piraci z karaibów - Henryk Mąka - ebook

piraci z karaibów ebook

Henryk Mąka

3,6

Opis

Autor wielu morskich książek zaprasza nas w gąszcz wysp i wysepek, lagun i ustronnych zatoczek Karaibów. W tej egzotycznej scenerii zrodziły się bowiem pirackie sławy tej miary co Francis Drake, Henry Morgan, Francois L’Òllenais, Piet Heyn i wielu innych. Wnikliwy autor już w XVI-XVIII stuleciach doszukał się także na Karaibach piratów polskich. Było ich wielu, szczególnie w pierwszej połowie XIX wieku, a znani z imienia i nazwiska: Ignacy Blumer, Izydor Borowski, Kazimierz Luks i Józef Olszewski, byli dowódcami pirackich okrętów.

Książka oparta na sprawdzalnych faktach zawiera wiele sensacyjnych wątków, a jednocześnie przynosi ogromny ładunek wiedzy na temat morskiego rozboju w tym rejonie świata – zwłaszcza że i w czasach nam współczesnych piraci na Karaibach związani z produkcją i handlem narkotykami są również aktywni, okrutni i zachłanni jak dawniej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (13 ocen)
3
2
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Henryk Mąka

Piraci z Karaibów

Strona redakcyjna

Projekt okładki i stron tytułowych Roman Kirylenko

Redaktor merytoryczny Zofia Majcherowicz

Redaktor prowadzący Zofia Gawryś

Opracowanie techniczne i łamanie Bartłomiej Nowicki

Korekta Anna Olszowska

© Copyright by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2013

Copyright © by Henryk Mąka, Warszawa 2013

Zapraszamy na strony:www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.plDołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Nasz adres: Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 [email protected]

ISBN 9788311127272

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o.

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Wstęp

Piractwo jest tak stare jak żegluga: walczyli z nim Egipcjanie, Fenicjanie, Grecy i Rzymianie, do wielotysięcznej siły dochodzili piraci chińscy, skutecznie walcząc nieraz z flotą cesarską. Piractwo karaibskie ma zdecydowanie młodszą proweniencję. Wiąże się bowiem z odkryciem Ameryki w roku 1492 i gwałtownym poszukiwaniem przez Hiszpanów złota na nowym kontynencie. Ponieważ zaś złoto i wszelkie kosztowności mają moc przyciągającą, stosunkowo szybko pojawili się na trasie amerykańsko-europejskiej piraci. Już bowiem Krzysztof Kolumb, wracając z kolejnej wyprawy do Indii Zachodnich z niewielką wprawdzie – ale jednak! – ilością złota, uciekać musiał przed piratami i schronił się przed ich atakiem na Maderze. Później, gdy Cortez, Pizarro i Quesada dotarli do rzeczywiście wielkich skarbów Azteków, Inków i Czibczów, polowanie na „tłuste gęsi” – galeony hiszpańskie wypełnione złotem – stało się codziennością na szlaku wiodącym od portów załadunku w środkowej Ameryce, poprzez Atlantyk, aż do iberyjskich brzegów w Europie. Wkrótce potem piraci, zwani też bukanierami lub flibustierami, uwili sobie stałe gniazda na Tortudze, Jamajce i innych wyspach Małych i Wielkich Antyli, stali się de facto pasożytami karaibskiej żeglugi, zaprzeczeniem jej normalnego funkcjonowania. Nie ulega wątpliwości, że stulecia XVI-XVIII były złotym okresem karaibskiego piractwa. Mimo zmieniających się warunków prawnych, organizacyjnych i technicznych, nigdy nie przestało ono istnieć. Po dzień dzisiejszy włącznie!

Dla nas, mieszkańców kraju między Odrą i Bugiem oraz Bałtykiem i Karpatami, niewątpliwą ciekawostką jest to, że i w tej dziedzinie morskiego działania nie zabrakło naszych rodaków. I to od samego początku! W okresie największego rozkwitu tego procederu działał tam natomiast urodzony w Elblągu pół-Polak Aleksander Exquemelin, syn Teresy Borkowskiej i ojca Holendra, który przez dwanaście lat pełnił funkcję cyrulika na pirackich okrętach, ale jednocześnie pisał ciekawy pamiętnik. Wydany w Amsterdamie w języku holenderskim w roku 1678, rychło przetłumaczony został na języki hiszpański i angielski, a potem na wiele innych. W zdecydowanie większej liczbie pojawili się polscy piraci na Karaibach po klęsce wojsk francuskich walczących z rebelią czarnoskórych na Haiti-Santo Domingo, kiedy pozostawieni sami sobie polscy legioniści, wysłani przez Napoleona na pomoc Francuzom, podjęli to mało wdzięczne zajęcie, aby zdobyć środki na powrót w domowe pielesze. Fakt, że niektórym się to udało dowodzi, że podjęta przez nich wówczas decyzja była nie najgorszym wyjściem z tej niezawinionej sytuacji.

Tymczasem tradycje karaibskiego piractwa nie wygasły do dzisiaj. Wielka mnogość wysp i wysepek, zatok i przylądków, cieśnin i wąskich przesmyków, ustronnych przystani i naturalnych skrytek pozostała nadal taka sama jak dawniej. Zmieniły się tylko czasy, sposoby działania, wprzęgnięta w piracki proceder została najnowocześniejsza technika. W przeciwieństwie jednak do dawnego piractwa, wyrosłego na podłożu złotego kruszcu, to współczesne ukorzeniło się na glebie narkotykowej. Wielkie centra produkcji kokainy w Kolumbii, Meksyku, Peru, Boliwii, a nawet Brazylii i Ekwadorze korzystać muszą z ogromnej ilości środków transportu, aby były w stanie dostarczyć ten „trefny” towar na najbardziej chłonny rynek – do Stanów Zjednoczonych. A ponieważ nie wystarczają do tego celu samoloty, statki handlowe i rybackie, masowo wykorzystuje się motorowe i żaglowe bądź żaglowo-motorowe jachty, których liczba na atlantyckim wybrzeżu USA sięga kilkunastu milionów. Ich zdobyciem, wymordowaniem załogi, a następnie przewozem kokainy na Florydę zajmują się wyspecjalizowane gangi współczesnych piratów. Proceder ten, rozpoczęty w drugiej połowie XX wieku, jest stale ulepszany. Gangi pirackie dysponują przy tym elektroniką najnowszej generacji, bezzałogowymi i zdalnie sterowanymi łodziami podwodnymi itp. Ponieważ zaś tak nowoczesnym i drogim sprzętem US Coast Guard – Straż Graniczna Stanów Zjednoczonych – nie dysponuje, narkotyki systematycznie omijają wszelkie przeszkody, bezbłędnie trafiając do rąk amerykańskich odbiorców.

Wszystko to razem dowodzi, że – wbrew powszechnemu mniemaniu o skuteczności skierowanych przeciw nim działaniom stróżów prawa – piraci na Karaibach byli, są i będą. Niestety! I choćby dlatego, warto zapoznać się z tym nad podziw żywotnym i niezwykle ciekawym zjawiskiem.

Przyjemnej i jakże pożytecznej lektury życzy

AUTOR

JUŻ KOLUMB UCIEKAŁ...

Piractwo na kontynencie amerykańskim pojawiło się w związku ze złotem. Entuzjastyczne opowieści Krzysztofa Kolumba i jego współtowarzyszy o nieprzebranych skarbach nowo odkrytych ziem, stały się nie tylko źródłem wielkiego ukontentowania Ich Królewskich Mości – Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego, ale doprowadziły też do prawdziwej gorączki złota wśród żeglarzy, kupców i hidalgów Hiszpanii. Od momentu odkrycia Ameryki 12 października 1492 roku, jedna za drugą wyruszały coraz lepiej przygotowane ekspedycje, które dotarły nie tylko do licznych wysp karaibskich, skarbów Peru i Meksyku, ale w poszukiwaniu złota i srebra doprowadziły do podbicia Ameryki Południowej i znacznej części Ameryki Północnej. Zrabowane skarby, wydobyte z rzek złoto i wykopane z ziemi srebro coraz większymi statkami płynęły do Europy. Na morskich szlakach czyhali na nie... piraci. Spotkał ich także na swojej drodze Kolumb, płynąc już z amerykańskiego kontynentu. A było to w roku 1500...

Krzysztof Kolumb

Rodzinny dom Krzysztofa Kolumba znajduje się obok murów obronnych starej Genui, a dokładniej mówiąc, przy dwuwieżowej bramie Porta di Soprana. Obrośnięty dzikim winem, robi raczej wrażenie pozostałości po domu. Z frontu ostał się tylko zamknięty na cztery spusty mały sklepik i dwa okna na piętrze, ponad którymi łaciński napis przypomina chwałę tego miejsca. Stąd przecież mały Cristoforo Colombo biegał do portu, gdzie w kupieckiej gildii Carruggio uczył się czytać i pisać, poznawał tajniki geografii i kartografii, sztukę stawiania żagli i sterowania statkiem, handlu ze swoimi i obcymi. Pomagając ojcu w handlowych przedsięwzięciach, wypływał żaglową łodzią wypełnioną tkaninami i żywnością do małych osad liguryjskiego wybrzeża: Lenci, Ventimiglia, San Remo, Porto Maurizio, Albinga, Noli, Savona, Chiavari, Portofino, Rapallo, Vrenazza i Porto Venere. Potem z genueńskimi kupcami pływał na Sardynię i Korsykę, dalej na Wyspy Kanaryjskie i Maderę, do Londynu i Brystolu, portów Irlandii i Niderlandów, a także do orientalnych portów Bliskiego Wschodu.

Właśnie w tym domu, który oglądałem, w tym ogródku z kolumnadą i małą fontanną pośrodku, około 1460 roku rodziły się jego marzenia o dalekim świecie. Mając niewiele ponad dwadzieścia lat dowodził już towarową łodzią, a potem skrzydlatą karawelą. W wolnych chwilach odwiedzał jednak biblioteki, spotykał się z doświadczonymi żeglarzami, dyskutował z uczonymi. Dokładnie zaznajomił się też z pamiętnikami weneckiego podróżnika Marco Polo, korzystał z rad i map sporządzonych przez florenckiego wielbiciela astronomii i kosmografii Paolo Toscanellego. Opętany myślą, aby odkryć nową drogę do Indii, Chin i Japonii, stale pogłębiał swą wiedzę. Ale prawdziwy przełom w jego życiu i drogę do światowej sławy ułatwili mu... francuscy piraci. Gdy bowiem w roku 1476, w trakcie typowo handlowej podróży do Flandrii i Anglii ci morscy rozbójnicy z furią zaatakowali przepływającą w pobliżu Przylądka św. Wincentego kupiecką flotyllę z Genui, jego statek stanął w płomieniach. Przyszły odkrywca Ameryki musiał salwować się skokiem za burtę. Udało mu się uniknąć śmierci. Uczepiony do wielkiego wiosła, dopłynął do portugalskich brzegów. Uznał ten fakt za szczęśliwe zrządzenie losu i znak boży: do Genui postanowił już nie wracać i osiedlił się w Lizbonie.

27-letni, wysoki i przystojny żeglarz o pociągłej twarzy, niebieskich oczach i rudawych włosach został najpierw kartografem, a następnie przedstawicielem genueńskich firm żeglugowo-kupieckich w tym mieście. Tu też założył rodzinę. Zakochał się bowiem w pannie zacnego rodu. – Felipe Moniz de Perestrello – córce wybitnego wielbiciela kosmografii, współuczestnika morskich wypraw księcia Henryka Żeglarza. Długo studiował dokumenty i mapy zmarłego wcześnie teścia Bartolomea Perestrellego. Upewniło go to w przekonaniu, że powinien i może zrobić coś wielkiego. Poprzez wielorakie koneksje, rodzinne i towarzyskie, postanowił przedstawić swój przemyślany i wizjonerski projekt wyprawy portugalskiemu królowi, Janowi II.

Płynąc na zachód – pisał w memoriale do władcy – na wysokości równika odkryję duże połacie lądu, wyspy i kontynent zamieszkały przez ludzi i obfitujący w złoto, srebro i kamienie szlachetne.

W roku 1485, podczas osobistej audiencji, po wysłuchaniu wielu szczegółów dotyczących zamierzonej wyprawy król zapytał, czego projektodawca żąda w zamian.

– Tytułu admirała oceanu oraz wicekróla wszystkich odkrytych ziem – odpowiedział Kolumb jednym tchem – a także jednej dziesiątej wszystkich zysków i zdobyczy.

Jan II dyplomatycznie wzruszył ramionami, ale przysłuchujący się wywodom Kolumba doradcy królewscy parsknęli śmiechem. Zdeprymowany żeglarz pozbierał swoje mapy i papiery, złożył dworski ukłon przed majestatem i bez słowa opuścił zamkową komnatę. Mimo iż król nie uwierzył w możliwość dotarcia drogą zachodnią do Indii, wielkiej wyspy Chipanaga i do królestwa Wielkiego Chana, dla zbadania przedstawionego wniosku powołał jednak komisję pod przewodnictwem Diego de Ortiza – swego męża zaufania i zarazem biskupa Ceuty w północnej Afryce. Komisja wydała druzgocącą opinię o propozycji Kolumba. Na tej podstawie sam król nazwał go blagierem, bufonem i fantastą. Portugalczycy woleli bowiem kontynuować powolne odkrycia wzdłuż brzegów Afryki i szukać nadal drogi wzdłuż południowego wybrzeża Azji. Zrażony kategoryczną odmową i ośmieszony przez biskupa Krzysztof Kolumb, pogrążony w żałobie po przedwczesnej śmierci żony, postanawia opuścić, wraz ze swym pięcioletnim synem Diego, Portugalię.

Statkiem udaje się w roku 1486 do Hiszpanii. Tu zatrzymuje się w klasztorze franciszkanów La Rabida, gdzie nie tylko znalazł schronienie dla dziecka, ale zaprzyjaźnił się z przeorem Juanem Perezem i zakonnym astronomem Antonio de Marquesem. Obaj gorąco popierali jego niezwykłe plany podboju oceanu. Klasztorny bibliotekarz, brat Anzelmo, umożliwił mu przeczytanie zapisanego po łacinie dzieła kardynała Pierre’a d’Ailego Imago mundi (Obraz świata). Napisana przed półwieczem księga bardzo uczenie i przekonująco dowodziła, że ziemia jest kulista, zaś podstawowe części świata: Europa i Azja, są tak rozłożone, że do Azji dotrzeć można lądem, kierując się na wschód lub przez morze w kierunku zachodnim.

Wystarczy kilka dni – dowodził słynny teolog i swego czasu przewodniczący soboru w Konstancji – by z Hiszpanii przepłynąć do Indii.

Bardzo to podbudowało wiarę Kolumba w powodzenie projektowanej przezeń wyprawy. Gdy więc ojcowie zakonu ułatwili mu kontakt z królewskim dworem, w memoriale do Ich Katolickich Mości Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego pisze znamienne słowa:

Od mego najwcześniejszego wieku zacząłem pływać po morzu, co jeszcze i dziś czynię. Ten zawód skłania tych, którzy się jemu poświęcają do badania i odkrywania tajemnic świata. Od lat więcej niż czterdziestu wykonując ten zawód, przepłynąłem wszystko, co zostało poznane dotychczas...

Niedługo potem w zamku Alcatraz osobiście spotyka się z królową. W płomiennych i żarliwych słowach, godnych wizjonera najwyższej klasy, przedstawił swą ideę, a także liczne korzyści, jakie w rezultacie jego udanej wyprawy zdobędzie hiszpańska korona: nowe terytoria zamorskie, poniesienie wiary w Jedynego Boga za ocean, tanie przyprawy korzenne i inne owoce południa oraz złoto i skarby dla opustoszałego z powodu przeciągającej się wojny z Maurami królewskiego skarbca. Królowa Izabela z uwagą wysłuchała Extrangero – Cudzoziemca, ale jego propozycji nie zaaprobowała, choć też jednoznacznie nie odrzuciła.

– Projekt Cudzoziemca jest mętny – ocenił przysłuchujący się audiencji contador, szafarz dworu, Alonso Quintanilla.

– To karkołomny pomysł – wyraził się o projekcie jeden z zapytanych w tej sprawie hiszpańskich admirałów.

Nie przekreślając jednak przedstawionej idei, monarchini przekazała sprawę do rozpatrzenia komisji uczonych, na czele której stanął jej osobisty spowiednik Hernando de Talavera. Ale komisja, jak wiele innych, rzadko się zbierała, prowadziła też niekończące się dysputy i spory. Przez długich pięć lat Kolumb, pogardliwie traktowany, z uporem walczył z przesądami uczonych doktorów i tępotą królewskiej biurokracji, znosił zniewagi i kpiny dworaków, którzy widzieli w nim sfiksowanego marzyciela. Kiedy wreszcie komisja ogłosiła swój werdykt, był on dla niego więcej niż odmowny.

– To nierealny projekt, jest nie do przyjęcia...

Urażony do żywego kolejną porażką, Kolumb zabrał z franciszkańskiego klasztoru syna i wyruszył lądem w daleką drogę do trzeciego monarchy, które mu chciał przedstawić swój projekt – do Francji. Ale wtedy, a był to już rok 1491, pośpieszył mu z pomocą zaprzyjaźniony przechrzta żydowski Luis Santangelo – poborca celny z Walencji i zarazem osobisty bankier króla Aragonii Ferdynanda. Na spienionym koniu dopadł go królewski wysłannik. Król Ferdynand okazał się bowiem entuzjastą jego pomysłu, swą przychylność wyraziła również Izabela. Mimo opustoszałego skarbca, nadwerężonego aktualną wojną z mauretańskim sułtanem Grenady, Ich Katolickie Wysokości wysupłały na koszty wyprawy 700 tys. marawedów, swoje dołożył Santangelo i genueńscy kupcy osiadli w Hiszpanii. Z sumą dwóch milionów marawedów i królewskimi zarządzeniami udał się Kolumb do Palos – niewielkiego portu pod granicą z Portugalią. Z impetem uradowanego sukcesem organizatora przystąpił do przygotowania wyprawy: statków, ludzi, zaopatrzenia.

Powitanie w Guanahani

W piątek 3 sierpnia 1492 roku trzy karawele: „Santa Maria”, „Pinta” i „Ninia” na redzie w Palos rozwinęły żagle. Nie były to statki duże. W stosunku do oceanu i zadań, jakie miały spełnić, można by je nazwać wręcz łupinkami. Nawet wobec budowanych już wtedy w Hiszpanii 400-tonowych karaweli były mikrusami: największa „Santa Maria” miała zaledwie 35 metrów długości i 140 ton wyporności, „Pinta” była jednostką 100-tonową, a „Ninia” zaledwie 50-tonową. Na rufie każdego z nich znajdowała się kajuta kapitana z mapami i przyrządami nawigacyjnymi, w kasztelu na dziobie otwarte od strony pokładu było pomieszczenie dla załogi, w czasie deszczu lub sztormu chronione plandekami. W kambuzie znajdowały się beczki z winem i wodą, wędzone mięso, suszone ryby i warzywa oraz dużo cebuli, która stanowiła wówczas jedyne antidotum na szkorbut.

Europejscy żeglarze (także bałtyccy) widywali podobno u wybrzeży takie oto człekokształtne stwory

Wyprawa ruszyła na ocean. Po raz pierwszy w oderwaniu od brzegów, których kurczowo trzymali się dotąd żeglarze, w obawie przed zagubieniem powrotnego kierunku. Jednak z tego faktu nie wszyscy uczestnicy wyprawy byli zadowoleni. W tym czasie dość powszechnie bowiem wierzono, że tuż za sąsiadującą z Maderą niewielką wysepką Porto Santo rozpoczyna się obszar tak groźny, że lepiej było się nań nie wypuszczać. Wśród żeglarzy pokutowało przekonanie, że tam dalej masy morskich wód z hukiem spadają w ognistą otchłań, którą mogła stanowić tylko nieskończona głębia piekła. Powszechniej niż w kulistość wierzono, że nasza planeta jest płaską tarczą unoszoną przez bezmiar wody, która gdzieś za horyzontem ma swój kres, a żeglujące po niej statki spadają w tę straszliwą otchłań, równoznaczną z otchłanią piekła. Budziło to wśród chrześcijańskich żeglarzy grozę i przerażenie. Nawet światli nawigatorzy, wierzący w kulistość ziemi i możliwość znalezienia drogi z Europy do Azji w kierunku zachodzącego słońca, obawiali się spotkania na nieznanych wodach gigantycznych potworów, o których wielokrotnie słyszeli w tawernach. Opowiadano tam bowiem o gigantycznych ośmiornicach i kałamarnicach, które swoimi kilkunastometrowymi ramionami miały oplatać i z łatwością łamać maszty, z pokładu i zakamarków statku porywać ludzi, a wreszcie zatapiać bezwolne już kadłuby. Na dalekich przestworzach oceanu pływać też miały ziejące ogniem smoki i gigantyczne węże, chwytające z pokładu lub olinowania przerażonych marynarzy, będących ponoć ich ulubionym przysmakiem. W wyobraźni ówczesnych żeglarzy nie brak też było gigantycznych homarów, swymi olbrzymimi i ostrymi jak tarczowe piły szczypcami szatkujących ludzi, żarłocznych rekinów i ogromnych wielorybów, morskich słoni, morskich lwów itp. Otwarty ocean był zatem światem wielkiej grozy, wielkiego strachu i wielkich obaw. Żeglujący nie mieli bowiem pewności, co przyniosą następne mile morskiej wyprawy i kolejne dni żeglugi w nieznane.

Wśród wielu potworów, czyhających na żeglarzy za horyzontem występowały ziejące ogniem i pożerające ludzi gigantyczne węże, a także kalmary i ośmiornice z łatwością łamiące maszty i przewracające nieduże wówczas żaglowce

Sama wyprawa, jak i jej podstawowy cel: znalezienie drogi z Europy do Azji w kierunku zachodzącego słońca budziły raczej niepewność i ogromny lęk marynarzy przed nieznanym niż dumę z możliwości otwarcia nowej trasy przez ocean. Gdy więc podróż w oderwaniu od jakiegokolwiek lądu się przedłużała, a wokół była tylko woda, gdy po dwóch miesiącach żeglugi przez bezkres oceanu nie było widać jej końca, zaczęły się niesnaski, swary i coraz wyraźniejsze przejawy buntu. Znużeni rejsem marynarze chcieli wracać do kraju. Kolumb początkowo udawał, że tego nie słyszy, ale gdy szemranie niebezpiecznie zaczęło przybierać na sile, nakazał wszystkim karawelom zbliżyć się na odległość głosu.

– Moi ludzie się niepokoją – zaczął tę pełnomorską naradę szef wyprawy – i chcą, żeby zawrócić. Co o tym myślicie?

– Trzeba pokonać jeszcze 2000 mil – wyraził swoją opinię Vincente Pinzon z „Ninii”. – Potem dopiero, jeśli nie natrafi my na ląd, zawrócić.

– Weźcie, panie, z pół tuzina krzykaczy – zdecydowanie poradził Martin Pinzon z „Pinty” – i wrzućcie do morza! Naprzód!

Wszyscy słyszeli te głosy. Buntownicy z „Santa Marii” znaleźli się w mniejszości. Zarzewie buntu zgasło jak zdmuchnięta świeca. Kolumb wydał rozkaz:

– Płyniemy dalej!

I popłynęli. Wtedy też zapisał Kolumb w dzienniku słowa, które weszły do kanonu wszystkich żeglarzy świata.

Tylko Kolumb wiedział, jakie jest aktualne położenie wyprawy: „Santa Marii”, „Ninii” i „Pinty”

Y no domir todo, el tiempo que navega. - Nie mogę zasnąć, dopóki trwa żegluga!

Ale w miarę jak posuwali się coraz bardziej na zachód, Krzysztof Kolumb utwierdzał się w przekonaniu, że jego misja zakończy się szczęśliwie. Podobnie myśleli obaj bracia Pinzonowie, którzy byli posiadaczami nabytego kiedyś w Rzymie rękopisu z czasów króla Salomona. Szef wyprawy znalazł w nim takie oto krzepiące słowa:

Gdy popłyniesz Morzem Śródziemnym do krańca Hiszpanii, a stąd wypłyniesz na zachód między południem a północą na odległość 90 st., to natrafisz na ląd Zipangu: urodzajny, zasobny we wszystko i równy co do wielkości Afryce i Europie.

Wreszcie zaczęło się coś dziać na wodzie. Pojawiły się żółte i brązowe witki morszczynu, kępy traw, patyki i gałęzie, a także ptaki: śmigłe faetony i białe albatrosy. Ale najważniejsza wiadomość nadeszła o drugiej w nocy 12 października z „Pinty”. Obserwujący horyzont marynarz Juan Rodriguez Bermejo z Triany radośnie wykrzyknął z bocianiego gniazda:

– Tierra, tierra! – Ziemia, ziemia!

Armatni wystrzał z „Pinty” potwierdził doniosłość tego spostrzeżenia. Na trzech karawelach z zapartym tchem obserwowano rysującą się w świetle księżyca wąską linię lądu. W miarę zbliżania się do niej, stawała się coraz grubsza i ciemniejsza. Po sześćdziesięciu dziewięciu dniach i dwudziestu trzech godzinach żeglugi okręty Kolumba rzuciły kotwice na przedprożu nowego kontynentu. Wszyscy byli oczywiście przekonani, że dotarli do Indii, spodziewając się znaleźć tutaj nie tylko pieprz, cynamon, wanilię i inne przyprawy, które po przewiezieniu do Europy jako wielkie rarytasy stawały się aż 80-krotnie więcej warte, ale również złoto, srebro i szlachetne kamienie.

Tej nocy nikt już na skrzydlatych karawelach nie usnął. Wszyscy podekscytowani byli tym, co zobaczą za dnia i co się będzie dziać w najbliższych godzinach. I rzeczywiście, o wczesnym poranku uczestnicy wyprawy mogli przyjrzeć się pierwszemu skrawkowi nowo odkrytego lądu. Teraz dopiero przekonali się, że była to wyspa długości – jak fachowo ocenili – około piętnastu legoa [1], porośnięta drzewami o soczystej zieleni, obfitująca w jeziora i lagunę pośrodku. Mieszkańcy Guanahani, tak nazywający swoją wyspę, tłumnie wylegli na piaszczystą plażę. Byli zaskoczeni i mocno zdziwieni widokiem trzech skrzydlatych stworów, które wynurzyły się z oceanu i stanęły u ich brzegu. Niedługo czekali, aby zaczęło się dziać coś niezwyczajnego.

Od stojących na kotwicy statków oderwały się wkrótce uzbrojone łodzie z dziwnie i kolorowo odzianymi ludźmi. Nad każdą z nich powiewała królewska chorągiew z zielonym krzyżem i literą „F” na środku, a z drugiej strony ich godła koronne ku chwale Izabeli i Ferdynanda. Przybysze z trzech łodzi uklękli na zroszonej łzami radości i pokrytej pocałunkami ziemi, po czym w żarliwej modlitwie złożyli dzięki Panu Bogu za wielką łaskę dotarcia do niej. Gdy szef wyprawy powstał, z emfazą wyrzekł słowa, których znaczenia tubylcy, nie zdający sobie sprawy z ich historycznej wagi, zupełnie nie rozumieli.

Po wielu ozdobnych zwrotach, Kolumb wypowiedział słowa najważniejsze:

– Nadaję ci imię San Salvador i w imieniu Obojga Królów Katolickich wyspę tę obejmuję w posiadanie...

Zaraz też uczestnicy wyprawy obwołali Kolumba admirałem oceanu i wicekrólem odkrytych i nie odkrytych jeszcze ziem, a następnie jako przedstawicielowi Ich Królewskich Wysokości złożyli przysięgę posłuszeństwa, przepraszając jednocześnie za zniewagi, jakich dopuścili się wcześniej wobec jego osoby. W chwilę potem ukontentowany wicekról obdarował tubylców czerwonymi czapeczkami, a kobietom rozdał sznury szklanych paciorków.

Dał im też sporo innych fraszek – zapisał biorący udział w wyprawie królewski notariusz – z których oni, lubo nikłą miały wartość, cieszyli się bardziej niż gdyby to były mające wysoką cenę drogie kamienie.

Kiedy zaś don Cristobal Colon zdecydował się wracać ze swoimi ludźmi do szalup, przyjaźni tubylcy odprowadzili go aż do brzegu, a nawet do naw, przy czym jedni przedostawali się do nich wpław, a inni w czółnach nazywanych canoe. Przypływając do statków, przywozili kolorowe papugi, kłęby bawełnianej przędzy, oszczepy oraz inne drobiazgi.

Iż zaś byli ludźmi pierwszej prostoty, chodzili nago, tak jak się urodzili – pisał kronikarz wyprawy. – Nawet jedna białogłowa, co z mężczyznami przyszła była na okręt, wyglądała nie inaczej.

Wyspa, jedna z siedmiuset większych i mniejszych skrawków lądu bahamskiego archipelagu z otaczającym ją turkusowym morzem, białym piaskiem play, wiotkimi palmami i soczystą zielenią otaczającą wioski tubylców, bardzo się Kolumbowi podobała.

Piękno tych wysp przekracza wszystko inne – zapisał w swym dzienniku. – Tak jak dzień przewyższa noc w swojej okazałości.

Ponieważ przekonany był, że płynąc na zachód odkrył nową drogę do Indii, nazwał tubylców Indianos – Indianie. I ta mylna nazwa funkcjonuje do dnia dzisiejszego. Przez długie wieki utrwaliła się również nadana przez niego wyspom karaibskim nazwa Indii Zachodnich. Martwiło go jednak niepomiernie, że na tej indyjskiej ziemi nie znalazł złotych kosztowności, pereł ani drogich kamieni. Tutejsi Indianie ich nie nosili ani nie posiadali. Niektórym tylko w przegrodzie nosa tkwiły małe blaszki lub kawałeczki złota.

Ze wskazówek na migi dowiedziałem się - zapisał w pamiętniku Kolumb – że gdy skieruję się na południe, znajdę tam króla, który ma wielkie złote naczynia i w ogóle bardzo dużo złota.

I rzeczywiście, na Hispanioli-Haiti i Juanie-Kubie, dokąd następnie popłynęli, było pod tym względem znacznie lepiej. Kolumb i jego świta otrzymali od Indian złote dary w postaci naszyjników, pucharów i przeróżnych ozdób. Marynarze wymienili ponadto na złoto przywiezione z Europy szklane paciorki i mosiężne dzwoneczki oraz siekiery i osobiste rapiery, o długiej i obosiecznej klindze czy rękojeści z tzw. koszem, osłaniającym dłoń.

Powitanie Krzysztofa Kolumba przez Indian na Espanioli – Haiti 6 grudnia 1492 roku

Ale tak, jak przypadkiem było nazwanie czerwonoskórych mieszkańców wysp karaibskich Indianami, a całego regionu środkowo-amerykańskiego Indiami Zachodnimi, tak samo przypadkowym zrządzeniem losu było zbudowanie na Hispanioli-Haiti pierwszej osady europejskiej La Navidad. Stało się tak również z powodu... złota. Uszczęśliwieni darami i wyhandlowanymi od mieszkańców Haiti złotymi przedmiotami, oficerowie i marynarze „Santa Marii” tak radośnie opijali swoje sukcesy winem, że oddali ster admiralskiego statku w ręce okrętowego chłopca. Ten zaś, nienawykły do prowadzenia statku, późnym wieczorem 24 grudnia wprowadził „Santa Marię” na płyciznę dobrze widocznego za dnia cypla Cabo Santo. Ster zaczął orać morskie dno, w dole statku dał się słyszeć rumor i trzask pękającego kadłuba. W chwilę potem dziób karaweli znieruchomiał, a nadciągający odpływ osadził go jeszcze mocniej na koralowej rafie tworzącej ów cypel. Natychmiast ogłoszono alarm, ale kilkakrotnie powtarzane próby ściągnięcia jednostki z rafy nie dały żadnego rezultatu. Gorzej, bo jego rozruszanie spowodowało dalsze pękanie kadłuba i wlewanie się wody do środka. W tej sytuacji trzeba było „Santa Marię” opuścić. Statek jednak nie zatonął, aczkolwiek do żeglugi już się nie nadawał. Z powodzeniem można jednak było uratować zawartość jego ładowni, a także nadające się do dalszego wykorzystania drewno, z którego był zbudowany kadłub.

Owóż, dowiedziawszy się o naszym nieszczęściu - pisał Kolumb na pokładzie „Ninii”, na którą musiał się przenieść – kacyk ze łzami w oczach dał do zrozumienia, że boleśnie odczuwa stratę i nie zwłócząc wysłał na miejsce katastrofy wszystką ludność osady z mnóstwem dużych czółen. Tedy tubylcy i my zabraliśmy się do rozładowania „Santa Marii”... Nie skradziono nam ani jednej tasiemki, cały ładunek z „Santa Marii” kacyk kazał poukładać obok swojego pałacu...

Ujęty gościnnością i szczodrze przynoszonymi złotymi płytkami i maskami z długimi uszami, które przybysze nadal ochoczo wymieniali na przywieziony z Hiszpanii towar, Kolumb jako gorliwy chrześcijanin uznał za zesłany przez Boga znak, że tu właśnie powinien założyć pierwszą europejską sadybę i zostawić pierwszych osadników, aby z Indiany prowadzili handel, zasięgali języka o złotonośnych ziemiach, uczyli się tutejszej mowy i wdawali z wodzami w układy. Wielu majtków z „Santa Marii”, zachwyconych układnością mężczyzn i swobodnym zachowaniem kobiet, zapewniało go przy tym, że chętnie tu zostanie i na stałe się osiedli. Postanowiono zatem rozebrać do połowy już zatopiony okręt i całe z niego drewno spożytkować do budowy fortu.

Tak oto powstała na Haiti pierwsza na amerykańskim kontynencie europejska osada, której z okazji przypadających świąt Bożego Narodzenia nadano imię La Navidad. Pod dowództwem Diego de Arany z Kordoby pozostawiono tu trzydziestu dziewięciu stolarzy, cieśli, bednarzy, a także krawca, medyka i puszkarza. Znalazł się wśród nich również Francisco Fernandez z Kadyksu, pod którym to imieniem i nazwiskiem ukrywał się ponoć nasz rodak, Franciszek Wardanowicz. Zaopatrzeni w zapasy żywności i towary wymienne, w oręż ręczny i armaty, jak również w szalupę, pozostali tu jako pierwsi europejscy osadnicy tego kontynentu. Kolumb na „Ninii” wraz z „Pintą” odpłynęli do Hiszpanii, aby przed hiszpańską parą królewską pochlubić się odkryciem nowych krajów, za przyczyną tej wyprawy wcielonych do ich korony. Było to w kwietniu 1493 roku.

Przedziwny pochód pomiędzy ulicami Barcelony – pisał ówczesny kronikarz. – Pomiędzy dwoma rzędami ciekawskich jedni marynarze niosą długie tyki, na których siedzą przywiązane papugi, wrzeszczące i trzepoczące bajecznie kolorowymi skrzydłami, inni niosą rośliny, krzewy, egzotyczne owoce, bele bawełny. Jeszcze inni prezentują na prawo i lewo złote maski i dziwne klejnoty. Tłum patrzy z otwartymi ustami, ale najbardziej zdumiewa wszystkich widok pięciu mężczyzn koloru miedzi, jakich tu nikt nigdy nie oglądał. Indianie. Ludzie z tamtej strony ziemi. I dopiero za nimi admirał Kolumb w wielkiej gali, otoczony oficerami i towarzyszami podróży. Cały dwór zebrał się wokół króla, królowej i infanta, żeby przyjąć admirała, który składa sprawozdanie ze swojej podróży, wyjaśnia, że będzie miał czas na znalezienie więcej złota w trakcie następnej podróży, mówi o niezliczonych duszach, jakie można tam pozyskać dla wiary chrześcijańskiej. Izabela Katolicka zalewa się łzami, chór kaplicy królewskiej intonuje Te Deum, całe zgromadzenie pada na kolana.

Skarby Inków i Azteków

Złoto przywiezione przez wyprawę Kolumba wzbudziło oczywiście nadzieję na więcej. Chęć jego zdobycia pchała za ocean coraz więcej ludzi. Odkrywca nowych ziem i wysp nie był już w tej dziedzinie monopolistą. Coraz lepiej zorganizowane wyprawy płynęły na zachód jedna za drugą.

Prawdziwa jednak era wielkiego złota z Nowego Świata rozpoczęła się po roku 1513, gdy wyprawa awanturnika i zabijaki Vasco de Balboa poprzez bagna, góry, dżunglę i rwące rzeki Przesmyku Panamskiego dotarła nad Pacyfik, co rozpoczęło penetrację zachodnich wybrzeży Ameryki Środkowej, znacznie zasobniejszych w żółty kruszec niż jego atlantyckie wybrzeże wschodnie. Przekonał się o tym Balboa, który tak perswazją, jak i użyciem broni rychło wyłudził od Indian złote sztabki i liczne przedmioty z tego kruszcu.

Mar del Sur – Morze Południowe (tak Hiszpanie nazywali Pacyfik) odkrył Vasco Nunez de Balboa

A kiedy dostali już to złoto do ręki, cieszyli się i śmiali się jak małpy – zanotował któryś z kronikarzy opinię jednego z indiańskich wodzów. – Radowali się jak małe dzieci z ulubionej zabawki...

Tak zaczęła się legenda El Dorada – Krainy Złota. Na europejskim kontynencie z niebywałym entuzjazmem rozniecił ją Balboa, który objąwszy w imieniu króla Ferdynanda w posiadanie morza, lądy, wybrzeża, porty i wyspy nowo odkrytego oceanu, przesłał mu wyłudzone klejnoty, podkreślając z zapałem, że w wyniku dobrze, zorganizowanej następnej wyprawy, pod jego oczywiście przywództwem, dostarczy nie tylko złoto, ale i mnóstwo pereł, w jakie obfitują tutejsze morza.

Są tu znane dwa sposoby zbierania złota – mamił swego monarchę. – Jeden to czekać, by rzeki wezbrały, a gdy przybór mija, wyzbierać pozostałe wśród kamieni bryłki wielkości pomarańczy lub pięści ludzkiej. Drugi sposób, to podpalić las. Gdy las spłonie wystarczy przykucnąć, by mieć pełne garście złota.