14,99 zł
W najnowszym wydaniu specjalnym przyglądamy się wodzie. Chcemy zwrócić uwagę na płynące z jej strony szanse i zagrożenia wynikające z jej braku oraz przeszłość i przyszłość zasobów wodnych – z perspektywy lokalnej i globalnej. Namawiamy do zastanowienia się nad kwestiami związanymi z zanieczyszczaniem rzek, osuszaniem terenów podmokłych i bogactwem flory i fauny spotykanym w środowisku wodnym.
W numerze polecamy między innymi teksty, w których:
– Barbara Sowa, rozmawiając z licznymi ekspertami, a także sięgając po dobre i złe praktyki międzynarodowe, koncentruje się na tym, w jaki sposób zanieczyszczamy i oczyszczamy rzeki. I dlaczego ten system, zdawałoby się prosty, zawodzi.
– Adam Robiński spotyka się z Michałem Zygmuntem, muzykiem i aktywistą. Zygmunt opowiada o tym, jakie dźwięki niesie z sobą woda, jaki muzyczny ekosystem buduje, ale także o dniu, w którym nad Odrą zrobiło się nagle cicho i co się tam dzieje od tego momentu.
– Weronika Murek odbywa literacką podróż w głąb oceanu, śladami badacza, filmowca i oceanologa Jacquesa Cousteau. Jej nieoczywisty portret Cousteau pokazuje, jak różne motywy stoją za naszymi działaniami, także tymi aktywistycznymi, ochraniającymi przyrodę. To przejmująca opowieść o tym, co kryje głębia wody i natura ludzka.
– Michał Pospiszyl pisze o tym, jak przez stulecia bagna, trzęsawiska, mokradła były miejscem wolności, poza uciskiem dworu, króla, rządu, także przestrzenią, do której uciekano od pańszczyzny i poboru do wojska. Woda w jego eseju niesie z sobą nie tylko życie, ale przede wszystkim wolność.
W „Piśmie” ważną rolę odgrywa również fotografia. Stąd w wydaniu specjalnym niezwykły fotoreportaż z życia mieszkańców rzeki Małej w podwarszawskim Konstancinie, zbudowany z materiału filmowego nagranego przez fotopułapki.
Całości dopełni opowiadanie Dominiki Słowik.
Pismo. Magazyn Opinii. Wydanie specjalne „Wokół wody”
Katarzyna Kazimierowska – Kubeł zimnej wody – Od redakcji
Dominika Słowik – Wody odeszły
Barbara Klicka – Góra wody
Weronika Murek – Migawki z Jacques’a Cousteau
Julia Fiedorczuk – Po
Tomasz Ulanowski – Pogoda oceanu (rozmowa z Iloną Goszczko)
Kate Lyons – Jak przenieść kraj?
Porter Fox – Huragan danych
Daniel Petryczkiewicz, Adam Robiński – Małe życie
Adam Robiński – Z Pismem u Michała Zygmunta: Nad Odrą słychać wojnę
Barbara Sowa – Mętna woda
Kumataro Ito – Miniatury
Maciej Robert – Rzeki, których nie ma
Michał Pospiszyl – Republika bagien
Julian Kornhauser – Rzeka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 217
PROZA
Wody odeszły
tekstDOMINIKA SŁOWIKrysunekBASIA POSPISCHIL
T rafiła do szpitala tuż przed długim weekendem. Czuła dziwne bóle, coś nie tak wyszło w badaniach, zostawili ją więc na obserwację, „bo przecież i tak zaraz do nich wróci”. Być może pomógł fakt, że prywatnie prowadził ją ordynator oddziału.
Kiedy jechała taksówką – sama, mąż był tego dnia w delegacji – wszystko wydawało się wilgotne. Ciemnozielona, ciężka pogoda. Taka, o której można by powiedzieć „nabrzmiała”. Miała pewność, że nie padało, w końcu ze stresu i z bólu nie spała całą noc – a jednak wszystko było ciemniejsze, jakby zwilżone wodą. Chodniki, jezdnia, liście na drzewach tracące już ten niepokojący odcień jaskrawej świeżości, trawa, tynk na budynkach, nawet ludzie sunący po ulicach wyglądali, jakby nosili na sobie wilgotne ubrania. Powietrze było rześkie.
Gdy usiadła w taksówce, wzdrygnęła się ze wstrętu, miała wrażenie, że tapicerka też jest mokra.
– Wszystko w porządku? – zapytał taksówkarz, który chyba zauważył, że przeszedł ją dreszcz.
Przesunęła ręką po chłodnym siedzeniu.
– Tak, wszystko w porządku.
CZEMU WSZYSTKO JEST MOKRE? – zapytała pielęgniarkę. – Bardzo chce mi się pić.
– Żadnego picia, będzie znieczulenie.
– Proszę...
Pielęgniarka pogłaskała ją spoconą ręką po głowie. Miała ochotę złapać tę dłoń i polizać palce, wyssać z nich wilgoć.
– Jest ci po prostu zimno, dziecko. Pierwszy raz tutaj?
Pokiwała głową.
– Szybko pójdzie.
Wydawało jej się, że leży tam już od wielu godzin, kiedy poczuła, że zimne plastikowe prześcieradło wreszcie zaczyna się pod nią rozgrzewać. Pielęgniarka, inna niż poprzednio, pociągnęła nosem.
– Odchodzą! Czemu pani nie woła?
Usiłowała odpowiedzieć, ale gardło miała tak suche, że tylko się rozkaszlała.
Ciepło było przyjemne.
– Jeszcze zostało pani dużo czasu, to dopiero początek – dodała pielęgniarka.
Nie wiedziała, czy to pocieszenie, czy groźba. Wolała uznać, że pocieszenie. Pielęgniarka krzątała się przy niej, a ona czuła, że wreszcie zasypia.
PÓŹNIEJ PAMIĘTAŁA z tego wszystkiego niewiele. Męża nie poinformowano – chociaż powinni byli – więc kiedy się obudziła, obok nie było nikogo. On się nawet nie zorientował, że nie odzywała się od kilkunastu godzin. Poprosiła pielęgniarkę o telefon, zadzwoniła do niego, powiedziała, że to już. W trzyosobowej sali tylko jej łóżko było zajęte. Na pozostałych nie leżała pościel.
Z dworca przyjechał prosto do niej.
Przypominała sobie, jak przez mgłę, chlupot. Wielka fala, wilgoć, wydawało jej się, że kiedy ją wywożono z sali operacyjnej, wszyscy byli mokrzy. Wszystko ociekało wodą, woda spływała po ścianach, kapała z sufitu, świeciła lekko opalizującym blaskiem.
Słodki, mdły zapach.
– Tak bardzo chciało mi się pić – powiedziała mężowi, kiedy ją zobaczył.
DZIECKO NIE CHCIAŁO SSAĆ. Jeszcze w szpitalu miała z tym problem, położna wydawała się rozczarowana. Nakarmiono dziecko butelką, mimo to wciąż płakało.
– Kolka. Jakby zjadło normalnie, z piersi, to by tego nie było – orzekła jedna z pielęgniarek.
Wciąż miała wrażenie, że wszędzie unosi się zapach wód płodowych.
Rana po operacji bardzo bolała.
Mąż wziął wolne, tak jak wcześniej ustalili. Nosił dziecko, kiedy płakało, a płakało ciągle. Pomagał jej przystawiać je do piersi. Delikatnie wsuwał mu sutek do ust, podtrzymywał dziecku główkę, którą próbowało odwrócić, wyrywając się z ich objęć. Masował jej pierś, wyciskali z niej trochę mleka.
Mąż wrócił do pracy, ona się zagoiła.
Mijały miesiące. Dziecko jadło mało. Niewiele spało. Płakało też mniej – jakby straciło siły. Czasem zanosiło się bezgłośnym szlochem i wtedy czuła, że jej też brakuje tchu. Wiedziała, że coś jest nie tak.
Coraz bardziej się o nie bała.
Pediatra na kontroli obejrzał je dokładnie, nie zauważył „niczego niepokojącego”. Rzeczywiście, wolno przybierało na wadze, ale wciąż mieściło się w normie.
– Tak bywa przy pierwszym dziecku, mamy się stresują byle czym, a potem maleństwu się udziela. Trzeba się uspokoić.
– Ono w ogóle nic nie je.
– Coś tam chyba jednak je.
Na jej uporczywe naleganie niechętnie zlecił pakiet badań. Wyraźnie się zirytował, kiedy wyjęła komórkę i zaczęła z ekranu odczytywać nazwy, które wcześniej wyszukała w sieci. Mimo to wypisał skierowania, o które prosiła.
Dziecko nie płakało, gdy kłuli je igłą. Wolałaby, żeby płakało. Nawet pielęgniarki wyglądały na zdziwione.
Badania wyszły idealnie.
Dziecko uspokajało się teraz tylko przy mężu. To ją bolało. Mąż wracał z biura późno, akurat na kąpiel. Kąpał je sam, ona bała się, że zrobi mu krzywdę. Po kąpieli dziecko, umęczone całym dniem płaczu, zasypiało. W nocy wstawała kilka razy, zbliżała ucho do maleńkiej twarzy jak do morskiej muszli, licząc płytkie oddechy, pomiędzy którymi zapadała coraz dłuższa cisza.
Była wyczerpana. Czuła, że dziecko cierpi, ale nikt jej nie wierzył. Tak bardzo chciała mu ulżyć.
Zaczęła zastanawiać się nad tym, co powiedział lekarz – czy to ona robi mu krzywdę? Czy przeraża je swoim niepokojem? Zaraża strachem?
W przychodni widziała ogłoszenia o Klubie Maluszka. „Codzienne atrakcje dla niemowląt”. Rytmika, gimnastyka, śpiew, zajęcia plastyczne, joga dla mam z dziećmi, wyjścia do kina... Czuła, że jeśli czegoś natychmiast nie zrobi, jeśli nie wyjdzie z domu, nie przeciwstawi się tej niemocy, to już nie będzie odwrotu. Tego samego dnia zapisała się przez internet na zajęcia.
Dziecko wyło. Płakało, kiedy je przebierała, płakało, kiedy podeszła do grupy innych mam, płakało, gdy instruktor się z nimi witał. Wszyscy na nią patrzyli.
Nie mogła tego znieść. Spuściła wzrok.
Zrobiło się jej zimno. Zaczął ją boleć brzuch. Nieogolone włosy na nogach wyglądały jak drobne pęknięcia. Kostium okazał się za mały, z trudem się w niego wcisnęła. Trzymała płaczące niemowlę w ramionach i ze wszystkich sił starała się nie rozpłakać razem z nim.
Ostatni raz była na tym basenie jako mała dziewczynka. Wydawał się wtedy znacznie większy. Płytki popękały, wszystko wyblakło, straciło swój jaskrawy odcień błękitu. Wody było znacznie mniej, jakby przez lata wyciekała z basenów, powoli wysączyła się, odparowała i nigdy nie powróciła w pozornym cyklu. Ciemny nalot grzyba obrysowywał kontury tabliczki z napisem „uwaga, głęboko”.
Słyszała, że instruktor mówi coraz głośniej, starając się przebić przez dziecięcy płacz. W końcu przerwał, spojrzał na nią:
– Wszystko w porządku? Trochę nie w sosie jesteśmy, co?
– Przepraszam, chyba powinnam wyjść... – Zawstydzona czuła, że łzy zaczynają ściekać jej po policzkach. Zarzuciła na ramię torbę z ręcznikami.
– Szkoda teraz rezygnować, proszę spróbować skorzystać chociaż z brodzika, może się spodoba. Wyjść zawsze pani zdąży. Tylko trzeba założyć czepek.
Złapała się za głowę, włosy związała wcześniej w ciasną kitkę. Były przetłuszczone, wiedziała o tym.
– Nie mam... Nie pomyślałam...
Instruktor patrzył na nią ze współczuciem.
– Proszę po prostu dzisiaj uważać, żeby nie zamoczyć głowy, dobrze?
Kiedy zanurzyli się w wodzie, dziecko, oszołomione nowym zapachem chloru i szumem filtrów, naprawdę ucichło.
Z wrażenia wstrzymała oddech.
Wreszcie.
Wpatrywało się w nią bystrymi oczami. A potem się roześmiało. Przepełniło ją nagłe szczęście.
Pluskali się w brodziku bardzo długo. Z zimna znów zaczęła dygotać. Dziecko było zachwycone.
– Podoba ci się? Troszkę relaksu z mamusią? – gaworzyła do niego i czuła ogromną ulgę. Widziała po raz pierwszy, że dziecko jest zadowolone i spokojne. Być może lekarz miał rację i to wszystko była wina jej lęku.
Taki spokój.
Taki wielki, wielki spokój. Reszta grupy przeszła do głębszego basenu. Byli sami, tylko we dwoje.
Zanurzyła dziecko pod wodą.
Nie szarpało się. Widziała przez taflę jego szeroko otwarte oczy. Wpatrywało się w nią.
Czy to możliwe...?
Odniosła wrażenie, że ktoś jeszcze jej się przygląda. Ratownik.
Pospiesznie wyjęła dziecko spod wody. Natychmiast zaczęło płakać, aż całe poczerwieniało od szlochu i zaczęło się krztusić. Owinęła je w ręcznik i ruszyła do wyjścia. Ratownik nie spuszczał z niej wzroku.
MIMO ZMĘCZENIA BIEGŁA. Wózek podskakiwał na krzywych płytach chodnika.
W domu rozłożyła na środku pokoju mały basenik, nalała do niego ciepłej wody. Sprawdziła temperaturę łokciem.
Wsadziła płaczące dziecko do środka. Natychmiast się uspokoiło.
Kiedy tylko woda stygła, dolewała ciepłej. Dziecko było zachwycone. Bawiło się, chlapało, śmiało.
Podtrzymywała je rękami w wodzie, skóra na palcach zupełnie jej się pomarszczyła i przypominała wysuszony owoc.
Obudził ją strach. Kilka sekund zajęło jej zrozumienie, że zasnęła. Co ona wyprawia?!
Dziecko leżało nieruchome w płytkiej wodzie. Rzuciła się ku niemu, uniosła bezwładne ciałko... Spało. Po prostu spało. Szlochała, wtulając nos w pachnący chlorem dziecięcy karczek.
Wytarła je, położyła do łóżka. Nie obudziło się nawet na chwilę.
Uśmiechnęła się. Pierwszy raz naprawdę przy niej zasnęło. Od początku miała rację.
Kiedy mąż wrócił i zobaczył na środku pokoju basen, miał dziwny wyraz twarzy. Przez chwilę nic nie mówił, spoglądał na żonę, która uśmiechała się do niego szeroko. W końcu też się uśmiechnął, pocałował ją w czubek głowy.
– Cieszę się, że ci lepiej.
Jednak kiedy rano wychodził do pracy, odwrócił się jeszcze w drzwiach.
– Ale tego basenu to może dzisiaj już nie wyjmuj, co kochanie?
Tym razem schowała basen, zanim mąż wrócił.
PRZEZ KOLEJNE TYGODNIE dziecko rosło jak na drożdżach. Uśmiechało się i nie spuszczało z niej wzroku. Przestało płakać. Było cichutkie. Nawet zbyt ciche. Nie wydawało z siebie żadnego dźwięku. Dawno temu skończyło pół roku, powinno zacząć gaworzyć. Czasem, jeśli zostawiła je na chwilę samo w pokoju, kiedy na przykład robiła coś w kuchni, łapał ją znienacka niepokój i miała wrażenie, że jest w domu zupełnie sama. Przystawała, nasłuchiwała, ale w ciszy słyszała tylko głosy z sąsiednich mieszkań i rosnący szum w rurach, kiedy woda przebiegała przez instalacje w budynku niczym przez wspólny krwiobieg.
Dziecko robiło się coraz silniejsze.
Samo siadało, a kiedy zacisnęło coś w piąstce, nie była w stanie mu tego odebrać.
Raz, gdy nie chciało, żeby odchodziła od łóżeczka, złapało jej kciuk z taką siłą, że krzyknęła z bólu. Musiała zostać, póki nie zasnęło, ale nawet wtedy nie rozluźniło uścisku.
Przez sen często wierzgało nogami, więc owinęła pręty łóżeczka miękkim materiałem, żeby przypadkiem nie zrobiło sobie krzywdy. Przy którymś przewijaniu kopnęło ją tak mocno, że straciła równowagę, upadła na szafkę i boleśnie się uderzyła.
Wyciągało do niej rączki.
Gdy je przytulała, pachniało mdląco i słodko. Czuła wtedy, że niemal rozpływa się z miłości.
Tuż przed przyjściem męża wyjmowała dziecko z wody, wycierała.
– Kąpałaś je? – pytał czasem mąż, jeśli w pośpiechu niedokładnie osuszyła małe ciałko ręcznikiem.
– Musiało się zgrzać. Ciepło dzisiaj.
Mąż napuszczał wodę do wanienki i mył dziecko, a ono, zachwycone, uśmiechało się również do niego.
MĄŻ ZNÓW ZACZĄŁ jeździć w delegacje. Ucieszyła się. I tak nic by nie zrozumiał. Któregoś dnia rano odkryła, że w kranie nie ma wody. Zwilżyła buzię dziecka wodą mineralną. „Może to znak” – pomyślała.
W rurach wyło, jakby ktoś wpuścił tam wiatr.
Ubrała się, wrzuciła do wózka dwie butelki wody.
Już w pociągu zorientowała się, że zostawiła portfel ze wszystkimi pieniędzmi przy kasie biletowej.
Miała przy sobie bilety, pełne butelki i nic więcej. Nie chciała wracać.
Męczyło ją pragnienie, ale nie wypiła nawet łyka wody, polewała nią główkę dziecka, które mrugało do niej sennie.
Przez wagon co jakiś czas przechodziła kontrolerka. Zamiast na ludzi, patrzyła jednak w okna. Kiedy ktoś spróbował któreś uchylić, rzuciła się na niego bez ostrzeżenia, złapała za metalową rączkę w ostatniej chwili.
– Klimatyzacja – wyjaśniła. – Pod żadnym pozorem nie wolno otwierać okien.
Jechali teraz przez jakąś wieś, ale na zewnątrz nie było widać nikogo, nawet ptaków.
Czuła, że już nie wytrzyma, bardzo chciało jej się pić. Z dzieckiem na rękach poszła do łazienki. Drzwi były zamknięte. Słyszała, że ktoś jest wewnątrz. Pukała. Nikt nie wyszedł ze środka aż do ostatniej stacji.
Tramwajem pojechała na gapę, na szczęście nie było kontrolerów. Pchała wózek w stronę plaży po deptaku z desek. Czemu tak rzadko tu przyjeżdżają, skoro jest tak blisko? Suchy wiatr szarpał jej włosy. Tak bardzo chciało jej się pić.
Łazienki przy plaży były płatne, ubłagała jednak, żeby ją wpuścili za darmo. Nie chcieli, ale wyjaśniła że potrzebuje tylko trochę wody z kranu do butelki. Weszła do środka z dzieckiem, pracownica stanęła w progu z założonymi rękami, jakby chciała sprawdzić, czy nie kłamała.
Odkręciła kran, jeden kurek, potem drugi. Nic, nawet kropli, umywalkę pokrywał kurz i żółty kamień, jakby nikogo od dawna w tym miejscu nie było.
– Nic nie leci.
– Niemożliwe.
Spróbowała z drugą. Odkręciła kurki do oporu. W rurach słyszała narastające buczenie, hałas, jakby coś nadciągało i nie była to wcale woda. Zakręciła je gwałtownie.
Kobieta podeszła do niej, przejechała ręką pod kranem.
– Rzeczywiście, coś się musiało stać, dopiero co działało.
Miała wrażenie, że kobieta kłamie.
Poszła alejką przez wydmy. Sosna na skraju plaży była martwa, powiew ciepłego wiatru sypnął jej w twarz czerwonymi igłami. W ciszy rozległ się nieprzyjemny dźwięk.
Dopiero po chwili się zorientowała, że to płacz jej dziecka. Suchy, zachrypnięty szloch po miesiącach milczenia.
Drżącymi dłońmi odkręciła butelkę, resztką wody zwilżyła mu główkę, rączki, stopy.
Ruszyła przez plażę, ale koła wózka natychmiast ugrzęzły w piachu. Wzięła dziecko na ręce, wózek zostawiła razem ze wszystkimi rzeczami. Na brzegu siedział jakiś człowiek, mimo słońca zakutany w wiele warstw ubrań. Po kilku krokach zsunęła buty i również zostawiła je w piasku. Mężczyzna patrzył na to jak na zwykły widok. Obejmował się ramionami, jakby się bał, że może coś stracić.
Szła szybko, chcąc zniknąć z zasięgu jego wzroku.
Czuła, że dziecko w jej ramionach staje się coraz cięższe, coraz bardziej bezwładne. Oddychało z wysiłkiem, jakby nie miało siły zaczerpnąć ostrego morskiego powietrza.
Po prawej stronie brzeg zabudowano grodzonymi rezydencjami. Szła, póki z oczu nie zniknęły jej ostatnie budynki, przed sobą miała piasek, za sobą piasek, po prawej ciemny las. Zostali sami.
Fale się uspokoiły. Weszła do wody. Nabrała jej dłonią, napiła się.
Była gorzka.
Położyła dziecko, mocno trzymając je za rączki. Sól utrzymywała je na powierzchni jak na materacu.
Wierzgało nóżkami.
Spojrzało na nią.
Złapała je pod paszki i zanurzyła całe, mocno przytrzymując, żeby woda nie wypluła go znów na powierzchnię.
Fale powoli zaczęły rosnąć. Słońce chyliło się ku horyzontowi. Ręce jej drętwiały.
Dziecko pod jej dłońmi znieruchomiało.
W końcu zebrała się na odwagę i też zanurkowała w lodowatą wodę.
Dziecko miało opuszczone powieki. Wyglądało, jakby drzemało. Zbliżyła twarz do małej buzi.
Wtedy nagle otworzyło szeroko oczy. Spojrzało wprost na nią.
Woda była mętna, ale ona widziała, że dziecko wypowiada swoje pierwsze słowo. Zrozumiała je, chociaż go nie usłyszała. Wzięło długi, głęboki oddech.
„Mama”.
DOMINIKA SŁOWIK (ur. 1988), pisarka. Jej debiutancka powieść Atlas: Doppelganger (2015) nominowana była do Nagrody Literackiej Gdynia. Druga powieść, Zimowla (2019), uhonorowana została Paszportem „Polityki”.
Więcej opowiadań znajdziesz i wysłuchasz namagazynpismo.pl/kultura/opowiadanie
POEZJA
Góra wody
BARBARA KLICKA
Tymczasem nie może cię znieść ani przestawić. Na nagiej plaży, w zapiaszczonych ciuchach zaklina tę uprząż, żeby się nie starła, nie skruszyła na kwarc. Jak mogłaby ci wybaczyć, że żadne jej słowo nie ma mocy wcielać
Pamięta – amantom na szczytach purpurowych schodów ani się śniło oszczędzanie na wypadek zmian okoliczności. A tobie się śni i skąd mogła wiedzieć, że to będzie raczej jak kolaboracja, jak kolega z kolonii, z którym się potem wymienia po liście. Za morze pójście,
do zmulonej delty.
Wiersz Barbary Klickiej pochodzi z domeny publicznej.
Więcej wierszy tej poetki i innych twórców na stronie Wolnelektury.pl
BARBARA KLICKA (ur. 1981), poetka, pisarka, animatorka kultury. Współpracuje z portalem Wolne Lektury Fundacji Nowoczesna Polska. Laureatka Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius i Nagrody Literackiej Gdynia za tomik poezji nice (2015). Nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Conrada za debiut prozatorski Zdrój (2019). Członkini zespołu Pochwalone, współautorka na płycie Czarny war..
PORTRET
Migawki z Jacquesʼa Coustea
tekstWERONIKA MUREKrysunekANNA GŁĄBICKA
BYŁ WIELOMA WSPANIAŁYMI osobami naraz: filmowcem, badaczem, odkrywcą, kapitanem legendarnego statku „Calypso”. Tylko mężem i ojcem trudno było mu być.
B awili się w ogrodzie: Jean-Michel, jego ojciec Jacques-Yves Cousteau i kaczor Gedeon. Tylko ich troje, reszta świata nie istniała; Jean-Michel, jego ojciec i kaczor Gedeon. Po latach chłopak wspomni w biografii My Father, the Captain: My Life with Jacques Cousteau (Mój ojciec, kapitan. Życie z Jacques’em Cousteau): „Kochałem te chwile ojcowskiej uwagi, choćbym musiał je dzielić z domowym ptactwem” (przeł. W.M.). Między wierszami zauważy, że dla Jacques’a Cousteau rodzina była najważniejsza na świecie, od rodziny zaś ważniejsze było morze, a od morza ważniejsza była ciekawość. Gdy dostał w prezencie aparat fotograficzny umierał od środka, jeśli nie wiedział, w jaki sposób działa i co jest wewnątrz. Rozkładał urządzenie i składał je na nowo, tak aby ulepszać jego działanie. Nie słyszał słowa „nie”. Nie przyjmował odmowy, bo – jak zauważył Jean-Michel – „To, że coś jest obecnie niemożliwe, nie oznacza, że nie będzie możliwe w przyszłości”. Uwodził widzów i sponsorów, bliskich trzymał na dystans, przede wszystkim zaś wierzył w ludzką wydajność. Wierzył w przyszłość, przeszłością nie chciał się zajmować.
Całe życie szukał wolności.
Jacques Cousteau, autor słynnego cyklu telewizyjnego Undersea World (Podwodny świat), wielki badacz mórz i oceanów, jest dzieckiem żywym, ciekawskim i kruchym. Pochodzi z Żyrondy, regionu słynnego z winnic. Prędko decyduje się zamienić wino na wodę, niby w odwrotnej wersji historii o Kanie Galilejskiej. Zwłaszcza, że rodzinną winnicę przegrywa zawczasu w karty jeden z krewnych. Woda zaś pociąga Cousteau od kiedy tylko pamięta. Kiedy był małym chłopcem, woda go uspokajała. Wspominał później – już jako dorosły mężczyzna – jaką przyjemność sprawiał mu sam dotyk jej powierzchni: „fizycznie, sensualnie. Woda mnie fascynowała”.
Swoją pierwszą kamerę dostaje od ojca. Dla nieśmiałego chłopca to okazja, aby móc podglądać, nie będąc jednocześnie widzianym. Może zaspokoić ciekawość bez narażania się na niepotrzebne rozmowy i bez konieczności odpowiadania na nieustanne pytanie: Dlaczego i po co? Jeśli ma ochotę, może zagadywać do ludzi – dzięki aparatowi zawsze ma ku temu dobry powód. Może zaglądać do kuchni i na zaplecze bez oskarżeń o myszkowanie. Może podrywać dziewczyny, podpytywać mężczyzn przy pracy. Poza tym film jest jego wielką pasją – i jak sam uważa – jedyną rzeczą, do której ma talent.
Film to sposób na życie, ale i środek do celu. Oprócz filmu Jacques’a pociągają przygody. Interesują go wszystkie te miejsca, które same w sobie stanowią materiał na film. A więc niebo, morze, podróże dookoła świata. A więc wojsko, a więc marynarka, która ma mu zapewnić przepustkę do podróży i okazję do przygód (jak napisze o tym jego syn w swoich wspomnieniach). Uczy się przeciętnie, ale udaje mu się dostać do wyższej szkoły morskiej.
Jednym z etapów szkolenia żołnierzy jest rejs na helikopterowcu: mają nasiąknąć światem, nauczyć się dostrzegać i doceniać jego odmienność, mają obudzić w sobie ciekawość, głód życia, zew przygody. Cousteau jest głodny.
Niewiele brakowało, a wiódłby życie na lądzie, łagodne i pozbawione silniejszych wzruszeń. Serce ma zbyt słabe, ale postanawia o tym nie wspominać lekarzowi wojskowemu. Cousteau właściwie nie ma planu, ma tylko nadzieję, że wszystko ułoży się dobrze. Jest kilka schorzeń, które da się ukryć, ale serce to trudny przeciwnik; nie zwalnia, nie poddaje się, wyjawia wszystko. Cousteau zakłada urządzenie do pomiaru objętości płuc; lekarz prosi: „Niechże pan chwilę poczeka”. Tego dnia w ośrodku wojskowym panuje zamieszanie. Tego dnia lekarz ma wiele spraw na głowie, a każda z nich wydaje się ważniejsza od drugiej. To trochę trwa – ta nagła sprawa, która nie mogła poczekać ani chwili dłużej – i lekarz wraca. Cousteau czuje uderzenia serca: mocne, szybkie jak nigdy. „Już po badaniu?” – pyta lekarz, nie ma dzisiaj głowy, jest roztargniony, i Cousteau przyjmuje to roztargnienie. „Już chyba po badaniu, prawda?” Chłopak kiwa głową. Jest już bliżej przygody, bliżej miejsca, z którego łatwiej zaspokajać ciekawość. Ale to jeszcze nie morze, na razie obstawia niebo, szkoli się na pilota. Jego życie zmienia wypadek samochodowy: wypada z drogi na pustkowiu, łamie rękę w dwunastu miejscach, długo dochodzi do siebie. Kariera lotnicza się oddala, ale w trakcie długotrwałego procesu rehabilitacji okazuje się, że tym, co najbardziej służy jego zdrowiu, jest pływanie.
Zaczyna treningi. Coraz więcej czasu spędza na plażach w towarzystwie Philippe’a Taillieza – jednego z pierwszych nurków w ówczesnej marynarce wojennej, i z Frédérikiem Dumasem – podwodnym poławiaczem ryb. Wraz z Tailliezem i Dumasem stają się trzema morskimi muszkieterami. Cousteau zaraża się ich pasją do głębin; za sprawą pożyczanego od nich sprzętu może spędzać coraz więcej godzin pod wodą.
Cóż tam widzi Cousteau?
Do ciemności – i co cudu – oko musi się przyzwyczaić. Musi dać sobie czas: na to, by przywyknąć, i na to, by ochłonąć. Wyobraźmy sobie tę scenę, jakbyśmy wyobrażali sobie bardziej konwencjonalne znaleziska archeologiczne. Ten moment, 4 listopada 1922 roku, gdy Howard Carter, odkrywca grobu Tutanchamona, przytyka oko do szczeliny: jest pierwszym, który ma szansę zobaczyć to, co skrywały tysiąclecia. Za nim przestępują z nogi na nogę inni badacze (wśród nich być może lord Carnarvon sponsorujący wyprawę), którzy ponaglają: „Czy widzi pan tam coś?”.
Odpowiedź brzmi: „Tak, cuda”.
Jacques Cousteau powie, że swojej miłości do morza nie potrafi wytłumaczyć: „Wiem tylko, że czasami mamy dostateczne szczęście, aby móc się zorientować, że oto nasze życie uległo zmianie, że porzuciliśmy to, co stare, i zajęliśmy się tym, co nowe – i że zmiana ta jest nieodwracalna. To właśnie przytrafiło mi się tamtego lata” [przeł. W.M., cyt. za Bradford Matsen, autor biografii Jacques Cousteau: The Sea King (Jacques Cousteau. Król morza)].
Cousteau zaczyna coraz więcej czytać o morzu, próbuje połączyć dwie pasje: tę związaną z filmem i tę związaną z wodą. Eksperymentuje ze słoikiem po owocach; wsuwa kamerę do środka i nurkuje.
SIMONE MELCHIOR jest kobietą elegancką, stoicką i głodną życia. Wychowała się w japońskim mieście portowym Kobe, świetnie włada angielskim i japońskim. Jej ojciec sprawuje funkcję attaché Francji, wydaje leniwe przyjęcia, podejmuje gości, prowadzi firmę Air Liquide, produkującą gazy techniczne.
Poznają się w Paryżu w 1937 roku.
Cousteau ma dwadzieścia sześć lat i akurat dochodzi do siebie po wypadku samochodowym. Mógł zginąć, ale nie przeszkodziło mu to w zamianie tego wydarzenia w anegdotę. Simone pochodzi z admiralskiej rodziny i marzy o tym, aby spędzić życie na morzu. Cousteau jest obietnicą przygody: opalony, bardzo brzydki, pachnący morzem, zajęty kamerą, uganiający się za kolejnym obrazem, za przygodą, jak opisze go później Simone. Melchior jest pragmatyczna: życie, które chce wieść, nie jest życiem dostępnym dla większości kobiet – zakłada więc: co on uroni z życia, to ona weźmie, czego on nie doje, ona chętnie skończy. Zawierają umowę: ona da mu synów, on – w perspektywie kolejnych lat – życie na morzu.
Simone Melchior znana będzie wśród współpracowników Cousteau jako La Bergere: pasterka.
Cousteau napisze o żonie: „Była kucharką, matką trzydziestu żeglarzy, tą, do której przychodziło się po radę, tą, która kończyła kłótnie, która goniła marynarzy do golenia się, która wymagała od nich, żeby dawali z siebie wszystko. Można było na nią liczyć, była najsurowszą krytyczką i największą fanką. Uśmiechem poranka i dobrą, ciepłą nocą. Życie na «Calypso» było możliwe beze mnie, ale nie bez niej” (Samuel G. i Deborah Lecocq, Simone Cousteau, the Soul of the Calypso, przeł. W.M.).
Simone pilnuje wszystkich spraw związanych z życiem na morzu, organizuje codzienność całej załogi, dba o to, aby głodni jedli, zmęczeni odpoczywali, zaś ci, którzy nigdy nie odpuszczali, mieli do tego warunki, i aby nikt nie zawracał im głowy. Poza tym nadaje sens wszystkim przygodom – Jean-Michel wspominał po latach: „Ojciec pędził z miłości do pędu, nie z miłości do celu. Ona ten cel nadawała”.
PO ŚLUBIE MIESZKAJĄ nieopodal Tulonu, on, Simone i dwóch ich synów, Jean-Michel i Philippe. Prowadzą dom otwarty, zawsze pełen gości. Dużo czasu spędzają na morzu, chociaż Cousteau jest jeszcze wciąż – jak pisze autor biografii – żeglarzem bez okrętu. „Byliśmy – wspomina jego syn – niby ryby: ojciec miał małą drewnianą łódkę zdolną pomieścić sześć czy osiem osób; ładowaliśmy się na nią i w tuzin, rozszczebiotani, weseli, my, rodzice, ich przyjaciele”.
„Przez pierwsze lata dorastania nie chodziliśmy do szkoły – wspomina Jean-Michel w swojej opowieści o ojcu. – Uczyli nas rodzice. Jeśli akurat o tym pamiętali. Pływaliśmy sobie radośnie, a nasze życie było jedną niekończącą się przygodą. Zdarzało się, że ojciec budził mnie w nocy, mówił: «Wstawaj, pora nauczyć się czegoś o gwiazdach». Wychodziliśmy na pokład, kładliśmy się na plecach. Wiedział wszystko – uważałem, że wie wszystko. O wszystkim potrafił opowiadać”.
Do szkoły trafią dopiero jesienią 1945 roku, bo ich ojciec dowie się, że tak trzeba.
„Czy macie dzieci?” – dopytywał znajomych lekko, konwencjonalnie, ot, spłoszony rodzic poszukujący inspiracji na zdrowe przekąski. „Czy macie dzieci – dopytywał – i czy chodzą one do szkoły?” I dziwił się, kiedy tamci odpowiadali, że tak, naturalnie jak gdyby było to pytanie o to, czy podają dzieciom śniadania.
W wywiadzie dla „New York Timesa” z 1972 roku Cousteau powie o małżeństwie: „To sztuka absolutnie archaiczna. Narzędzie, którego używają ludzie, żeby zapomnieć, że ostatecznie wszyscy jesteśmy samotni i śmiertelni” (przeł. W.M).
Pierwsza zasada nurkowania: kto pływa samotnie, ten pływa w złym towarzystwie.
Nigdy nie powinno się zapuszczać w wodę samemu.
ŻYLI WE FRANCJI spokojnie, Jean-Michel, jego brat Philippe, ich matka Simone (Cousteau i Melchior wzięli ślub w 1937 roku) i ojciec. Żyli razem szczęśliwie, reszta świata nie istniała. Jean-Michel Cousteau wspominał: „Któregoś dnia bawiliśmy się na dworze, podnieśliśmy głowy: w dół spłynęli przyjaźnie niemieccy spadochroniarze, wylądowali, poprawili mundury, pomachali do nas, ukłonili się i zniknęli. Zrozumieliśmy wtedy, że wojna nas nie ominie”.
Cousteau w trakcie działań wojennych pracuje w tajnych służbach w morskiej dywizji zwanej Groupe d’etudes et de recherches sous-marines. Nawet rodzina nie zdaje sobie do końca sprawy z tego, czym dokładnie się zajmuje Jacques: „Matka orientowała się mniej więcej, ale ojciec nigdy o tym nie mówił. Ja i mój brat nie wiedzieliśmy niemal nic prócz tego, że jego praca jest ważna i że z tego powodu nie może spędzać z nami zbyt wiele czasu. Później dopiero zdaliśmy sobie sprawę z tego, co robił. Zrozumieliśmy jego frustrację spowodowaną tym, że nie potrafił przekonać przełożonych do realności zagrożenia, jakie wywołuje ofensywa niemiecka”.
Jean-Michel wspomina jeszcze: „Trzymał na łodzi stare pianino, nikt z nas nie wiedział, skąd się tam wzięło. Z nudów, dla hecy, spędzali czas – on i jego przyjaciele – na strzelaniu do instrumentu tak, jak strzela się do tarczy z rzutkami. Wydawało się, jak gdyby jednocześnie byli na wojnie i w samym środku genialnej zabawy; jakby okoliczności zmieniały nieco kontekst, ale znów nie tak bardzo, aby doświadczenie wojenne kładło się cieniem na wspaniałej chłopięcej przygodzie”.
Wojna nie zmieni też przyjaźni między trzema morskimi muszkieterami. Wraz z Frédérikiem Dumasem i Philippe’em Tailliezem kręcą filmy, które montują w większe opowieści: ławice ryb, dno ciepłych wód, wraki statków, delikatna, psychodeliczna muzyka i spokojny głos narratora. Na jednym z filmów Cousteau używa prototypu akwalungów, aparatu umożliwiającego przebywanie pod wodą, składającego się z butli, automatu oddechowego i przewodu łączącego butlę z ustnikiem.
Jeszcze w 1935 roku niejaki Yves Le Prieur, oficer marynarki francuskiej i wynalazca, używa podobnego sprzętu, rzecz jednak w tym, że przepływ skompresowanego powietrza w żaden sposób nie daje się kontrolować, co sprawia, że czas spędzony pod wodą nie jest szczególnie długi. Cousteau adaptuje urządzenie, korzystając z metod inżyniera Émile’a Gagnana, który wprowadził ważną modyfikację związaną z regulacją przepływu. Uważa, że technologia powinna dążyć do wyzwolenia, a nie do stawiania coraz wymyślniejszych ograniczeń. Urządzenia starszej daty – choćby te opisywane w książce Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi Jules’a Verne’a – psu na budę. „Odpowiednie [są] do snucia historii z gatunku science fiction, ale nie do życia, a zwłaszcza już nie do życia pod wodą” – pisze w swoich notatkach. Przeszkadza mu to, że z pomocą tych urządzeń nie można poruszać się horyzontalnie, nie da się pływać jak ryba. Nie da się nurkować we wrakach statków. Nie da się schodzić do podwodnych jaskini.
Owoc tej pracy – dokumentalny film Épaves (Wraki) – debiutuje na Festiwalu Filmowym w Cannes w 1946 roku. Czas jest szczególny: to pierwsze ważne wydarzenie kulturalne we Francji po zakończeniu II wojny światowej. Jean-Michel wspomina pełną entuzjazmu reakcję widowni, która zobaczyła film na dużym ekranie: nigdy wcześniej nie widziano podobnego materiału, nigdy wcześniej nie wyobrażano sobie nawet, że człowiek mógłby pływać w wodzie z taką swobodą, na prawach równych morskim stworzeniom, i że kamera może go w tej podróży nie odstępować na krok. To był wielki sukces; Jacques nim nasiąkał.
Kariera Cousteau zaczyna się rozpędzać; wie, że jeśli chce nadal prowadzić swoje badania, musi znaleźć na nie pieniądze. Wraz z Dumasem pisze książkę Le Monde du silence (Świat milczenia