej ojca. Co ludzie na to powiedzą?
– Jeśli macie wobec siebie poważne zamiary, czekanie wam nie zaszkodzi. Może pan teraz kupić pierścionek i ogłosić zaręczyny, a pobierzecie się później. – Ojciec ciężko odłożył szklankę na pokryty laką stolik, jakby na potwierdzenie, że klamka zapadła.
Joy odwróciła się w stronę Edwarda, który robił głęboki wydech. Proszę, zrób coś z tym, błagała go w myślach. Powiedz, że musimy się pobrać teraz. Zabierz mnie ze sobą na swój okręt.
Ale Edward nic nie powiedział.
Wpatrując się w niego, Joy doświadczyła pierwszego rozczarowania swoim nowym partnerem. Pierwszego przelotnego, lecz gorzkiego przeczucia, że mężczyzna, w którym pokładała tak ogromne nadzieje, może nie być do końca tym, o kim marzyła.
– Kiedy to będzie? – spytała, starając się ukryć drżenie w głosie. – Kiedy następnym razem zejdzie pan na ląd?
– Nasz kolejny przystanek będzie w Nowym Jorku – odparł niemal przepraszającym tonem – i to dopiero za jakieś dziewięć miesięcy. Może nawet za rok.
Joy wyprostowała się i spojrzała na matkę, która siedziała teraz odprężona. Niemal się uśmiechała, w protekcjonalny sposób, który mówił: „Ach, ci młodzi. Wydaje im się, że są zakochani, ale zobaczymy, co będzie za pół roku”. Alice chciała, by im nie wyszło, uświadomiła sobie Joy i nagle przeszedł ją zimny dreszcz. Matka pragnęła potwierdzenia, że prawdziwa miłość nie istnieje, że każdy kończy w małżeństwie tak samo żałosnym jak jej. No cóż, jeśli rodzice myśleli, że Joy to zniechęci, to się mylili.
– Zatem do zobaczenia za dziewięć miesięcy – rzekła, patrząc w błękitne oczy swojego nowego narzeczonego, starając się przekazać we własnym spojrzeniu taką pewność, jaką czuła w sercu. – Tylko… tylko proszę do mnie pisać.
Drzwi się otwarły.
– Boże, chroń królową! – powiedziała Bei-Lin, wchodząc z tacą drinków.
* Tłumaczenie przysięgi zaczerpnięte z: Marc Roche, Elżbieta II. Ostatnia królowa, tłum. G. Przewłocki, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2010, s. 60.
Październik 1997 roku
Wycieraczki ostatecznie odmówiły współpracy tuż za Fishguard: najpierw przywarły do szyby, a potem osunęły się zrezygnowane na maskę, dokładnie w tym samym momencie, kiedy deszcz z silnego postanowił się zmienić w ulewny.
– Jasna cholera – zaklęła Kate po tym, jak ją zarzuciło, gdy próbowała ponownie uruchomić wycieraczki przyciskiem na desce rozdzielczej. – Nic nie widzę. Kochanie, gdy zatrzymamy się na najbliższym postoju, mogłabyś wystawić rękę i przetrzeć szybę?
Sabine przyciągnęła kolana do piersi i spojrzała na matkę spode łba.
– To przecież nie pomoże. Lepiej całkiem darować sobie jazdę.
Kate zatrzymała samochód, opuściła szybę i końcem aksamitnego szala spróbowała ją przetrzeć ze swojej strony.
– Tyle że dłuższy postój jest wykluczony. Mamy obsuwę. A ty nie możesz się spóźnić na prom.
Kate była raczej łagodną osobą, ale Sabine znała tę stalową nutę w głosie matki, która mówiła, że chyba jedynie tsunami mogłoby ją powstrzymać przed wsadzeniem córki na pokład. Nie było to wielkim zaskoczeniem: podczas ostatnich trzech tygodni ten ton słyszała wiele razy, lecz na kolejny dowód własnej bezsilności wobec matki Sabine mimowolnie wydęła wargę, a jej ciało odwróciło się w milczącym proteście.
Kate, wyczulona na zmienne nastroje córki, zauważyła to i odwróciła wzrok.
– Wiesz, gdybyś nie wmówiła sobie, jaki ten wyjazd jest straszny, mogłabyś się tam całkiem dobrze bawić.
– Jakim cudem miałabym się tam dobrze bawić? Wysyłasz mnie na jakieś kompletne zadupie, gdzie byłam w życiu może ze dwa razy, do swojej matki, za którą tak przepadasz, że nie widziałaś jej od lat, żebym robiła za służącą przy dziadku, który za chwilę wyciągnie kopyta. No ja pierniczę, wyjazd marzeń. Wielkie dzięki.
– O, zobacz, działają! Może jakoś dojedziemy do portu. – Kate szarpnęła kierownicą i wysłużony volkswagen ruszył gwałtownie do przodu po zalanej deszczem drodze, ochlapując brązową wodą boczne szyby. – Posłuchaj, nie wiemy, czy twój dziadek jest aż tak chory, podobno bardzo osłabł. A tobie przyda się przerwa od Londynu na jakiś czas. Poza tym prawie nie znasz babci, więc dobrze wam zrobi, jeśli pobędziecie ze sobą przez chwilę, zanim się całkiem zestarzeje albo zanim zaczniesz podróżować, albo sama nie wiem co.
Sabine wpatrywała się uparcie w okno.
– W twoich ustach brzmi to jak sielanka.
– I na pewno babcia będzie ci bardzo wdzięczna za pomoc.
Sabine wciąż nie chciała spojrzeć na matkę. Dobrze wiedziała, dlaczego wysyła się ją do Irlandii, jej matka też o tym wiedziała, i jeśli była tak cholerną hipokrytką, że nie chciała tego przyznać, to nie powinna oczekiwać od córki, by ona była wobec niej szczera.
– Lewy pas – powiedziała, wciąż nie odwracając głowy.
– Słucham?
– Zjedź na lewy pas! Na terminal skręca się z lewego. Cholera, mamo, dlaczego nie nosisz okularów?
Kate gwałtownie zjechała na lewy pas, nie zwracając uwagi na klaksony, i dzięki wskazówkom poirytowanej Sabine udało jej się dotrzeć do sfatygowanego znaku „Pasażerowie piesi”. Jechała dalej, dopóki nie znalazła miejsca do parkowania na szarej, smaganej wiatrem asfaltowej pustyni, w cieniu równie szarego, nijakiego budynku, przypominającego siedzibę KGB. Dlaczego urzędy wyglądają tak ponuro? – przyszło jej do głowy. Jakby ludzie nie byli wystarczająco przygnębieni, kiedy się tu zjawiali. Gdy samochód i wycieraczki zatrzymały się znowu, deszcz łaskawie zamazał jej widok na budynek, zamieniając wszystko na zewnętrz w impresjonistyczne plamy.
Kate, która właśnie w taki sposób widziała świat, gdy nie miała okularów, patrzyła na zarys swojej córki i zamarzyło jej się nagle czułe pożegnanie, w taki sposób, w jaki – o czym była przekonana – robiły to inne matki i córki. Kate chciała powiedzieć, że było jej ogromnie przykro, że Geoff odchodzi i że po raz trzeci w młodym życiu Sabine jej rodzinny świat miał się wywrócić do góry nogami. Chciała jej powiedzieć, że wysyła ją do Irlandii, by ją chronić, by oszczędzić jej widoku gorzkich kłótni, przed którymi ona i Geoff ledwo się powstrzymywali, kończąc swój sześcioletni związek, i dodać jeszcze, że chociaż więzi między nimi dwiema się rozluźniły, to pragnęła, by Sabine czuła, że ma babcię, jakąś inną rodzinę poza nią.
Ale Sabine nigdy nie pozwalała jej niczego powiedzieć: robiła wrażenie, jakby była pokryta warstwą kolców, niczym zarozumiały i nadąsany mały jeżozwierz. Kiedy Kate mówiła, że ją kocha, dostawała ochrzan, że naoglądała się Domku na prerii. Kiedy chciała ją przytulić, czuła, jak córka wzdryga się w jej ramionach. Jak to się stało? – ciągle zadawała sobie pytanie. Robiłam wszystko, żeby nasza relacja była inna, żebyś
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Tytuł oryginału
Sheltering Rain
Copyright © 2002 by Jojo’s Mojo Limited
Copyright © for the translation by Monika Bukowska
Projekt okładki
Katarzyna Borkowska
Fotografia na okładce
© Ildiko Neer / Arcangel
Redaktor inicjujący
Anna Steć
Redaktor prowadzący
Joanna Bernatowicz
Opracowanie tekstu
CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz
Opieka promocyjna
Ewelina Gorzelak
ISBN 978-83-240-7712-0
Między Słowami
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
e-mail: [email protected]
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
