Pięć ran - Kirstin Valdez Quade - ebook

Pięć ran ebook

Kirstin Valdez Quade

0,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zwyciężczyni Center for Fiction Prize dla najlepszego debiutu oraz Rosenthal Family Foundation Award

Nominowana do PEN Hemingway Award i Andrew Carnegie Medal for Excellence

Jedna z powieści roku 2022 w zestawieniach NPR, Publishers Weekly, Library Journal, Booklist, Goodreads i Kirkus Reviews

W miasteczku Las Penas trwa Wielki Tydzień, kiedy szesnastoletnia Angel ucieka z domu matki do ukochanej babci, Yolandy, i ojca, Amadeo, którego praktycznie nie zna. Dziewczyna wie, że zjawia się pod ich drzwiami nie w porę. Jej ogromny brzuch sugeruje bowiem, że to już ósmy miesiąc.

Nikt nawet nie podejrzewa, że Yolanda zamierza tuż po powrocie z wakacji w Las Vegas zebrać swoją rodzinę przy jednym stole, podać im najlepszy świąteczny obiad w życiu, a następnie poinformować, że umiera na złośliwego guza mózgu.

Kirstin Valdez Quade, której opowiadania okrzyknięto na łamach „New York Timesa” arcydziełami, w swoim debiucie snuje poruszającą opowieść o przełomowym roku z życia pewnej niezwykłej kilkupokoleniowej rodziny.

Historię miłości, poświęcenia i codziennych prób ratowania naszych bliskich, które z góry skazane są na porażkę.

Ale może nie zawsze?

Znakomicie skonstruowana powieść o człowieczeństwie. Tak prawdziwa, aż trudno uwierzyć, iż czyta się fikcyjną historię.

Michał Nogaś

Trzymasz właśnie w dłoniach maleńki, osobny wszechświat buzujący radością, żalem, ale też humorem, absurdem i rozkoszą. Na stronach tej książki jakimś cudem mieści się cały ten bajeczny ludzki zgiełk.

C Pam Zhang

Postaci zasiedlające tę wciągającą powieść zostały wykreowane z olśniewającymi i zapadającymi w pamięć szczegółami. Kirstin Valdez Quade skupiła się na prawdzie drzemiącej w codziennych drobiazgach, jednocześnie pozwalając nam objąć spojrzeniem cały świat.

Colm Tóibín

Dzięki głębokiej empatii, przenikliwej inteligencji i subtelnemu poczuciu humoru autorka odmalowała nie dający się zatrzeć obraz rodziny żyjącej w ciągłej niepewności. Czytałem to z zapartym tchem.

Phil Klay

Nie byłam w stanie odłożyć tej powieści, tak wielkie zrobiła na mnie wrażenie. Intymna, rozbrajająca i zarazem bolesna.

Yiyun Li

Napisana z iście franzenowskim rozmachem opowieść. Cudowna!

„O Magazine”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 507

Data ważności licencji: 3/2/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mojej rodzinie

CZĘŚĆ PIERWSZA

SEMANA SANTA

W tym roku Jezusem jest Amadeo Padilla. Hermanos przygotowują go do roli na podwórzu za moradą.

To nie żaden złotowłosy, różanolicy i miodowooki Jezus od braci najmniejszych, od jagniąt i dzieciątek. Amadeo jest umięśniony, włosy ma zgolone tuż przy czaszce, poharatanej bliznami zebranymi na pamiątkę nastoletnich bijatyk, a na karku fałdę skóry.

Buduje krzyż z ciężkiego, nieheblowanego dębu zamiast z sosny. Jest bosy, jak reszta hermanos, którzy pracują z podwiniętymi rękawami i śpiewają hiszpańskie hymny – alabados. Wyprali sobie białe spodnie, spletli bicze – disciplinas – starym sposobem, z grubych włókien liści juki, pocerowali dziury w czarnych kapturach, które włożą na procesję, by przeprowadzić ją z pokorą i stosownym szacunkiem. Hermano Mayor – szczupły brat dziadka Amadea, tío abuelo Tíve, który zaskoczył ich wszystkich wyborem nieużytego syna bratanicy do roli Zbawiciela – przygrywa na pito, wysokie dźwięki piszczałki pną się ku górze.

Dziś Amadeo obudził się z pomysłem nabicia krzyża gwoździami, by dodać mu ciężaru. Bierze młotek w obie ręce, unosi wysoko nad głowę i opuszcza, narzędzie łupie o metal. Deski podskakują, dźwięk odbija się od ściany morady i jadłodajni Idle Hour po przeciwnej stronie uliczki.

Amadeo się spocił. Zdarza mu się to, ale zazwyczaj nie od pracy. Poci się, kiedy je, jak za dużo wypije. Ma trzydzieści trzy lata, tyle samo co Zbawiciel przed śmiercią, ale nie jest człowiekiem ambitnym. Nawet jego matka wam to powie, choć serce jej się kraje na samą myśl. Yolanda nadal mu gotuje, dzień w dzień stawia przed nim talerz na stole.

Dziś po południu jednak nawet tatuaże Amadea wyglądają jak naciągnięte od wysiłku, a on sam widzi się z boku i z góry. Płonące Najświętsze Serce pulsuje mu na lewym mięśniu piersiowym, pot kapie z czubka zakrwawionego sztyletu na bicepsie, róże na jego boku rozkwitają, podlane wysiłkiem. Na plecach połyskuje niebiańsko Guadalupana w sukni rozprutej trzema pionowymi nacięciami sellos – sekretnymi pieczęciami zobowiązania. Linie są długości męskiej dłoni, wypukłe, różowe, świeżo zagojone: dowód jego przyjęcia do hermandad – do bractwa.

Amadeo mieszka w Las Penas całe życie, ale dzisiaj widzi swoją wioskę nowymi oczami: krawędzie są jakieś ostrzejsze, kolory czystsze. Chwasty pod płotem, oczka ogrodzenia, rozkołysane korony topoli – wszystko nadnaturalnie wyraziste. Moradę oświetla pomarańczowe słońce, które tonie powoli za jego plecami, pustaki odcinają się mocną kreską od nieba. Amadeo znów opuszcza młotek, uderza w gwóźdź za gwoździem, czerpiąc przyjemność z gładkiego obrotu stawów, ze zmęczenia mięśni. Czuje, że jest potężny i prawy, a każdy jego ruch jest częścią stworzonego dawno planu. Urodził się do tej roli.

Wbija ostatni gwóźdź i powraca do swojego ciała, a hermanos kończą pracę i ruszają do domu.

––––

Kiedy Amadeo parkuje na żwirowanym podjeździe, odkrywa, że przed domem siedzi jego córka Angel. Młoda jest w ósmym miesiącu, mieszka z matką w Españoli. Nie widział jej od ponad roku, ale słyszał o dziecku od matki Angel, która z kolei dowiedziała się od samej zainteresowanej.

Biały podkoszulek, czarny stanik, złoty krzyżyk wskazujący na piersi, gdyby ktoś ich jeszcze nie zauważył. Brzuch twardy i krągły jak gliniany piec. Guziki dżinsów rozpięte, żeby zrobić miejsce na ten pełny kształt, ale też zdradzające, skąd się w ogóle wziął. W tym tygodniu, w Wielki Piątek, ma urodziny. Skończy szesnaście lat.

– Noż jasny szlag – sapie Amadeo i szarpie ręczny. Ten ostatni tydzień życia Jezusa był najważniejszy w Jego życiu. To wtedy wszystko się wydarzyło. Amadeo powinien się teraz skupiać na kontemplacji ofiary i zmartwychwstania, a nie na ciąży nastoletniej córki.

Angel chyba nie zauważyła jego miny, bo wstaje, uśmiecha się i macha do niego obiema rękami. Różaniec kołysze się na lusterku, nieco przysłaniając dziewczynę, która podchodzi do auta, wygięta nieco do tyłu. Angel zatrzymuje się, staje bokiem, prezentuje brzuch.

Ma ze sobą dużą złotą kopertówkę i torbę sportową z logo Marlboro. Obejmuje ojca od przodu, wciskając się w niego całą swoją ciążową krągłością.

– Wielka jestem, co? Dopiero te spodnie kupiłam i już są za małe.

– Hej. – Amadeo niepewnie poklepuje córkę po plecach, między ramiączkami stanika, a potem robi krok w tył. – Co się stało?

Zabrzmiał trochę zbyt nonszalancko, ale nie może sobie pozwolić na dawanie jej do zrozumienia, że jest mile widziana, na pewno nie w Wielkim Tygodniu, i kiedy na dodatek jego matka wyjechała.

– Uch. Pokłóciłyśmy się z mamą i powiedziałam jej, żeby mnie zawiozła do ciebie – wyjaśnia dziewczyna lekkim tonem. – Nie wiedziałam, gdzie jesteście z babcią. Dwie godziny tu przesiedziałam i już myślałam, że skisnę z głodu. W ciąży człowiek musi jeść. Prawie ci się włamałam do domu, żeby sobie zrobić kanapkę. Czy wy nie sprawdzacie telefonów?

Amadeo zahacza kciuki o kieszenie, patrzy na dom, potem na drogę. Słońce już zaszło, zmierzch barwi się niemal elektrycznym błękitem.

– Pokłóciłyście się? – Mężczyzna wbrew sobie czuje pewne zadowolenie na myśl, że Angel obraziła się na matkę. Marissa zawsze wzbudzała w nim poczucie, że nie jest dostatecznie dobry.

– A, weź. Szkoda gadać – prycha córka. – Teraz ja i dziecko potrzebujemy jakiejś siatki wsparcia. Tak jej powiedziałam.

Amadeo kręci głową.

– Jestem strasznie zajęty – oznajmia jak aktor starający się pokazać, że mu przykro. – To nie najlepszy moment.

Angel nie wygląda na zranioną, bardziej na zaciekawioną.

– A co? Dostałeś jakąś pracę czy coś?

Zakłada torbę na ramię i rusza w stronę drzwi, kołysząc się pod ciężarem bagażu i własnego brzucha.

– Babci nie ma – woła za nią ojciec. Woli nie zdradzać, dlaczego tak naprawdę nie chce córki w domu, wstydzi się własnego pokutniczego zapału.

– Nie ma babci? Gdzie poszła? – W głosie Angel pobrzmiewa szczery niepokój. Przytrzymuje biodrem siatkowe drzwi i czeka, aż Amadeo otworzy te właściwe.

– Słuchaj, mam dużo roboty do końca tygodnia. – Następną część wyznania wyrzuca z siebie pospiesznie, niemal tracąc oddech. – Będę w tym roku niósł krzyż. Jestem Jezusem.

– Ee, okej. Ale niedługo wróci, nie?

Yolanda wybrała się na wakacje po zakończeniu sesji parlamentu stanowego, tuż przed Wielkim Tygodniem. Akurat wtedy, kiedy syn najbardziej jej potrzebuje. „Może zostanę tam na dobre”, oznajmiła od niechcenia, kiedy się pakowała. „Uwielbiam Vegas. Koncerty, neony, życie, ruch”.

– Nie mówiła, kiedy będzie z powrotem. Pewnie pod koniec przyszłego tygodnia.

Angel z dramatycznym westchnieniem upuszcza torbę i złotą kopertówkę na podłogę w kuchni. Dopiero wtedy ojcu przychodzi do głowy, że należało je od niej wziąć. Córka jednak nie sprawia wrażenia, jakby zwróciła na to uwagę. Dalej nawija:

– Powiedziałam mamie, że okej, jak tak, to się wynoszę do babci. Ona mnie przynajmniej kocha.

––––

Wieczorem Angel robi kolację, trajkocząc o grupach żywności – posiłek składa się z puszki chili, wywalonej na niedogotowaną dynię piżmową, i paczki mrożonego pieczywa z serem – a potem przejmuje kontrolę nad telewizorem. Mówi do brzucha: „Widzisz, kochanie? Ta krowa teraz się zbiera do domu, wywalili ją. Nie można tak traktować koleżanek”.

Amadeo zajmuje przeciwny koniec kanapy, jest dziwnie zdenerwowany. Próbuje sobie przypomnieć, kiedy ostatnio spędzał czas sam na sam z córką, ale nie potrafi. Może w święta dwa, trzy lata temu; pamięta, jak siedział z nią w jednym pokoju i nieporadnie pytał o jej ulubione przedmioty w szkole, kiedy Yolanda wyszła po zakupy czy może do sąsiadów.

Wyciera dłonie o uda, porusza językiem w ustach. Porcelanowe lalki o zamarzniętych spojrzeniach gapią się na niego z narożnej matczynej szafki, pousadzane w falbaniastych sukieneczkach obok pamiątkowych dzwoneczków i kieliszków. Z nagłym ukłuciem w głębi brzucha Amadeo myśli o tío Tívem. Co on powie na obecność Angel w jego domu? Owoc grzechu, w dodatku również grzech ten powielający.

– No, to ten – odzywa się. – Mama pewnie się o ciebie martwi, co?

– Musi się wreszcie nauczyć, że nie jest jedyną osobą w moim życiu. I zacząć mnie szanować.

Amadeo ugniata sobie udo. Nie może wyprosić córki z domu. Yolanda by go zabiła. Szkoda, że jej tu nie ma, babcia i wnuczka mają bardzo bliską relację; Yolanda wysyła dziewczynie czeki, dwadzieścia pięć dolarów tu, pięć dyszek tam, zabiera ją na obiad w Españoli czy Santa Fe, parę razy w roku wybierają się na zakupy do outletu.

– Może wróciłabyś, jak babcia będzie w domu? – Sumienie kłuje go w boku jak cierń.

Angel chyba go nawet nie słyszy.

– No wiesz, prawi mi kazania o tym, jak to zawaliłam sprawę i że niczego się nie nauczyłam z jej błędów, ale co ja mam niby z tym teraz zrobić? Dobra, kumam, zniszczyłam jej życie, jestem najgorsza. Ale jeśli chce teraz udawać taką dorosłą, to niech się zachowuje jak dorosła.

Amadeo powinien zadzwonić do siostry, żeby przyjechała i wzięła Angel do Albuquerque, do swoich dziewczyn. Cała na biało, na ratunek – to bardzo w stylu Valerie. Tylko że od świąt z nią nie rozmawia.

Angel wygląda zupełnie jak Marissa, odziedziczyła po niej lśniące włosy o rudawym połysku, choć nie ma tak delikatnych rysów jak matka. To pewnie jego geny. Amadeo zastanawia się, czy Marissa wtedy też się tak zachowywała. Miała szesnaście lat, on osiemnaście, ale czuli się już staro. Jej rodzice byli wściekli i uważali, że to straszny wstyd, ale i tak wyprawili młodym baby shower. Podobało mu się bycie w centrum uwagi: przyjmowanie gratulacji od rodziny z obu stron, papierowe talerzyki z tamales i biscochitos, podawane przez starsze panie, gotowe przebaczyć im wszystko w zamian za ślub kościelny. Wstał, żeby im zaśpiewać, kiwając głową w stronę Marissy: „Tę piosenkę dedykuję mojej ślicznej”. Bendito, bendito, bendito. Los ángeles cantan y daban a Dios. Wszyscy bili brawo, stare ciotki ocierały łzy, Yolanda posyłała mu całusy z drugiego końca sali. Amadeo czuł się bardzo szlachetny i odpowiedzialny za swoją dziewczynę i ich nienarodzone dziecko.

Później oczywiście wyszło, jak wyszło, nie było ślubu ani wspólnego mieszkania. Angel się urodziła, nauczyła chodzić i mówić bez pomocy Amadea. Zrezygnowane staruszki kręciły głowami; co one sobie myślały, jak mogły się czegokolwiek spodziewać po tym chłopaku, po mężczyznach w ogóle?

– Nawet najlepszy chłop nie jest funta kłaków wart – wzdychała jego babcia. – Poza tobą, hijito – dodawała życzliwie, jeśli zauważyła, że wnuk też jest w pomieszczeniu. – Ty jesteś.

Do piątych urodzin Angel młody ojciec z ulgą przekonał się, że zobowiązanie można łatwo strząsnąć z barków. Wystarczyło przestać odbierać telefony Marissy – było ich mniej, niż można by się spodziewać – i już, odzyskał wolność.

– Nie rzuciłam nauki tak na dobre – odzywa się dziewczyna, jakby odpowiadała mu na pytanie. – Chodzę teraz na taki kurs i zamierzam skończyć szkołę, i w ogóle, więc nie musisz się martwić – dodaje, patrząc na niego wyczekująco.

Amadeo uświadamia sobie, że zapomniał się o nią martwić, zapomniał się choćby nad tym zastanowić.

– To dobrze. No, dobrze. – Wstaje, pociera krótko ostrzyżoną głowę obiema rękami. – Musisz mieć szkołę.

Ona wciąż się w niego wpatruje, jakby czegoś się domagała: zapewnień, aprobaty.

– Serio mówię. Skończę szkołę. – A potem zaczyna nawijać o college’u, o sukcesach i spełnianiu marzeń, powtarzając wszystko, czego się nasłuchała na kursie dla nastoletnich matek. – Moja nauczycielka Brianna mówi, że jeśli chcę mu zapewnić dobre życie, to muszę inwestować w siebie. Nie skończę jak mama, nie będę taka jak ona. Od dziesięciu lat jest sekretarką w jednej firmie i tylko się czai, żeby wyrwać jakiegoś architekta. Ja coś w życiu osiągnę. Prawda, hijito? – zwraca się na koniec do brzucha.

To go piekielnie dołuje. Amadeo otwiera piwo i wypija połowę, zanim sobie przypomina, kim jest w tym tygodniu.

– Kurwa – mówi z obrzydzeniem i opróżnia puszkę nad zlewem.

Angel patrzy na niego z kanapy.

– Lepiej się oducz takich słów. On słyszy wszystko, co mówisz, wszyściutko.

– Kurwa – powtarza Amadeo, bo to jego dom, ale tym razem cicho. Wyobraża sobie, jak dźwięk przenika ciało jego córki i dociera do dziecka w środku. – Muszę lecieć.

––––

Każdego wieczora Wielkiego Postu hermanos zbierają się w moradzie, żeby odmawiać różaniec pod czujnym okiem tío Tívego, i co piątek medytują nad stacjami Drogi Krzyżowej. Wszyscy na kolanach, z pochylonymi głowami. Jest ich dziewięciu, wszyscy poza Amadeem po siedemdziesiątce. Tío Tíve jest najstarszy, stuknęło mu osiemdziesiąt siedem, a chłop trzyma się mocno.

– I odszedłszy nieco dalej, upadł na twarz i modlił się tymi słowami – czyta Al Martinez. – „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich”.

Amadeo lubi Ala. To wielki, rozmowny gość, który zawsze się wzrusza, kiedy opowiada o tym czy tamtym wnuku. Jest tirowcem, od niedawna emerytowanym, ramiona ma przygięte przez lata garbienia się nad kierownicą i gapienia w horyzont.

Ściany z pustaków są pomalowane na biało, w środku stoi kilka ławek zwróconych w jedną stronę. Jedyne, na czym warto zawiesić wzrok, to krucyfiks. Chrystus tutaj nie wygląda jak ten w kościele, o jasnej skórze, niewinnych kroplach krwi w miejscach, gdzie korona cierniowa wbija się w skroń, o natchnionym, pruderyjnym wyrazie twarzy, który doskonale łączy współczucie, cierpienie i – owszem – litość nad sobą. Nie, ten Chrystus na ścianie morady jest starożytny, zakrwawiony. W samym jego kształcie widać przemoc: ślady dłuta poryły mu brzuch i uda, wycięły krótkie palce u stóp i dłoni. Kontury twarzy ma szorstkie, żebra ostre. Z głowy figury zwisają czyjeś włosy. Prawdziwe.

Co wieczór inny hermano odmawia tajemnice różańca, a pozostali intonują odpowiedzi. Tę część spotkań Amadeo lubi najbardziej, kiedy ich głosy zlewają się w niski pomruk, unoszący się i opadający w przewidywalnym porządku. Dziś jednak, przez to pojawienie się Angel, jest poirytowany i rozkojarzony. Myśli, czy nie zadzwonić do matki dziewczyny, żeby ją odebrała, ale wizja opowiadania Marissie o procesji wystarcza, by odrzucił ten pomysł. „Czyli nie możesz się zająć córką, bo co?” – już prawie słyszy jej fukanie.

Przygląda się mężczyznom pogrążonym w modlitwie: na przodzie tío Tíve z drżącymi wargami i w butach dla cukrzyków, które refunduje mu departament do spraw weteranów; Frankie Zocal o powiekach poznaczonych pulsującymi sinymi żyłkami; Shelby Morales i jego siwy kucyk, spływający mu na ramię jak u dziewczyny.

– Rozebrali go z szat i narzucili na Niego płaszcz szkarłatny. Uplótłszy wieniec z ciernia, włożyli Mu na głowę… – czyta Al cicho i wyraźnie, jakby z trudem kontrolował płomień emocji.

Dziewięciu uczestników to nic w porównaniu z tym, jak było kiedyś, wyjaśnił Amadeowi Al kilka tygodni wcześniej, gdy wyszli w gęsty zmierzch. W starszych pokoleniach ilość zapisanych, nawet w bractwie tak daleko w górach, szła w setki dusz. W tamtych czasach, kiedy jeden ksiądz musiał służyć wielu rozsianym daleko od siebie społecznościom, bractwa – hermandades – nie były jedynie przestrzeniami praktykowania kultu, ale też towarzystwami wzajemnej pomocy, stowarzyszeniami politycznymi, centrami życia kulturalnego. Grzebały też zmarłych.

– To twojemu tío zawdzięczamy nasze hermandad. To on je wskrzesił – odezwał się Al Martinez. – Tradycja była już na wymarciu, kiedy mój ojciec był dzieckiem. Ze starej morady nie został kamień na kamieniu. Ale Tíve kupił stację benzynową, wyremontował, przypomniał, cośmy tu kiedyś mieli. Jedno, co dobre przyszło ze straty tego ich chłopaka.

Morada nie robi wrażenia. Na zewnątrz straszy ciemny szkielet szyldu na słupie, już dawno ogołocony z jaskrawych plastikowych paneli, a obok dwie nieczynne pompy. Szyby w witrynie zamalowano matową beżową farbą, która została komuś kiedyś po jakiejś robocie. Od czasu do czasu ktoś przejezdny zatrzyma się tu, żeby zatankować, i rozejrzy zdziwiony – zmyliły go pikapy zaparkowane przed budynkiem – a potem ruszy prosto przez wioskę i dalej, przed siebie.

– Może ta nasza nie jest taka piękna jak morady w Truchas, Abiquiu, Trampas – ciągnął Al Martinez. – Może nie trafi na pocztówki. Las Penas nie ma w sobie ani krztyny uroku, no i dobrze. Niech sobie zatrzymają swoich rzeźbiarzy i sklepy z organicznym jedzeniem. Niech turyści jeżdżą do Taos.

Najpierw różaniec, potem modlitwa indywidualna w milczeniu. Całość trwa raptem godzinę, ale zdziwiłby się człowiek, jak to się wlecze, jak szybko powszednieje wyznanie winy, żal za grzechy, zawierzenie siebie Bogu. Już po kilku minutach kolana protestują, rzepki trą o beton i kość, a kiedy różaniec dobiega końca, człowiek już nóg nie czuje. Bolą nawet paznokcie u stóp, zaparte o posadzkę.

Amadeo myśli o córce, którą zostawił samą w domu. Kto wie, co teraz robi. Może grzebie mu w rzeczach albo zaprosiła koleżanki. A nawet chłopaków.

Zacina się na Wierzę w Boga. Otwiera oczy i patrzy na Tívego. Tak jak się spodziewał, stary przygląda mu się z dezaprobatą. Amadeo zaciska powieki.

– Amen – intonują hermanos, a nabożeństwo różańcowe dobiega końca, zanim Amadeo zdąży się wczuć.

Modlitwa w duszy to najtrudniejsza część spotkania. Proszę, Panie Boże, myśli Amadeo, ale potem gubi wątek. Kolana ma już zgniecione na miazgę. Zastanawia się, czy nie wyrządza tym sobie trwałej szkody. Z zewnątrz dobiegają odgłosy wieczora: przejeżdżający samochód, skrzek nocnego ptaka, stukanie ciem o zamalowane okna.

––––

Entrada Amadea – jego inicjacja i pierwsza audiencja z hermanos – odbyła się pięć tygodni temu, w Środę Popielcową.

– Jak słońce zajdzie, to zapukasz – poinstruował Tíve, kiedy spotkali się na lunch w burgerowni Dandy’s w Españoli. Mówił cicho.

Amadeo zerknął na rodzinę przy stoliku obok, jednak nikt nie zwracał na nich uwagi. Sześcio-, może siedmioletni chłopiec w spodenkach upapranych keczupem usiłował jeść swojego hamburgera, nie zważając na matkę, co chwila wycierającą mu twarz serwetką. Na zewnątrz czekał na nich pies Tívego, rudawy doberman o imieniu Honey. Suczka przyglądała im się przez okno z uniesioną bladą brwią, a nieprzycięte uszy przydawały jej nietoperzowatego wyglądu.

– Pukasz trzy razy. – Brat dziadka zademonstrował rytm na blacie stolika, zerkając krzywo spod czapki z daszkiem.

Matka Amadea uwielbia stryja. Ma własne wyobrażenia na temat rodziny i wedle tych wizji rolą przypisaną Tívemu jest postać samotnego, kochanego zgreda. Amadeo przypuszcza, że Tíve chciałby przede wszystkim, aby zostawiono go w spokoju, i to nie tak, jak pragną tego starzy ludzie w telewizji, którzy po cichu czekają, aż przyplącze się do nich jakaś zagubiona młoda osoba i we dwójkę wzajemnie się ocalą. Tíve jest już wprawdzie stary, ale nie interesuje go snucie opowieści czy wspominków ani dzielenie się swoją mądrością.

– Okej. – Amadeo przytaknął. Był głodny, ale nie chciał pierwszy rozpakowywać hamburgera. Dyskretnie włożył sobie frytkę do ust.

Brat dziadka spiorunował go spojrzeniem. Stary pierdziel może i się pokurczył, ale nadal umie wzbudzić strach.

– Tego dnia pościsz i idziesz na mszę, zrozumiano? I od tego momentu masz się zjawiać na mszy regularnie. I u spowiedzi. – Tíve wręczył mu broszurkę o nabożeństwie różańcowym. – Znasz słowa, nie?

– A to nie jest tak, że jak modlę się własnymi słowami, to bardziej się liczy? – Amadeo przekartkował książeczkę. – Niż jakbym klepał z pamięci?

Tío popatrzył na niego z takim obrzydzeniem, że Amadeo aż się zawstydził.

Następnie stary wyciągnął z kieszonki na piersi flanelowej koszuli złożoną kartkę z zeszytu.

– Wykuj to na blachę. I nie gadaj nikomu. To tajemnica.

Amadeo zmrużył powieki i przyjrzał się rzędom słów, zapisanych chwiejnym drukowanym pismem za pomocą tępego ołówka. Wyglądało to jak wielostrofowy wiersz. Aż przypomniał mu się podręcznik do sztuki z czwartej klasy podstawówki, w którym był długi rymowany wiersz o motylu. Lubił go sobie czytać po szkole, szeptał słowa w swoim pokoju, ciesząc się rytmem, nieuniknionością następujących po sobie dźwięków. „Leć”, „mieć”, „chcieć”. Głupie w chuj.

Przez środek strony biegła tłusta smuga. Amadeo wyobraził sobie, jak tío siedzi zgarbiony nad kartką przy słabym kuchennym świetle, a obok niego stoi talerz z zimnymi resztkami jajecznicy – smętnej, samotnej kolacji.

– Ej, zaraz. To jest po hiszpańsku.

– Noż do jasnej… – wymamrotał Tíve i rozwinął burgera, jakby się w końcu poddał.

Nawet Yolanda nie mówi dobrze po hiszpańsku, choć ona jest przynajmniej w stanie nadążyć za telenowelami, które ogląda wieczorami w tygodniu na telewizorze w sypialni.

– Z angielskim poradziłbym sobie dużo lepiej – spróbował jeszcze, ale widząc pełną niedowierzania minę tío, natychmiast się poprawił. – Nie no, ten, żartuję. Nauczę się bez problemu. Miałem hiszpański w liceum.

Pierwsza część rytuału polegała na recytacji wezwań i odpowiedzi.

Novicio: Dios toca en esta misión, las puertas de cu clemencia. Oto Bóg puka do drzwi tej misji, do bram swej łaski.

Hermanos: Penitencia, penitencia, si quieres tu salvación. Żałuj, żałuj za grzechy, jeśli chcesz dostąpić zbawienia.

– Dawaj. Spróbujemy – powiedział Tíve.

Amadeo, nagle zawstydzony, wygłosił swoje kwestie. Zaskoczyło go, kiedy wujek w odpowiedzi zaczął śpiewać pięknym, chropawym głosem. Chłopiec przy stoliku obok przerwał przeżuwanie i zapatrzył się na niego z pełną buzią.

Aby wejść do tej morady, zrób krok prawą nogą naprzód, wychwalając najsłodsze imiona Jezusa, Maryi i Józefa.

Przekroczywszy próg, Amadeo uklęknie przed starymi mężczyznami, którzy mieli zostać jego hermanos, braćmi, wyjaśnił Tíve, i będzie błagać o rozgrzeszenie.

– A potem mnie potniecie?

– Najpierw złożysz przysięgę.

– A później?

Tíve prawie niezauważalnie skinął głową.

– Głęboko? – wyszeptał Amadeo, powstrzymując drżenie w głosie.

Brat dziadka wzruszył ramionami.

– Nie za bardzo. Dalej, następna kwestia.

Przebaczcie mi, bracia, jeśli w czymkolwiek wam zawiniłem albo przysporzyłem niesławy.

W odpowiedzi Tíve zaintonował: Niech ci Bóg przebaczy, jako ja przebaczam.

Oczy Amadea zaszły łzami, nagły smutek złapał go za gardło. Zawstydzony mężczyzna odwrócił głowę.

Tío Tíve odkaszlnął.

– Przygotuj się.

Sellos – trzy pionowe nacięcia na plecach – miały też zastosowanie praktyczne: kiedy Amadeo będzie się biczować, krew popłynie z ran, zamiast zbierać się pod skórą, co prowadziłoby do opuchlizny i siniaków.

Z początku Amadeo nawet się cieszył z tej wizji, wyobrażał sobie, jak klęczy, a sangrador go naznacza. W Środę Popielcową rano jednak nie był już taki odważny. Przez cały dzień myślał o sellos i miękły mu kolana.

Ogolił się przed ceremonią (ale nie brał drugiego prysznica, bo nie chciał zmywać ciemnej smugi z czoła – dowodu dla wujka, że był na mszy), włożył nową koszulę w kratę, jeszcze sztywną po wyjęciu z opakowania, półbuty, chlapnął się po szyi wodą kolońską. Mimo to nadal czuł nieprzyjemną, kwaśną nutę potu.

Koniec końców, tuż przed pójściem pod drzwi morady złamał go strach: mimo całodniowego postu Amadeo poleciał do komody, wygrzebał z szuflady ze swetrami flaszkę wódki, rozpieczętował i pociągnął kilka głębokich łyków.

Sama entrada rozmyła się we mgle wrażeń. Pieśń hermanos, wzbierająca i opadająca niczym fale. Tajemna przysięga, wiążąca go na całe życie. I obsydianowe ostrze o krawędzi jak nóż, niebezpieczny półksiężyc. Wielka dłoń Ala Martineza, ciepła i spokojna, na jego ramieniu, ciche zapewnienie: „Spokojnie, synu, będzie płytko. Weź głęboki oddech”. Serce Amadea, łomoczące rytmicznie jak zbyt głośny bęben, boki śliskie od potu. Ostrze wnikające mu w skórę i narastające wraz z bólem poczucie własnego fałszu.

––––

Teraz wreszcie Tíve robi znak krzyża.

– No dobrze – mówi z irytacją. – Amen.

Amadeo podnosi się z ziemi, staje na mrowiących nogach. Hermanos wokół niego zbierają się do wyjścia. Niektórzy rozmawiają cicho na parkingu o tym czy owym, jakby próbowali rozruszać zardzewiałe głosy, inni spieszą się do rodziny, żeby jak najszybciej pocałować żony i zająć miejsca na kanapach przed telewizorami.

W domu czeka na niego Angel, więc Amadeo się ociąga. Na widok wychodzących mężczyzn Honey prawie wyłazi ze skóry ze szczęścia, pruje tam i z powrotem przez parking, szczeka jak szalona, wznosząc długą, wąską kufę ku niebu. Po tym zwierzaku nikt by nie poznał, że dobermany to agresywna rasa; Honey wiecznie szuka uwagi i nie potrafi się zachować, a na pysku ma wymalowany taki zachwyt, jakby była trochę niedorozwinięta. Rdzawoczerwoną sierść ma zmatowiałą, jakby dawniej Honey była zwykłym czarnym czy też może brązowym psem, ale za długo siedziała wystawiona na słońce. Suczka wpycha Tívemu łeb pod dłoń i wściekle merda kikutem ogona.

– Hej, chłopie – odzywa się Al Martinez w progu i kładzie rękę na chudym ramieniu najstarszego z hermanos. Tíve się wzdryga. – Czekaj, chciałem ci pokazać najmłodsze Eleny. Moja druga wnuczka! – Już wyciąga telefon z kieszeni, pewnym gestem przesuwa palcem po ekranie. – Widzisz?

Tíve zerka na zdjęcie. Amadeo też wyciąga szyję i widzi nieurokliwego niemowlaka o fioletowej buzi, z pianką koronkowej opaski na pomarszczonej główce.

– No, no – mamrocze wujek.

– Mała piękność. Usteczka ma śliczne takie, po babci. – Al przysuwa sobie telefon pod sam nos, wpatruje się zauroczony w twarz dziecka, a potem chowa urządzenie. – Słuchaj, no, mój najmłodszy chciałby dołączyć. Zostać hermano. A skoro przyjmujemy nowicjuszy… – wskazuje głową na Amadea – to młody by się świetnie nadawał. Chciałby mieć jakiś kontakt ze swoją historią.

– Nie – ucina stary. – Nie będzie więcej nowych.

Na twarzy Ala odbija się złość, potem rozczarowanie. Mężczyzna zerka znów na Amadea, jakby chciał coś powiedzieć, ale chyba zmienia zdanie.

– Bracie, proszę cię – odzywa się cicho. – Isaiah tego potrzebuje. Z Eleną sobie poradziłem, ale chłopak ma spory problem z herą. Od odwyku do odwyku, raz nawet okradł siostrę, zabrał komputer, telewizor, wszystko. Nie wiemy, co ze sobą począć. Teraz trochę wyszedł na prostą, ale to by mu się pomogło ogarnąć, dostałby szansę na zajęcie się czymś większym. Jemu się wydaje, że to go ocali, i ja w sumie myślę podobnie.

– I ty chcesz taką zarazę przywlec do morady? Mowy nie ma. – Tíve rusza w stronę swojego pikapa. Idzie przygarbiony, nierównym krokiem.

– Ostro pojechał – stwierdza Amadeo, ale nie może się wyprzeć zadowolenia, że to on został wybrany, i to nie tylko do bractwa, ale też do najważniejszej możliwej roli. – Jego syn, Elwin, przedawkował.

– Wiem. – Al jeszcze przez dłuższą chwilę patrzy za Tívem, minę ma zmartwioną. – Za czasów mojego dziadka był taki jeden Jezus, co poprosił o gwoździe – dodaje cicho. – Najlepszy, jakiego mieli.

Amadeo przełyka ślinę.

– Serio? Dał się przybić do krzyża? Prawdziwymi gwoździami?

Al Martinez przytakuje.

– To dopiero poświęcenie, co? Wyobraź sobie. – Powoli odwraca jedną dłoń, potem drugą, dotyka palcem wewnętrznej strony.

– Kto to był? – Amadeo ma wrażenie, że stoi na skraju wielkiej tajemnicy. Otacza go ogrom nocy.

Al wzrusza ramionami.

– Wiem tylko to, co mi powiedział tata, a on powtarzał, co usłyszał od swojego. Czyli tylko to, że gość to zrobił. – Lekko podrzuca w dłoni kluczyki i rusza do samochodu.

Amadeo stoi sam na opustoszałym parkingu. Po czymś takim facet na pewno nie był już tym samym człowiekiem. Wyobraża sobie całą scenę tak jak zawsze wydarzenia z przeszłości, w czerni i bieli: zawziętą minę mężczyzny, kiedy gwóźdź wbija mu się w ciało, wypełniający go płomień światła. Zebrani padają na kolana.

––––

O szóstej trzydzieści rano w Wielką Środę budzi go syk i gulgot rur w ścianie przy jego głowie. Przekręca się na sflaczałym łóżku, starając się nie myśleć o Angel. Męka Chrystusa, mówi sobie w duchu, na tym się skup. Co wieczór po prysznicu ćwiczy w lustrze wyraz twarzy, jeszcze z wodą cieknącą po czole. Rozkłada ramiona, napina i rozluźnia mięśnie policzków, próbuje się nauczyć niuansów cierpienia. Teraz znowu próbuje, ale twarz ma sztywną jak opona. Stara się skupić na tamtym mężczyźnie z dawnych czasów, który wziął kilka gwoździ i osiągnął za ich pomocą coś prawdziwego.

Mdli go na samą myśl o Angel, a jeszcze bardziej, gdy zastanawia się, kto ją tak urządził. Matka Amadea nie uwzględniła tego szczegółu w opowieści, ale on nie potrzebuje faktów, żeby dopisać sobie resztę: jakiś cholo handlujący dragami przez okno lowridera.

Kiedy znowu wyrywa się z letargu, Angel siedzi nad nim i dźga go w ramię.

– Tata, zawiózłbyś mnie do szkoły? Wstawaj.

On mamrocze coś w poduszkę i słyszy dźwięk zamykanych drzwi. Potem jeszcze raz dochodzi go jak przez mgłę jej głos, ale słowa nie przebijają się przez powierzchnię snu.

Budzi się po dziesiątej, dom jest pusty i zalany słońcem. Amadeo ma jeszcze dwie godziny do mszy. Angel zostawiła mu kartkę na stole: „Tío Tíve po mnie przyjechał”. Bez podpisu, bez buziaków. Wyrzut sumienia siada mu ciężko na żołądku. Amadeo je zimne jajka z bekonem, które zostawiła mu córka. Nie może się jednak pozbyć nieprzyjemnego uczucia niepokoju i w końcu otwiera piwo.

Angel nigdy niczego nie trenowała, w życiu nie dołączyła do żadnej drużyny ani nawet nie zrobiła prawdziwej pompki. Przez całą podstawówkę symulowała bóle menstruacyjne i zespół cieśni nadgarstka, żeby tylko wymigać się od wuefu, a w liceum, za sprawą ostrych cięć dofinansowania szkolnictwa publicznego, w ogóle nie musiała się na niego zapisywać. Ale ponieważ badania wykazały, że ćwiczenia fizyczne podczas ciąży obniżają ryzyko chorób i otyłości u dzieci, Angel codziennie po południu wybiera się na spacer. Brianna, jej nauczycielka z programu Dobry Start, dała każdej dziewczynie dzienny planer i arkusz gwiazdek ze złotej folii do przyklejania w okienkach na ćwiczenia. Angel uwielbia swój dziennik z kasztanową plastikową okładką, tłoczoną tak, by udawała skórę, a jeszcze bardziej lubi schludnie przyklejać gwiazdki w wyznaczonych miejscach.

Kurs to głównie ćwiczenie z prowadzenia dzienników. Uczestniczki mają za zadanie nie tylko zapisywać w notatnikach i tabelkach aktywność fizyczną, ale też rejestrować przyjmowanie witamin dla ciężarnych oraz samopoczucie. Codziennie notują swoje emocjonalne wzloty i upadki, które na kursie nazywają „wisienkami” i „pestkami”. Te, które już urodziły, zapisują szczegóły karmienia, załatwiania się i drzemek dzieci, a te dopiero czekające na rozwiązanie odnotowują własne karmienie, załatwianie się i drzemki.

– Przede wszystkim chodzi tutaj o uważność – wyjaśnia grupie Brianna. – O uświadomienie sobie, jak żyjecie, abyście mogły zacząć podejmować świadome wybory i żyć zgodnie ze swoimi pragnieniami. – Nauczycielka siada na krawędzi biurka, postukując piętami wielkich traperskich sandałów o nogę stołu. Te buty to jedna z wielu rzeczy, które Angel w niej lubi. Są takie ciężkie, że Brianna sprawia w nich wrażenie malutkiej, twardej i z jakiegoś powodu bardzo kobiecej.

Brianna. Może najładniejsze imię, jakie Angel słyszała. Nigdy wcześniej nie miała nauczycielki, która nie oczekiwałaby, że uczennice będą się do niej zwracać po nazwisku czy per „pani profesor”. Ten brak wymuszania dystansu sprawia, że Brianna staje się w oczach Angel przyjazna, nowoczesna i jeszcze bardziej godna szacunku. Opowiedziała im, że dorastała w stanie Oregon – Angel wyobraża go sobie jako soczyście zielony eden, pełen szemrzących strumyków i otwartych, serdecznych ludzi. Przy tej nauczycielce naprawdę staje się najlepszą wersją siebie: pracowitą, dobrą, prawie niewinną.

W domu – u mamy – Angel zmieniała trasę spacerów tak często, jak tylko się dało. Kiedy chodzi się po Españoli, można dużo zobaczyć, nie tylko brązową Rio Grande w dole, powoli wypływającą z miasta. Kiedyś Angel widziała ubraną na biało anglo-sikhijkę o blond brwiach, która przerwała rozmowę przez telefon, żeby zwymiotować do rynsztoka. „Już jestem”, oznajmiła po chwili, prostując się, i poprawiła sobie turban. Innym razem jakiś facet biegał po parkingu restauracji Jade Star i wrzeszczał na przechodniów, nie wiadomo dlaczego: „Chcę moją sól kamienną!”. Czasami Angel mija narkomanów, siedzących w sflaczałych pozach za tym czy innym budynkiem. Patrzą przed siebie nieobecnym wzrokiem i spokojnie zapadają się w mgłę używek, ale ona i tak omija ich szerokim łukiem. Raz jeden z nich podniósł głowę i popatrzył na nią błagalnie. „Hej”, odezwał się z rezygnacją. A pewnego popołudnia przed biblioteką publiczną natrafiła na cały psi cyrk, prowadzony przez jakąś organizację opiekującą się zwierzętami, i patrzyła, jak terierki ubrane w tutu skaczą przez obręcze, prowadzą zabawkowe samochody i balansują jeden drugiemu na grzbietach. Niesamowity pokaz talentu – i pomyśleć, że kiedyś były porzuconymi futrzakami w jakimś schronisku, gdzie tylko siedziały i czekały, aż je uśpią.

Dalej jednak rosną tylko suche sosny, kępy trawy i krępe, obumarłe kaktusy, czasami przeleci jakiś królik czy przepiórka, a między wzgórzami wije się jedna samotna ulica. Jakie to dziwne, że tyle tam otwartej przestrzeni dookoła, a ona ma o wiele mniejsze możliwości poruszania się niż w Españoli. Wystarczy skręcić w prawo na końcu podjazdu i spękany asfalt wkrótce ustępuje miejsca ubitej drodze, która niedługo potem też znika. A jak skręcić w lewo, to kilometr, dwa – i człowiek jest w smętnej wiosce Las Penas.

Większość rodzin z okolicy od setek lat mieszka na tej samej ziemi. Obok ruin z kruszącej się cegły siedzą wciśnięte przyczepy i nowsze konstrukcje z pustaków. Niektóre rodziny, na przykład Romero, do dziś uprawiają poletka kukurydzy, dyni piżmowej i chili, nawadniane starym sposobem przez acequias, a równe zielone grządki ciągną się nieugięcie, za nic sobie mając jedzenie z przeceny w Walmarcie. Po okolicy krąży kilka tych samych nazwisk: Padilla, Martinez, Trujillo, Garcia. Zawieranie małżeństw przypomina ciągłe tasowanie jednej wyświechtanej talii kart.

Czasami Angel rozumie, co w tym krajobrazie widzą angloamerykańscy artyści. Na pierwszym planie kołyszą się świeżą zielenią liście młodej kukurydzy. Świstak siedzi wyprostowany, potem opuszcza łepek i drobnymi łapami drapie się po piersi. Dalej wznoszą się góry, jakby namalowane złotem i błękitem.

Całe to piękno. A oprócz tego niedofinansowane publiczne szkoły, suche zimy, opadający poziom wód gruntowych, brak perspektyw na normalną pracę. Można tu liczyć głównie na tanią heroinę.

– To jest ludobójstwo, i sami to sobie robimy – oznajmiła w zeszłym roku ze łzami w oczach pani Lujan, nauczycielka angielskiego, gdy kolejny z jej uczniów, trzecioklasista, którego Angel znała tylko z widzenia, przedawkował. – Błagam was, błagam, nie róbcie tego.

Szczerze mówiąc, Angel poczuła czystą zgrozę, kiedy odkryła, że w domu jest tylko tata, który, mimo żałośnie nisko zawieszonej poprzeczki, i tak zdołał ją rozczarować. Żeby nawet nie chciało mu się wstać i zawieźć jej do szkoły? Naprawdę taki jest zajęty na tym bezrobociu? Co ona sobie wyobrażała, że stary zainteresuje się czymkolwiek poza samym sobą? Niewiarygodne, jak się wkręcił w to swoje pokutne towarzystwo. Co wieczór musi iść odmawiać różaniec, tak jej wczoraj powiedział.

– To ty w ogóle masz różaniec? Od kiedy tak biegasz do kościoła?

– Mężczyźnie nie zadaje się pytań o modlitwę.

Angel uniosła ręce.

– Ookej.

Spędziła zatem wieczór na przewijaniu telefonu i próbach oglądania telewizji. Znowu zadzwoniła do babci, ale bezskutecznie. W końcu poszła do jej sypialni i położyła się w łóżku z różowym baldachimem, wcisnęła twarz w poduszkę i wdychała zapach atłasu i perfum.

Dziś jest ciepło jak na kwiecień, Angel się poci. Myśli o złotej gwiazdce i przyspiesza. Chmury nad jej głową są puchate i łagodne jak w książce z obrazkami.

Droga łagodnie się wznosi i opada. Przy pewnej prędkości jazdy samochodem te pagórki sprawiają, że żołądek podchodzi człowiekowi do gardła. Angel pamięta, jak w dzieciństwie krzyczała do taty, żeby jechał szybciej, szybciej, szybciej! A on zawsze dociskał gaz, zaśmiewając się z jej uciechy. Na piechotę wzgórza są tylko trudne do pokonania.

Angel znów sprawdza telefon. Żadnych nieodebranych połączeń. Przez kilka ostatnich dni dzwoniła do babci tysiąc razy, ale zawsze włącza się poczta głosowa.

Wybiera numer matki, ale nie próbuje się połączyć. Przez miniony rok stężała między nimi cisza, podsycana przez Angel zarówno po to, by matkę ukarać, jak i do siebie przyciągnąć. Tylko że chyba nie podziałało. Angel stara się wytrwać, milczeć tak długo, aż matka pęknie i odezwie się pierwsza, ale ta zawsze wygrywa. Gorzka prawda jest taka, że Angel jest dzieckiem i potrzebuje matki bardziej niż matka jej.

Marissa nie ma prawa się na nią wściekać – nie po tym, jak jej pojebany facet prawie zamordował Angel. Tyle się mówi o dziewczynach, które nie skarżą się na agresorów matkom, nauczycielkom czy babciom, ale Angel nigdy tego nie rozumiała. Była pewna, że jej matka zniszczy każdego, kto ją tknie. No więc to chyba oczywiste, że powiedziała matce. Z zadowoleniem czekała na scenę, która bez wątpienia miała się za chwilę rozegrać: Marissa wywali rzeczy Mike’a na podwórko – jego książki historyczne w twardej oprawie, wszystkie w plastikowych okładkach i ustawione w kolejności alfabetycznej, stolik kreślarski z pochyłym blatem, który zajmuje połowę salonu, jego drogie ołówki z koniuszkami jak igiełki. Następnie rzuci się na niego, niewykluczone, że z nożem w ręku, a całe jej drobne ciało będzie aż świecić od radioaktywnej furii.

Kiedy jednak Angel powiedziała, że Mike próbował ją udusić, Marissa tylko pokręciła głową.

– Przecież żartował. Mike lubi się wygłupiać.

– No bez jaj. – Angel przyłożyła dłoń do szyi, aby zademonstrować. – Próbował mnie zabić. – Tylko że teraz Angel rzeczywiście się zastanawia, czy to nie były tylko żarty.

– Mike nigdy by tego nie zrobił. – Marissa wzięła twarz Angel w dłonie, niezbyt delikatnie, i przekręciła to w jedną, to w drugą stronę, żeby przyjrzeć się jej szyi. – Nie masz siniaków.

– No to mu nie wyszło! Poza tym nie robią mi się łatwo siniaki. – Angel poczuła, że pieką ją oczy, i sama siebie znienawidziła, bo nie wiedziała, jak się czuć. Nie bolało, kiedy Mike złapał ją za szyję, zresztą nawet nie ścisnął, ale serce i tak zaczęło jej walić z przerażenia.

Marissa odwróciła się i zabrała do odkładania czystych naczyń na miejsce. Żyłka pulsowała jej na skroni.

– Myślę, że tylko się wygłupiał, a ty nie znasz się na żartach.

I nawet jeśli to była prawda – niewykluczone – zdrada matki była tak szokująca, że Angel spodziewała się dalszego ciągu. Czekała, aż Marissa znów na nią spojrzy, przeprosi i przyzna, że się myliła, że dopilnuje, aby Mike już nigdy nie tknął jej córci palcem, ale kobieta tylko otworzyła zamrażarkę i wyjęła krewetki na curry z mlekiem kokosowym, ulubione danie Mike’a.

Angel wytrzymała w domu jeszcze tydzień i nie odezwała się przez ten czas słowem do matki ani do Mike’a, choć wciąż towarzyszyło jej niepokojące wrażenie, że faktycznie niepotrzebnie rozdmuchała całą sprawę.

Tylko że wczoraj obudziła się cała zdyszana z koszmaru, w którym on ją dusił, niemal dotykając twarzą jej twarzy, i czuła tak absolutną, palącą w trzewiach złość, że do rana chodziła po pokoju, a potem oznajmiła, że wyprowadza się do ojca i babci. Matka zawiozła ją na miejsce, nadal wściekle milcząc, z mięśniem pulsującym w szczęce, a serce dziewczyny obijało się panicznie o żebra.

– Nikogo nie ma – stwierdziła z przerażeniem, kiedy mama zatrzymała się na pustym podjeździe.

– Czyli co, zostajesz czy chcesz wracać do domu? Nie będę tu siedzieć i czekać, aż twój ojciec wróci chuj wie skąd. – Marissa mocniej zacisnęła dłonie na kierownicy. – Nie zadzwoniłaś do niego? Nie byłaś tu od nie wiadomo jak dawna i nawet nie zadzwoniłaś?

Angel wygramoliła się z auta i zapukała; zostawiła drzwi do samochodu szeroko otwarte, żeby matka nie miała jak odjechać. Pisała do babci i ojca, ale nikt jej nie odpowiedział. Czy naprawdę ani jedna zasrana rzecz nie może pójść po jej myśli?

– Zostaję. – Wyciągnęła z tylnego siedzenia torbę, a potem nachyliła się nad fotelem pasażera, ale Marissa nawet na nią nie spojrzała. – Na razie, mamo – dodała z rozpaczliwym piskiem w głosie.

– Na razie. – Matka wrzuciła wsteczny i odczekała, aż córka zatrzaśnie drzwi samochodu. Nawet potem nie zadzwoniła, by się upewnić, że ktoś wrócił do domu i ją wpuścił. Równie dobrze mogli Angel porwać i zamordować. Wydrążyć jej brzuch jak dojrzałe awokado.

Gdy Angel była w podstawówce, często kłóciła się z matką o to, kto dzisiaj odkurza albo która z nich jest odpowiedzialna za bałagan na stole w kuchni, żarły się aż do płaczu. Czasami potem opierały się o siebie na kanapie, kompletnie wyczerpane, i matka drapała Angel łagodnie paznokciami po głowie, ale zazwyczaj po awanturach dziewczyna czuła się samotna i wytrącona z równowagi widokiem matki tak zszarganej przez własne emocje, równie rozbitej jak córka.

To milczenie jest jednak gorsze. Angel zastanawia się, czy matka zamierza dać jej nauczkę, czy może naprawdę ją znienawidziła albo już zapomniała o jej istnieniu.

Utkwiła w Las Penas z jedną torbą. Dawniej była kolekcjonerką: pluszaki, plastikowe świnki, małe pomponiki z kapelusikami i przyklejonymi oczkami. Lubiła układać swoje zbiory na półkach i trzymać w dłoni listę od producenta, na której odhaczała wszystkie posiadane eksponaty i zakreślała kółkiem te, których nie udało jej się zdobyć. Lubiła dążenie do kompletności. Jednak tuż przed ogłoszeniem swojego odejścia Angel spakowała wszystkie swoje skarby do worka na śmieci i wrzuciła do zielonego kosza na podwórku. Lepiej się nie dociążać. Lepiej być lekką i wolną, żeby w razie potrzeby móc skakać, walczyć, uciekać.

Wywaliła te rzeczy po części także dlatego, że chciała zranić matkę, która zachęcała ją do zbierania zabawek. Marissa sama kolekcjonuje pluszaki Disneya. Angel wyobraziła sobie, jak matka przystaje w drzwiach i z niedowierzaniem patrzy na ogołocone ściany i puste półki. Szkolne plakaty nauczyły dziewczynę, że rozdawanie cennych przedmiotów to jeden z sygnałów ostrzegawczych przed samobójstwem, i podobała jej się wizja niepokoju matki. Chociaż pewnie ona nawet nie wie, jakie zachowania sygnalizują myśli samobójcze, stwierdza ponuro Angel. Pewnie już się nie może doczekać, aż przeniesie do pokoju córki swoje stado disnejowskich zabawek, żeby skolonizowały łóżko i półki z tymi swoimi nawiedzonymi uśmiechami, plastikowymi oczkami i twardymi, przerośniętymi głowami. Albo jeszcze gorzej, odda pokój Mike’owi, żeby przerobił go sobie na gabinet, na świątynię tego kija w jego dupie, rulonów z projektami, metalowych kątomierzy i drogich japońskich długopisów, których nikomu nie wolno ruszać, nawet żeby zrobić króciutką notatkę podczas rozmowy przez telefon.

Droga łagodnie skręca i ukazuje się wioska. Las Penas składa się głównie z opuszczonych budynków o ciemnych oczodołach w miejscu okien. Przed zamkniętym na klucz kościołem jest kilka prawie nienaruszonych kostek chodnika z odbitym znakiem urzędu aktywizacji zawodowej. Dookoła pełno jest śladów lepszych czasów i utopionych biznesów: straszą zabite dechami witryny, a malowane litery tak spłowiały, że ledwo da się je dostrzec na popękanym gipsie. Owoce i warzywa. Pożyczki gotówkowe. Hamburgery.

Las Dupas, mawia o mieścinie matka, ale tak naprawdę ma na myśli Amadea. Nawet na kompletnej mapie drogowej stanu Nowy Meksyk, którą babcia dostała w Amerykańskim Stowarzyszeniu Samochodowym, Las Penas jest zaznaczone najmniejszymi literkami, jakimi tylko się dało. Praktycznie wszyscy pracują w Españoli, Los Alamos albo – jak babcia – w Santa Fe. Wszystko, czego człowiek potrzebuje, lepiej ogarnąć gdzie indziej.

Angel nie spędziła tu nigdy zbyt dużo czasu – z babcią umawiają się zwykle na obiad w Españoli – a na wakacje najczęściej jeździ do rodziców matki, Ramona i Loli, których sytuacja wnuczki tak rozczarowała, że chyba zapomnieli o przeszłości córki, która przecież zafundowała im taki sam numer. Dziadek Ramon odnosi się do niej z dezaprobatą, a babcia Lola już się tak odkleiła, że nawet nie poznaje wnuczki. Angel ich unika, bo szczerze mówiąc, nie potrzebuje w swoim życiu takiej energii.

Zawraca jak zawsze przy jadłodajni Idle Hour. Dochodzi siedemnasta trzydzieści, słońce ześlizguje się z nieba. Angel maszeruje raźno z powrotem przez wioskę. Zrobi obiad – musi powiedzieć tacie, że kończą im się warzywa – i odrobi pracę domową. A potem wklei sobie złotą gwiazdkę do planera.

Na zakręcie czuje wibrujący w kieszeni telefon. Serce jej podskakuje jak balonik. Zawsze tak ma, kiedy ktoś próbuje się z nią skontaktować. To na pewno babcia. Ale nie, jeszcze lepiej: Lizette ze szkoły.

„Siemka co tam”

Angel się uśmiecha. Lizette Maes jest o rok starsza i o wiele bardziej hardcorowa od jej dawnych kumpelek z liceum Española Valley, a jednak z jakiejś niepojętej przyczyny postanowiła zaakceptować jej towarzystwo. Na ile to Angel wiadomo, Lizette jest sierotą i odkąd jej matka przedawkowała trzy lata temu, mieszka z bratem i jego dziewczyną, ale nigdy się nad sobą nie użala, a wręcz zachowuje się tak, jakby w ogóle jej to nie ruszało. Angel czuje się przy niej jak dzieciak, bo gdyby ona została sierotą, myślałaby o tym bez przerwy. Nawet teraz, proszę bardzo: ma oboje rodziców, a i tak przez większość czasu czuje się zaniedbana i niekochana.

Wygłodniale odpowiada na wiadomość, niczym rozbitka, która rozpaczliwie chwyta się każdej nadziei na komunikację ze światem.

„Nic nowego. A u ciebie?”

W zeszłym tygodniu Brianna miała miniatak rozpaczy, gdy do odpowiedzi pisemnych kilku dziewczyn wkradła się esemesowa gramatyka, i od tamtej pory Angel stara się dbać o prawidłową pisownię i interpunkcję w wiadomościach. Kłopot w tym, że trudno pisać poprawnie i nie wychodzić przy tym na sztywniarę – tego Angel by nie chciała, a już na pewno nie przed Lizette.

„Nudze sie lol” – dodaje.

Nie chowa telefonu, czekając na odpowiedź, ale nic nie przychodzi. Nie powinna brać tego do siebie. Jeśli można coś powiedzieć o Lizette, to że nie da się na niej polegać. Ale czemu miałaby kogoś pytać, co tam słychać, jeśli jej to nie obchodzi? Angel zastanawia się, czy wiadomość była w ogóle przeznaczona dla niej. To, że ona nie ma już znajomych poza Dobrym Startem, nie znaczy, że Lizette prowadzi równie żałosne życie. Pewnie ma mnóstwo przyjaciół. Może gdzieś dzisiaj wychodzi. Ta myśl sprawia, że Angel czuje się jeszcze bardziej samotna.

Przez ostatni miesiąc nie zadzwoniła ani nie napisała do żadnej z osób, z którymi dawniej spędzała czas. Po co? Jest cała pryszczata i wzdęta, a znajomi żyją dalej.

– Seks wiele rzeczy komplikuje, zarówno od strony praktycznej, jak i emocjonalnej – powiedziała im wczoraj na zajęciach Brianna.

Oj, co do tego pierwszego to na pewno ma rację. Ale podczas pierwszych kilku miesięcy życia seksualnego Angel wszystko układało się całkiem prosto, przynajmniej od strony uczuciowej. Zakochiwała się lekko i przelotnie, a głębsze zauroczenia szybko gasiła.

Nawet kiedy Ryan Johnson, z którym chodziła na geometrię, spytał, czy zostanie jego dziewczyną – naprawdę to tak ujął i próbował dwa razy, najpierw zeszłej wiosny, a potem jesienią – i wyglądał naprawdę smutno, gdy odmówiła, sama Angel nie czuła w związku z tym żadnych komplikacji.

Ona nie jest jak te zaciążone filmowe nastolatki, którym widzowie mogą współczuć, bo uprawiały seks tylko raz, i to z najlepszym przyjacielem albo z jakimś żłobem, który je wykorzystał. Angel podobały się szkolne plotki, że to robi – że jest „aktywna”, jak ujęłaby to Brianna. To sprawiało, że czuła się kusząca, kobieca i tajemnicza, dawało jej władzę.

Należałoby przy tym uczciwie przyznać, że nigdy nie szalała za chłopakami. Nie jak Priscilla, jej najlepsza przyjaciółka od trzeciej klasy – była najlepsza przyjaciółka – która od zawsze marzyła o chłopaku, a w zeszłym roku wydała nawet część pieniędzy z urodzin na prenumeratę magazynu ślubnego.

– Taki dla przyszłych panien młodych? Żartujesz? – spytała Angel, wyciągając się na łóżku Priscilli, i przekartkowała lśniące kolorowe strony. – Przecież ty dalej zamawiasz „Highlights”.

To nie była prawda i Angel doskonale o tym wiedziała, bo gdy były młodsze, Priscilla zawsze oddawała jej przeczytane numery czasopisma. Angel uwielbiała zwłaszcza wydania z łamigłówkami typu „znajdź ukryty przedmiot”. Jej matka nigdy nie zmarnowałaby pieniędzy na magazyn dla dzieci – ani zresztą na żadną inną prasę z wyjątkiem „People”, ale to była właściwie obowiązkowa lektura.

– Cilla, przecież ty nawet nie gadasz z Kevinem Gabaldonem. Nie sądzisz, że wypadałoby się chociaż przywitać, zanim zamówisz tort?

Przyjaciółka zacisnęła i tak już wąskie wargi, aż praktycznie zniknęły.

– To, że twoja matka nie ceniła sobie małżeństwa… Słyszałaś kiedyś o czymś takim jak przyszłość, Angel? Zaplanowanie dobrego wesela może zająć ze cztery lata. Jak wybiorę zawczasu sukienki i dekoracje, to będę sporo do przodu. – Nachyliła się nad Angel i położyła palec na stronie z blondwłosą panną młodą, biegnącą przez bujny ogród. Kobieta trzymała uniesioną spódnicę w dłoniach i śmiała się przez nagie ramię. Wyglądała na lekko upośledzoną, jakby była zwierzyną w jakiejś absurdalnej pogoni. – A poza tym podobają mi się zdjęcia.

Angel prawie skomentowała, że fasony kiecek zapewne zdążą się trzy razy zmienić do czasu, kiedy Priscilla znajdzie sobie kandydata na męża, ale przewróciła kartkę i zorientowała się, że te sukienki i tak wyglądają praktycznie tak samo, więc może i nie.

Nawet jednak bez chęci znalezienia prawdziwego, porządnego chłopaka Angel nadal lubi – lubiła – seks. Albo może raczej lubiła to, do czego seks prowadził, tę niewidzialną więź między nią a chłopakiem, sekretną wiedzę, jakiej wtedy nabywała. Pamięta, że po pierwszym razie zeszłego lata, kiedy tak bardzo chciała wreszcie zrobić krok w dorosłość i mieć tę część licealnego doświadczenia za sobą, nie mogła uwierzyć, jak łatwe i niewyjątkowe okazało się to doświadczenie. Tyle hałasu o coś takiego? Nie miało nawet atmosfery grzechu. Potem jednak widywała chłopaka na szkolnym korytarzu i myślała, że wie o nim różne rzeczy: zna dźwięki, jakie wydaje w intymnych chwilach, jego niepewny śmiech. Kiedy sprawiała, że ci chłopcy – wcześniej tacy hop do przodu – rozbierali się przed nią i odsłaniali pryszczate plecy oraz namolne, węszące penisy, czuła władzę. Byli żałośni w tej swojej postękującej nachalności i w chwilach sflaczałej bezbronności po wszystkim.

– Masz szczęście – narzekała Priscilla, kiedy szły razem przez śmierdzący stołówką szkolny korytarz tuż po tym, jak zaczął się rok szkolny. – Teraz ludzie cię zauważają.

– Ciebie też zauważają – odparła życzliwie Angel, ale Priscilla miała rację: kiedy raz udowodnisz, że jesteś pożądana, stajesz się bardziej pożądana. Starsi uczniowie wołali Angel na parkingu. Zapraszali ją na imprezy. Z Priscillą i w ich wspólnym gronie koleżanek Angel stała się zarówno ekspertką, jak i osobą, o której warto rozmawiać. Wkrótce zaczęła myśleć o beznadziejnej niewinności pozostałych dziewczyn z politowaniem.

W końcu, przynajmniej w relacjach z najlepszą przyjaciółką, sprawy rzeczywiście się emocjonalnie pokomplikowały. Priscilla jest chuda, twarda i czasami niezbyt miła, a wraz z upływem semestru zimowego robiła się coraz wredniejsza.

– Niewiarygodne, że zrobiłaś się taka puszczalska – stwierdziła raz Cilla, kiedy poprawiały sobie makijaż przy umywalkach w szkolnej łazience. – Nie że w złym sensie. Tylko po prostu nie jesteś taka ładna jak, nie wiem, Kylie czy Sabrina. – W liceum Española Valley łazienki wyglądały jak w więzieniu. Nie było drzwi. Zamiast luster, które mogłyby się przydać podczas bijatyki, do ścian przykręcono usmarowane stalowe tarcze. Cała ta architektura od razu sprawiała, że człowiek myślał o buncie i ucieczce.

Angel popatrzyła na swoje rozmyte, wykrzywione spojrzenie.

– No i? Wyglądam okej.

– Po prostu w podstawówce nigdy bym tak nie obstawiała. Pamiętasz, jakim byłaś nerdem? A poza tym to chyba raczej rzadkie, żeby gruba dziewczyna była puszczalska?

– Nie jestem gruba – zaprotestowała Angel, bo nie była, po prostu nie przypominała worka kości.

No więc sprawiło jej przyjemność, kiedy po milionowym komentarzu Priscilli na temat jej wagi Angel upiła się na imprezie i zaczęła gadać z nabzdyczonym Kevinem Gabaldonem, któremu posypał się ostatnio koprowaty wąs. Kevin podobał się Priscilli chyba od szóstej klasy i mimo to nigdy nie próbowała do niego podbijać. Tak łatwo było sprawić, żeby się uśmiechnął, podejść bliżej, przejść od rozmowy do całowania, a następnie do gorączkowego wciskania się w siebie w ciemnym schowku na pościel. Angel uwielbiała ten pośpiech, zrzucanie jednego elementu garderoby po drugim, jakby ubranie od zawsze było czymś zbędnym.

Priscilla na wieść o Kevinie tak się wściekła, że rozesłała po szkole bezgłowe nagie zdjęcie, twierdząc, że przedstawia przyjaciółkę. Angel zobaczyła fotkę i wiadomość za sprawą Ryana Johnsona, który złapał ją po szkole w bibliotece.

– Hej – odezwał się, przestępując niepewnie z jednej nogi w trampku Converse na drugą.

Angel podniosła głowę znad zeszytu do geometrii i przewróciła oczami.

– Czegoś potrzebujesz? – Kończyła się jej już cierpliwość. Nie docierało do tej jego tępej łepetyny, że seks to tylko seks. Łaził za nią jak osierocony szczeniak.

Ryan odgarnął cienkie blond włosy i przygryzł spękaną dolną wargę. Nie słyszał nigdy o pomadkach?

– Hm – wymamrotał tylko i podsunął jej swój telefon.

Cała akcja była dość żenująca. „Patrz co mi ktos przyslal biedna angel!!!!! Ale mi jej zal!!!!”. Osoba ze zdjęcia miała ciało ze dwadzieścia razy lepsze od Angel, takie co najmniej półprofesjonalne, biorąc pod uwagę kuliste piersi i blond paseczek między rozłożonymi nogami.

– To nie jestem ja – wykrztusiła Angel. Zrobiło jej się bardzo zimno i niedobrze od wrażenia, że całe jej życie właśnie zawisło na krawędzi i że za chwilę wszystko stanie się naprawdę, ale to naprawdę okropne. W bibliotece było prawie pusto, jeśli nie liczyć trzech dziewczyn na drugim końcu czytelni, które dyskutowały akurat o księdze pamiątkowej. Mimo to Angel zakryła ekran ręką. – To nie ja – powtórzyła ochryple.

– Wiem. – Ryan się zaczerwienił.

– Nie, nie wiesz. Skasuj to.

– Pewnie. Tak tylko pomyślałem, że powinnaś o tym wiedzieć. Widzisz? Już kasuję.

I rzeczywiście usunął fotkę od razu, przy niej, co było w sumie w porządku z jego strony, tylko że stanowiło również jakieś absolutne minimum ludzkiej przyzwoitości.

Jeśli Priscilla miała nadzieję, że zdjęcie stanie się wiralem, to musiała się rozczarować, bo wszystkie osoby, które prosiła, aby nikomu go nie pokazywały, rzeczywiście nikomu nie pokazały. Jak się nad tym zastanowić, to w sumie trochę przywracało człowiekowi wiarę w dzisiejsze nastolatki.

Tak czy siak, Angel została upokorzona. Każdy z odbiorców wiadomości – może ze dwadzieścia osób, jej znajomych z klasy i ze szkoły – musiał sobie ją wyobrazić nago, porównać obraz w swojej głowie z tym na ekranie telefonu. Każdy musiał się zastanowić, czy Angel rzeczywiście zapozowałaby w taki sposób. Przeraziła ją myśl, że skoro tak łatwo chodzi do łóżka z chłopakami, których ledwo zna (zwykle z zabezpieczeniem), to może rzeczywiście pozwoliłaby, żeby ktoś ją tak sfotografował albo sfilmował. Albo, co jeszcze straszniejsze, że mogłaby zostać tak uwieczniona bez pozwolenia. Dobrze wie, jak szybko można zniszczyć dziewczynie życie. Wystarczy ułamek sekundy.

Nawet teraz wizja tego, co mogłoby się wydarzyć, sprawia, że przez ciało Angel przelewa się gorąca fala upokorzenia. Priscilla wyparła się rozesłania zdjęcia – „Nie wygłupiaj się! Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami!” – a Angel udała, że wierzy w jej rumieńce i zapewnienia, ale kto inny mógłby to zrobić? No a kiedy jeszcze odkryła, że jest w ciąży, to rzucenie szkoły, dezaktywacja kont w mediach społecznościowych i ucieczka były łatwą decyzją. Była wręcz wdzięczna losowi: jeśli miała dostać jakąś karę, to wolała ciążę od pokutowania w internecie.

– A przy okazji, Cilla – rzuciła Angel w ostatnim pożegnalnym akcie zemsty, kiedy brzuch już jej się rozdymał pod bluzą – chyba powinnaś wiedzieć, że to Kevin jest ojcem.

Kevin nie był ojcem – nie uprawiali nawet pełnego seksu, tylko się trochę pomacali – lecz Angel powiedziała tak, żeby do reszty popsuć Priscilli Kevina. Nie, ojcem jest Ryan Johnson, i tylko Angel o tym wie.

Nawet przed zajściem z Kevinem, nawet zanim się zorientowała, że jest w ciąży, Angel miewała chwile, kiedy naprawdę czuła się trochę obrzydliwa i wykorzystana. W kilku przypadkach na pewno trudno było stwierdzić, kto tu kogo wykorzystuje. Możliwe, że tak się dała ponieść własnemu poczuciu władzy, że ostatecznie z czegoś zrezygnowała – nie z dziewictwa ani (dotyka brzucha) wolności, no bo oczywiście jedno i drugie już dawno przepadło, ale z czegoś trudnego do nazwania, czegoś między pożądaniem, godnością a wyborem?

Poprzedniego lata na jakiejś imprezie dziewczyna z ostatniej klasy, która musiała słyszeć wcześniej o reputacji Angel, zabrała ją do wyłożonej różowymi kafelkami łazienki, wyciągnęła z torebki trzy kondomy i jej wręczyła.

– Nie musisz tego robić, co nie. Tylko jeśli chcesz – powiedziała, a Angel tak się wzruszyła jej troską, że aż się zaczerwieniła. Potem starsza dziewczyna zaproponowała jej heroinę i potrząsnęła samarką, a kiedy Angel odmówiła, tamta się tylko uśmiechnęła, wzruszyła ramionami i wskazała podbródkiem na drzwi.

Teraz Angel rozumie, jaka była głupia. Czuła się wyjątkowa i pożądana, jakby została wpuszczona do jakiegoś ekskluzywnego świata. W rzeczywistości jednak przez cały ten czas stopniowo i nieodwracalnie odcinała sobie dostęp do szkolnego życia, przyjaciół i nastoletnich problemów.

Aż w końcu wylądowała w Las Penas, wciśnięta gdzieś między górami, bez szans na powrót do tamtej rzeczywistości. Ze wszystkich stron otaczają ją sosny, krzaki jałowca, pokruszone różowe błoto. Zabłądziła tak daleko, że nie odnajdzie jej tu żadna przyszłość, nawet gdyby miała GPS. Angel znów przewija wiadomości, żeby się upewnić, czy nie przegapiła esemesa od matki. Nikt, absolutnie nikt nie wie, gdzie Angel się teraz znajduje. Przecież jest nieletnia! Ktoś chyba powinien się nią zainteresować?

Chmury za domem babci rumienią się na łososiowo w promieniach zachodzącego słońca. Granatowe cienie zbierają się pod jałowcem, a w gasnącym świetle wszystko wydaje się bardzo wyraźne, czyste i smutne. Za zakratowanym oknem majaczy sylwetka ojca, kręcącego się po kuchni. Jeśli Angel będzie sama choćby jeszcze przez sekundę, to się rozpłacze, więc biegnie do niego truchtem przez podjazd.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

W SERII AURORA WYDAWNICTWA ZNAK UKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:

1. Kirstin Valdez Quade, Pięć ran, tłum. Aga Zano

NADCHODZĄCE PREMIERY:

1. Charmaine Wilkerson, Czarny tort, tłum. Agata Ostrowska (lipiec 2023)

2. Andrew O’Hagan, Mayflies, tłum. Kaja Gucio (październik 2023)

3. Karl Geary, Juno Loves Legs, tłum. Jerzy Kozłowski (maj 2024)

Tytuł oryginału: Five Wounds

Projekt okładki i stron tytułowych: Jasiek Krzysztofiak

Fotografia na okładce: Imanol López, EyeEm | Getty Images

Przekład: Aga Zano

Wydawca serii: Adrian Tomczyk

Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska

Redakcja: Gabriela Niemiec

Korekta: Agnieszka Pawlikowska, Monika Rusin

Copyright © 2021 by Kirstin Valdez Quade

Copyright © for this edition by Społeczny Instytut Wydawniczy Znak sp. z o.o., 2023

Copyright © for the Polish translation by Aga Zano, 2023

Wydanie pierwsze

Kraków 2023

ISBN 978-83-240-6746-6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Plik przygotował Woblink

woblink.com