Początek końca aborcji - Shawn D. Carney, Cindy Lambert - ebook

Początek końca aborcji ebook

Shawn D. Carney, Cindy Lambert

2,0

Opis

Nadchodzi koniec aborcji...

Shawn Carney, bohater filmu Nieplanowane, szef kampanii „40 dni dla życia”, w pełnej pasji książce zabiera czytelnika w pouczającą podróż wraz z bohaterami opowieści, którzy znaleźli się w najmroczniejszym zakątku współczesnego świata, ale dzięki Opatrzności oraz pomocy Shawna i jego przyjaciół szczęśliwie odnaleźli nadzieję.

Carney ma prawo uważać, że znalazł skuteczny sposób, dzięki któremu może ogłosić Początek końca aborcji. Jego „40 dni dla życia”, największy na świecie ruch powstrzymujący aborcję, tylko w jednym roku odwiódł od zabicia dziecka 17 226 kobiet (tylko udokumentowane przypadki).

Co jest siłą tej kampanii antyaborcyjnej? Podstawowym środkiem działania, którego używa Shaw i jego organizacja, jest... modlitwa. Jeśli ktokolwiek miałby wątpliwości, czy może być ona skutecznym narzędziem walki z realnym złem, to właśnie w ręce trzyma dowód...

Shawn Carney, współzałożyciel i lider akcji „40 dni dla życia”, jeden z największych mówcówchroniących życie nienarodzonych dzieci. Jego inspiracją jest nauczanie św. Jana Pawła II. Wraz z żoną Marilisą, z którą mają siedmioro dzieci, byli bohaterami filmu Nieplanowane. Mieszkają w Teksasie.

Na co dzień Shawn jest producentem nagradzanych dokumentów pro-life, a także autorem książek ocenianych jako najlepsze publikacje chrześcijańskie zaangażowane w akcję ratowania ludzkiego życia.

REKOMENDACJE

Początek końca aborcji daje nadzieję na zwycięstwo dobra, ale i nieocenioną lekcję, jak wielka walka o bezbronnych jeszcze przed nami.

Paulina Guzik, „Między ziemią a niebem”, TVP 1

Każdy, kto odczuwa bezsilność wobec strasznej aborcyjnej machiny, powinien przeczytać tę książkę.

Weronika Kostrzewa, szef publicystyki Radia Plus

To publikacja, po którą sięgnąć powinien każdy obrońca życia.

ks. Tomasz Kancelarczyk. prezes Fundacji Małych Stópek

Odważne stawanie w prawdzie, głęboka modlitwa i podchodzenie z miłością zarówno do matek rozważających tzw. aborcję, jak i ludzi pracujących w aborcyjnych klinikach, sprawiają, że Pan Bóg czyni cuda.

Magdalena Korzekwa-Kaliszuk, żona, mama, prawnik i psycholog

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (2 oceny)
0
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TYTUŁ ORYGINALNY

The Beginning of the End of Abortion

© 2018 by Shawn D. Carney

All rights reserved

Wydane na podstawie porozumienia z 40 Days for Life

TŁUMACZENIE

Monika Wolak

KOREKTA

Agata Chadzińska

Agata Pindel-Witek

PROJEKT OKŁADKI

Jeanette Gillespie / Marta Zdebska

ZDJĘCIE NA OKŁADCE

Paul Keeling - Dreamstime.com

ZDJĘCIE AUTORA

Susan Soriano Photography

ZDJĘCIA WE WKŁADCE ZDJĘCIOWEJ

Dostarczone przez The 40 Days for Life

ISBN 978-83-7569-797-1

© 2018 Dom Wydawniczy „Rafael”

ul. Rękawka 51

30-535 Kraków

tel./fax 12 411 14 52

e-mail: [email protected]

www.rafael.pl

E-booki dostępne na:

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Każdy, kto odczuwa bezsilność wobec strasznej aborcyjnej machiny, powinien przeczytać tę książkę. Ogromne pieniądze, gigantyczne kliniki, wielka polityka są niczym wobec siły modlitwy. Trzeba tylko dać Mu działać i się prowadzić. Dokładnie tak, jak w opisanych historiach. Film Nieplanowane pozostawił niedosyt, który ta książka wypełnia. Jest jasną instrukcją, co robić, by ochronić życie poczęte. Po lekturze ma się ochotę dzwonić do znajomych, by im powiedzieć: „On będzie działał. I będą działy się cuda”.

Weronika Kostrzewa, szef publicystyki Radia Plus

Nic tak nie służy prawdzie i życiu, jak przykład konkretnych ludzi, którzy ofiarnie stają po stronie życia dzieci, ratując je przed zabiciem.Książka pokazuje, że samo poznanie prawdy o aborcji to za mało. Do wygrania tej batalii potrzeba doświadczenia i ofiarowania miłości. Jej źródłem jest Bóg, który potrafi przemienić serca najtwardszych zwolenników aborcji. Trzeba jednak do tego naszej oddanej, ufnej modlitwy.

Ta publikacja pokazuje, że odważne stawanie w prawdzie, głęboka modlitwa i podchodzenie z miłością zarówno do matek rozważających tzw. aborcję, jak i ludzi pracujących w aborcyjnych klinikach sprawia, że Pan Bóg czyni cuda.

Ta książka to drogowskaz dla Polaków, pokazujący, którą drogą warto pójść, aby ochronić najmniejszych zagrożonych zabiciem. Prawda, miłość, modlitwa, wytrwałość – to drogowskazy wyłaniające się z książki S. Carneya i C. Lambert.

Magdalena Korzekwa-Kaliszuk, żona, mama, prawnik i psycholog

Niewielu jest ludzi na świecie, którzy uratowali tak wiele kobiet i dzieci przed aborcją, co Shawn Carney. Niewielu jest też tak skutecznych w pomniejszaniu zysków klinik aborcyjnych z pomocą bezcennej modlitwy. Choć amerykański uśmiech i radosne usposobienie nie pozostawiają wątpliwości, skąd pochodzi, to jego życie jest przesiąknięte polskością. Inspirowany przez Jana Pawła II, od lat ratuje nienarodzonych wedle ewangelicznej zasady, której uczył nas bł. ks. Jerzy: „Zło dobrem zwyciężaj”. Początek końca aborcji daje nadzieję na zwycięstwo dobra, ale i nieocenioną lekcję, jak wielka walka o bezbronnych jeszcze przed nami.

Paulina Guzik, „Między ziemią a niebem”, TVP 1

Będąc świadom tego, jak ważna jest modlitwa jako oręż w walce o życie, ta książka jest bliska nie tylko mojemu sercu, ale również specyfice działań Fundacji Małych Stópek. To publikacja, po którą sięgnąć powinien każdy obrońca życia. Ukazuje bowiem niezwykle ważny element strategii obrony nienarodzonych, z którą moja fundacja utożsamia się całym sercem – pomagać, a nie oceniać! Kobiety stojące przed decyzją o aborcji przeżywają prawdziwe dramaty i bardzo wiele zależy od naszej osobistej postawy względem nich.

ks. Tomasz Kancelarczyk, prezes Fundacji Małych Stópek

Dla mojej pięknej żony Marilisy.

Twój codzienny trud miłości do mnie i naszych dzieci wszystkim wokół wskazuje Dawcę Życia.

Musimy być gotowi pozwolić Bogu, by zakłócił nasz spokój.

Dietrich Bonhoeffer, Życie wspólne

(zamordowany 9 kwietnia 1945 roku w niemieckim obozie koncentracyjnym Flossenburg)

Przedmowa

W 2011 roku stan Iowa mógł poszczycić się niechlubną statystyką. Przypadało tam więcej ośrodków aborcyjnych na jednego mieszkańca niż w którymkolwiek z pozostałych stanów Ameryki. Ale tak wyglądała sytuacja, zanim przez Iowę przetoczyła się niczym burza kampania „40 dni dla życia”. Od tamtej pory wszystko się zmieniło.

Przez siedemnaście lat byłam dyrektorem ośrodka aborcyjnego Planned Parenthood w Storm Lake w stanie Iowa. Podobnie jak wielu innych pracowników przemysłu aborcyjnego, myślałam, że pomagam kobietom, ale Bóg miał dla mnie w zanadrzu coś zupełnie innego. Do głębi poruszona wprowadzeniem aborcji zdalnej zaczęłam szukać jakiejś organizacji pro-life.

Jim Sedlak z American Life League (Amerykańskiej Ligi dla Życia) tak opisuje aborcję zdalną: „­Planned Parenthood posiada specjalny budynek przeznaczony do przeprowadzania aborcji zdalnej. Nie ma tam ani jednego lekarza abortera. Kobieta przychodzi, rozmawia z aborterem przez internet, po czym dostaje dwie pigułki potrzebne do zamordowania dziecka. Jedną z nich zażywa na miejscu, drugą – w domu. Kobieta zostaje pouczona, że jeżeli w domu pojawią się jakiekolwiek problemy, ma udać się na ostry dyżur i powiedzieć pracownikom medycznym, że właśnie ma poronienie[1].

Mniej więcej w tym samym czasie dołączyłam do wspaniałej wspólnoty opierającej wiarę na Biblii i skupionej wokół Chrystusa. Ludzie ci kochali mnie, nie zważając na miejsce, w którym pracowałam. Odkryłam chrześcijańską stację radiową i byłam nieustannie zanurzona w słowie Bożym. Moje serce miękło i wiedziałam, że dni mojej pracy w Planned Parenthood są policzone. Decyzję podjęto za mnie. Powołując się na redukcję zatrudnienia, moi szefowie wyrzucili mnie. Była to dla mnie ulga nie do opisania.

Weszłam jednak w fazę „syndromu strusia”, kiedy człowiek robi, co tylko może, żeby nie dopuścić do świadomości czegoś, z czym nie chce stanąć twarzą w twarz. Unikałam ulicy, przy której wcześniej pracowałam, gdzie organizacja Planned Parenthood zabijała dzieci, korzystając ze środków medycznych i internetu. Ale kiedy kilkakrotnie ktoś zapytał mnie wprost o moją byłą pracę i o to, co się w niej robi, a na kilku twarzach zobaczyłam autentyczny szok, gdy wyjaśniałam, na czym polega zdalna aborcja, w głębi serca poczułam się winna i to mnie pobudziło do działania.

Z czasów, gdy pracowałam dla Planned ­Parenthood, wiedziałam, jak bardzo organizacja ta pogardza akcją „40 dni dla życia”. Nazywali ją „40 dni tortury” albo jeszcze gorzej. Ale widziałam też z bliska chaos i walkę wewnątrz kliniki, gdy tylko ktoś na zewnątrz się modlił. Wiedziałam, że to porusza serca.

Wkrótce dobiegał końca czas rejestracji do kampanii „40 dni dla życia” planowanej na jesień 2011 roku. Bez wahania zgłosiłam Storm Lake. I oto ja, była dyrektorka ośrodka aborcyjnego Planned Parenthood, miałam teraz poprowadzić akcję „40 dni dla życia”. Był to niewątpliwie przejaw łaski Boga, ale i Jego poczucia humoru. W naszym małym miasteczku jest dużo wspaniałych kościołów, lecz nie ma mowy, żeby wspólnie podjęły one jakąkolwiek akcję. Tak więc zaczęło się mozolne zadanie rekrutowania wolontariuszy do czuwań modlitewnych. „Przez godzinę mam się modlić? O co?”, „A co, jeśli będzie padać śnieg?”, „Raczej nie chcę, żeby ludzie widzieli, jak to robię!” – najczęściej takie uwagi padały z ust potencjalnych wolontariuszy. Ale w tym krótkim czasie, jaki mieliśmy, żeby przygotować się do startu kampanii, Bóg w jakiś sposób dokonał kolejnego cudu. Nasza mała grupka cały czas spotykała się, a ja wciąż opowiadałam o zdalnej aborcji, podając kolejne fakty i informując, że dzieje się to właśnie teraz, właśnie tutaj – w naszym małym miasteczku. Wieści rozchodziły się...

Na spotkaniu inaugurującym kampanię pojawiło się siedemdziesiąt pięć osób. Jak na nasze warunki był to spory tłum! Śpiewaliśmy, modliliśmy się, zapalaliśmy świeczki. Zanim spotkanie dobiegło końca, pomyślałam, że być może jest jakaś całkiem niewielka szansa, że jednak się uda. W naszym grafiku czuwań wciąż były wolne miejsca, ale i one powoli się zapełniały.

Następnego ranka podjechałam na miejsce parkingowe, gdzie przez tyle lat pracy stawiałam samochód. Zdenerwowana perspektywą spotkania z moimi byłymi współpracownikami, postanowiłam pomodlić się w aucie – było w końcu trochę chłodno, a ze mną było moje roczne dziecko. Przekonywałam samą siebie, że przecież Bóg słyszy nasze modlitwy, bez względu na to, gdzie jesteśmy, prawda? Ale poczułam, że sumienie wyrzuca mi strachliwość, więc wysiadłam z bezpiecznego wnętrza samochodu i stanęłam przed moim niedawnym miejscem pracy, żeby modlić się przez godzinę – pierwszą z wielu, które miały potem nastąpić.

Brak słów, żeby w pełni opisać błogosławieństwo, jakie przynosi kampania „40 dni dla życia”. Spotkałam się z moimi byłymi współpracownikami i owszem, szydzili ze mnie, ale jestem przekonana, że w głębi serca wiedzieli, iż bronię prawdy. Widziałam wielu byłych klientów kliniki – niektórzy z nich byli wściekli, inni natychmiast opuszczali to miejsce, gdy tylko uświadomili sobie, że przeprowadza się tam aborcje. Zdarzali się kierowcy przejeżdżający obok i machający do nas przyjaźnie, zdarzali się i tacy, w których gestach przyjazności nie było wcale. Ale nawet w najgorszych chwilach każdy, kto nas tam widział, mógł się przekonać, że zależy nam na tej sprawie tak bardzo, iż czuwamy przed ośrodkiem w śniegu, deszczu ze śniegiem czy ulewie. Liczyły się nasze modlitwy.

Kto otrzymał największe błogosławieństwo? Myślę, że ja. W jaki sposób potrafiłam znaleźć czas, żeby poprowadzić pierwszą w naszej społeczności akcję „40 dni dla życia”, będąc samotną matką, której lista rzeczy do zrobienia nigdy się nie kończy? Jak udało mi się zjednoczyć miasteczko podzielone różnymi wyznaniami i przekonaniami? Odpowiedź jest prosta. Tego nie zrobiłam ja. Wszystkiego dokonał Bóg – Uzdrowiciel, Odkupiciel. To On zamknął nasz ośrodek aborcyjny zaledwie trzy miesiące po naszej czterystaosiemdziesięciogodzinnej modlitwie. Klinika aborcyjna w Storm Lake była pierwszym z dwudziestu ośrodków tego typu w stanie Iowa, które miały zostać zlikwidowane!

W każdej modlitwie kryje się moc nie do opisania. Bóg słyszy i nie pozostaje obojętny. Błogosławieństwo, jakie przynosi akcja „40 dni dla życia”, przerasta nasze wyobrażenia. Przyjacielu, ty także jesteś powołany do działania! Wysiądź z samochodu i zajmij swoje miejsce. Jeśli ja mogłam to zrobić, to i ty możesz. Módl się odważnie, z wiarą, bez cienia wątpliwości, ponieważ nic – nic! – nie jest zbyt trudne dla Boga.

Sue Thayer,

była dyrektorka ośrodka Planned Poarenthood,

liderka kampanii „40 dni dla życia”

[1] J. Sedlak, Planned Parenthood Planning More Webcam Abortion Sites, American Life League, https://www.all.org/planned-parenthood-planning-more-webcam-abortion-sites/ (dostęp: 29 maja 2018).

DZIEŃ PIERWSZY

To, co najważniejsze

Mamy Boga, który zna drogę wyjścia z grobu.

G.K. Chesterton

– Mnóstwo ludzi zmartwychwstaje. To dzieje się cały czas.

Już kiedyś uczestniczyłem w zajęciach prowadzonych przez tego profesora historii, więc dobrze wiedziałem, w co się pakuję. Utracił on wiarę i obecnie uważał się za agnos-tyka. Kiedy podczas dyskusji na temat zmartwychwstania i wydarzeń opisanych w Dziejach Apostolskich wygłosił te słowa, nadstawiłem uszu. Natychmiast do głosu doszedł mój młody wiek i irlandzki temperament. Podniosłem rękę. Chciałem powiedzieć: „To najgłupsza wypowiedź, jaką w życiu słyszałem!”. Zamiast tego powiedziałem jednak:

– Proszę podać jeden przykład.

– Proszę?

– Jeśli „mnóstwo” ludzi powstało z martwych, to proszę podać przykład jednej osoby oprócz Jezusa Chrystusa.

Kręcąc głową, spuścił wzrok i odpowiedział:

– No cóż, podobnie jak Jezus, wielu ludzi utrzymuje, że powstało z martwych. To powszechne twierdzenie i mit.

– No tak, ale oni tego nie zrobili...

– Czego nie zrobili?

– Nie zmartwychwstali. To tylko szaleńcy albo oszuści.

– Słucham?

– Na tym polega różnica pomiędzy nimi a Jezusem. I to właśnie ona odróżnia chrześcijaństwo od innych religii. Dlatego właśnie większość ludzi, kiedy słyszy imię „Jezus”, albo skłania głowę, albo przewraca oczami. Od czasu, kiedy On twierdził, że powstał z martwych, ludzie przez całe wieki wierzyli i nadal wierzą, że naprawdę tak się stało. Dlatego przez wszystkie te stulecia tysiące ludzi było gotowych raczej ponieść śmierć męczeńską niż się Go wyprzeć. Czy podobnie rzecz ma się z którąkolwiek z tych osób, które utrzymują, że zmartwychwstały?

W tej chwili zdałem sobie sprawę, że cała sala zamarła w milczeniu.

– O co panu właściwie chodzi?

– Chodzi mi o to, że jeżeli Jezus jest tylko jednym z tych, którzy twierdzą, że zmartwychwstali, to dlaczego Jego imię pan zna, a nie potrafi pan przytoczyć nazwiska czy imienia żadnej z pozostałych osób?

Profesor nie udzielił mi żadnej sensownej odpowiedzi. Powtarzał tylko, że jest to po prostu powszechne przekonanie. Kiedy tak przynudzał, uderzyło mnie, że nie zaprzeczył temu, iż Jezus powstał z martwych, nie twierdził, że w związku z tym chrześcijaństwo to fałsz, ale też nie przyznał, że Jezus mógł zmartwychwstać czy że faktycznie zmartwychwstał. Po prostu pozostawił tę kwestię niezdefiniowaną, odniósł się do niej całkowicie beznamiętnie. Wykładowca ów był Włochem często powołującym się na swoje etniczne dziedzictwo. Ale był to Włoch nieprzejawiający żadnej pasji, co jest zarówno rzadko spotykane, jak i w pewien sposób trudne do zniesienia – całkiem jak Irlandczyk traktujący siebie na poważnie.

Lecz w przypadku Jezusa nie można pozostać obojętnym. Święty Augustyn i C.S. Lewis lepiej niż ktokolwiek inny wyrazili tę myśl: Chrystus musi być albo szaleńcem, kłamcą albo Bogiem. Jeżeli jest szaleńcem, musimy zignorować Jego i Jego wyznawców. Ale jeżeli jest Bogiem, to musimy być posłuszni tym samym poleceniom, które sługom na weselu w Kanie Galilejskiej wydała Maryja: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie” (J 2,5).

Kwintesencją chrześcijaństwa jest życie – życie pokonujące śmierć i to nie w sposób symboliczny, lecz dosłownie: w cielesnym kształcie powstające z martwych. Jako chrześcijanie opieramy nasze życie i wiarę na fakcie, że Jezus Chrystus umarł, został pogrzebany i powstał z martwych. Jest to najbardziej radykalne stwierdzenie i zjawisko w całej historii ludzkości. Zapewne i wy w tej prawdzie złożyliście swoją nadzieję i wokół niej staracie się kształtować całe swoje życie. Jeśli odnajdziemy kości Jezusa, dowodząc tym samym, że nie zmartwychwstał i nie wstąpił do nieba, jak mówi Biblia, wówczas wszystko to będzie na próżno. Okaże się wtedy, że jesteśmy głupcami żyjącymi w ułudzie, dorosłymi, którzy odkryli, że wciąż wierzą w świętego Mikołaja, jak powiedział mi pewien znajomy ateista. Ale jeżeli Jezus naprawdę zmartwychwstał, to znaczy, że jest On zwycięzcą śmierci. Oznacza to również, że nigdy nie wolno nam rozpaczać w obliczu śmierci bądź kultury śmierci. Jak ujął to G.K. Chesterton, „mamy Boga, który zna drogę wyjścia z grobu”[2]. Nie ma miejsca na rozpacz w życiu, które wiedzie się zgodnie z nauką Chrystusa, bez względu na to, co dzieje się w otaczającej nas kulturze. Rozpacz jest dla tych, którzy wierzą, że rozwiązanie wszelkich problemów leży wyłącznie w ich własnych rękach. My, chrześcijanie, nie żyjemy w takim świecie; żyjemy jak żołnierze służący swojemu zwycięskiemu Mistrzowi.

Wspomniałem już, że mój profesor roztrząsał kwes-tię, czy Jezus jest Bogiem, czy też nie, w sposób całkowicie beznamiętny. Więcej pasji przejawiałby, debatując, co jest lepsze: futbol akademicki czy profesjonalny. Ale jeden jedyny raz w jego wypowiedzi pojawiły się emocje. Nigdy tego nie zapomnę.

Było to w czasie najgorętszych działań wojennych w Iraku. Na zajęciach dyskutowaliśmy na temat ogólnoświatowego terroryzmu. Był to także okres pierwszej kampanii modlitewnej „40 dni dla życia”. W samym środku dyskusji wykładowca gwałtownie uciął nasze wypowiedzi, mówiąc:

– Jeśli chcecie zobaczyć, jak wygląda prawdziwy terroryzm, przejedźcie obok Planned Parenthood i popatrzcie na ludzi stojących przed ośrodkiem i modlących się tam.

Z obojętnością mówił o zmartwychwstaniu Chrys-tusa, ale o aborcji już nie. Prawdziwe emocje rozpaliła w nim dopiero kwestia „terroryści” kontra kobiety.

Jak na ironię, tuż przed zajęciami podrzuciłem moją świeżo poślubioną żonę Marilisę pod Planned ­Parenthood, jako że od siódmej rano do trzeciej po połud-niu wypadała jej kolej, by się modlić na chodniku przed budynkiem. W pierwszej chwili poczułem się urażony komentarzem profesora, lecz potem nie mogłem powstrzymać wewnętrznego śmiechu, gdy pomyślałem: „Wiem, że nie na wszystko patrzymy tak samo, ale nie przyszłoby mi do głowy, że nazwie moją żonę terrorystką”.

Komentarz wykładowcy był bardzo znaczący i zwrócił uwagę na kwestię będącą zarazem powodem, dla którego trzymacie teraz w rękach tę książkę. Pomimo tego, że aborcja od pięciu dekad w Stanach Zjednoczonych jest legalna, to jednak porusza ona serca jak żaden inny prob-lem. Z całą pewnością nie jest to sprawa rozstrzygnięta, ze względu na to, co aborcja robi i komu to robi. Nie przeszliśmy nad nią do porządku dziennego, nawet jeśli niektórzy z nas z obojętnością odnoszą się do zmartwychwstania. Aborcję odbieramy osobiście – i tak powinno być, ponieważ to nasze siostry się jej poddają; to nasi bracia i siostry ją wykonują. A jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że rocznie[3] na całym świecie przeprowadza się prawie pięćdziesiąt sześć milionów zabiegów, aborcja jawi się jako jedyny w swoim rodzaju problem w całej historii ludzkości.

Dowiadując się o tych szokujących danych, można ulec pokusie, by z rozpaczą poddać się i uznać, że aborcja na dobre się u nas zakorzeniła. Ale zmartwychwstanie nie pozwala nam na takie gesty. To właśnie ze względu na zmartwychwstanie Chrystusa trzymacie w rękach tę książkę. Bez niego niniejsza praca nie miałaby żadnego sensu, a kwestię aborcji można byłoby równie dobrze pozostawić w rękach analityków opinii publicznej. To zmartwychwstanie doprowadziło do pierwszej kampanii „40 dni dla życia”. Byłem wtedy na studiach. Mieliśmy wiele powodów do rozpaczy. Liczba aborcji wykonywanych w ośrodku Planned Parenthood w College Station w Teksasie wzrosła. Średnio jedna na cztery kobiety poddawała się aborcji w czasie studiów, a na Uniwersytecie Rolniczo-Mechanicznym w Teksasie (Texas Agricultural and Mechanical University – A&M Texas) uczy się ponad sześćdziesiąt tysięcy studentów – zatem policzcie sobie sami...

Po godzinnej modlitwie w gronie zaledwie czterech członków miejscowej organizacji pro-life The Coalition for Life (Koalicja dla Życia) postanowiliśmy podjąć czterdziestodniową modlitwę i post, zorganizować pomoc i nieprzerwane pokojowe czuwanie przed siedzibą ośrodka Planned Parenthood. Pierwsza kampania wystartowała jesienią 2004 roku. Pan Bóg odpowiedział na nasze modlitwy, a świat zaczął pukać do naszych drzwi. Pros-ta akcja modlitewna rozszerzyła się z czasem na prawie osiemset miast w pięćdziesięciu krajach. Tysiące dzieci uratowano przed aborcją, setki pracowników nawróciło się i porzuciło swoją pracę; również liczba zamykanych ośrodków aborcyjnych nieustannie wzrasta. Zlikwidowano także ośrodek, przed którym odbywała się pierwsza kampania „40 dni dla życia” w College Station; miejsce to służy obecnie jako siedziba główna tej akcji.

Droga prowadząca do położenia kresu aborcji nie zaczyna się jednak od listy sukcesów. Jej początkiem jest modlitwa. Modlitwę tę trzeba podjąć już dziś. W Stanach Zjednoczonych aborcja jest legalna od 22 styczna 1973 roku. Bóg natchnął nas, aby wykorzystać taki sam czas, jakim On posługuje się w Biblii – czterdzieści dni – być może dlatego, że jest to okres wystarczająco krótki, by pokazać nam, jak szybko i cudownie Jego moc może przemienić nas i nasze położenie, a zarazem wystarczająco długi, by przypomnieć nam o naszej słabości. Potrzebny nam był plan działania i On nam go dał, wyznaczając czterdziestodniowe ramy czasowe. Za każdym razem, kiedy rozpoczynamy nową czterdziestodniową kampanię, stawiamy kolejny krok na drodze prowadzącej do zakończenia procederu aborcji.

Wyruszając zatem razem w czterdziestodniową pod-róż z niniejszą książką, ustalmy, co jest najważniejsze. Naszą nadzieję pokładamy w Panu – tym, który żył, pracował, śmiał się, pocił, krwawił, cierpiał, umarł i powrócił do życia; w Bogu, który przyszedł na świat poprzez kobiece łono; w Panu, którego Matce odmówiono miejsca w gospodzie; w Panu, który zaraz po narodzeniu musiał uciekać przed prześladowaniem; w Panu, który kocha nas bardziej niż my sami siebie. W Nim właśnie pokładamy nadzieję. Nadzieja ta umacnia nas, byśmy mogli zmierzyć się z kulturą potrzebującą Jego i Jego miłosierdzia, delikatności, męstwa i miłości.

Następnie spójrzmy na naszą kulturę, by zrozumieć, co się wokół nas dzieje. Na szczęście możemy również spojrzeć na ciało Chrystusa – Jego lud – i zobaczyć, jak On sam działa wśród naszych braci i sióstr, aby położyć kres aborcji we wspólnotach ludzkich na całym świecie, wśród ludzi takich jak na przykład Susie Calvey, którą poznacie w następnym rozdziale.

(...) biegnijmy wytrwale w wyznaczonych nam zawodach.

Patrzmy na Jezusa, który nam w wierze przewodzi

i ją wydoskonala.

On to zamiast radości, którą Mu obiecywano,

przecierpiał krzyż, nie bacząc na [jego] hańbę,

i zasiadł po prawicy na tronie Boga.

Zważcie więc na Tego, który ze strony grzeszników

tak wielką wycierpiał wrogość wobec siebie,

abyście nie ustawali, załamani na duchu.

(Hbr 12,1-3)

Panie Jezu, u progu mojej podróży przez tę książkę skup moją uwagę na Tobie oraz na prawdzie i mocy Twego zmartwychwstania. Napełnij mnie nadzieją i oczekiwaniem tego, czego dokonasz w ciągu nadchodzących czterdziestu dni. Daj mi otwarte i czułe serce oraz natchnij moje myślenie i zachowanie w sposób, w jaki tylko Ty możesz to zrobić. Panie, Tobie się powierzam. Amen.

[2] G.K. Chesterton, Wiekuisty człowiek (przeł. Magda Sobolewska), Fronda-Apostolicum, Warszawa-Ząbki 2012, s. 397.

[3] https://www.guttmacher.org/fact-sheet/induced-abortion-worldwide?gclid=EAIaIQobChMI0fGH6fWW2AIVSrjACh1GkwlxEAAYASAAEgL9k_D_BwE.

DZIEŃ DRUGI

Nigdy nie jest za późno... lub za wcześnie

Lepiej przegrywać za młodu niż wygrywać na starość.

Flannery O’Connor

– Zamierzacie więc być tam dwadzieścia cztery godziny na dobę przez czterdzieści dni pod rząd? – zapytała studentka pierwszego roku z twarzą rozjaśnioną pięknym uśmiechem.

– Tak – odpowiedziała Marilisa. – I chcemy, żeby o każdej porze przez całą dobę było tam kilka osób, więc potrzeba nam mnóstwa ochotników.

– Niesamowite! Wchodzę w to – z entuzjazmem zgłosiła swój udział studentka.

Marilisa i ja byliśmy małżeństwem od niespełna roku, a swoją działalność prowadziliśmy już od pierwszej randki. Rekrutowaliśmy ochotników, którzy chcieliby mod-lić się przed ośrodkiem Planned ­Parenthood w miejscowości, w której się uczyliśmy – College ­Station w Teksasie. Jesienią 2004 roku pomagaliśmy zorganizować pierwszą kampanię „40 dni dla życia”. Marilisa zobowiązała się dyżurować codziennie od siódmej rano do trzeciej po południu, zaś Rycerze Kolumba, pod wodzą nieustraszonego Davida Arabiego w kowbojskim kapeluszu, podjęli się czuwania na nocną zmianę – od jedenastej wieczorem do siódmej rano. Większość godzin została przydzielona, ale nadal mieliśmy jeszcze luki. Czterdzieści dni po dwadzieśścia cztery godziny dawało dziewięćset sześćdziesiąt godzin, a nam trzeba było przynajmniej dwóch osób na każdą godzinę. Potrzebna była zatem wszelka pomoc.

Entuzjazm tamtej pierwszorocznej studentki był pokrzepiający. Wpisując swoje nazwisko na listę, powiedziała:

– Jaka dobra inicjatywa! Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie robiłam, a naprawdę jestem za życiem i chciałabym się bardziej zaangażować.

Odłożyła pióro, uśmiechnęła się do mojej żony i poszła w swoją stronę. Marilisa zerknęła na listę i przeczytała: „Susie Calvey”.

– Żadnego wahania! To mi się podoba! Coś mi się wydaje, że będziemy ją częściej widywać. Świetnie nadawałaby się do prowadzenia rozmów z kobietami zmierzającymi do ośrodka – stwierdziłem.

– Rzeczywiście! Kto by nie chciał z nią porozmawiać?

Szybko przekonaliśmy się, że kiedy Susie Calvey powiedziała, iż „wchodzi w to”, mówiła poważnie. Przychodziła nie tylko na swoje dyżury modlitewne, ale także o innych porach. Wkrótce została przewodniczącą studenckiej grupy Aggies for Life [aggies od agricultural – „rolniczy” – zwyczajowe określenie studentów i absolwentów Texas Agricultural and Mechanical University – przyp. tłum.] działającej na terenie kampusu uniwersyteckiego. Następnie postanowiła zająć się przeprowadzaniem rozmów z osobami udającymi się do kliniki. Polega to na tym, że ochotnicy odważnie, ale delikatnie rozmawiają z kobietami i mężczyznami idącymi do kliniki na umówiony zabieg i proponują im alternatywne rozwiązania ich życiowej sytuacji, zawsze opowiadając się po stronie życia. Najlepiej moim zdaniem wypadała w tej roli Marilisa. Susie szybko stała się niemal równie dobra jak ona. Była uprzejma, radosna i bezpośrednia, ale również nieustraszona, choć tego się po niej nie spodziewałem.

Podczas tamtej pierwszej kampanii Marilisa i ja zaprzyjaźniliśmy się z Susie. Miała wspaniałe poczucie humoru. Aborcję traktowała poważnie, ale siebie samą nie, a to właśnie jest cecha bardzo pożądana u osoby prowadzącej rozmowy przed kliniką. Przyłączył się do niej jej chłopak Andrew. Kiedy Susie i Andrew nie modlili się przed ośrodkiem Planned Parenthood, pomagali, w czym tylko się dało, w biurze The Coalition for Life. Andrew był dumnym członkiem korpusu kadetów Uniwersytetu Rolniczo-Mechanicznego w Teksasie, największego w Stanach Zjednoczonych programu szkoleniowego oficerów rezerwy, często więc pojawiał się w mundurze. Czy to podczas meczów futbolowych, czy to w kościele, Susie zawsze była u jego boku. Byli dla siebie stworzeni, więc cieszyliśmy się, kiedy się zaręczyli.

Pewnego dnia Susie weszła do biura i zrobiła coś, co nigdy wcześniej jej się nie zdarzyło: zaczęła się uskarżać. Zeszła na chwilę ze słońca, usiadła na krześle i powiedziała:

– Ale upał! Jestem taka zmęczona...

– Faktycznie, dzisiaj jest koszmarnie gorąco – odpowiedziałem. – W dodatku długo byłaś na dworze. Odpocznij trochę. Ta praca może być wyczerpująca nie tylko z powodu upału, ale także duchowo. To mroczne miejsce. Trzeba o tym pamiętać i wiedzieć, kiedy jest pora na odpoczynek.

– No tak, masz rację. Ale to nie to... – osunęła się nieco na krześle. – Ja naprawdę jestem zmęczona. Tak dziwnie boli mnie kark. Nigdy nie czułam się tak wykończona. Przepraszam za te narzekania...

– Zawsze musi być ten pierwszy raz – zażartowałem.

Susie klepnęła rękoma w uda.

– Cóż, chyba czas, żebym tam wróciła – powiedziała, po czym wyszła z biura.

– Rzeczywiście wygląda na bardzo zmęczoną – odezwała się Marilisa.

– Tak, zupełnie jak nie ona.

Kiedy Susie wpisała się na naszą listę ochotników, chciała zmieniać świat na lepsze, a może nawet pomóc ocalić czyjeś życie przed aborcją. I to właśnie zrobiła. Wiemy, że dzięki rozmowom z kobietami udającymi się na zabieg uratowała sześcioro dzieci. Ale Susie nie dane było zobaczyć, jak kampania „40 dni dla życia” rozrasta się, obejmując swym zasięgiem ponad siedemset pięćdziesiąt miast na całym świecie. Ból w karku okazał się symptomem nowotworu i to tak rzadko spotykanego, że jej lekarze z trudem go zdiagnozowali. Żyła jeszcze zaledwie kilka miesięcy, które były dla niej istnym koszmarem. A jednak jej wiara w Boga pozostała niezachwiana. W Nim złożyła całą ufność i chciała przeżyć resztę życia tak, jak wcześniej zaplanowała. Nadal chodziła na zajęcia, zawsze była obecna w kościele oraz wywiązywała się ze swojego zobowiązania co do modlitwy i rozmów przeprowadzanych przed kliniką, chociaż na szyi nosiła kołnierz ortopedyczny i siedziała na wózku inwalidzkim.

Jedyną rzeczą, jaką Susie dostosowała do swojej choroby, była data jej ślubu. Ona i Andrew pobrali się szybciej, niż planowali. Andrew świetnie wyglądał w smokingu, zaś ona aż promieniała ze szczęścia w pięknej sukni ślubnej, kiedy składała przysięgę, leżąc na szpitalnym łóżku.

Dwa tygodnie po ślubie Susie Calvey Martin zmarła w wieku dwudziestu dwóch lat.

Jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana;

jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana.

I w życiu więc, i w śmierci należymy do Pana.

(Rz 14,8)

***

Susie często powtarzała, że energię życiową i przedsiębiorczość ma po tacie. Kiedy poznałem Joe Calveya, zrozumiałem, co miała na myśli. W żadnym podręczniku nie piszą niestety, co powiedzieć rodzicowi, który właśnie stracił dziecko. Ani Marilisa, ani ja nigdy nie zapomnimy spotkania z Joe podczas pogrzebu Susie. Poszliśmy tam, mając nadzieję, że będziemy mogli wspierać i pocieszać jej rodziców i rodzeństwo, ale Joe Calvey był w tym od nas o wiele lepszy. Oczywiście, było to smutne wydarzenie, ale on przemienił je w prawdziwą uroczystość. Ojciec, który przy każdej okazji chwalił się swoimi dziećmi, z wdzięcznością i dziękczynieniem mówił o córce – o jej wierze, walce z rakiem, o radości – przedstawiając jej życie i śmierć jako część Bożego planu.

Pozostałem w kontakcie z Joe. Spotykaliśmy się, kiedy tylko było to możliwe. Ten towarzyski mężczyzna jest właścicielem kilku niewielkich firm w San Antonio, ma bilety na najważniejsze mecze Spursów [San Antonio Spurs – amerykańska drużyna koszykarska występująca w lidze NBA – przyp. tłum.] i wydaje się znać oraz troszczyć o każdego, kogo spotka. Za każdym razem, gdy w naszej rodzinie pojawiało się nowe dziecko (Marilisa i ja mamy ich siedmioro!), przysyłał nam gratulacje. Zabrał mnie nawet kiedyś na mecz Spursów z Lakersami. Mieliśmy rewelacyjne miejsca. Wydawało mi się, że to Kobe Bryant [znany amerykański koszykarz, zawodnik Los Angeles Lakers – przyp. tłum.] będzie najbardziej znanym człowiekiem w hali sportowej, ale można było odnieść wrażenie, że jest nim Joe. Co kilka kroków ktoś go zatrzymywał albo on zatrzymywał kogoś i rozmawiał z nim o jego rodzinie i życiu.

Pewnego dnia Joe zatelefonował i powiedział, że chce zrealizować jeden z pomysłów Susie.

– Wiesz, jaka ona była, Shawn. Jeżeli na coś się uparła, to musiała to zrobić.

Zanim zdołałem cokolwiek odpowiedzieć, Joe pospiesznie kontynuował:

– Chciała ustanowić stypendium dla Aggies działających w ruchu pro-life. Nie zdążyła. Ale ja to zrobię. Co o tym sądzisz?

– Zróbmy to! To najlepszy sposób, żeby uczcić pamięć Susie. – Pomysł wydał mi się doskonały. Natychmiast przyszło mi na myśl kilkanaście nazwisk potencjalnych odbiorców takiego stypendium. – Mamy mnóstwo wolontariuszy, którzy będą go warci.

Joe ustanowił stypendium dla studentów i absolwentów Uniwersytetu Rolniczo-Mechanicznego w Teksasie, które miało być odtąd przyznawane rokrocznie pięciu osobom. W pierwszych latach ogłaszaliśmy nazwiska zdobywców nagrody imienia Susie podczas uroczystego obiadu na ponad tysiąc pięćset osób. Głos zabierały wówczas znane osobistości, takie jak Laura Ingraham, pułkownik Oliver North, Jeb Bush, Rick Santorum, Mike Huckabee czy Michelle Malkin. Każda z tych osób była głęboko poruszona przykładem i życiem Susie. I chociaż na każdym z tych uroczystych obiadów obecni byli tak słynni mówcy, każdy najlepiej zapamiętywał postać Joe Calveya wręczającego pięć stypendiów.

Pasja, z jaką Joe zaangażował się w ufundowanie stypendium, zainspirowała mnie do zorganizowania ogólnokrajowej nagrody dla studentów zaangażowanych w ruch pro-life oraz kampanię „40 dni dla życia”. „Stypendium 4040” wynosi 4 040 dolarów i stanowi wspaniały sposób uczczenia ruchu pro-life, jak również – zachęcając wartościowych studentów do działania – zadbania o jego przyszłość. Zabierając się za zorganizowanie stypendium, zadzwoniłem do Joe, żeby poprosić go o kilka technicznych wskazówek, jako że miał już wówczas kilkuletnie doświadczenie. Jeszcze nie skończyłem mówić, kiedy przerwał mi, oznajmiając:

– W pierwszym roku to ja będę sponsorem. Dokąd mam przesłać czek?

Susie miała rację: przebojowość miała po swoim tacie.

Susie Calvey zaangażowała się w ruch pro-life, ponieważ zaprosiliśmy ją, a ona była otwarta na to, co Bóg miał dla niej w planie. Joe Calvey zaangażował się, zainspirowany działalnością swojej córki, którą kochał i którą utracił z powodu choroby nowotworowej. Po jej śmierci dowiedział się, ile zrobiła dla ruchu pro-life na teksańskim uniwersytecie. Dowiedział się również o sześciorgu dzieci, które żyły dzięki niej. Joe zawsze był za życiem. Kiedy stracił Susie i zobaczył, czego ona dokonała w swoim krótkim życiu, zrozumiał, że to właśnie owych sześcioro dzieci stanowiło podsumowanie miłości jego córki do Boga i jej umiłowania życia, a to zachęciło go do kontynuowania pracy, którą ona rozpoczęła. Z wielkim entuzjazmem zaangażował się więc w ruch pro-life.

Matki tamtych sześciorga dzieci nie znają Susie ani Joe, ciebie czy mnie; nie znają historii Susie ani twojej historii. Ale Bóg ją zna. Jeśli z wiarą występujemy publicznie, dążąc do położenia kresu aborcji tam, gdzie mieszkamy, On wykorzysta również historie naszego życia.

Chociaż Susie zmarła, mając zaledwie dwadzieścia dwa lata, jej przedwczesna śmierć nie przeszkodziła Bogu wykorzystać danego jej krótkiego czasu, by pomóc zakończyć proceder aborcyjny. Jej piękne życie świadczy o tym, że nigdy nie jesteśmy zbyt młodzi, aby powiedzieć: „Wchodzę w to!”, zaś reakcja Joe pokazuje, że nigdy nie jest za późno, by stać się częścią początku końca aborcji.

Nie pozwólcie, by przytłaczający wydźwięk aborcji sparaliżował wasze działania. Nie myślcie, że ponieważ do tej pory nie zrobiliście wystarczająco dużo, nie możecie zacząć właśnie teraz. A jeśli martwicie się, że jesteście za starzy albo za młodzi, albo zbyt zmęczeni, przypomnijcie sobie Susie i Joego Calveyów. Ucieknijcie od zgiełku świata, wyciszcie się, pomódlcie i nie bójcie się powiedzieć: „Wchodzę w to!”.

Pan światłem i zbawieniem moim:

kogóż mam się lękać?

Pan obroną mojego życia:

przed kim mam się trwożyć?

(Ps 27,1)

Święty Boże, Ty i tylko Ty znasz liczbę dni, które spędzimy na tej ziemi. Pomóż mi, Panie, poświęcić mój czas i wszystkie moje wysiłki rzeczom najważniejszym, mającym wieczną wartość w Twoich oczach. Daj mi odwagę, Panie, abym żył z nastawieniem: „Wchodzę w to!”. Amen.

DZIEŃ TRZECI

Faktura

Odwaga nie jest po prostu tylko jedną z cnót, lecz formą każdej cnoty

w momencie wystawienia jej na próbę.

C.S. Lewis

Nie mogłem spać. Słowa tamtej kobiety nie dawały mi spokoju. Zapytałem ją, dlaczego zaangażowała się w ruch pro-life. Muszę się jeszcze nauczyć, że możliwości odpowiedzi na to pytanie jest bez liku.

Atmosfera była radosna. Wygłosiłem właśnie przemówienie na bankiecie wydanym dla centrum położniczego i gawędziłem sobie miło z kilkoma pracownikami oraz ochotnikami, podczas gdy obsługa hotelowa składała krzesła i sprzątała salę. Właśnie wtedy zadałem to pytanie jednej z pracownic ośrodka położniczego. Widoczny na jej twarzy wyraz radości przygasł. Spojrzała na mnie uważniej i łagodnym głosem udzieliła mi odpowiedzi, która uświadomiła mi, dlaczego wszyscy jesteśmy zaangażowani w ruch pro-life.

Opowiedziała mi, jak pracowała niegdyś w wielkim ośrodku aborcyjnym Planned Parenthood w pobliżu dużego miasta. Nie widziała wówczas nic złego w swojej pracy polegającej na prowadzeniu księgowości i wypełnianiu innych zadań administracyjnych, które – jak sądziła – nie miały nic wspólnego z tym, co się działo w sąsiednich salach, gdzie przeprowadzano aborcje.

– Ale pewnego dnia wszystko zmieniło się w oka mgnieniu – mówiła. – Siedziałam przy biurku. Otworzyłam pocztę elektroniczną, a w niej mail z fakturą z miejscowej kostnicy na trzysta pięćdziesiąt dolarów.

Kiedy to mówiła, na jej twarzy malowało się coraz większe wzburzenie.

W chwili, w której czytała fakturę, dotarła do niej cała rzeczywistość aborcji:

– Wypisana pogrubionym drukiem nazwa usługi była jak cios prosto w serce: „USŁUGA KREMACJI STU PIĘĆDZIESIĘCIU FUNTÓW ODPADÓW MEDYCZNYCH”.

Serce mi zamarło. Kobieta spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała:

– Wiesz, Shawn, kiedy tak wpatrywałam się w tę fakturę, zadałam sobie pewne pytanie. Odpowiedź na nie była pierwszym krokiem w kierunku zaangażowania się w ruch pro-life.

Byłem pewien, że chodziło o to samo pytanie, które teraz sam sobie zadawałem, słuchając jej. Poczułem narastający ucisk w żołądku.

– Pytanie, które przeszyło moje serce, brzmiało: ile dzieci musiało zostać abortowanych, żeby ilość „odpadów medycznych” wynosiła aż sto pięćdziesiąt funtów?

Ani ona, ani ja nie znaliśmy odpowiedzi...

Pytanie to sprawiło, że kobieta ta zrezygnowała z pracy w przemyśle aborcyjnym. Zatrudniła się w miejscowym ośrodku położniczym, żeby pomagać kobietom potrzebującym pomocy i witać na świecie nowo narodzone dzieci. Całkowicie zaangażowała się w ochronę życia.

Tamtej bezsennej nocy nie mogłem przestać myśleć o pytaniu zadanym przez tę pracownicę ośrodka położniczego. Rozmyślałem o tym, w jaki sposób wiąże się ono z fundamentalną przyczyną, dla której modlimy się, organizujemy czuwania i nie ustajemy w naszej pracy: aborcja zabija dzieci, a kiedy już się to dokona, trzeba w sposób profesjonalny pozbyć się ich szczątków.

Często myślę o tamtej kobiecie, słysząc reklamy Planned Parenthood lub widząc ich świetnie zaprojektowane materiały promocyjne. Tworzą je firmy zajmujące się graficzną reklamą internetową, więc wyglądają one i brzmią bardzo profesjonalnie i pozytywnie. Jednakże pracownicy Planned Parenthood widzą od wewnątrz, co naprawdę dzieje się w ich placówkach, a rzeczywistość w klinikach aborcyjnych nie może być tak jednoznaczna i ogólnikowa, jak przedstawia ją Planned Parenthood. Na zewnątrz widać błyszczące, pełne okrągłych frazesów broszury wyliczające całą listę zalet aborcji; wewnątrz natomiast kryje się brutalna rzeczywistość makabrycznych działań, jakie musi podejmować firma świadcząca tego typu usługi. Szerokie pojęcia, takie jak „wybór”, „opieka medyczna” czy „prywatność”, nie figurują na fakturach takich jak tamta.

Dużo podróżuję i podczas podróży słyszę wiele historii opowiadanych przez wspaniałych ludzi starających się, by zakończył się proceder aborcji. Do kolekcji tych opowieści dołączyłem właśnie historię tamtej kobiety. Jej świadectwo przypomina, że bez względu na to, jak sprytnie propaguje się „wybór” aborcji, jak profesjonalnie formułuje się teksty w broszurach reklamowych albo jak mocno ktoś wierzy napisanym tam słowom, cała prawda o tym, czym w istocie jest aborcja, ostatecznie i tak wyjdzie na jaw. Możemy unikać tej prawdy bądź ją uznać, tak jak owa kobieta, kiedy przerażona patrzyła na trzymaną w ręce fakturę. W jej przypadku kartka papieru obnażyła prawdę.

Wiele osób popierających prawo do aborcji, w tym także wiele takich, które pracowały w przemyśle aborcyjnym, odwraca się od niego właśnie dlatego, że musiały żyć w jej plugastwie. Być może ciężko się o tym czyta, ale pomyślcie tylko o takim życiu! Wyobraźcie sobie moment, kiedy dociera do was, że macie swój udział w pozbywaniu się maleńkich szczątków ludzkich. Nasz ruch nawróconych grzeszników zmierza w jednym kierunku: odwraca od owej fasady, od ciemności ku światłu.

Ciekawe, że nikt nie czuje się niezręcznie, słysząc o działaniach ośrodka położniczego, choćby tego, w którym pracuje obecnie tamta kobieta. Któż mógłby się zdenerwować czy poczuć zaatakowany w miejscu, gdzie oferuje się darmową ultrasonografię czy pieluszki? Działalność ta ze swej natury jest czysta i taka właśnie musi być, żeby była skuteczna. Z drugiej strony natura aborcji – pomimo nieustających wysiłków agencji reklamowych usiłujących przedstawić ją jako spokojną, atrakcyjną i pełną współczucia – jest w istocie obrzydliwa, gdyż jej „sukces” opiera się na zabijaniu dzieci.

Chociaż przyjęcie postawy pro-life jest całkowicie logiczne, to jednak może się okazać bardzo trudnym w realizacji zadaniem, które spotykać się będzie z mocnym oporem i które wymaga odwagi, jako że aborcja to potężny wróg. Aborcja to nie odległe wspomnienie zapisane na kartach podręczników historii; to ogromny, dochodowy przemysł obecny tu i teraz, na całym świecie. Ale możemy odpowiedzieć temu nieprzyjacielowi w naszych wspólnotach i miejscach zamieszkania. To dlatego wiele osób porzucających przemysł aborcyjny (jak kobieta, której historię właśnie opowiedziałem) angażuje się w ruch pro-life. Podejmują się tego, ponieważ lepiej niż ktokolwiek inny wiedzą, że aborcja zabija dzieci. Wiemy też, że możemy zaufać Bogu i coś w tej kwestii zrobić.

Kiedy jako nastolatek po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, na czym polega aborcja, poczułem, że muszę coś z tym zrobić. To „coś” może się jednak wiązać z byciem wyśmianym albo z chwilą krępującej ciszy, jaka zapada, kiedy zapraszasz swoich kolegów do uczestnictwa w jakiejś akcji pro-life. Twoja postawa może nawet wywołać pewne napięcie podczas rodzinnego obiadu w Święto Dziękczynienia. Co więcej, może cię wiele kosztować. Ale warto znieść zarówno owo skrępowanie, jak i napiętą sytuację. Tamta kobieta uznała, że warto taki koszt ponieść. Odrzuciła wszelkie wątpliwości, wstała zza biurka, porozmawiała ze swoim szefem i rzuciła pracę w ośrodku aborcyjnym. Wystarczyło jej tylko spojrzenie na jeden z rachunków, które miała tego dnia zapłacić. Miała odwagę podjąć wyzwanie, jakie aborcja rzuca każdemu z nas, i ująć się za tymi, którzy sami nie mogą się obronić.

Jestem przekonany, że owa faktura zmieniła życie owej kobiety, gdyż pokazała jej, do czego zdolny jest człowiek bez Boga. Kiedy sami zezwalamy sobie na decydowanie o prawach innych, wówczas nie ma granic zła, jakie możemy popełnić. Społeczeństwa, które odmawiają praw jednostkom, zazwyczaj robią to w imię dobra. Problem polega na tym, że bez Boga korzystają ze swojej autonomii, by zdefiniować, co jest „dobre” dla innych, i uciekają się do przemocy – słownej bądź fizycznej – żeby wprowadzić swoje postanowienia w życie. Jak to ujęła Flannery O’Connor, „gdy nie mamy wiary, kieruje nami czułostkowość. A czułostkowość prowadzi do komory gazowej”.

Nie miewam kłopotów z zasypianiem i bez problemu wstaję wcześnie rano – nie dlatego, że jestem osobą tak zdyscyplinowaną, ale dlatego, że lubię kawę. Wczesne wstawanie powoduje, że zazwyczaj o dziewiątej trzydzieści wieczorem już zasypiam. Ale tamtego wieczoru, po rozmowie z tą kobietą, która uważnie przyjrzała się fakturze, nie mogłem zasnąć. Wciąż myślałem o tamtych „odpadach medycznych”. Były to szokujące słowa, które rozdarły mi serce i kazały pomyśleć o mojej żonie i dzieciach. Sprawiły, że postanowiłem być lepszym mężem i ojcem. Zmotywowały mnie też do poświęcenia więcej czasu na modlitwę.

Naszej kulturze potrzebne jest uzdrowienie i miłość, które biorą początek w naszych rodzinach. Nie możemy pozwolić, żeby drastyczna natura aborcji odwracała naszą uwagę od rodziny; przeciwnie – powinna nas ona kierować ku rodzinie i skłaniać do poświęcania się dla jej dobra. Dopiero mając tak ustawione priorytety, musimy zmierzyć się z rzeczywistością aborcji i coś w tej kwestii zrobić.

Każdego roku na całym świecie przeprowadza się prawie pięćdziesiąt sześć milionów aborcji[4] i można odnieść wrażenie, że wszelkie wysiłki pro-life ani trochę nie przyczyniają się do osłabienia tego procederu. Ale, jak sami przekonacie się, czytając zamieszczone w niniejszej książce opowieści, za każdym razem ratuje się jedno konkretne życie. Możecie modlić się, przybliżać swoje rodziny do Boga i trwać w gotowości, by publicznie, z wiarą wystąpić, jeżeli On powoła was do podjęcia jakichś działań w ruchu pro-life, tak jak tamta kobieta.

Proceder aborcji zakończy się, jeśli wytrwamy – w modlitwie, w harcie ducha oraz w pamiętaniu o tym, jak wielkim jest ona złem. Musimy wiedzieć, kim jest nasz nieprzyjaciel, i nie zapominać, że walczymy ze złem. Wyraźna świadomość mroku powinna przybliżać nas do Światła, do Stwórcy życia. Tak właśnie stało się w przypadku tamtej pracownicy ośrodka aborcyjnego, a także setek innych, którzy zdecydowali się porzucić przemysł aborcyjny.

Faktura wystawiona za pozbycie się „odpadów medycznych” nie jest znakiem rozpaczy, lecz ukazuje zwycięską moc Chrystusa. To niespodziewane spotkanie przypomniało mi, o co – i o kogo – walczymy.

Zatem dzisiaj zadaję wam to samo pytanie: co sprawiło, że zaangażowaliście się w ruch pro-life? A jeśli jeszcze nie zrobiliście tego kroku, to jakie pytanie pomogłoby wam pokonać ostatnią barierę? Rozważcie to podczas cichej modlitwy i odpowiedzcie w obecności Boga.

(...) to jedno [czynię]:

zapominając o tym, co za mną,

a wytężając siły ku temu, co przede mną,

pędzę ku wyznaczonej mecie,

ku nagrodzie, do jakiej Bóg wzywa w górę, w Chrystusie Jezusie.

(Flp 3,13-14)

Boże, Ty potrafisz przemawiać do nas na tyle sposobów, których się nawet nie spodziewamy. Proszę, abyś przemawiał do mnie na każdy sposób, jaki tylko wybierzesz, aby pomóc mi pokonać wszelkie bariery oddzielające mnie od służby Tobie i życiu nienarodzonych. Dopomóż mi, abym się nie bał porzucić tego, co bezpieczne i wygodne, by służyć Tobie. Nie pozwól, aby zakłopotanie czy zdenerwowanie przeszkadzały mi w obronie tego, co słuszne. Amen.

DZIEŃ CZWARTY

Ruch nawróconych

Ciągle organizują te swoje czterdziestodniowe

dokuczliwe protesty. Trochę to głupie.

Abby Johnson,

była dyrektorka kliniki Planned Parenthood

Nasza kultura ma obsesję na punkcie etykietek. Mamy istną etykietową gorączkę. Kiedy wspierasz jakąś sprawę, twoi oponenci albo media natychmiast przyklejają ci etykietkę. Być może nawet mówią rzeczy, które zdumiewają samego ciebie, na przykład, że nienawidzisz jakiejś grupy ludzi, więc trzeba cię powstrzymać. Takie ostrożne podejście do życia jednych uciszyło, innych zaś zmęczyło. Ale o wiele gorzej, że ograniczyło również serce i umysł człowieka do zwykłej oskarżycielskiej pyskówki. Wyklucza ono także możliwość przeżycia innego wspaniałego ludzkiego doświadczenia: bycia w błędzie. Jest to doświadczenie absolutnie niedoceniane w dzisiejszych czasach, a przecież wszyscy błądzimy, gdyż jesteśmy grzesznikami. Bóg jednak potrafi uporać się z błędem. On zmienia świat, posługując się właśnie tymi, którzy uznają, że są w błędzie. Jeśli nie wolno nam przyznać, że się mylimy, ani postrzegać samych siebie jako grzeszników, którymi wszak jesteśmy, to żaden poziom poprawności politycznej ani żadna etykietka nie będą w stanie nas zadowolić i niestety nasze tkwienie w błędzie będzie zawsze „winą kogoś innego”.

Zdarzyło mi się kiedyś w San Francisco rozmawiać z pewną kobietą popierającą aborcję (jest takich dość sporo). Powiedziała, że nie mam prawa sprzeciwiać się aborcji, ponieważ jestem mężczyzną i to w dodatku białym! Cóż, niewiele mogłem w obu tych kwestiach zrobić... Zapytałem ją, co dokładnie powinienem w takim razie sądzić o aborcji.

– Nic – odpowiedziała. – Jesteś supremacjonistą płciowym. Twoje wypowiedzi czy opinie nie mają żadnego znaczenia.

– Jestem płciowym... kim?

– Supremacjonistą – powtórzyła spokojnie.

Pokonany spuściłem głowę i potwierdziłem:

– Wiesz, masz rację. Rzeczywiście jestem supremacjonistą płciowym. Taki tytuł mam wypisany na wizytówce. Chcesz zobaczyć?

Przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu, po czym oboje parsknęliśmy śmiechem. Dostrzegła, że próbuję rozluźnić atmosferę.

„Supremacjonista płciowy” to w końcu tylko kolejna etykietka. Wszystkie te etykietki bardzo dzielą ludzi. W rezultacie nie prowadzimy sensownych rozmów, w których wymienialibyśmy argumenty „za” i „przeciw” oraz dyskutowali o istocie sprawy; przeciwnie – sprowadzamy wszystko do wymiaru osobistego, wymieniamy obelgi i etykietki.

Stereotyp osoby pro-life zakłada, że jest to przekonany o swej nieomylności chrześcijanin, który usiłuje narzucić innym swoje poglądy religijne i mówi im, jak mają żyć. Ale moi znajomi proliferzy zupełnie nie pasują do tego opisu. Nie jesteśmy grupą złożoną ze świętych, lecz z grzeszników. Stosunek naszego ruchu do aborcji nie jest świętoszkowaty, nie może wyobrażać go wyniosła wieża z kości słoniowej. Wprost przeciwnie. Najgłośniej orędują za życiem kobiety, które poddały się aborcji, a także mężczyźni, którzy wywierali naciski i przekonywali swoje partnerki oraz płacili za aborcję. Mocno rozbrzmiewa również głos pracowników ośrodków aborcyjnych, którzy doradzali, popierali i sprzedawali usługi aborcyjne, a nawet lekarzy, którzy je wykonywali.

To właśnie są głosy ruchu pro-life. Nie należą one do chrześcijan przekonanych o własnej nieomylności, ale do jawnych grzeszników. Jesteśmy ruchem nawróconych grzeszników, a taka organizacja może być tylko ruchem nadziei. Nauczyłem się tego z pierwszej ręki jako uczeń pierwszej klasy liceum. W mojej szkole pracowali wspaniali irlandzcy księża, którzy zachęcili mnie do wzięcia udziału w wydarzeniach pro-life organizowanych przez największy kościół baptystów, Green Acres Baptist w Tyler w Texasie, niewielkim mieście, gdzie chodziłem do szkoły. Nigdy wcześniej nie byłem w kościele baptystów. Będąc katolikiem, po raz pierwszy zetknąłem się tam z potężnym zjednoczeniem chrześcijan w ruchu pro-life.

W kościele tym uważnie przysłuchiwałem się wystąpieniu zaproszonej prelegentki – Carol Everett. Przed nawróceniem Carol prowadziła cztery ośrodki aborcyjne w okolicy Dallas. Uderzyła mnie, wówczas nastolatka, szczerość, z jaką opisywała swoją pracę. Otwarcie mówiła o okłamywaniu kobiet, zarabianiu pieniędzy i ukrywaniu każdej kobiety, która wybrała życie, przed osobami modlącymi się przed kliniką. Chciała złamać morale modlących się proliferów.

Gdy tak słuchałem nawróconej dla sprawy pro-life Carol, nie miałem pojęcia, że pewnego dnia zobaczę, jak inna dyrektorka kliniki aborcyjnej Planned Parenthood wchodzi do mojego biura z odmienionym sercem. To właśnie Abby Johnson wypowiedziała słowa zamieszczone w motto tego rozdziału: Abby – zwolenniczka aborcji, Abby – sprzed swojego nawrócenia. Przez sześć lat obserwowałem, jak wchodzi do swojej kliniki i wychodzi z niej, aż wreszcie pewnego dnia niespodziewanie przyszła do naszego biura mającego siedzibę po sąsiedzku. Usiadła i z płaczem wyznała, że w końcu uświadomiła sobie całą prawdę o dziele, którego częścią była przez tak wiele lat, a następnego dnia zrezygnowała z pracy. Dzisiaj Abby Johnson jest jedną z najgłośniejszych obrończyń życia nienarodzonych (więcej o Abby Johnson w dalszych rozdziałach książki).

Będąc w liceum, widziałem film o nawróceniu Normy McCorvey, która zanim została obrończynią życia, reprezentowała prawo kobiet do aborcji jako „Roe” w słynnym procesie Roe przeciw Wade. Studiując na teksańskim Uniwersytecie Rolniczo-Mechanicznym, bałem się zaangażować w rozmowy z potencjalnymi pacjentkami przed kliniką aborcyjną, dopóki nie usłyszałem wypowiedzi pięciu kobiet po aborcji, które dzieliły się swoimi wstrząsającymi świadectwami. To właśnie ich historie dodały mi odwagi do posługi przed kliniką.

Doktor Bernard Nathanson, założyciel NARAL Pro-Choice America – najstarszej w Stanach Zjednoczonych organizacji popierającej aborcję – był jednym z pierwszych lekarzy aborterów, którzy przeżyli nawrócenie. Bezpośrednim powodem jego decyzji stał się film przedstawiający aborcję, który sam nakręcił za pomocą aparatu USG.

Sue Thayer, Jewels Green, Ramona Trevino... – lista nawróconych jest naprawdę długa!

Ruch pro-life jest ruchem nadziei, ponieważ tworzą go nawróceni. I dlatego pomimo tego, że aborcja jest zalegalizowana w Stanach Zjednoczonych już od kilku dekad, więcej w nim teraz rozmachu niż kiedykolwiek wcześniej – od kobiet, które poddały się aborcji, po mężczyzn, którzy do tego zachęcali, lekarzy, którzy przeprowadzali zabiegi, i ludzi, którzy w którymś momencie swojego życia opowiadali się za prawami aborcyjnymi. Jak się wydaje, brama nawrócenia otwiera się tylko w jedną stronę. Nie słyszałem o kobietach, które wychodzą za mąż, rodzą dzieci, działają w grupach pro-life, a następnie dochodzą do wniosku, że powinny zająć się kierowaniem placówką Planned Parenthood. Nie znam lekarzy, którzy żałowaliby, że nie zajęli się przeprowadzaniem aborcji zamiast pracować na polu onkologii, radiologii czy w innej dziedzinie medycyny. „Żałuję, że poddałam się aborcji” – to jeden z najczęstszych transparentów, jakie można zobaczyć podczas czuwań organizowanych przez „40 dnia dla życia”. Byłem w ponad czterystu pięćdziesięciu naszych siedzibach na całym świecie i jeszcze nigdzie nie zdarzyło mi się usłyszeć: „Żałuję, że nie poddałam się aborcji”.

Ta przemiana serc i umysłów dokonuje się tylko w jedną stronę, ponieważ to sam Bóg otwiera nas, żebyśmy mogli zmienić siebie i stać się nowymi ludźmi. Jezus mówił po prostu: „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!” (Mk 1,15). Ruch pro-life odzwierciedla tę wspaniałą rzeczywistość, jak żaden inny w naszej kulturze. Powinno to napawać nas wielką nadzieją.

Około jednej czwartej lokalnych liderów kampanii „40 dni dla życia” stanowią kobiety, które poddały się aborcji. Niekiedy prowadzą one czuwania przed budynkiem tej samej kliniki, w której kilka lat wcześniej miały zabieg. To, że teraz są liderkami naszego ruchu, ukazuje łaskę Bożą, jak również powody, dla których wychodzimy z modlitwą przed ośrodki aborcyjne. Ich obecność przypomina nam, dlaczego tak ważne jest, żebyśmy tam byli, kiedy jakaś kobieta wychodzi po zabiegu – żeby ofiarować jej pociechę i radę. To jest nadzieja, jaką znaleźć można wyłącznie w ruchu konwertytów.

Nasza obecność na chodniku przed kliniką aborcyjną to ostatni znak nadziei dla dziecka i pierwszy znak miłosierdzia dla kobiety. Język ciała, pocieszające słowa, a nawet milczenie, kiedy ona spodziewa się osądu – to rzeczy, które zapamięta na zawsze. O jednej rzeczy przekonaliśmy się z całą pewnością: kobiety nigdy nie zapomną dnia swojej aborcji. Będą pamiętać aborcję, jak również naszą obecność tam. Być może nie ocali ona dziecka, ale może posłużyć jako furtka do procesu uzdrowienia kobiety w przyszłości – pięć, dziesięć, a może nawet trzydzieści lat później... Wiem o tym, ponieważ kobiety po aborcji wielokrotnie mi o tym mówiły.

Najbardziej skutecznym narzędziem, którego diabeł używa, żeby nas zaatakować, jest zniechęcenie. Przyznaję, że wielokrotnie wpadałem w ową pułapkę. Irlandzki cynik tkwiący w mojej duszy uważa, że jeśli chodzi o położenie kresu procederowi aborcji, to liczba Wielkich Piątków znacznie przewyższa liczbę Niedziel Zmartwychwstania. Ale to właśnie w Wielki Piątek dokonuje się całe dzieło – to wtedy Bóg zbawia nas, oddając samego siebie. I zawsze potem następuje Niedziela Zmartwychwstania.

Nawet w chwili największej słabości Jezus nawrócił złoczyńcę. Ledwie mógł oddychać, a mimo to otworzył bramy wieczności dla człowieka skazanego na śmierć. Daje nam nadzieję, ponieważ nie przyszedł „powołać sprawiedliwych, ale grzeszników” (Mt 9,13). Skruszony łotr na Kalwarii przypomina nam, że musi nami kierować żarliwa troska o dusze innych, bez względu na to, jak bardzo czujemy się zmęczeni czy zniechęceni. Przy czym gorliwość nie czyni z człowieka radykała czy fanatyka, ale kogoś, kto odróżnia się od tych, którzy charakteryzują się „ostrożnym” podejściem do życia. I właśnie kogoś takiego – uczciwego i życzliwego – szuka naprawdę wiele osób, które przeszły aborcję albo które pracują w przemyśle aborcyjnym.

Kiedy szukamy Bożego miłosierdzia, nie uciekamy się do retoryki czy usprawiedliwiania, tylko patrzymy na nasze grzechy. Widzimy je takimi, jakie są, błagamy o wybaczenie i postanawiamy się zmienić. Zmiana ta przychodzi od Chrystusa i czyni nas wolnymi. Taką wolność widać u tysięcy nawróconych liderów ruchu ­pro-life – ruchu mającego swe źródło w nadziei.

Jak powiedział G.K. Chesterton, „nadzieja zaczyna świtać już dziesięć minut po tym, jak wydawała się nam całkowicie stracona”. My dostrzegamy tę nadzieję w ruchu pro-life. Od ciebie natomiast zależy rozeznanie, na czym polega twoja rola.

(...) ci, co zaufali Panu odzyskują siły,otrzymują skrzydła jak orły:biegną bez zmęczenia,bez znużenia idą.

(Iz 40,31)

Boże nadziei, dziękuję Ci za nadzieję, którą dajesz wszystkim pokutującym i pokładającym ufność w Tobie dla naszego zbawienia. Dziękuję Ci, że w ruchu pro-life jest tylu ludzi niegdyś uwikłanych w aborcję, a dziś broniących życia. Uczyń mnie narzędziem Twojej nadziei w tym poranionym świecie. Amen.

DZIEŃ PIĄTY

Lunche z nafciarzem

Ameryki nie zbudowano na strachu. Amerykę zbudowano na odwadze,

na wyobraźni oraz na nieprzepartej determinacji,

aby robić to, co trzeba.

prezydent Harry Truman

– Dzień dobry, panie Ogden. Nazywam się Shawn Carney. Jestem studentem ostatniego roku Uniwersytetu Rolniczo-Mechanicznego w Teksasie i właśnie zacząłem pracę na część etatu w The Coalition for Life.

– No i dobrze. Czego chcesz? – zapytał Emil Ogden.

Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć śmiechem na taką reakcję, chociaż on mówił całkiem serio.

– Carney to irlandzkie nazwisko – powiedział to takim tonem, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że co prawda to jeszcze nie najgorzej, ale i nic wielkiego.

– Tak, rzeczywiście. Na drugie mam Doyle. To po mamie.

– Shawn Doyle Carney – litości! Co studiujesz?

– Historię i filozofię.

– O! O tym mogę porozmawiać – odpowiedział.

– Mam zamiar po uzyskaniu licencjatu pójść do szkoły prawniczej. Mam dwadzieścia jeden lat. W tym roku ożeniłem się i oboje chcemy mieć dużo dzieci.

– No cóż – odparł. – O tym też mogę z tobą porozmawiać. W porządku. Jak na razie wydajesz się całkiem do rzeczy. Chodźmy na lunch.

Był to pierwszy z wielu moich lunchów z weteranem drugiej wojny światowej, który stał się moim mentorem i przyjacielem. Był lipiec 2004 roku.

Pan Ogden bardziej przypominał postać z jakiejś powieści niż żywego człowieka. Jego dzieci często żartowały, że jego życie przypomina życie Forresta Gumpa, tocząc się od jednej przygody do drugiej. Dorastał w okresie Wielkiego Kryzysu. Jego ojciec porzucił rodzinę, która odtąd z trudem wiązała koniec z końcem. Kiedy Japończycy zaatakowali Pearl Harbor, Emil wstąpił do marynarki. Po wojnie skupił się na tym, co kochał, zapewniając byt swojej świeżo poślubionej żonie ­Clementine, troszcząc się o swoją młodą rodzinę i oddając się grze w ­baseball. Będąc świetnym sportowcem, grał w drużynach drugoligowych, co wiązało się z częstymi podróżami, ale nie było, niestety, zajęciem dobrze opłacanym. Po jednym z wyjazdowych meczów, gdy rozmawiał przez telefon ze swoją żoną, Bóg wskazał mu wyraźnie kierunek, w jakim odtąd miało podążać jego życie. Clementine pochodziła z rodziny o niemieckich korzeniach, dlatego bezpośrednie stawianie sprawy przychodziło jej w sposób naturalny: „Możesz być mężem albo bejsbolistą, Emilu. Ale musisz wybrać jedno albo drugie”.

– I to był koniec mojej kariery baseballowej – ze śmiechem oznajmił pan Ogden.

Wrócił do domu, do Clementine. Z czasem urodziło im się sześcioro dzieci. Ciężko pracował, żeby odnieść sukces w przemyśle naftowym. Zdarzało mu się nawet chodzić od jednego wiejskiego domku do drugiego i próbować sprzedać dzierżawy niewielkich pól naftowych.

Pan Ogden uważał się za eksperta od porażek. Czternaście razy robił odwierty w poszukiwaniu ropy, za każdym razem bezskutecznie. Wielu przyjaciół doradzało mu znalezienie sobie innej pracy, ale on nie poddawał się. Dopiero będąc człowiekiem w średnim wieku, znalazł złoże naftowe. Był to jego piętnasty odwiert.

Wytrwałość była motywem przewodnim życia Emila. Nigdy nie przestawał wierzyć w siebie ani w innych i zawsze kierował się wiarą w Boga. Kiedy dobrze mu się wiodło, rozdawał pieniądze; kiedy zaś źle mu się powodziło, przypominał sobie, skąd pochodzi.

– Jestem nafciarzem – powiedział podczas naszego pierwszego lunchu, po czym plasnął dłonią w stół. – W biznesie naftowym to oznacza, że wiercę za ropą tam, gdzie inni by nie wiercili, w miejscu, gdzie nie odkryto jeszcze żadnego pola roponośnego.

– A co pan robi, kiedy pan wierci, a tam wcale nie ma ropy? – zapytałem.

– Tracę kupę forsy! – odparł ze śmiechem.

– Czyli jeśli natrafi pan na ropę, to ma pan co jeść, a jeśli nie, to głód zagląda panu w oczy?

– Właśnie tak. Dlatego nadal pracuję. Ja nazywam to pracą, ale inni powiedzieliby, że jestem zawodowym hazardzistą. Prawda jest taka, że w tym kraju, jeżeli ciężko pracujesz, ufasz Bogu i kochasz swoją rodzinę, to możesz zrobić wszystko. Dlatego aborcja jest takim przekleństwem dla tego wspaniałego narodu – ona zabija wszelką nadzieję i możliwości. Pęka mi serce, gdy o tym myślę. I bez względu na to, co mówią politycy, jest to kluczowy problem moralny mojego i twojego pokolenia.

* * *

Pierwszy raz poszedłem z panem Ogdenem na lunch tydzień po tym, jak zamieniłem pracę wolontariusza w miejscowej organizacji pro-life The Coalition for Life na pracę na część etatu. Zatrudniona była tam również moja dopiero co poślubiona żona Marilisa.

Po lunchu z Emilem wróciłem do biura, gdzie zastałem Marilisę przeglądającą statystyki aborcyjne. Zauważyła wzrost liczby zabiegów przerywania ciąży w miejscowym ośrodku Planned Parenthood w 2004 roku. Wiedzieliśmy, że wkrótce wrócą z przerwy wakacyjnej studenci i ilość aborcji w sposób nieunikniony wzrośnie jeszcze bardziej. David Bereit, nasz porywający lider, zwołał zebranie wszystkich pracowników, żeby przedyskutować, co moglibyśmy zrobić jesienią, aby zapobiec wzrostowi tej liczby. Podczas spotkania wspomniał, że w Biblii wielkie znaczenie ma robienie czegoś przez czterdzieści dni z rzędu. Czterdzieści dni to okres, który co chwilę pojawia się w Piśmie Świętym, i to zarówno w Starym, jak i w Nowym Testamencie. David głośno zastanawiał się, co by było, gdybyśmy kwestię położenia kresu aborcji zawierzali Bogu przez czterdzieści dni. Pomodliliśmy się, siedząc wokół starego drewnianego stołu. Po godzinnej modlitwie David, Marilisa, ja i jeszcze jedna osoba postanowiliśmy podjąć kampanię „40 dni dla życia”, polegającą na modlitwie, poście, zorganizowaniu pomocy oraz czuwaniu modlitewnym przez całą dobę każdego dnia. O tym, jak Pan Bóg działał, inspirując nas do zorganizowania pierwszej tej kampanii można przeczytać w książce zatytułowanej 40 Days for Life (40 dni dla życia).

Tamta pierwsza kampania zakończyła się ogromnym sukcesem i przyczyniła się do obniżenia liczby aborcji wykonywanych w miejscowym ośrodku o dwadzieścia osiem procent. Ale kiedy dobiegła końca, wydawało nam się, że już jest po wszystkim. Nie przyszłoby nam do głowy, że jeszcze kiedyś usłyszymy hasło „40 dni dla życia”. Byliśmy absolutnie zaskoczeni, kiedy taka sama akcja ruszyła w Dallas w Teksasie oraz w Green Bay i Madison w Wisconsin. Następnie obserwowaliśmy, jak Bóg posługuje się kampanią „40 dni dla życia” w kolejnych siedmiu miastach. Marilisa skompletowała pakiety szkoleniowe, które miały pomóc odpowiedzieć na wszystkie prośby o pomoc nadchodzące do nas zewsząd. Ja sam przemawiałem podczas kilku imprez rozpoczynających takie akcje. Wykorzystywano podczas nich nasze ulotki, na których zamieniano tylko nazwę miasta i wskazywano ośrodek aborcyjny, przed którym miało się odbyć czuwanie modlitewne. Zaczynało do mnie docierać, że gdy Amerykanie wezmą sobie sprawę aborcji do serca, to natychmiast coś z nią zrobią na szczeblu lokalnym.

Potem Bóg otworzył nasze oczy na nową sposobność rozszerzenia działalności pro-life. Tym razem chodziło o rekrutację i szkolenie lokalnych liderów przez internet. Przez kilka miesięcy David i ja omawialiśmy możliwości zorganizowania kampanii „40 dni dla życia” w skali całego kraju jesienią 2007 roku, zgadzając się ze sobą nawzajem i z naszymi żonami, że uczynimy ten akt wiary i zorganizujemy jedną kampanię o zasięgu ogólnokrajowym. Nie wiedzieliśmy, ile miast się zgłosi, ale liczyliśmy na przynajmniej dwadzieścia w całych Stanach Zjednoczonych. Przygotowując się do tego, przyglądaliśmy się różnym logo, stronom internetowym i innym kwestiom technicznym. Wyprodukowałem i poprowadziłem program w EWTN [Eternal Word Television Network − amerykańska katolicka stacja telewizyjna – przyp. tłum.], by pomóc wypromować naszą kampanię. Ponieważ nie spodziewaliśmy się, że „40 dni dla życia” będzie akcją kontynuowaną również później, nie mieliśmy osoby odpowiedzialnej za pozyskiwanie funduszy ani nie złożyliśmy wniosku o zwolnienie nas od podatku, ale przy pomocy prawnika udało nam się objąć kampanię ochroną prawną.

Odzew przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. Zgłaszali się zainteresowani ze wszystkich krańców kraju. The Coalition for Life zgodziła się pokryć wiele wydatków związanych z akcją, inne pokryliśmy z własnej kieszeni, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że to dopiero początek – sprawa będzie droga. Jednym z moich zadań było zdobywanie funduszy. Zacząłem od wykonania dwóch telefonów. Pierwszy z moich rozmówców zadeklarował pięć tysięcy dolarów, lecz nie mógł przekazać ich przed rozpoczęciem kampanii. Była to bardzo szczodra oferta, ale nie mogła pomóc nam w pokryciu kosztów, których spodziewaliśmy się jeszcze przed rozpoczęciem akcji.

Drugą rozmowę przeprowadziłem z Emilem Ogdenem.

– Musimy pójść na lunch i będę cię prosił o pieniądze – powiedziałem.

Roześmiał się i odpowiedział:

– Umówmy się na jutro.

– Dobrze. Sprawy toczą się bardzo szybko i najwyższa pora, żebym cię z nimi zaznajomił.

Przyszedłem na lunch o wiele za wcześnie i byłem bardzo zdenerwowany. Znaliśmy się już dobrze z Emilem, ale prawie nigdy nie rozmawialiśmy o pieniądzach, gdyż nie było takiej potrzeby. Zawsze hojnie wspierał The Coalition for Life, a ja absolutnie nigdy nie prosiłem go o tak wielką kwotę, jaka potrzebna była na pokrycie szacunkowych kosztów kampanii. Podczas jednego z naszych wcześniejszych lunchów pan Ogden powiedział mi, żebym przemógł swoją niechęć do proszenia go o pieniądze.

– Te dzieci umierają. Musimy zrobić dla nich, co tylko się da. Nie możecie kiepsko prowadzić kampanii i z całą pewnością nie można kiepsko kierować The Coalition for Life. Mam pieniądze i spodziewam się, że ludzie będą mnie o nie prosić. Moim obowiązkiem wobec Boga jest ich rozdawanie. Jeśli akurat nie będę mógł dać, to tego nie zrobię, ale ich zadaniem jest poprosić, a moim odpowiedzieć „tak” lub „nie”. Nie wstydź się więc prosić.

Przypomniałem sobie tamtą zachętę, kiedy patrzyłem, jak uśmiechnięty Emil wchodzi do restauracji ubrany jak zawsze w płaszcz, krawat i kowbojski kapelusz. Powiedziałem sobie, że to, czy da mi pieniądze czy nie, leży w Bożych rękach. Kiedy poprosiłem go o pięćdziesiąt siedem tysięcy dolarów, odparł:

– Przykro mi, ale nie mogę ci dać aż tyle, Shawn. Trochę teraz krucho z kasą. Ale mogę pomóc ci ruszyć z miejsca.

Powiedział, ile jest w stanie mi dać, i dodał:

– Jestem teraz w trudnej sytuacji. Nie mogę więcej. Gdybym mógł, zrobiłbym to, wierz mi. Potrzebujesz tych pieniędzy natychmiast, prawda? Okej, podrzucę ci dzisiaj czek.

Zgodnie z obietnicą pan Ogden przyszedł jeszcze tego samego lipcowego, skwarnego popołudnia i dokonał pierwszej darowizny na rzecz ogólnokrajowej kampanii „40 dni dla życia”. Czek opiewał na kwotę o pięć tysięcy dolarów wyższą niż ta, którą zadeklarował. Podobnie było trzy lata wcześniej, kiedy podarował nam dziesięć tysięcy dolarów na rozpoczęcie kampanii w ­College Station, spojrzał na nas, uśmiechnął się, uniósł brwi i życzył powodzenia.

Odmówiliśmy modlitwy i zabraliśmy się do roboty.

Jesienią 2007 roku zobaczyliśmy, jak Bóg przenosi „40 dni dla życia” do osiemdziesięciu dziewięciu miast w trzydziestu trzech stanach, a stamtąd (korzystając z podarowanych pieniędzy) – do miejsc, o jakich nawet nam się nie śniło. Teraz, jedenaście lat później, czuwania modlitewne odbywają się w ponad siedmiuset pięćdziesięciu miastach w ponad pięćdziesięciu krajach i uczestniczy w nich ponad siedemset pięćdziesiąt tysięcy ludzi na całym świecie. A wszystko to po części dzięki temu, że pewien wierzący nafciarz zaryzykował i ofiarował swoje pieniądze.

W ciągu tych lat Emil i ja spotykaliśmy się na lunchach i dyskutowaliśmy o religii, polityce, filozofii, wychowaniu dzieci, historii i sporcie. Dzieliliśmy się wspomnieniami, opowieściami i planami. Zawsze pytał mnie o Marilisę i dzieciaki, a ja często mówiłem mu, że spodziewamy się kolejnego dziecka.

– A niech cię, Carney! – mówił. – Przegonicie mnie i Clementine! To dobrze! Dzisiaj potrzeba większych rodzin.

Nie chciał przestać pracować nawet kiedy był już pod dziewięćdziesiątkę. Towarzyszyła mu jego wierna asystentka Liz, która go pilnowała i troszczyła się o niego.

Kiedy w lipcu 2017 roku dowiedziałem się, że z Emilem nie jest najlepiej, prędko wróciłem z wycieczki do Kalifornii, żeby osobiście się z nim pożegnać. Ale kiedy zatelefonowałem do Clementine, powiedziała, że jest zbyt słaby. Wyznałem jej wówczas, jak wiele znaczy on dla mnie i dla Marilisy. Tak wiele nauczył mnie o wierze, rodzinie i poświęceniu. Był moim przyjacielem. Bardzo go kochałem. Zmarł następnego dnia w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat, prawie co do dnia dziesięć lat po tym, jak wręczył mi pierwszy czek dla „40 dni dla życia”.

Marilisa i ja zapakowaliśmy dzieci do samochodu i pojechaliśmy do College Station na pogrzeb. W czasie drogi z Houston, gdzie mieszkaliśmy, opowiadałem dzieciom o panu Ogdenie – o tym uśmiechniętym weteranie drugiej wojny światowej, który dorastał w czasie Wielkiego Kryzysu, zawodowo grał w baseball, w wieku pięćdziesięciu kilku lat odkrył złoże roponośne po czternastu odwiertach zakończonych porażką, poznał sześciu amerykańskich prezydentów podczas swego długiego życia, przez sześćdziesiąt dziewięć lat był kochającym mężem, doczekał się dwadzieściorga trojga wnucząt i dwanaściorga prawnucząt. Wspomniałem, jak zawsze starał się otaczających go ludzi prowadzić do Chrystusa. Obserwując go w wielu sytuacjach towarzyskich i zawodowych, widziałem, że z każdym, kogo spotkał, poruszał temat godności życia ludzkiego.

Podczas pogrzebu zobaczyłem wielu ludzi, na których życie Emil miał wpływ – od bezdomnych do Rycerzy Kolumba, porzuconych dzieci, którym pomagał skończyć college, i osoby, które spotykał w biurze szeryfa, gdzie pełnił funkcję ochotniczego zastępcy. Darzył wielką miłością chrześcijan żyjących w Ziemi Świętej, co wyrażał poprzez dzieła, które spełniał jako członek Zakonu Rycerskiego Grobu Bożego.

Pan Ogden angażował się w wiele dzieł, ale sercem zawsze był przy nienarodzonych. Cieszył się za każdym razem, gdy słyszał o uratowanym dziecku bądź o matce, której udało się ponownie stanąć na nogi. Chociaż jego działalność pro-life przebiegała za kulisami głównych wydarzeń, przyczynił się do zachowania przy życiu każdego dziecka uratowanego podczas czuwań modlitewnych w trakcie kampanii „40 dni dla życia”. „To najlepsza inwestycja, jaką w życiu zrobiłem!” – mówił mi ze śmiechem.

Pan Ogden reprezentował jakże wielu wspaniałych ludzi, którzy modlą się i pracują, by położyć kres aborcji tam, gdzie mieszkają. Jest on dla nas wszystkich przykładem, że powinniśmy zabierać głos w obronie życia tych, którzy sami przemówić nie mogą. Dużym błędem byłoby stwierdzenie, że dzisiejszy świat to nie czasy dla takich jak on. Zarówno w Ameryce, jak i na całym świecie wciąż wiele jest bezinteresownych sług, którzy na pierwszym miejscu stawiają Boga. Nie mówią o nich media, ale oni istnieją, a ich ufność Bogu to początek końca aborcji.

Jako że akcja „40 dni dla życia” skupia się na działaniach na szczeblu lokalnym, to i ty możesz zrobić coś, aby położyć kres aborcji tam, gdzie żyjesz. Możesz zaufać, że Bóg pomoże twojej lokalnej społeczności, a czyniąc to, uzdrowi cały kraj.

W czynieniu dobra nie ustawajmy,bo gdy pora nadejdzie, będziemy zbierać plony,o ile w pracy nie ustaniemy.

(Gal 6,9)

Boże, chcę Ci podziękować za życie Emila Ogdena i wielu innych jemu podobnych, których nazwisk nie znam. Są to ludzie, którzy z oddaniem służyli sprawie ratowania nienarodzonych. Dziękuję Ci za przykład, jaki Emil dawał nam wszystkim. Proszę, spraw, żebym ufał Ci i poświęcał się ratowaniu życia, ponieważ każde życie jest cenne w Twoich oczach. Amen.

DZIEŃ SZÓSTY

Ludzie honoru

Wszyscy ludzie odważni są kręgowcami:

miękcy na zewnątrz, twardzi w środku.

G.C. Chesterton

Przerwałem rozmowę telefoniczną z Jimem Freundem z Green Bay w stanie Wisconsin, żeby wystawić głowę przez drzwi mojego biura i wrzasnąć z radością do ludzi z The Coalition for Life (choć było ich wtedy tylko dwoje):

– Super! W Green Bay w Wisconsin zamierzają zorganizować „40 dni dla życia”!

Było to wiosną 2006 roku. Udało nam się już pomóc zorganizować kampanie za życiem w Dallas i Houston, ale Green Bay jak dla mnie równie dobrze mogłoby znajdować się gdzieś na biegunie północnym – nie miałem zielonego pojęcia o jego istnieniu.

Jim Freund – z wyznania żyd – całym sercem był zaangażowany w obronę życia. Aborcję postrzegał jako największy w dzisiejszych czasach atak na człowieka. I chociaż – jeśli byłoby to konieczne – gotów był zorganizować kampanię „40 dni dla życia” samodzielnie, to jednak znalazł wielu chrześcijan, którzy chcieli z nim współpracować.

Nie mogłem się doczekać, kiedy wrócę do domu i opowiem Marilisie, że kolejne miasto nie tylko pytało o naszą akcję, ale i gorliwie przygotowywało się do przeprowadzenia jej u siebie. Poprosili mnie, żebym przyleciał do nich na imprezę rozpoczynającą całą kampanię. Miał to być mój pierwszy wyjazd z domu od czasu narodzin naszego pierwszego dziecka – Bridget – osiem tygodni wcześniej.

Wszedłem do pokoju, żeby podzielić się z Marilisą nowinami. Zaskoczył mnie widok jej uśmiechniętej twarzy i oczu szeroko otwartych z przejęcia.

– Co się stało?

Otworzyła usta, żeby mi odpowiedzieć, ale zamiast tego zaczęła się śmiać, i to tak bardzo, że nie mogła wykrztusić ani słowa. Miałem wrażenie, że nie dowierza temu, co chce mi wyznać, a jednocześnie jest niezmiernie uradowana. Jej śmiech był zaraźliwy, więc zacząłem się śmiać razem z nią, nie wiedząc, z czego właściwie tak się cieszymy. Próbowałem ją uspokoić, żeby mogła wreszcie coś powiedzieć, ale dosyć trudno tego dokonać, kiedy człowiek sam pęka ze śmiechu. Wreszcie udało nam się opanować.

– O co chodzi? – zapytałem.

Wyciągnęła w moją stronę rękę, w której trzymała test ciążowy z pozytywnym wynikiem.

– Fantastycznie! – wykrzyknąłem. Odwróciłem się do ośmiotygodniowej Bridget i powiedziałem: – Moje gratulacje, słoneczko! Jesteś teraz starszą siostrą!

Bridges popatrzyła na nas szeroko otwartymi oczami, co wywołało kolejny atak śmiechu u Marilisy.

– Może to będzie kolejna dziewczynka? – zapytałem. – Mogłyby kiedyś chodzić do tej samej klasy. A nawet wyjść za mąż tego samego dnia! Pomyśl tylko, ile pieniędzy zaoszczędzilibyśmy!

Marilisa wciąż się śmiała.

Byłem dopiero rok po studiach, miałem dwadzieścia trzy lata, żonę i drugie dziecko w drodze. Wspaniałe życie. Nie zdążyłem nawet powiedzieć Marilisie o kampanii w Green Bay.

* * *

Kilka tygodni później wylądowałem na lotnisku w Green Bay. W hali przylotów czekał na mnie Jim Freund, trzymając w rękach kartkę z moim imieniem i nazwiskiem.

– Witaj, Jim! Jestem Shawn, miło cię poznać.

Przez chwilę milczał, po czym zapytał:

– Shawn, to ty?

– Tak jest! Zimno tutaj!