Pianistka - Beate Rygiert - ebook + książka

Pianistka ebook

Rygiert Beate

4,6

Opis

Porywająca opowieść o jednej z największych wirtuozek wszech czasów.

Lipsk, 1835 rok: szesnastoletnia Pianistka Clara gra przed pełną salą. Od pięciu miesięcy jest na tournée. Towarzyszy jej ojciec. To, co wydaje się harmonijną współpracą, w rzeczywistości jest dla dziewczyny piekłem. Apodyktyczny Friedrich Wieck żąda od córki perfekcji, dyscypliny i całkowitego posłuszeństwa. Traktuje jej życie i karierę jak dochodowy projekt. Sytuacja się komplikuje, kiedy wychodzi na jaw, że Clara jest zakochana w dawnym uczniu ojca, Robercie Schumannie – nowatorskim kompozytorze, którego pan Wieck ceni jako artystę, ale zupełnie nie szanuje jako człowieka. Uważa go za trwoniącego niebywały talent lenia, pijaka i bawidamka. Kiedy więc okazuje się, że ktoś taki miałby zaprzepaścić jego wieloletnie starania, zabrania młodym się spotykać. Ale Clara postanawia walczyć o tę miłość i prawo do kształtowania własnego życia. Z biegiem czasu jednak nie jest już pewna, czy przyszłość z Schumannem to spełnienie jej marzeń, czy jedynie przejście z zależności od jednego mężczyzny w zależność od drugiego.

Czy wielki talent i jeszcze większa miłość do muzyki pozwolą Clarze odrzucić konwenanse epoki i mimo licznych głosów sprzeciwu występować na najważniejszych europejskich scenach?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 574

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (17 ocen)
11
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jozaga11

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana biografia. Dzieje życia silnej kobiety i wielkiej artystki.
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Fascynująca historia.
00
zkotemczytane

Nie oderwiesz się od lektury

Pianistka Beate Rygiert to przedstawienie fascynującej osoby Clary Schumann, niezwykle utalentowanej kobiety. Musiała się nie tylko zmierzyć się z muzyczną konkurencją w ciężkich czasach, ale także z ojcem, który wymagał od niej samych wyrzeczeń, bo miejsce geniusza jest tylko jedno. Piękna, początkowo skromna i pełna pokory kobieta, która na jednej szali postawiła marzenia, na drugiej zaś niespełnioną miłość. Jaka była naprawdę? Co grało w jej duszy, sercu? Czy miłość jest warta zaprzepaszczenia największej życiowej szansy? Wirtuozka wszech czasów. Clara gra na pianinie przed pełną salą. Jesteśmy w Lipsku, słyszymy brawa i muzykę, która koi nasze zmysły. Emocje tańczą w rytm pięknie zapisanych nut. Clara ma zaledwie szesnaście lat, a musi mierzyć się z początkami sławy, presją. Sprawy komplikują się, gdy na jaw wychodzi apodyktyczny charakter ojca, dla którego troska i ciepło to tylko gra pozorów. Clara staje się jego własnością, środkiem do światowej sławy, kurą, znoszącą złote jajk...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu Die Pia­nist. Cla­ra Schu­mann und die Mu­sik der Lie­be
Prze­kład ANNA KIE­RE­JEW­SKA
Wy­daw­ca KA­TA­RZY­NA RUDZ­KA
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca AGNIESZ­KA RADT­KE
Re­dak­cja KA­RO­LI­NA WĄSOW­SKA
Ko­rek­ta UR­SZU­LA DRA­BI­ŃSKA, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych DA­WID GRZE­LAK
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficz­ne, ła­ma­nie | ma­nu­fak­tu-ar.com
Ko­or­dy­na­tor­ka pro­duk­cji PAU­LI­NA KU­REK
Die Pia­nist. Cla­ra Schu­mann und die Mu­sik der Lie­be Co­py­ri­ght © Au­fa­bu Ver­lag GmbH & Co. KG, Ber­lin 2020 Pu­bli­shed with Au­fbau Ta­schen­buch; „Au­fbau Ta­schen­buch” is a tra­de­mark of Au­fbau Ver­lag GmbH & Co. KG Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Anna Kie­re­jew­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2022
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67262-74-3
Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11A 01-527 War­sza­wa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­ne­sy.com.pl
www.mar­gi­ne­sy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Je­ste­śmy roz­dzie­le­ni

ni­czym dwie gwiaz­dy na fir­ma­men­cie.

Jed­na podąża za dru­gą,

dniem i nocą.

Z li­stu Ro­ber­ta do Cla­ryWie­deń, 1 grud­nia 1838 roku

Po­rów­na­ła­bym mu­zy­kę do mi­ło­ści!

Za­da­je ból, gdy sta­je się zbyt pi­ęk­na.

Cza­sa­mi ser­ce chce wy­sko­czyć z mo­jej pier­si.

Z pa­mi­ęt­ni­ka Cla­ryBer­lin, 20 wrze­śnia 1839 roku

I

...od daw­na czu­łam, że to się musi udać.

Nic na tym świe­cie nie może mnie zwie­ść.

Po­ka­żę ojcu, iż mło­dzie­ńcze ser­ce może być nie­złom­ne!

Z li­stu Cla­ry do Ro­ber­ta15 sierp­nia 1837 roku

ROZDZIAŁ 1

Ham­burg, po­czątek kwiet­nia 1835 roku

Sala wi­bro­wa­ła od ner­wo­we­go wy­cze­ki­wa­nia pu­blicz­no­ści.

Cla­ra sta­ła za kur­ty­ną, zza któ­rej do­cie­ra­ły przy­tłu­mio­ne dźwi­ęki z wi­dow­ni. Ci­che roz­mo­wy, po­je­dyn­cze śmie­chy i po­ka­sły­wa­nia, sze­lest su­kien i pa­pie­ro­wych pro­gra­mów – wszyst­ko to wy­wo­ła­ło w pi­ęt­na­sto­let­niej dziew­czy­nie mie­sza­ni­nę zde­ner­wo­wa­nia i pod­nie­ce­nia, któ­rą Cla­ra uwiel­bia­ła, od­kąd czte­ry lata wcze­śniej po raz pierw­szy pu­blicz­nie wy­stąpi­ła w ro­dzin­nym Lip­sku. Obec­nie znaj­do­wa­ła się w Ham­bur­gu, na ko­lej­nym przy­stan­ku trwa­jącej już pi­ąty mie­si­ąc pod­ró­ży kon­cer­to­wej przez pó­łnoc­ne Niem­cy. Dziew­czy­na za­sta­na­wia­ła się, czy pu­blicz­no­ść po­ko­cha ją tak bar­dzo, jak trzy lata temu po­ko­cha­ła ją wi­dow­nia w Pa­ry­żu, w któ­rym to Cla­ra po­zna­ła Cho­pi­na. Albo czy jej wy­stęp oka­że się tak do­bry jak ten w Ha­no­we­rze, gdzie nie­daw­no przyj­mo­wa­no ją na dwo­rze kró­lew­skim jak ksi­ężnicz­kę.

– Je­steś go­to­wa? – Oj­ciec sta­nął obok niej i wyj­rzał przez szpa­rę w kur­ty­nie. – Cała sala pe­łna – wy­mam­ro­tał z ulgą.

Frie­drich Wieck jak za­wsze sam wy­na­jął salę i za­an­ga­żo­wał or­kie­strę ka­me­ral­ną. Sam or­ga­ni­zo­wał kon­cer­ty i brał ry­zy­ko fi­nan­so­we ca­łko­wi­cie na sie­bie.

– Za­czy­na­my? – In­spi­cjent żuł ty­toń, prze­su­wa­jąc go z jed­nej stro­ny ust na dru­gą, a ręką chwy­cił za linę, by w ka­żdej chwi­li móc unie­ść kur­ty­nę.

Frie­drich Wieck spoj­rzał na ze­ga­rek, któ­ry już od kwa­dran­sa trzy­mał w dło­ni.

– Pil­nuj tem­pa – wy­szep­tał do cór­ki – żeby prze­bie­gi nie były tak dłu­gie jak pod­czas ostat­nie­go wy­stępu w Ha­no­we­rze.

Cla­ra od­wró­ci­ła się od ojca. Była na nie­go wście­kła. Nie z po­wo­du nie­ustan­ne­go stro­fo­wa­nia, po­nie­waż za­wsze miał ja­kieś za­strze­że­nia, na­wet je­śli gra­ła bar­dzo do­brze. Wy­ty­kał błędy w tem­pie, ude­rze­niach w kla­wi­sze, po­sta­wie, kry­ty­ko­wał ją za spo­ra­dycz­ne złe ak­cen­ty. Nie mia­ła mu za złe tych przy­ty­ków, w ko­ńcu za­wsze taki był. W grun­cie rze­czy wie­dzia­ła też, że za­szła tak da­le­ko wy­łącz­nie dzi­ęki temu, że ojca nic w pe­łni nie za­do­wa­la­ło. Mia­ła jed­nak do nie­go żal o to, że nie prze­ka­zy­wał jej ko­re­spon­den­cji od Ro­ber­ta Schu­man­na oraz czy­tał li­sty, któ­re Cla­ra pi­sa­ła do chło­pa­ka, a ta­kże za to, że kon­tro­lo­wał ka­żdy jej krok. Le­d­wie tego sa­me­go po­po­łud­nia do­szło mi­ędzy nimi do ostrej sprzecz­ki o pi­ęk­ną li­to­gra­fię wy­ko­na­ną przez Ju­liu­sa Gie­re­go. Od­bit­ki sprze­da­wa­no we foy­er, ale Cla­rze nie wol­no było wy­słać jed­nej z nich Ro­ber­to­wi. Dla­cze­go cały świat mógł mieć ko­pię, ale Ro­bert nie?

– Prze­ma­wia przez cie­bie pró­żno­ść – skar­cił ją oj­ciec.

Gdy­by fak­tycz­nie tak było, nie zgo­dzi­ła­by się na to, by już ko­lej­ny ty­dzień z rzędu kon­cer­to­wać w tej sa­mej suk­ni. Nie była pró­żna, co to, to nie. Po pro­stu za­ko­cha­na...

Kur­ty­na się pod­nio­sła, a świa­tła na wi­dow­ni zga­sły. Ser­ce Cla­ry za­bi­ło moc­niej i wez­bra­ło w niej to cu­dow­nie ła­sko­czące na­pi­ęcie, jak wte­dy, gdy ukrad­kiem wy­pi­ła łyk szam­pa­na z kie­lisz­ka ojca. Nad­sze­dł ten mo­ment – jej mo­ment. I znów wy­da­rzy­ło się to, co Ro­bert na­zy­wał ma­gią. Od ma­łe­go pal­ca u sto­py aż po mi­ster­nie upi­ęte wło­sy za­częła prze­pły­wać przez Cla­rę ener­gia, któ­rej dziew­czy­na nie po­tra­fi­ła ująć w sło­wa.

Cla­ra wy­szła na oświe­tlo­ną sce­nę i ukło­ni­ła się. Z do­świad­cze­nia wie­dzia­ła, że pu­blicz­no­ść mu­sia­ła naj­pierw oswo­ić się z jej wy­glądem. Dziew­czy­na wręcz czu­ła zdzi­wie­nie ham­bur­czy­ków ze­bra­nych na sali kon­cer­to­wej. Zda­wa­li się za­sta­na­wiać, czy ta­kie de­li­kat­ne dziec­ko zdo­ła grać przez cały wie­czór. Cla­ra mia­ła na so­bie ja­sno­żó­łtą suk­nię, lek­ko przy­cia­sną w biu­ście. Bu­fia­ste ręka­wy nie­co prze­szka­dza­ły pod­czas gry, ale dziew­czy­na prze­nig­dy by się do tego nie przy­zna­ła. Gdy­by oj­ciec o tym wie­dział, by­łby skłon­ny ka­zać jej wy­stępo­wać w sta­ro­mod­nym stro­ju w sty­lu em­pi­re. Mod­ny de­kolt jej kre­acji od­sła­niał ra­mio­na, a marsz­czo­ny ma­te­riał na pier­siach pod­kre­ślał roz­kwi­ta­jącą ko­bie­co­ść. Na­wet je­śli co wie­czór Cla­ra wkła­da­ła tę samą suk­nię, któ­rą w ci­ągu dnia po­rząd­nie wie­trzo­no, to jej strój był zgod­ny z naj­now­szą modą.

Gdy aplauz wy­brzmiał, dziew­czy­na po­de­szła do sto­łka, przy­su­nęła go do for­te­pia­nu, roz­ło­ży­ła ob­szer­ną spód­ni­cę i za­jęła miej­sce. Unio­sła dło­nie nad kla­wia­tu­rę. Na sali pa­no­wa­ła ci­sza jak ma­kiem za­siał. Cla­ra przez chwi­lę de­lek­to­wa­ła się tym na­pi­ęciem. W ko­ńcu za­częła grać.

Jak za­wsze za­częła od wir­tu­ozow­skie­go utwo­ru. Pu­blicz­no­ść win­na od po­cząt­ku wie­dzieć, z jak wiel­ką ar­tyst­ką ma do czy­nie­nia. Żad­na inna kom­po­zy­cja nie nada­wa­ła się do tego celu bar­dziej niż Va­ria­tions bril­lan­tes Hen­rie­go He­rza. Pod­czas kon­cer­tu Cla­rze uda­ło się na­wet za­po­mnieć, że gry­wa­ła na lep­szych in­stru­men­tach niż ten for­te­pian, któ­ry oj­ciec wy­po­ży­czył z kon­ser­wa­to­rium. W ci­ągu mi­nio­nych dni dziew­czy­na ćwi­czy­ła na nim co­dzien­nie. Po­zna­ła go na wy­lot, aż po lek­ko za­blo­ko­wa­ny tłu­mik – za­przy­ja­źni­ła się z nim. Dwa lata wcze­śniej w Pa­ry­żu mu­sia­ła grać na zde­cy­do­wa­nie gor­szych eg­zem­pla­rzach.

Naj­szczęśliw­sza czu­ła się wte­dy, kie­dy gra­ła. Od­kąd si­ęga­ła pa­mi­ęcią, gra na for­te­pia­nie da­wa­ła jej uko­je­nie i po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa i tyl­ko dzi­ęki niej Cla­ra była w sta­nie prze­ko­nać ojca, aby ob­da­rzył ją mi­ło­ścią. On jed­nak nie po­tra­fił oka­zać jej uczu­cia; gdy w jego opi­nii ro­bi­ła coś do­brze, za­miast chwa­lić, na­gra­dzał cór­kę pie­ni­ędz­mi. Ona oraz jej dwóch młod­szych bra­ci mu­sie­li za­słu­żyć grą za­rów­no na kie­szon­ko­we, jak i na sym­pa­tię ojca. To jed­nak Cla­ra za­wsze mia­ła naj­wi­ęcej szczęścia w sto­sun­kach z oj­cem. Często dzie­li­ła się z chłop­ca­mi sło­dy­cza­mi ku­pio­ny­mi za otrzy­ma­ne pie­ni­ądze. Ja­kże tęsk­ni­ła za ro­dze­ństwem!

„Je­steś wy­jąt­ko­wa, Cla­ro” – po­wta­rzał często oj­ciec. Zwłasz­cza po tym, gdy tra­cił nad sobą pa­no­wa­nie i nie­raz z wście­kło­ści darł kart­ki z nu­ta­mi, bo zda­wa­ło mu się, że cór­ka gra­ła nie­chluj­nie. Zmu­szał ją, by ca­ły­mi dnia­mi ćwi­czy­ła je­dy­nie gamy i ka­den­cje, za­nim po­zwo­lił jej znów grać całe kom­po­zy­cje. „Je­steś stwo­rzo­na do tego, by wspi­ąć się na sam szczyt, tam, do­kąd do­cie­ra­ją mi­strzo­wie. Imię Cla­ra ozna­cza «ja­śnie­jąca», «sław­na». My­ślisz, że dla­cze­go wła­śnie tak cię na­zwa­łem?”

Wa­ria­cje He­rza za­ko­ńczy­ła wir­tu­ozow­ską ka­den­cją, tak trud­ną, że nie­mal nie­mo­żli­wą do za­gra­nia. Utwór wy­brzmiał per­li­ście i lek­ko, jak­by Cla­rze przy­szło to z ła­two­ścią. Ci­sza, któ­ra po­tem za­pa­dła, przy­po­mi­na­ła pró­żnię, mo­żna było się w niej za­tra­cić. Jed­nak po chwi­li roz­le­gł się aplauz i spro­wa­dził dziew­czy­nę na zie­mię.

Au­to­rem ko­lej­ne­go utwo­ru z pro­gra­mu był Cho­pin. Cla­ra mu­sia­ła sto­czyć z oj­cem bi­twę, by po­zwo­lił jej na za­gra­nie kom­po­zy­cji pol­skie­go pia­ni­sty. Oj­ciec wy­ra­ził bo­wiem prze­ko­na­nie, że pu­blicz­no­ść z Ham­bur­ga jest zbyt kon­ser­wa­tyw­na i nie do­ce­ni tego no­we­go sty­lu mu­zy­ki. Świat znaj­do­wał się wów­czas w mo­men­cie mu­zycz­ne­go prze­ło­mu. Część osób uzna­wa­ła tyl­ko do­brze zna­nych kom­po­zy­to­rów: Mo­zar­ta, Hayd­na, Hum­me­la i Scar­lat­tie­go. Na­wet Beetho­ven wie­lu wy­da­wał się zbyt re­wo­lu­cyj­ny. Cla­ra i Ro­bert uwa­ża­li jed­nak, że przy­szło­ść na­le­ża­ła do mło­dych: Lisz­ta, Cho­pi­na, Ber­lio­za, Men­dels­soh­na, a ta­kże Schu­man­na, a więc do ta­kiej mu­zy­ki, w któ­rej w rów­nym stop­niu prze­pla­ta­ły się wir­tu­oze­ria oraz emo­cjo­nal­no­ść, po­tra­fi­ącej wy­ra­żać uczu­cia, któ­rych nie spo­sób od­dać sło­wa­mi. Zresz­tą Cla­ra nie ufa­ła sło­wom. Może wła­śnie dla­te­go aż do czwar­te­go roku ży­cia nie mó­wi­ła, a wszyst­kim wy­da­wa­ło się, że jest głu­cho­nie­ma?

Dziew­czy­na nie mia­ła żad­nych wspo­mnień z wcze­sne­go dzie­ci­ństwa, wie­dzia­ła wy­łącz­nie to, co opo­wie­dział jej oj­ciec. Gęsta mgła za­po­mnie­nia osnu­wa­ła daw­ne ży­cie, czas, gdy miesz­ka­ła z nimi jesz­cze mat­ka Cla­ry, oraz ból, jaki wte­dy czu­ła. Oj­ciec wci­ąż nie­po­chleb­nie wy­ra­żał się o Ma­ria­ne, któ­ra obec­nie miesz­ka­ła w Ber­li­nie wraz z dru­gim mężem. Ko­bie­ta de­cy­du­jąca się po­rzu­cić męża i dzie­ci ucho­dzi­ła za ko­goś ab­so­lut­nie nie­go­dzi­we­go. Cla­ra nie wi­dzia­ła mat­ki od roz­wo­du ro­dzi­ców. Pi­sy­wa­ły do sie­bie li­sty, któ­re oj­ciec, rzecz ja­sna, kon­tro­lo­wał. Z wie­kiem dziew­czy­na co­raz le­piej ro­zu­mia­ła mat­kę. Frie­drich Wieck był trud­nym, po­ryw­czym, żąd­nym wła­dzy czło­wie­kiem, wtrąca­jącym się we wszyst­ko i nie­zno­szącym żad­ne­go sprze­ci­wu. Być może Ma­ria­ne bra­ko­wa­ło siły, by wy­trwać u boku ta­kie­go mężczy­zny? W ka­żdym ra­zie była wy­star­cza­jąco sil­na, by od nie­go ode­jść. O ile oj­ciec w ostat­niej chwi­li nie zmie­ni zda­nia, zo­ba­czą się nie­ba­wem po wie­lu la­tach roz­łąki. Ko­lej­ny kon­cert Cla­ry miał się bo­wiem od­być w Ber­li­nie.

Po Nok­tur­nie Es-dur op. 9 nr 2, pod­czas któ­re­go spra­wi­ła, że in­stru­ment nie­ma­lże śpie­wał, dziew­czy­na oszo­ło­mi­ła pu­blicz­no­ść dwo­ma nie­sa­mo­wi­cie wir­tu­ozer­ski­mi pre­lu­dia­mi Cho­pi­na, jed­nym w to­na­cji C-dur, a dru­gim w to­na­cji F-dur. Za­gra­nie ta­kich utwo­rów wy­ma­ga­ło siły, któ­rej Cla­rze nie bra­ko­wa­ło, na­wet je­śli nie było tego po niej wi­dać. Zdo­by­ła ją pod­czas co­dzien­nych wędró­wek, na któ­re od dziec­ka za­bie­rał ją oj­ciec. Ka­żde­go dnia przez trzy go­dzi­ny dziew­czy­na ma­sze­ro­wa­ła dziar­skim kro­kiem na świe­żym po­wie­trzu, ko­lej­ne trzy go­dzi­ny ćwi­czy­ła, a przez resz­tę dnia po­bie­ra­ła lek­cje śpie­wu i gra­ła na skrzyp­cach. Hi­sto­rii mu­zy­ki i ra­cho­wa­nia uczył ją oj­ciec. Mężczy­zna przy­wi­ązy­wał też dużą wagę do tego, żeby cór­ka uczy­ła się ob­cych języ­ków. Gdy trzy lata wcze­śniej pró­bo­wał wpro­wa­dzić ją w Pa­ry­żu na sa­lo­ny, do­tkli­wie prze­ko­nał się o wła­snych bra­kach języ­ko­wych. Oprócz fran­cu­skie­go Cla­ra uczy­ła się an­giel­skie­go. Lek­cji udzie­la­ła jej Emi­lie List, któ­ra wraz z ro­dzi­ną przez pe­wien czas miesz­ka­ła w Ame­ry­ce. Frie­drich Wieck snuł wiel­kie pla­ny wo­bec cór­ki. Chciał wraz z nią pod­bić świat, a pod­czas mi­ędzy­na­ro­do­wych to­ur­née kon­cer­to­wych, któ­re pla­no­wał, mu­sia­ła prze­cież umieć się ko­mu­ni­ko­wać.

Pierw­sza część kon­cer­tu do­bie­gła ko­ńca. Cla­ra wsta­ła, po­de­szła do kra­wędzi po­de­stu i ni­sko się ukło­ni­ła. Trwa­jąc w tej po­zy­cji, ka­żdą ko­mór­ką cia­ła z dumą na­pa­wa­ła się aplau­zem. Wy­pro­sto­wa­ła się, po­now­nie się ukło­ni­ła i ze­szła ze sce­ny.

Wra­ca­ła na nią jesz­cze trzy razy. W ko­ńcu kur­ty­na opa­dła, żeby or­kie­stra mo­gła się prze­or­ga­ni­zo­wać. Pod­czas dru­giej części kon­cer­tu Cla­ra mia­ła za­grać nie tyl­ko Kon­cert for­te­pia­no­wy d-moll Frie­dri­cha Kalk­bren­ne­ra, lecz ta­kże – jako zwie­ńcze­nie – swój wła­sny utwór, któ­ry miał się nie­gdyś stać częścią pe­łne­go wy­stępu na naj­wy­ższym po­zio­mie. Je­śli or­kie­stra się spi­sze, ten wie­czór po­wi­nien oka­zać się suk­ce­sem.

– Je­steś roz­ko­ja­rzo­na – wark­nął oj­ciec, gdy Cla­ra we­szła do po­miesz­cze­nia słu­żące­go jako gar­de­ro­ba. – Cie­kaw je­stem, gdzie tak błądzisz my­śla­mi. Prze­cież po­tra­fisz grać le­piej.

Dziew­czy­na zo­ba­czy­ła w lu­strze od­bi­cie swo­jej twa­rzy, bla­dej z wście­kło­ści. Mimo to nie od­po­wie­dzia­ła ani sło­wem. Mil­cze­nie za­wsze było sku­tecz­nym spo­so­bem na sprze­ci­wie­nie się ojcu. Trud­no opi­sać, jak bar­dzo dzia­łał jej na ner­wy. Gdy­by tyl­ko do­sta­ła ja­kiś znak od Ro­ber­ta. Była prze­ko­na­na, że na­pi­sał do niej już daw­no temu, choć oj­ciec po ty­si­ąc­kroć temu za­prze­czał.

Opa­dła na krze­sło i za­mknęła oczy. Gdy sie­dzia­ła za for­te­pia­nem, wy­da­wa­ło się, jak­by jej dło­nie bez tru­du ta­ńczy­ły nad kla­wi­sza­mi. Mimo to ka­żdy kon­cert wy­ma­gał od niej du­że­go wy­si­łku. Roz­lu­źni­ła ra­mio­na i wy­pi­ła na­par z mal­wy, o któ­ry pro­si­ła. Wy­sty­gł i na­brał kwa­śna­we­go sma­ku, był też nie­po­sło­dzo­ny. Cla­ra za­częła prze­glądać par­tię kon­cer­tu, któ­rą nie­ba­wem mia­ła za­grać z pa­mi­ęci – si­ęgnęła po nuty nie z oba­wy, że utknie przy ja­ki­mś frag­men­cie, lecz by móc sku­pić my­śli. Ode­tchnęła z ulgą, gdy oj­ciec wy­sze­dł z gar­de­ro­by, żeby na­stro­ić for­te­pian i omó­wić z ka­pel­mi­strzem ostat­nie szcze­gó­ły. „Ro­ber­cie – po­my­śla­ła – gdy­byś tyl­ko mógł mi to­wa­rzy­szyć”. Wy­obra­zi­ła so­bie, jak by to było, gdy­by rze­czy­wi­ście po­ta­jem­nie przy­je­chał za nią do Ham­bur­ga i sie­dział gdzieś wśród pu­blicz­no­ści...

Dźwi­ęk dzwon­ka wy­rwał Cla­rę z za­my­śle­nia. Usły­sza­ła stu­kot kro­ków na ko­ry­ta­rzu. „Pa­nie Boże, spraw, żeby or­kie­stra pi­ęk­nie za­gra­ła dzi­siej­sze­go wie­czo­ru” – mo­dli­ła się w du­chu. Po­po­łu­dnio­wa pró­ba szła opor­nie, ale Cla­ra mia­ła na­dzie­ję, że ko­niec ko­ńców wy­stęp jak za­wsze oka­że się uda­ny.

Or­kie­stra za­jęła miej­sca, wkrót­ce na sce­nę wy­szła Cla­ra, ukło­ni­ła się i usia­dła przy for­te­pia­nie. Ka­pel­mistrz unió­sł smy­czek i dał nim znak do roz­po­częcia kon­cer­tu. Mu­zy­cy gra­li z pa­mi­ęci ni­czym na­kręco­ne ka­ta­ryn­ki. Na szczęście trzy­ma­li w mia­rę jed­no­li­te tem­po. Po­tem przy­szła ko­lej na wy­stęp Cla­ry. Jej pal­ce ni­czym gi­lo­ty­na opa­dły na kla­wia­tu­rę, gra­ły ko­lej­ne okta­wy, a wir­tu­ozow­skie pa­sa­że udo­wod­ni­ły, że był to pierw­szo­rzęd­ny kon­cert, a nie ja­kieś jar­marcz­ne przy­gryw­ki. We­rwa Cla­ry udzie­li­ła się resz­cie. Uda­ło się jej po­rwać za­rów­no or­kie­strę, jak i ospa­łą pu­blicz­no­ść. W dru­giej części wy­stępu, już spo­koj­niej­szej, na­wet mu­zy­cy gra­jący na in­stru­men­tach dętych dali z sie­bie wszyst­ko, a pod­czas fi­na­ło­wej par­tii sami wy­da­wa­li się za­sko­cze­ni tym, jak wie­le ra­do­ści może im spra­wić kon­cert, któ­ry wy­wo­łu­je w pu­blicz­no­ści za­chwyt, a nie jest za­gra­ny byle jak.

W ko­ńcu nad­sze­dł kul­mi­na­cyj­ny punkt wie­czo­ru – czas na za­gra­nie pierw­szej istot­nej kom­po­zy­cji Cla­ry. Choć już w wie­ku dzie­wi­ęciu lat dziew­czy­na pi­sa­ła utwo­ry na for­te­pian, a pod­czas za­jęć z kie­row­ni­kiem mu­zycz­nym He­in­ri­chem Do­rnem, u któ­re­go po­bie­ra­ła na­uki kon­tra­punk­tu i har­mo­nii, ta­kże inne kom­po­zy­cje, dla niej li­czy­ła się wy­łącz­nie ta sym­fo­nia, przy któ­rej in­stru­men­ta­cji po­ma­gał jej sam Ro­bert. Ko­cha­ła tego mło­dzie­ńca, od­kąd kil­ka lat wcze­śniej wpro­wa­dził się do ich domu, by pod okiem Frie­dri­cha Wiec­ka stać się tym, kim w za­sa­dzie już był – ge­niu­szem.

Aplauz nie był tak hucz­ny jak w Ha­no­we­rze, ale wci­ąż dość en­tu­zja­stycz­ny. Pięć razy Cla­ra mu­sia­ła wy­cho­dzić na sce­nę, a na ko­niec – po krót­kiej, acz burz­li­wej wy­mia­nie zdań z ka­pel­mi­strzem – po­wtó­rzy­ła sym­fo­nię. Dała z sie­bie wszyst­ko, jak zwy­kle, za­tra­ca­jąc się w dźwi­ękach, akor­dach, try­lach i mo­du­la­cjach, a gdy jej ka­den­cja za­brzmia­ła tak lek­ko i nad­zwy­czaj­nie jak ni­g­dy wcze­śniej, w za­po­mnie­nie ode­szły tru­dy pod­ró­ży, nu­żące spo­ry z oj­cem, fa­tal­ne je­dze­nie i nie­wy­god­ny kwa­te­ru­nek. Żad­na z tych rze­czy nie mia­ła zna­cze­nia w ob­li­czu szczęścia pły­nące­go z fak­tu, że Cla­ra mo­gła się dzie­lić swo­ją mu­zy­ką z tak wie­lo­ma oso­ba­mi.

– W ja­kim wie­ku za­częła pani grać na for­te­pia­nie?

– Pi­ęciu lat – od­pa­rła Cla­ra i w du­chu ci­ężko wes­tchnęła. Czy już za­wsze będzie mu­sia­ła udzie­lać od­po­wie­dzi na te same nud­ne py­ta­nia?

– Czy od tego ca­łe­go gra­nia nie bolą pa­nią pal­ce?

We foy­er tło­czy­li się cie­kaw­scy wi­dzo­wie i przy­gląda­li się jej jak zwie­rzęciu w zoo.

– Czy nie gra pani żad­nych utwo­rów Hum­me­la, Mo­zar­ta ani Hayd­na?

– Na pew­no musi pani co­dzien­nie dużo ćwi­czyć. Bie­dac­two.

W tym mo­men­cie wtrącił się oj­ciec.

– Moja cór­ka nie jest bie­dac­twem – oznaj­mił gniew­nie.

Cla­ra do­da­ła:

– Ni­g­dy nie ćwi­czy­łam dłu­żej niż trzy, czte­ry go­dzi­ny dzien­nie. Zresz­tą ro­bię to z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią.

– W ubie­głym roku w Ham­bur­gu od­wie­dzi­ła nas Bel­le­vil­le. Ta pia­nist­ka gra prze­pi­ęk­nie. Czy sły­sza­ła ją pani?

Cla­rze z tru­dem przy­szło za­cho­wa­nie przy­ja­zne­go tonu. Anna Ca­ro­li­ne de Bel­le­vil­le była od niej o je­de­na­ście lat star­sza i cały świat uwa­żał ją za praw­dzi­wy pia­ni­stycz­ny cud. Ro­bert pi­sał o niej Cla­rze, po­rów­nu­jąc ze sobą grę ich obu. Dziew­czy­na nie wie­dzia­ła jed­nak, czy chciał ją tą ana­lo­gią roz­zło­ścić, czy po­win­na się czuć miło po­łech­ta­na. „Gra Bel­le­vil­le jest da­le­ce pi­ęk­niej­sza, je­śli cho­dzi o tech­ni­kę; ka­żdy jej pa­saż wy­da­je się dzie­łem sztu­ki do­pra­co­wa­nym w naj­mniej­szym szcze­gó­le”. Uwa­żał, że tech­ni­ka Bel­le­vil­le jest pi­ęk­niej­sza niż jej. Te sło­wa ją za­bo­la­ły. Od razu za­częła pra­co­wać nad swo­im kunsz­tem, ma­jąc w gło­wie to, co na­pi­sał pó­źniej: „Dźwi­ęki Bel­le­vil­le łech­cą uszy, nie za­prząta­ją jed­nak dal­szej uwa­gi; dźwi­ęki Cla­ry za­pa­da­ją w ser­ce i prze­ma­wia­ją do du­cha. Pierw­sza z nich jest po­etyc­ka, dru­ga jest po­et­ką”. Obie­ca­ła so­bie, że pew­ne­go dnia strąci ry­wal­kę z pie­de­sta­łu.

– Nie, nie­ste­ty nie – od­pa­rła i ode­szła od ko­bie­ty, któ­ra za­da­ła py­ta­nie.

W ko­ńcu po­ja­wi­ła się grup­ka do­stoj­ni­ków wraz z ma­łżon­ka­mi oraz cór­ka­mi. Na stro­nę wzi­ęła Cla­rę pew­na miła dama, któ­rą przed­sta­wio­no jej jako żonę jed­ne­go z wa­żniej­szych kon­su­li.

– Jest pani cu­dow­na – stwier­dzi­ła ko­bie­ta. – Jak pani to robi? Prze­cież taki wie­czór przy for­te­pia­nie musi być sza­le­nie męczący. Jest pani tak de­li­kat­ną oso­bą.

– Moja Cla­ra w isto­cie jest cu­dow­na – oznaj­mił Wieck z sak­so­ńskim ak­cen­tem, któ­ry od cza­su pod­ró­ży do Fran­cji wy­da­wał się Cla­rze aż za­nad­to sły­szal­ny. W Ha­no­we­rze podśmie­wa­no się z jej ojca. Jed­nak wszyst­kim prze­cho­dził na­strój do żar­tów, gdy tyl­ko za­czy­na­ła grać.

– Ja już ni­g­dy nie do­tknę for­te­pia­nu – za­ko­mu­ni­ko­wa­ła z pe­łnym prze­ko­na­niem cór­ka ko­bie­ty, dziew­czy­na mniej wi­ęcej w wie­ku Cla­ry. – Po tym, jak pa­nią usły­sza­łam, re­zy­gnu­ję z dal­szej na­uki.

– Co ty opo­wia­dasz, Hen­ri­ke? – upo­mnia­ła ją mat­ka. – Pro­szę mi po­wie­dzieć, pan­no Wieck, czy uda­ło się pani już zo­ba­czyć choć tro­chę Ham­bur­ga?

– Nie, nie mia­łam jesz­cze oka­zji.

Cla­ra po­my­śla­ła o mo­zol­nych przy­go­to­wa­niach po­prze­dza­jących wszyst­kie kon­cer­ty w ka­żdym z miast. Na po­cząt­ku ona i oj­ciec mu­sie­li so­bie zjed­nać wa­żne oso­bi­sto­ści, któ­rych sym­pa­tia mo­gła otwo­rzyć im ko­lej­ne drzwi. Frie­drich Wieck spo­ty­kał się z wie­lo­ma oso­ba­mi, pro­wa­dził roz­mo­wy, ne­go­cjo­wał i pro­mo­wał cór­kę. Z ko­lei Cla­ra gry­wa­ła pod­czas to­wa­rzy­skich spo­tkań, po­cząt­ko­wo nie­od­płat­nie – za ko­la­cję bądź łyk wody – w na­dziei, że zy­ska no­wych mi­ło­śni­ków swo­jej twór­czo­ści. Dzia­ło się tak do cza­su, aż zna­la­zł się ktoś, kto wspie­ra­jąc ją w pla­nach, prze­ko­ny­wał in­nych do wy­na­jęcia im sali kon­cer­to­wej, prze­ka­za­nia kon­tak­tów do mu­zy­ków czy po­da­nia w pra­sie in­for­ma­cji o niej. Za­in­te­re­so­wa­nie w Ham­bur­gu wy­da­wa­ło się duże, więc Frie­drich Wieck uznał za sto­sow­ne, by zor­ga­ni­zo­wać cór­ce aż osiem kon­cer­tów.

– Ojej, nie wi­dzia­ła pani jesz­cze żad­nej z na­szych atrak­cji? – Żona kon­su­la wy­da­wa­ła się nie­mal zdu­mio­na. – Z przy­jem­no­ścią opro­wa­dzi­my pa­nią ju­tro po mie­ście – za­pro­po­no­wa­ła. – Po­tem mo­że­my wy­brać się na pro­me­na­dę Jung­fern­stieg i na­pić się go­rącej cze­ko­la­dy.

– Z wiel­ką chęcią – od­po­wie­dzia­ła pręd­ko Cla­ra, za­nim oj­ciec zdo­łał za­opo­no­wać. Ro­bił to z czy­stej prze­ko­ry. – Spra­wi mi to wiel­ką przy­jem­no­ść.

– A za­tem po­sta­no­wio­ne. – Ko­bie­ta się roz­pro­mie­ni­ła. – Czy pa­su­je pani wpół do je­de­na­stej? Po­pro­szę, by pa­nią ode­bra­no...

– Pro­szę mi wy­ba­czyć, ale mu­szę po­rwać cór­kę – prze­rwał sta­now­czo Frie­drich Wieck. – Musi udać się do po­ko­ju i od­po­cząć.

– Ależ oczy­wi­ście. – Kon­su­lo­wa uśmiech­nęła się, a na jej twa­rzy ma­lo­wa­ła się mie­sza­ni­na po­dzi­wu i wspó­łczu­cia. – Do ju­tra. Niech się pani po­rząd­nie wy­śpi.

– Ten szel­ma, kon­cert­mistrz, chce re­ne­go­cjo­wać cenę – wy­kli­nał Wieck w dro­dze do go­spo­dy, w któ­rej no­co­wa­li. Do­ro­żka wje­cha­ła w dziu­rę i oj­cem i cór­ką za­te­le­pa­ło. – A to wszyst­ko dla­te­go, że ko­niecz­nie mu­sia­łaś po­wtó­rzyć tę sym­fo­nię. „Nie uzgad­nia­li­śmy tego” – drwi­ąco na­śla­do­wał sło­wa mu­zy­ka. – Tak jak­by te pięć mi­nut mia­ło go zba­wić.

– Dwa­na­ście mi­nut – po­pra­wi­ła ojca Cla­ra. – Moja sym­fo­nia trwa dwa­na­ście mi­nut. – Cza­sa­mi nie po­tra­fi­ła się po­wstrzy­mać i była rów­nie pe­dan­tycz­na jak oj­ciec. – Poza tym to nie ja o tym za­de­cy­do­wa­łam, lecz ty.

– Czy ostat­nie sło­wo za­wsze musi na­le­żeć do cie­bie?

– Po­do­ba­ła ci się? – Cla­ra nie­na­wi­dzi­ła się za to py­ta­nie. Kie­dy wresz­cie prze­sta­nie za­bie­gać o uzna­nie ojca? To prze­cież Ro­bert był oso­bą, któ­rej uzna­nia łak­nęła. Ale jego tu nie było. – Czy sym­fo­nia nie wy­pa­dła do­brze? – do­da­ła. Na­gle po­czu­ła, że łzy na­pły­wa­ją jej do oczu.

– Oczy­wi­ście, że wy­pa­dła do­brze. Przy­naj­mniej tyle! W prze­ciw­nym ra­zie na cóż tra­ci­łbym te wszyst­kie lata mo­je­go ży­cia? Czy na to, żeby się oka­za­ło, że źle grasz? – Oj­ciec bacz­nie się jej przy­glądał, by zro­zu­mieć, co w nią wstąpi­ło. Cla­ra od­wró­ci­ła gło­wę. – Czy­żbyś pła­ka­ła?

– Nie pła­czę – wy­mam­ro­ta­ła, zresz­tą zgod­nie z praw­dą. Na­wet je­śli mia­ła na to ocho­tę, już od wie­lu lat nie uro­ni­ła ani jed­nej łzy.

Dla­cze­go ży­cie nie skła­da się wy­łącz­nie z kon­cer­tów? Gdy­by tyl­ko mo­gła, gra­ła­by bez ustan­ku. I ra­zem z dźwi­ęka­mi uda­ła się gdzieś da­le­ko.

– To chy­ba oczy­wi­ste, że ni­g­dzie nie idziesz – za­ko­mu­ni­ko­wał oj­ciec, gdy le­że­li już w łó­żkach. – Cóż to za sza­lo­ny po­my­sł dla ar­tyst­ki ta­kiej jak ty, żeby iść z ob­cy­mi lu­dźmi na go­rącą cze­ko­la­dę? Masz od­wo­łać spo­tka­nie.

– Nie zro­bię tego!

– A więc ja je od­wo­łam! – Oj­ciec ze zło­ścią prze­wra­cał się po sien­ni­ku. – Nie masz cza­su na ta­kie głup­stwa. Cze­ko­la­dy mo­żesz się na­pić w Cof­fe Baum, gdy już wró­ci­my do domu. Ju­tro rano będziesz ćwi­czy­ła, po­tem wyj­dziesz na świe­że po­wie­trze, a po po­łud­niu od­pocz­niesz. Tak jak zwy­kle. Ko­niec krop­ka.

– Na nic mi nie po­zwa­lasz! – za­rzu­ci­ła ojcu Cla­ra. – Przez je­den dzień obędę się bez ćwi­czeń.

– I to wła­śnie do­wód na to, jak nie­roz­sąd­nym dziec­kiem na­dal je­steś – wy­tknął cór­ce Frie­drich. – W wie­ku pi­ęt­na­stu lat uda­jesz do­ro­słą, a ole­ju w gło­wie masz nie­wie­le. Nie za­po­mi­naj, że sta­jesz na sce­nie, a lu­dzie pła­cą, żeby usły­szeć, jak grasz, po­nie­waż je­steś wy­bit­na. Cia­ło jest le­ni­we i je­śli tyl­ko po­zwo­lić mu na od­po­czy­nek, sta­je się oty­łe i ospa­łe. Za­miast pić go­rącą cze­ko­la­dę, uda­my się na ener­gicz­ny spa­cer. Je­śli chcesz, mo­że­my się wy­brać na prze­chadz­kę po Jung­fern­stie­gu albo po jed­nym z tu­tej­szych for­tów. Je­dy­nie sil­ne cia­ło spra­wi, że będziesz go­to­wa na to, co cię cze­ka...

Cla­ra we­tknęła gło­wę pod po­dusz­kę i z wście­kło­ści za­ci­snęła zęby na sztyw­nym lnie. Oj­ciec mógł tak mó­wić bez ko­ńca, zna­ła ka­żde z tych zdań na pa­mi­ęć. Sły­sza­ła już od nie­go ta­kże, że wy­łącz­nie dys­cy­pli­na i wy­trwa­ło­ść za­pro­wa­dzą ją na szczyt. Albo że wszyst­ko za­wdzi­ęcza wy­łącz­nie jemu, swo­je­mu ojcu, któ­ry po­świ­ęcił dla niej ży­cie, od­kąd uko­ńczy­ła pięć lat. I co otrzy­my­wał w po­dzi­ęce?

– Je­steś upar­tą, nie­roz­wa­żną i nie­dba­łą cór­ką. Je­steś ze wszech miar nie­po­słusz­na, krnąbr­na i pe­łna bez­my­śl­ne­go sprze­ci­wu. – Tymi sło­wa­mi za­ko­ńczył ty­ra­dę. – Ni­g­dzie ju­tro nie pój­dziesz. To moje ostat­nie sło­wo.

W imie­niu Cla­ry Frie­drich na­pi­sał do żony kon­su­la wia­do­mo­ść, że bar­dzo ubo­le­wa, ale z po­wo­du mi­gre­ny dziew­czy­na musi nie­ste­ty od­rzu­cić to ja­kże miłe za­pro­sze­nie. Sztu­ka po­nad wszyst­ko, pod­kre­ślił i do­dał, że nie mo­żna za­wie­ść pu­blicz­no­ści dzi­siej­sze­go kon­cer­tu. Bla, bla, bla. Z wy­ra­za­mi sza­cun­ku, Cla­ra Wieck.

Po­go­da do­pi­sa­ła, więc aby nie na­tknąć się na kon­su­lo­wą, oj­ciec opła­cił do­ro­żkę, któ­ra za­wio­zła ich do sa­me­go dwor­ca Dam­m­tor. Wspól­nie prze­cha­dza­li się po jed­nym z wie­lu for­tów oto­czo­nych wodą. Cla­ra nie pa­mi­ęta­ła, czy był to ka­nał, je­zio­ro Bin­ne­nal­ster albo Aus­se­nal­ster, czy może Łaba. Nie mia­ło to dla niej zna­cze­nia.

Szli w mil­cze­niu. Cla­ra była za­prząt­ni­ęta wła­sny­mi my­śla­mi. Je­śli mia­ła być szcze­ra, to ani tro­chę nie ubo­le­wa­ła, że omi­nęła ją prze­chadz­ka po Espla­na­de czy Jung­fern­stie­gu i nie od­da­wa­ła się po­ga­węd­kom z kon­su­lo­wą i jej cór­ką. Tak wła­ści­wie to lu­bi­ła te swo­je co­dzien­ne wędrów­ki sta­no­wi­ące pew­ną od­mia­nę od sie­dze­nia w do­ro­żce czy przy for­te­pia­nie. Jej cia­ło już do nich przy­wy­kło, dzi­ęki nim wy­ostrza­ły jej się zmy­sły, a my­śli po­rząd­ko­wa­ły naj­pó­źniej po prze­by­ciu przez nią pierw­sze­go ki­lo­me­tra. Na szczęście oj­ciec nie bu­rzył jej spo­ko­ju i cały czas mil­czał. Sło­ny po­dmuch wia­tru do­stał się pod jej bud­kę – no­wo­cze­sny słom­ko­wy ka­pe­lusz po­zo­sta­wia­jący z tyłu wy­star­cza­jąco dużo miej­sca na wy­so­kie upi­ęcie, a z przo­du wy­ko­ńczo­ny le­jo­wa­tym rond­kiem. Cla­ra cia­śniej za­wi­ąza­ła pod bro­dą je­dwab­ne ta­siem­ki. Wiatr pach­niał wiel­kim nie­zna­nym świa­tem i prze­ga­niał wio­sen­ne chmu­ry po sta­lo­wo­nie­bie­skim nie­bie. Ze zre­zy­gno­wa­niem po­my­śla­ła, że na do­brą spra­wę pod wie­lo­ma względa­mi była po­dob­na do ojca. Nie zga­dza­ła się z nim tyl­ko w naj­wa­żniej­szej kwe­stii, do­ty­czącej jej przy­szło­ści. Był nią Ro­bert.

Gdy wró­ci­li do swo­je­go lo­kum, w po­ko­ju cze­ka­ły na nich bu­kie­cik fio­łków i ma­lut­ka fiol­ka z fio­le­to­wą za­war­to­ścią. Na do­łączo­nej kar­tecz­ce znaj­do­wa­ła się wia­do­mo­ść. „Naj­dro­ższa pa­nien­ko Wieck. Moja cór­ka i ja z ubo­le­wa­niem przy­jęły­śmy wia­do­mo­ść, iż do­skwie­ra pani złe sa­mo­po­czu­cie. Na pani do­le­gli­wo­ści naj­lep­sza będzie tynk­tu­ra z dzi­kich fio­łków. Gdy na­nie­sie się ją na czo­ło, ból gło­wy na­tych­miast usta­je, wie­dzia­ła to już Świ­ęta Hil­de­gar­da z Bin­gen”.

Wzru­szo­na Cla­ra unio­sła bu­kiet do twa­rzy, wci­ągnęła w płu­ca woń kwia­tów i po­czu­ła ukłu­cie wy­rzu­tów su­mie­nia.

– Mam na­dzie­ję, że ta dur­na ko­bie­ta nie roz­po­wie o tym wszyst­kim – wy­bur­czał oj­ciec. – Ostat­nie, cze­go po­trze­bu­je­my, to plot­ki o mi­gre­nach sław­nej Cla­ry Wieck.

– Nie po­wi­nie­neś był wy­pi­sy­wać jej tych bzdur – od­pa­rła szorst­ko Cla­ra. – Czy przy­szła do mnie jesz­cze ja­kaś ko­re­spon­den­cja?

Oj­ciec ob­rzu­cił ją dłu­gim, prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem.

– Two­ja mat­ka przy­sła­ła list – od­po­wie­dział w ko­ńcu. – W domu wszy­scy zdro­wi. Ale to chy­ba cię nie in­te­re­su­je, nie mam ra­cji?

Usta Cla­ry za­drża­ły. Ow­szem, to, co pi­sa­ła jej ma­co­cha Cle­men­ti­ne – rap­tem je­de­na­ście lat od niej star­sza – nie in­te­re­so­wa­ło jej ani odro­bi­nę. Gdy­by tyl­ko mia­ła pew­no­ść, że oj­ciec ukry­wa przed nią li­sty od Ro­ber­ta, nie mu­sia­ła­by za­dręczać się wąt­pli­wo­ścia­mi. Czy­żby mło­dzie­niec o niej za­po­mniał? A może jed­nak w plot­ce, któ­ra do­ta­rła do niej przed wy­jaz­dem, tkwi­ło ziar­no praw­dy?

– Je­śli masz na my­śli pana Schu­man­na – ci­ągnął sro­go oj­ciec – to nie ma żad­nej pocz­ty od nie­go. I do­brze. W ko­ńcu to nie jest od­po­wied­nie to­wa­rzy­stwo dla cie­bie.

– Czy­żby? A dla­cze­go nie? Czy to nie ty sam mó­wi­łeś, ja­kiż jest z nie­go wy­śmie­ni­ty mu­zyk? – od­gry­zła się ze zło­ścią.

Wieck z uwa­gą przy­glądał się cór­ce i nie spie­szył się z od­po­wie­dzią.

– Może i by­łby wy­śmie­ni­tym mu­zy­kiem, gdy­by nie jego le­ni­stwo i sza­le­ństwo. Za­miast stu­dio­wać, cho­dzi po karcz­mach i prze­sia­du­je z in­ny­mi człon­ka­mi Zwi­ąz­ku Da­wi­da. – Krót­ko się za­śmiał.

– Bądź co bądź sam do nie­go do­łączy­łeś – za­rzu­ci­ła ojcu Cla­ra.

Przed ro­kiem Ro­ber­to­wi przy­sze­dł do gło­wy po­my­sł za­ło­że­nia sto­wa­rzy­sze­nia mu­zycz­ne­go, w któ­rym zwo­len­ni­cy wspó­łcze­snych nur­tów sztu­ki mie­li­by po­łączyć siły prze­ciw­ko fi­li­ster­stwu kon­ser­wa­ty­stów. Ka­żdy z człon­ków nadał so­bie imię: Wieck na­zwał się Mi­strzem Raro, Cla­ra – Chia­ri­ną, a Ro­bert wy­brał dwa imio­na od­zwier­cie­dla­jące ró­żne ce­chy jego cha­rak­te­ru – Eu­ze­biusz oraz Flo­re­stan. Dla­cze­go oj­ciec te­raz na­rze­kał na Zwi­ązek Da­wi­da, sko­ro sam za­si­lał jego sze­re­gi?

– Ow­szem, po­nie­waż my­śla­łem, że przy­nie­sie to ja­kiś po­ży­tek – wy­ja­śnił. – Tym­cza­sem wiem już, że jego człon­ko­wie to ban­da dur­niów, dla któ­rych sto­wa­rzy­sze­nie to je­dy­nie wy­mów­ka, by do pó­źnej nocy upa­jać się nie tyl­ko wła­sny­mi prze­mo­wa­mi, ale przede wszyst­kim pi­wem, za­miast ro­bić coś słusz­ne­go dla spra­wy. Nie­ste­ty, mu­szę przy­znać, że Ro­bert Schu­mann wie­dzie w tych dzia­ła­niach prym. Cla­ro, wszyst­ko wska­zu­je na to, że do­bry Bóg ca­łko­wi­cie nie­po­trzeb­nie ob­da­rzył tego czło­wie­ka swo­imi da­ra­mi. Wy­trwa­ła pra­ca wy­da­je się nie od­po­wia­dać panu Schu­man­no­wi. Wierz mi, dro­ga cór­ko, na­wet ge­niu­szo­wi po­trze­ba wy­trwa­ło­ści i pra­co­wi­to­ści. A więc wy­ko­rzy­staj czas spędzo­ny na sali kon­cer­to­wej i ćwicz. I wy­bij so­bie z gło­wy tego Schu­man­na. Le­piej skup się na dzi­siej­szym wie­czo­rze oraz na pu­blicz­no­ści. I żeby jed­no było ja­sne – dzi­siej­sze­go wie­czo­ru na bis za­grasz jed­ną z fan­ta­zji albo któ­ryś z so­lo­wych utwo­rów. W prze­ciw­nym ra­zie po ośmiu kon­cer­tach po­zo­sta­nie nam nie­ca­łe pi­ęćdzie­si­ąt ta­la­rów.

W oka­za­łej sali kon­cer­to­wej pa­no­wa­ła ciem­no­ść, gdy Cla­ra wy­szła na ca­łko­wi­cie pu­stą sce­nę, usia­dła do for­te­pia­nu i obu­dzi­ła in­stru­ment do ży­cia. Po­zwo­li­ła so­bie na luk­sus i za­gra­ła kil­ka ulu­bio­nych utwo­rów, a na­stęp­nie prze­ćwi­czy­ła cały pro­gram kon­cer­tu. Za­sta­na­wia­ła się też, któ­re z wła­snych kom­po­zy­cji po­win­na przy­go­to­wać, na wy­pa­dek gdy­by pu­blicz­no­ść po­pro­si­ła o bis.

Wzro­kiem wo­dzi­ła po rzędach pu­stych fo­te­li znaj­du­jących się na wi­dow­ni. Ro­bert tak bar­dzo za­przątał jej my­śli, że na­gle wy­da­ło jej się, że sie­dzi gdzieś z tyłu, w pó­łm­ro­ku, zu­pe­łnie sam, ma jed­ną nogę za­ło­żo­ną na dru­gą, a gło­wę lek­ko prze­chy­lo­ną.

Oczy­wi­ście był to je­dy­nie wy­twór jej wy­obra­źni. Ale wtem do gło­wy przy­sze­dł jej po­my­sł. Po­sta­no­wi­ła za­grać na­pi­sa­ną przez Ro­ber­ta Toc­ca­tę op. 7, któ­rej oj­ciec tak nie cier­piał z po­wo­du śmia­łych sze­re­gów har­mo­nicz­nych. Ten utwór był nie­sły­cha­nie trud­ny tech­nicz­nie, trwał nie­mal pięć mi­nut i zda­wał się naj­wła­ściw­szym wy­bo­rem, by ocza­ro­wać pu­blicz­no­ść, a ta­kże do­pro­wa­dzić ojca do bez­gra­nicz­nej wście­kło­ści. Tak, wła­śnie tę kom­po­zy­cję za­gra.

– Ależ z cie­bie głu­pia gęś! – wy­rze­kał oj­ciec. – Za­miast wy­ko­rzy­stać ka­żdą spo­sob­no­ść, żeby za­pre­zen­to­wać się jako kom­po­zy­tor­ka, ser­wu­jesz pu­blicz­no­ści ten non­sen­sow­ny utwór. Jest to ca­łko­wi­cie nie­prze­my­śla­na kom­po­zy­cja, któ­ra jak żad­na inna udo­wad­nia, ja­kim po­my­le­ńcem jest Ro­bert Schu­mann.

Na do­miar złe­go na ko­niec w for­te­pia­nie ze­rwa­ła się stru­na ba­so­wa, więc Frie­drich Wieck mu­siał za­dbać o to, by do ko­lej­ne­go wie­czo­ru na­pra­wić in­stru­ment. Na ta­kie wy­pad­ki za­wsze wo­ził ze sobą wa­li­zecz­kę ze spe­cjal­ny­mi na­rzędzia­mi, w ko­ńcu ni­g­dy nie wia­do­mo, czy na miej­scu za­sta­nie się po­rząd­ny in­stru­ment, a nie ja­kiś ru­pieć, któ­ry na­le­ża­ło­by pod­dać re­no­wa­cji. Wieck pro­wa­dził w Lip­sku sklep z mu­zy­ka­lia­mi i sprze­da­wał for­te­pia­ny, więc w co wa­żniej­sze miej­sca po­le­cał trans­por­to­wać swój in­stru­ment, któ­ry stał w jego domu. Cza­sa­mi też z wy­prze­dze­niem wy­sy­łał for­te­pia­ny do kon­kret­nych miast, w któ­rych mia­ły się od­by­wać kon­cer­ty, ży­wi­ąc uza­sad­nio­ną na­dzie­ję, że po uda­nym wy­stępie uda mu się sprze­dać in­stru­men­ty za do­brą cenę. Jed­nak tym ra­zem, chcąc unik­nąć kosz­tów, wy­po­ży­czył wy­słu­żo­ny for­te­pian z kon­ser­wa­to­rium. Szyb­ko tego po­ża­ło­wał i li­czył, że tą de­cy­zją nie wy­rządzi wi­ęk­szych szkód.

– Lu­dziom się po­do­ba­ło. – Cla­ra już od daw­na nie czu­ła ta­kie­go za­do­wo­le­nia. Wy­stęp oka­zał się try­um­fem za­rów­no Ro­ber­ta, jak i jej.

Nie wy­słu­chi­wa­ła już wszyst­kich tych rze­czy, któ­re wy­ty­kał jej oj­ciec. Gdy ogar­niał go gniew, sta­wał się nie­spra­wie­dli­wy. Cla­ra od daw­na sama do­sko­na­le wie­dzia­ła, co wy­cho­dzi­ło jej zna­ko­mi­cie, a co mo­gła zro­bić le­piej. W żad­nym ra­zie nie była głu­pią gęsią, bar­dzo do­brze zna­ła swo­je moc­ne i sła­be stro­ny. Oj­ciec nie mu­siał jej za­chęcać, zresz­tą nikt nie mu­siał, gdyż dla niej nie ist­nia­ło nic pi­ęk­niej­sze­go, nic po­tężniej­sze­go ani­że­li mu­zy­ka w swo­jej naj­czyst­szej po­sta­ci. Już jako małe dziec­ko mia­ła we­wnętrz­ne wy­obra­że­nie – a może ra­czej we­wnętrz­ne brzmie­nie – tego, co inni na­zy­wa­li per­fek­cją. W tam­tym cza­sie lu­dziom z jej oto­cze­nia wy­da­wa­ło się, że jest głu­cha. Jed­nak nie mie­li ra­cji. Mia­ła świet­ny słuch, aż za do­bry. Sły­sza­ła krzy­ki ojca, płacz ro­dze­ństwa, któ­re zbie­ra­ło ci­ęgi. W ko­ńcu na­uczy­ła się wszyst­ko to wy­pie­rać, za­my­kać na to uszy, do któ­rych do­bie­ga­ła je­dy­nie mu­zy­ka wy­pe­łnia­jąca dom Wiec­ków od rana do wie­czo­ra. To wła­śnie za spra­wą dźwi­ęków, har­mo­nii i za­le­żno­ści, któ­re in­tu­icyj­nie wy­ła­py­wa­ła, szyb­ciej na­uczy­ła się grać na for­te­pia­nie niż mó­wić. W świat dźwi­ęków wpro­wa­dził ją oj­ciec, wspie­rał ją w na­uce, pchał do przo­du, wy­pra­co­wał z nią pa­le­tę brzmień, ko­ry­go­wał ją, dla­te­go wie­dzia­ła, kie­dy były po­praw­ne. Oczy­wi­ście wie­dzia­ła też, kie­dy po­win­na była coś po­pra­wić.

– Dziś nie za­grasz tych dur­not.

Ona jed­nak nie po­słu­cha­ła i wy­ko­ny­wa­ła kom­po­zy­cję ka­żde­go ko­lej­ne­go wie­czo­ru. Miesz­ka­ńcy Ham­bur­ga – choć zda­wa­li się szor­st­cy i na­stręcza­li ojcu wie­lu trud­no­ści – gdy Cla­ra gra­ła, wpa­da­li w za­chwyt i wręcz wy­cze­ki­wa­li tego wspa­nia­łe­go za­ko­ńcze­nia. Ro­ze­szła się bo­wiem wie­ść, że naj­bar­dziej za­ska­ku­jący ele­ment kon­cer­tu na­stępu­je na jego ko­ńcu, a po­nie­waż ka­żde­go wie­czo­ru sala była za­jęta do ostat­nie­go miej­sca, ojcu Cla­ry sko­ńczy­ły się ar­gu­men­ty.

Gdy sie­dzie­li w dy­li­żan­sie pocz­to­wym ja­dącym do Ber­li­na, mie­li za sobą kon­cert po­że­gnal­ny, któ­ry oka­zał się ogrom­nym suk­ce­sem. Po nim uda­li się jesz­cze na przy­jęcie do se­na­to­ra He­in­ri­cha Merc­ka, na któ­rym zja­wi­ła się eli­ta han­ze­atyc­kich kup­ców. Spo­tka­li tam rów­nież prze­mi­łą kon­su­lo­wą oraz jej cór­kę Hen­ri­ke. Cla­ra mia­ła więc spo­sob­no­ść, by po­dzi­ęko­wać za śro­dek na ból gło­wy.

– Wy­bra­ły­śmy się na pani kon­cert jesz­cze dwa razy – oznaj­mi­ła ko­bie­ta. – Nie mogę na­sy­cić uszu pani grą. Ubo­le­wam je­dy­nie nad tym, że nie mia­ły­śmy oka­zji po­znać się bli­żej – po­wie­dzia­ła i rzu­ci­ła Wiec­ko­wi zna­czące spoj­rze­nie. – Mło­da dziew­czy­na, taka jak pa­ńska cór­ka, po­win­na chy­ba spędzać choć tro­chę cza­su z ró­wie­śni­ka­mi, nie uwa­ża pan?

Na twa­rzy ojca po­ja­wił się jego naj­bar­dziej szar­manc­ki uśmiech.

– Ge­niu­sze mają inne obo­wi­ąz­ki, sza­now­na pani. – Na­stęp­nie uprzej­mym to­nem Frie­drich zwró­cił się do Hen­ri­ke: – A co pani obec­nie ćwi­czy na for­te­pia­nie?

– Pró­bo­wa­łam zdo­być par­ty­tu­ry nie­ja­kie­go Ro­ber­ta Schu­man­na – wy­zna­ła dziew­czy­na i nie­śmia­łym wzro­kiem spoj­rza­ła na Cla­rę. – Ale wy­da­je się, że ich na­kład się wy­czer­pał.

– Je­śli so­bie pani ży­czy, do­py­tam Ro­ber­ta, czy nie prze­sła­łby pani ko­pii – za­pro­po­no­wa­ła Cla­ra.

Twarz Hen­ri­ke roz­pro­mie­ni­ła się.

– Zna go pani? – Cla­ra skrom­nie przy­tak­nęła, a Hen­ri­ke ci­ągnęła: – By­ło­by cu­dow­nie!

– To nie­do­rzecz­ne – wtrącił się Wieck. Ob­rzu­ciw­szy dło­nie Hen­ri­ke wpraw­nym spoj­rze­niem, do­dał: – Już po­mi­ja­jąc to, że nie zdo­ła­ła­by pani za­grać tak sza­le­nie bra­wu­ro­we­go utwo­ru.

Twarz Hen­ri­ke sta­wa­ła się co­raz bar­dziej czer­wo­na. Cla­ra nie wie­dzia­ła, czy ze wsty­du, czy z po­wo­du aro­ganc­kich słów ojca. Oczy­wi­sto­ścią było to, że dziew­czy­na nie udźwi­gnęła­by nie­by­wa­le pręd­kich oktaw i de­cym – do tego po­trzeb­ne są duże dło­nie o ogrom­nej roz­pi­ęto­ści pal­ców. Cla­ra, choć była ob­da­rzo­na fi­li­gra­no­wą po­stu­rą, mia­ła wła­śnie ta­kie dło­nie. Od dziec­ka de­li­kat­nie wy­ci­ąga­no jej je i ćwi­czo­no, na całe szczęście pal­ce mia­ła nie­spo­ty­ka­nie dłu­gie. Na­to­miast dło­nie Hen­ri­ke były drob­ne i szczu­płe. Dla­cze­go oj­ciec mu­siał w taki spo­sób ze­psuć wie­czór tej mi­łej dziew­czy­nie?

– Mimo to za­py­tam pana Schu­man­na – oznaj­mi­ła po tym, gdy jej oj­ciec od­wró­cił się, żeby po­roz­ma­wiać z kimś in­nym. – A je­śli po pro­stu po­mi­nie pani okta­wy...

– Wy­da­je mi się, że le­piej będzie, je­śli w ogó­le za­prze­sta­nę dal­szych prób – prze­rwa­ła jej zre­zy­gno­wa­na Hen­ri­ke.

– Słów mo­je­go ojca nie po­win­no się brać do sie­bie – pró­bo­wa­ła po­cie­szyć ją Cla­ra. – Grunt, że mu­zy­ka spra­wia pani ra­do­ść.

„Naj­wy­ższy czas się od nie­go uwol­nić” – po­my­śla­ła, gdy je­cha­li do Ber­li­na. Tam w ko­ńcu mia­ła spo­tkać się z mat­ką – nie Cle­men­ti­ne, pia­stu­jącą w Lip­sku gro­ma­dę dzie­ci, lecz Ma­ria­ne Bar­giel – ta­kie bo­wiem na­zwi­sko no­si­ła po za­war­ciu dru­gie­go ma­łże­ństwa – śpie­wacz­kę i pia­nist­kę, od­wa­żną ko­bie­tę, któ­rej uda­ło się wy­zwo­lić od Frie­dri­cha Wiec­ka. On i Cla­ra to­czy­li dłu­gie spo­ry, nim oj­ciec w ko­ńcu przy­zwo­lił na spo­tka­nie mat­ki i cór­ki. Ja­kim czło­wie­kiem była Ma­ria­ne? W li­stach za­wsze zwra­ca­ła się do Cla­ry przy­ja­źnie i z czu­ło­ścią. Może dziew­czy­na będzie mo­gła się jej zwie­rzyć i opo­wie­dzieć o swo­jej mi­ło­ści?

Cla­ra wie­dzia­ła, że pew­ne­go dnia po­ślu­bi Ro­ber­ta Schu­man­na, była tego pew­na od mo­men­tu, gdy z im­pe­tem wtar­gnął do jej ży­cia, z tymi jego roz­wi­chrzo­ny­mi wło­sa­mi i prze­ni­kli­wie błękit­ny­mi ocza­mi. Mia­ła wów­czas je­de­na­ście lat, on – dwa­dzie­ścia; jego ob­li­cze pro­mie­nia­ło i wy­da­wał się pe­łen we­rwy. Do Lip­ska przy­je­chał z He­idel­ber­gu, gdzie stu­dio­wał pra­wo, a zja­wił się po to, żeby po­bie­rać lek­cje u jej ojca. Przy oka­zji wnió­sł do ich domu ra­do­ść i lek­ko­ść, za­ba­wę i śmiech, a przede wszyst­kim – opo­wie­ści. Co wie­czór Cla­ra oraz jej młod­si bra­cia słu­cha­li ba­jek, le­gend czy praw­dzi­wych i zmy­ślo­nych hi­sto­rii nie­rzad­ko trak­tu­jących o zja­wach. Ro­bert opo­wia­dał je do cza­su, aż całe ro­dze­ństwo bało się już tak bar­dzo, że le­ża­ło w łó­żkach, kur­czo­wo wcze­pio­ne w sie­bie na­wza­jem, i nie mia­ło od­wa­gi cho­ćby wy­su­nąć głów spod ko­łdry. Wła­śnie wte­dy po­sta­no­wi­ła, że ni­g­dy nie po­zwo­li Ro­ber­to­wi ode­jść, po­nie­waż on był ksi­ęciem, a ona ksi­ężnicz­ką, choć jesz­cze uwi­ęzio­ną w cie­le ma­łe­go brzyd­kie­go ka­cząt­ka. Albo była ła­będziem, któ­ry chciał, by go ura­to­wa­no. Od za­wsze wie­dzia­ła, że są so­bie z Ro­ber­tem prze­zna­cze­ni, już przez sam wzgląd na mu­zy­kę, któ­ra ich łączy­ła, zbli­ża­ła do sie­bie, wza­jem­nie zo­bo­wi­ązy­wa­ła. Któż bo­wiem pi­sał cu­dow­niej­sze utwo­ry niż on i kto grał je do­sko­na­lej niż ona? Po­sta­no­wi­ła o wszyst­kim tym opo­wie­dzieć mat­ce i tym sa­mym uczy­nić ją swo­im sprzy­mie­rze­ńcem, gdyż do prze­ko­na­nia ojca do Ro­ber­ta po­zo­sta­ła jesz­cze dłu­ga dro­ga.

Cla­ra zer­k­nęła w jego stro­nę. Przed od­jaz­dem ode­brał z urzędu pocz­to­we­go plik li­stów, któ­re wła­śnie prze­glądał. Cla­ra pró­bo­wa­ła doj­rzeć, czy w któ­re­jś z ko­pert nie znaj­do­wał się skie­ro­wa­ny do niej list mi­ło­sny, ale nie uda­ło się jej to. Pi­smo, po któ­rym oj­ciec wła­śnie prze­bie­gał wzro­kiem, wy­sto­so­wał dy­rek­tor mu­zycz­ny lip­skiej ope­ry He­in­rich Dorn, na­uczy­ciel teo­rii mu­zy­ki Cla­ry. Dziew­czy­na od razu roz­po­zna­ła cha­rak­ter pi­sma mężczy­zny. Tyl­ko dla­cze­go oj­ciec za­czął się na­gle tak sze­ro­ko uśmie­chać? Dla­cze­go spo­glądał na nią z try­um­fem? Ja­kież to no­wi­ny mo­gły go roz­ra­do­wać bar­dziej niż jej suk­ces w Ham­bur­gu?

Ogar­nął ją nie­po­kój. Wie­ści wy­da­wa­ły się mieć ja­kiś zwi­ązek z nią, w prze­ciw­nym ra­zie oj­ciec by tak na nią nie pa­trzył. Czy­żby do­sta­ła ja­kieś wa­żne za­pro­sze­nie, na przy­kład na drez­de­ński dwór? Ale prze­cież nie przy­sła­łby go Dorn. I dla­cze­go oj­ciec wy­glądał, jak­by cie­szył się z czy­je­goś nie­szczęścia?

Cla­ra opa­rła się i za­mknęła oczy. Prędzej czy pó­źniej i tak wszyst­kie­go się do­wie. Z do­świad­cze­nia wie­dzia­ła, że ojca dra­żni­ła jej cie­ka­wo­ść. Gdy oka­zy­wa­ła za­in­te­re­so­wa­nie, po­tra­fił przez cały dzień ukry­wać przed nią wia­do­mo­ści, żeby na­uczyć ją dys­cy­pli­ny.

– Pro­szę – po­wie­dział oj­ciec i po­dał jej list. – Prze­czy­taj.

Za­sko­czo­na Cla­ra si­ęgnęła po sze­lesz­czącą kart­kę, po­ło­ży­ła ją so­bie na ko­la­nach i wy­gła­dzi­ła dło­nią.

– Mo­żesz po­mi­nąć pierw­szą stro­nę, tyl­ko cię wy­nu­dzi. Mo­żesz od razu prze­jść do ko­lej­nej – do­dał.

Gdy do­strze­gła szy­der­czy błysk w oczach ojca, jej ser­ce za­częło ło­mo­tać. Wzra­sta­ło w niej prze­czu­cie zbli­ża­jące­go się nie­szczęścia.

Po­spiesz­nie prze­bie­gła wzro­kiem po dru­giej stro­nie li­stu. Nadaw­ca zwró­cił się do Frie­dri­cha z pro­śbą o re­ko­men­da­cję kan­dy­da­ta na pew­ną po­sa­dę. To nie­mo­żli­we! Trzy li­nij­ki ni­żej w oczy rzu­ci­ło jej się na­zwi­sko Ro­ber­ta Schu­man­na. Sta­ran­ne pi­smo na chwi­lę sta­ło się roz­my­te, ale Cla­ra zmru­ży­ła oczy i znów wi­dzia­ła wy­ra­źnie.

„Poza tym do­szły mnie wie­ści, że Ro­bert Schu­mann za­ręczył się z Pa­ńską uczen­ni­cą Er­ne­sti­ne von Fric­ken. Cho­dzą słu­chy, że po­da­ro­wał dziew­czy­nie pie­rścio­nek i udał się do jej ojca, by po­pro­sić o rękę dziew­czy­ny. Za­gad­ką po­zo­sta­je jed­nak, z cze­go pla­nu­je żyć wraz ze swo­ją przy­szłą ma­łżon­ką...”

– Mu­sisz chy­ba za­tem po­grze­bać swo­je na­dzie­je po­kła­da­ne w Ro­ber­cie Schu­man­nie – za­drwił oj­ciec. – Na­praw­dę nie poj­mu­ję, co wy, mło­de dziew­częta, wi­dzi­cie w tym nic­po­niu.

ROZDZIAŁ 2

Ber­lin i Lipsk, od kwiet­nia do lip­ca 1835 roku

Dni spędzo­ne w pod­ró­ży jesz­cze ni­g­dy nie wy­da­wa­ły się Cla­rze tak dłu­gie i nu­żące. Le­d­wie wy­trzy­my­wa­ła w tej ter­ko­cącej skrzy­ni, więc za ka­żdym ra­zem, gdy ko­nie mu­sia­ły zwal­niać tem­pa z po­wo­du ja­kie­jś prze­szko­dy bądź kiep­skiej na­wierzch­ni, dziew­czy­na wy­sia­da­ła z po­wo­zu i szła obok nie­go. Nie mia­ło dla niej zna­cze­nia, że grzęzła w bło­cie, któ­re wno­si­ła po­tem do dy­li­żan­su. Na­stał kwie­cień i przy­ro­da bu­dzi­ła się do ży­cia, jed­nak Cla­rę prze­pe­łnia­ło przy­gnębie­nie.

Że też mu­sia­ła to być wła­śnie jej przy­ja­ció­łka Er­ne­sti­ne, przez wszyst­kich na­zy­wa­na Tine. Dziew­czy­na była o trzy lata star­sza od Cla­ry i pi­ęk­na jak z ob­raz­ka. Przy­je­cha­ła do Lip­ska za­le­d­wie rok temu i za­jęła po­kój, któ­ry zwol­nił Ro­bert, po tym, jak ten zna­la­zł wła­sne miesz­ka­nie. Zna­ko­mi­cie gra­ła na for­te­pia­nie, a Frie­drich Wieck miał wy­kszta­łcić ją na pia­nist­kę. Ja­kże Cla­ra była głu­pia. Nie po­dej­rze­wa­jąc, ja­kie mogą być tego kon­se­kwen­cje, z za­chwy­tem opo­wia­da­ła Tine o Ro­ber­cie, sama zwró­ci­ła na nie­go jej uwa­gę i za­po­zna­ła ich ze sobą. A te­raz się za­ręczy­li.

– Włóż je – za­ko­men­de­ro­wał oj­ciec i z wnętrza po­wo­zu po­dał jej ręka­wicz­ki z glan­so­wa­nej skó­ry.

– Nie jest mi zim­no.

– Wszyst­ko mi jed­no, czy jest ci zim­no, czy nie. Mu­sisz dbać o dło­nie.

Wes­tchnęła i si­ęgnęła po ręka­wicz­ki, wło­ży­ła je i ode­szła na tyle da­le­ko od po­wo­zu, by nie sły­szeć, co mówi oj­ciec. Po pro­stu nie mo­gła go już znie­ść.

A więc to taki ból to­wa­rzy­szył zła­ma­ne­mu ser­cu. Cla­ra czu­ła, jak­by ja­kieś zwie­rzę po­że­ra­ło jej trze­wia, a ser­ce roz­ci­na­no na małe ka­wa­łecz­ki. Ból był tak duży, że chcia­ło jej się cały czas krzy­czeć i ude­rzać na oślep do­oko­ła sie­bie.

Przed nimi ci­ągnęła się świe­żo wy­bru­ko­wa­na uli­ca. Do­ro­żkarz ostro­żnie kie­ro­wał ci­ężkim po­wo­zem, by nie wpa­ść w jed­ną z wyrw, któ­re osta­ły się w na­wierzch­ni. Oj­ciec wy­chy­lił gło­wę z okna do­ro­żki.

– Czy mo­gła­byś z ła­ski swo­jej wró­cić do środ­ka? Za­raz będzie­my kon­ty­nu­ować pod­róż.

Czo­ło osło­ni­ęte miał dużą chust­ką, po­nie­waż cier­piał na neu­ral­gię twa­rzy. Cla­ra z ko­lei cie­szy­ła się zna­ko­mi­tym zdro­wiem. Gnębi­ły ją je­dy­nie ta głębo­ko sie­dząca wście­kło­ść i ból. Nie, nie za­mie­rza­ła się tak szyb­ko pod­dać!

Z tru­dem prze­łk­nęła gulę w gar­dle, przez któ­rą ci­ężko jej się od­dy­cha­ło. To mu­sia­ło być ja­kieś nie­po­ro­zu­mie­nie, Ro­bert nie za­ręczył się z Er­ne­sti­ne, to po pro­stu nie­mo­żli­we. Cla­ra my­śla­ła o li­stach, któ­re przed jej wy­jaz­dem pi­sał do niej z miesz­ka­nia w lip­skiej dziel­ni­cy Con­ne­witz. W jed­nym z nich po­pro­sił ją o to, by o kon­kret­nej go­dzi­nie wraz z nim za­gra­ła ten sam utwór Cho­pi­na, tak by „ich du­sze spo­tkać się mo­gły w pół dro­gi, mniej wi­ęcej nad bra­mą To­ma­sza”. Czy to nic nie zna­czy­ło? Prze­cież za­de­dy­ko­wa­ła Ro­ber­to­wi skom­po­no­wa­ny przez sie­bie Ro­man­ce va­ri­ée op. 3, jak mógł o tym za­po­mnieć? Na­gle za­częła przy­po­mi­nać so­bie pew­ne de­ta­le: spoj­rze­nia, któ­re wy­mie­niał z Er­ne­sti­ne, żar­to­bli­we słów­ka wy­po­wia­da­ne na po­wa­żnie, dło­nie złączo­ne w uści­sku odro­bi­nę za dłu­go. Wszyst­ko to Cla­ra po­czy­ty­wa­ła za ge­sty przy­ja­źni, była pew­na swo­jej uprzy­wi­le­jo­wa­nej po­zy­cji. „Cla­ro, moja Cla­re­ńko...” Może oj­ciec miał ra­cję, mó­wi­ąc, że Ro­bert Schu­mann jest jak cho­rągiew­ka na wie­trze?

My­śli w jej gło­wie wi­ro­wa­ły ni­czym mły­ny na tym bez­kre­snym, pła­skim kra­jo­bra­zie. Kręci­ły się bez ustan­ku i Cla­ra nie była w sta­nie od­zy­skać spo­ko­ju.

– Do­brze się czu­jesz?

Ma­ria­ne Bar­giel sta­ła obok Cla­ry i bacz­nie się jej przy­gląda­ła. Wresz­cie mat­ka i cór­ka mia­ły oka­zję, by spędzić kil­ka go­dzin tyl­ko we dwie. Od przy­jaz­du do Ber­li­na oj­ciec za­cho­wy­wał się po­dejrz­li­wie i nie od­stępo­wał ich na krok. Tego po­po­łud­nia po­sta­no­wił udać się do le­ka­rza, li­cząc, że me­dyk po­mo­że mu uwol­nić się od bóli gło­wy.

Ma­ria­ne wy­bra­ła się z naj­star­szą cór­ką do Tier­gar­te­nu, nie tak daw­no temu prze­pro­jek­to­wa­ne­go przez ogrod­ni­ka Pe­te­ra Jo­se­pha Len­négo. Nie­któ­re części par­ku wy­łączo­no z użyt­ku, ale do­stęp­na prze­strzeń na­dal była wy­star­cza­jąca, by spa­ce­ro­wać po niej do utra­ty sił. Cla­ra za­uwa­ży­ła, że mat­ka – ko­bie­ta w za­awan­so­wa­nej ci­ąży – z tru­dem za nią nadąża­ła, więc dziew­czy­na zwol­ni­ła tem­po i szła nor­mal­nym, spa­ce­ro­wym kro­kiem.

– Tak – od­po­wie­dzia­ła z wa­ha­niem. – Czu­ję się do­brze, pani mat­ko.

– Ach, po­rzuć ten for­mal­ny ton – po­pro­si­ła Ma­ria­ne. – Czy do nie­go mu­sisz się zwra­cać per „pa­nie oj­cze”? – Par­sk­nęła, gdy Cla­ra ski­nęła gło­wą. – Do mnie mo­żesz mó­wić „mamo” – do­da­ła z tro­ską. Po­tem spo­wa­żnia­ła. – Wy­glądasz na zmar­twio­ną – ci­ągnęła. – Coś cię tra­pi?

Cla­ra się za­wa­ha­ła. Mat­ka spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by mia­ła dość wła­snych pro­ble­mów. Szko­ła mu­zycz­na, któ­rą za­ło­ży­ła ra­zem z Adol­phem Bar­gie­lem kil­ka lat wcze­śniej, po­pa­dła w fi­nan­so­we kło­po­ty z po­wo­du epi­de­mii cho­le­ry i w ko­ńcu ją za­mkni­ęto. Za kil­ka ty­go­dni Ma­ria­ne mia­ła uro­dzić czwar­te dziec­ko z tego ma­łże­ństwa, będzie to jej dzie­wi­ąty po­ród. Bu­dy­nek, w któ­rym miesz­ka­li pa­ństwo Bar­gie­lo­wie, mie­ścił się wpraw­dzie w do­brym miej­scu – przy Unter den Lin­den 27, gdzie tuż za ro­giem znaj­do­wał się te­atr ope­ro­wy Ko­mi­sche Oper – lecz w sa­mym miesz­ka­niu pa­no­wa­ła strasz­li­wa cia­sno­ta. O tym, że mat­ka była zna­ko­mi­tą pia­nist­ką i śpie­wacz­ką, Cla­ra mo­gła się prze­ko­nać dzień wcze­śniej, gdy Ma­ria­ne so­pra­nem za­śpie­wa­ła par­tię so­lo­wą w kan­ta­cie wy­sta­wia­nej w Ko­mi­sche Oper. Za ja­kieś mar­ne gro­sze, jak się oka­za­ło. Ma­ria­ne i jej mąż wci­ąż udzie­la­li lek­cji, a mimo to pie­ni­ędzy cały czas bra­ko­wa­ło.

– By­łaś już kie­dyś za­ko­cha­na? Na pew­no masz mnó­stwo ad­o­ra­to­rów. A może oj­ciec ta­kże przed nimi cię pil­nu­je?

Cla­ra od­wró­ci­ła się w stro­nę mat­ki. Może to wła­śnie była oka­zja, żeby otwo­rzyć przed nią ser­ce?

– Cza­sa­mi pi­sa­łaś mi o nie­ja­kim Ro­ber­cie Schu­man­nie – kon­ty­nu­owa­ła Ma­ria­ne, jak­by czy­ta­ła w Cla­rze jak w otwar­tej ksi­ędze. – Jego kom­po­zy­cje są wspa­nia­łe. Ostat­nio stu­dio­wa­łam jego opus pi­ąte. Czy nie pod­jął w nim jed­ne­go z two­ich te­ma­tów? Mam na my­śli twój ro­mans. – Rzu­ci­ła cór­ce ba­daw­cze spoj­rze­nie. – Wy­da­je­cie się bli­ski­mi przy­ja­ció­łmi. Ja­kim on jest czło­wie­kiem?

– Nie chcę o nim roz­ma­wiać. – Cla­ra sama sły­sza­ła, jak bar­dzo ła­mał jej się głos. Brzmiał, jak­by za­raz mia­ła się udu­sić.

Ma­ria­ne się za­trzy­ma­ła.

– Prze­ży­łaś za­wód ser­co­wy. – Chwy­ci­ła dłoń Cla­ry, pe­łna wspó­łczu­cia. – Przy­kro mi.

– On... się za­ręczył. Z inną ko­bie­tą. – Dziew­czy­na w ko­ńcu po­wie­dzia­ła to na głos.

Wte­dy Ma­ria­ne zro­bi­ła coś, co Cla­rze zda­rza­ło się ro­bić, gdy któ­reś z ro­dze­ństwa pła­ka­ło i dziew­czy­na chcia­ła je po­cie­szyć. Jed­nak tym ra­zem to mat­ka wzi­ęła Cla­rę w ra­mio­na i de­li­kat­nie do sie­bie przy­tu­li­ła, a na­wet odro­bi­nę ją po­ko­ły­sa­ła. Mimo że po­cząt­ko­wo Cla­ra ka­żdą ko­mór­ką cia­ła wzbra­nia­ła się przed tą bli­sko­ścią, któ­rej nie zna­ła, osta­tecz­nie się pod­da­ła – przy­lgnęła do za­okrąglo­ne­go cia­ła mat­ki i po­zwo­li­ła, by ko­bie­ta gła­dzi­ła jej ple­cy. Mo­gła­by się na­wet roz­pła­kać, ale łzy nie chcia­ły pły­nąć.

– Mi­ło­ść to naj­trud­niej­sza rzecz w ży­ciu – wy­szep­ta­ła Ma­ria­ne do ucha cór­ki. – Mu­sisz być sil­na i podążać za gło­sem ser­ca. I ni­g­dy nie mo­żesz stra­cić w nią wia­ry. Ro­zu­miesz? Ni­g­dy.

Le­karz nie po­tra­fił ulżyć Frie­dri­cho­wi Wiec­ko­wi w bólu, a wła­dze w Ber­li­nie tak bar­dzo do­pie­kły mu na­ka­za­mi i za­rządze­nia­mi, że zro­bił coś, cze­go ni­g­dy nie brał pod uwa­gę – od­wo­łał wszyst­kie kon­cer­ty.

– Tyle będą z tego mieć ci nadęci Pru­sa­cy – sark­nął. – Nie usły­szą mo­jej cór­ki. Wra­ca­my do domu.

Cla­rze bar­dzo to od­po­wia­da­ło. Pod­róż ci­ągnęła się w nie­sko­ńczo­no­ść. Gdy za­my­ka­ła oczy, wi­dzia­ła sale kon­cer­to­we pe­łne lu­dzi, pry­wat­ne sa­lo­ny, te­atry, go­spo­dy, sale ta­necz­ne. Gra­ła wszędzie: w Hal­le, Mag­de­bur­gu, Schön­bec­ku, Hal­ber­stad­cie, Brunsz­wi­ku, Ha­no­we­rze, Bre­mie, a na ko­ńcu w Ham­bur­gu. Mia­ła już dość. Ona ta­kże chcia­ła jak naj­szyb­ciej wró­cić do domu, na­wet je­śli z in­nych niż oj­ciec po­wo­dów.

„Mu­sisz być sil­na” – po­wie­dzia­ła jej mat­ka. Cla­ra wie­dzia­ła, jak to zro­bić. Po­sta­no­wi­ła, że ni­ko­mu nie oka­że, jak bar­dzo cier­pi. Tine była jej przy­ja­ció­łką przez jed­ną krót­ką wio­snę. Cla­ra po­dzi­wia­ła osiem­na­sto­let­nią ko­le­żan­kę i cie­szy­ło ją to, że ta trak­to­wa­ła ją jak ró­wie­śnicz­kę. Te­raz dziew­czy­na mu­sia­ła jed­nak za­ak­cep­to­wać fakt, że Ro­bert naj­wy­ra­źniej na­dal wi­dział w niej tyl­ko dziec­ko. Cla­ra uwa­ża­ła Tine za atrak­cyj­ną, w so­bie sa­mej zaś nie po­tra­fi­ła zna­le­źć nic ład­ne­go i w du­chu była prze­ko­na­na, że na­ma­lo­wa­ny przez Ju­liu­sa Gie­re­go jej por­tret, któ­ry oj­ciec da­wał ka­żdej na­po­tka­nej oso­bie, był zbyt po­chleb­ny. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że Tine mia­ła ob­fi­te pier­si, w prze­ci­wie­ństwie do młod­szej od niej Cla­ry.

Tak, Tine była cza­ru­jącą isto­tą, nie tyl­ko pi­ęk­ną – mia­ła ta­kże uj­mu­jący spo­sób by­cia. Dla­te­go Cla­ry nie dzi­wi­ło to, że Ro­bert za­ko­chał się wła­śnie w niej. Z jed­ne­go z na­pi­sa­nych przez ma­co­chę li­stów, któ­ry otrzy­ma­ła pod­czas po­by­tu w Ber­li­nie, wy­ni­ka­ło, że Er­ne­sti­ne von Fric­ken prze­rwa­ła stu­dia i wró­ci­ła do Czech, do ro­dzi­ców. Może już roz­po­częła przy­go­to­wa­nia do we­se­la? W trak­cie pod­ró­ży do Lip­ska Cla­ra na pró­żno pró­bo­wa­ła sku­pić swo­je my­śli na czy­mś in­nym.

Chcia­ła wró­cić do domu i wresz­cie po­ło­żyć się do swo­je­go łó­żka, znów zo­ba­czyć młod­sze ro­dze­ństwo, a przede wszyst­kim przy­tu­lić małą Ma­rie. Oj­ciec od razu za­czął ła­jać je­de­na­sto­let­nie­go Gu­sta­va, któ­ry pod­czas jego nie­obec­no­ści ca­łkiem – w jego opi­nii – zdzi­czał. Cla­ra pró­bo­wa­ła ochro­nić bra­ta przed nie­słusz­nym gnie­wem ojca, lecz jej sta­ra­nia oka­za­ły się, jak za­wsze, bez­ce­lo­we. Choć bar­dzo ubo­le­wa­ła nad lo­sem bied­ne­go Gu­sta­va, to świa­do­mo­ść, że nie była już je­dy­ną oso­bą znaj­du­jącą się w cen­trum uwa­gi ojca, przy­nio­sła jej bez­gra­nicz­ną ulgę.

– Gdzie jest Chri­stel? – za­py­ta­ła ma­co­chę, roz­pa­ko­wu­jąc ku­fer pod­ró­żny.

– Mu­sie­li­śmy ją zwol­nić – od­pa­rła szorst­ko Cle­men­ti­ne. – Ona... no cóż, nie była z nami szcze­ra. Za­miast niej pra­cu­je u nas te­raz Au­gu­ste. Po­znasz ją ju­tro, dziś wzi­ęła wol­ne na wie­czór.

Pierw­szej nocy spędzo­nej w wiel­kim domu u zbie­gu ulic Re­ich­stras­se i Grim­ma­ische, w któ­rym miesz­ka­ła ro­dzi­na Wiec­ków i w któ­rym znaj­do­wał się sklep ojca z mu­zy­ka­lia­mi, Cla­ra spa­ła głębo­kim snem. Od razu po śnia­da­niu po­szła do po­ko­ju mu­zycz­ne­go, by móc w ko­ńcu znów za­grać na po­rząd­nym for­te­pia­nie. Na­gle na­prze­ciw niej sta­nął Ro­bert Schu­mann i spo­glądał na nią swo­imi wiel­ki­mi błękit­ny­mi ocza­mi, któ­rych tęczów­ka oto­czo­na była oso­bli­wą ciem­ną ob­wód­ką.

– Wi­tam z po­wro­tem w Lip­sku – po­wie­dział i od­wró­cił wzrok, cze­go ni­g­dy wcze­śniej nie ro­bił. – Jak mi­nęła pod­róż?

– Pod­róż upły­nęła do­brze – od­pa­rła i na­pręży­ła cia­ło. „Mu­sisz być sil­na”, po­wie­dzia­ła mat­ka. – Dzi­ęku­ję, że pan pyta – do­da­ła uprzej­mie. – Uwa­żam, że da­łam z sie­bie wszyst­ko.

Dla­cze­go mu­siał wy­glądać tak nie­sa­mo­wi­cie atrak­cyj­nie? Stał non­sza­lanc­ko, opie­ra­jąc cia­ło na jed­nej no­dze, dru­gą swo­bod­nie wspa­rł na pal­cach sto­py. Na ja­sne blond wło­sy padł pro­mień sło­ńca i nadał im bla­sku. Cla­ra do­sko­na­le zna­ła rysy Ro­ber­ta, jego wy­so­kie czo­ło, cha­rak­te­ry­stycz­ne brwi wy­gi­ęte w de­li­kat­ny łuk przy­po­mi­na­jący skrzy­dła ja­skó­łki, pe­łne usta i wy­ra­źny do­łe­czek na bro­dzie, któ­ry tak uwiel­bia­ła...

– Moja Cla­ra przy­spo­rzy­ła panu sła­wy w świe­cie – za­ko­mu­ni­ko­wał oj­ciec, któ­ry wła­śnie wsze­dł do po­ko­ju. – Nie dała się od­wie­ść od po­my­słu, by na bis za­grać pa­ńską toc­ca­tę.

– Czy to praw­da? – Ro­bert de­li­kat­nie się za­czer­wie­nił. Czy­żby po­czuł się nie­zręcz­nie?

– Je­dy­nie w Ham­bur­gu – po­wie­dzia­ła od nie­chce­nia. – Szcze­rze mó­wi­ąc, do­pie­ro wte­dy przy­szło mi to do gło­wy.

Usia­dła do no­we­go for­te­pia­nu z fa­bry­ki Graf i za­częła grać. Nie był to ża­den kon­kret­ny utwór, ro­bi­ła wła­ści­wie to, cze­go ocze­ki­wa­no od niej pod­czas spo­tkań w ka­me­ral­nych gro­nach: im­pro­wi­zo­wa­ła i gra­ła fan­ta­zje. Kla­wi­sze mi­ęk­ko ugi­na­ły się pod jej pal­ca­mi, a dźwi­ęki się per­li­ły.

– Czy w tym cza­sie skom­po­no­wał pan coś no­we­go? – za­py­tał Wieck swe­go nie­gdy­siej­sze­go ucznia.

– Tak – od­pa­rł roz­ko­ja­rzo­ny Schu­mann, ode­rwaw­szy się od gry Cla­ry. – Je­śli chcia­łby pan rzu­cić okiem na par­ty­tu­rę, mogę ją przy­nie­ść przy naj­bli­ższej oka­zji.

Wte­dy zja­wił się pra­cow­nik skle­pu i po­pro­sił Wiec­ka, żeby przy­sze­dł do skle­po­we­go ma­ga­zy­nu. Nie prze­ry­wa­jąc gry, Cla­ra za­py­ta­ła Ro­ber­ta:

– Jak się mie­wa Er­ne­sti­ne? – I od razu ugry­zła się w język.

Po­cząt­ko­wo Schu­mann spra­wiał wra­że­nie, jak­by jej nie usły­szał. Wyj­rzał przez okno i spló­tł dło­nie za ple­ca­mi. Ro­bił tak za­wsze, gdy nad czy­mś roz­my­ślał.

– Dla­cze­go pani mnie o to pyta?

– Jako jej na­rze­czo­ny po­wi­nien pan to chy­ba wie­dzieć?

Rzu­cił jej smut­ne spoj­rze­ne, nie­mal z wy­rzu­tem.

– Ach, Cla­ro – po­wie­dział.

Czy miał to być po­czątek wy­ja­śnień? Tego już się nie do­wie­dzia­ła. Za­nim bo­wiem Ro­bert zdążył coś do­dać, wró­cił oj­ciec.

Cla­ra jesz­cze przez chwi­lę przy­słu­chi­wa­ła się roz­mo­wie mężczyzn. Na­stęp­nie za­ko­ńczy­ła im­pro­wi­za­cję ka­den­cją i wy­szła z po­ko­ju.

Je­den z utwo­rów, któ­re Ro­bert skom­po­no­wał pod­czas jej nie­obec­no­ści, no­sił ty­tuł Kar­na­wał. Jesz­cze tego sa­me­go dnia, w któ­rym spo­tkał się z Cla­rą i jej oj­cem, prze­słał Wiec­ko­wi par­ty­tu­rę. Był to zbiór krót­kich utwo­rów cha­rak­te­ry­stycz­nych. Cla­ra od razu usia­dła do for­te­pia­nu, żeby je prze­grać. Ty­tu­ły pierw­szych kom­po­zy­cji – Pier­rot i Ar­le­kin – ła­two było roz­szy­fro­wać, Val­se no­ble rów­nież. Imio­na Eu­ze­biusz i Flo­re­stan sym­bo­li­zo­wa­ły sa­me­go kom­po­zy­to­ra, ale kim była Co­qu­et­te? Naj­wi­ęk­szą za­gad­kę sta­no­wił jed­nak dzie­si­ąty utwór za­ty­tu­ło­wa­ny A.S.C.H.-S.C.H.A. Cla­ra wie­lo­krot­nie wy­ko­ny­wa­ła tę prze­dziw­ną kom­po­zy­cję, aż w ko­ńcu do­strze­gła, że jej ty­tuł to wy­ko­rzy­sta­ne w utwo­rze dźwi­ęki A, S, C oraz H. Co jed­nak ozna­cza­ło sło­wo „Asch”?

Po­iry­to­wa­na odło­ży­ła par­ty­tu­ry na bok. Wie­czo­rem, gdy chcia­ła na­pi­sać mat­ce o szczęśli­wym po­wro­cie do domu i szu­ka­ła pa­pie­ru, w ręce wpa­dł jej sta­ry list od Er­ne­sti­ne. Wte­dy wresz­cie zro­zu­mia­ła. Asch to miej­sco­wo­ść, w któ­rej miesz­ka­li ro­dzi­ce Tine, a obec­nie ta­kże i ona sama, miej­sce, do któ­re­go Ro­bert uda­wał się w od­wie­dzi­ny do Tine, ba­ro­no­wej i ba­ro­na von Fric­ken. I do­kąd je­ździł w za­lo­ty.

Dla­cze­go więc na py­ta­nie o Er­ne­sti­ne od­po­wie­dział nie­mal z wy­rzu­tem, sło­wa­mi: „Ach, Cla­ro”? Dla­cze­go nie przy­znał się, że jest za­ręczo­ny?

Gdy ko­lej­ne­go po­po­łud­nia Cla­ra spa­ce­ro­wa­ła w to­wa­rzy­stwie Gu­sta­va po par­ku Ro­sen­tal, na­gle u jej boku po­ja­wił się Ro­bert. Chłop­cu, któ­ry przy­wi­tał go ra­do­śnie ni­czym star­sze­go bra­ta, dał kil­ka mo­net, żeby ku­pił so­bie coś słod­kie­go w jed­nym z kio­sków.

Tym­cza­sem Cla­ra szła da­lej, jak­by obec­no­ść Ro­ber­ta ani tro­chę jej nie in­te­re­so­wa­ła, choć jej ser­ce biło jak sza­lo­ne. Do­go­nił ją w oka­mgnie­niu.

– Cla­ro – po­wie­dział, a jej ser­ce na uła­mek chwi­li się za­trzy­ma­ło. – Oba­wiam się, że pod­czas pani nie­obec­no­ści, gdy prze­by­wa­ła pani gdzieś po­mi­ędzy Lip­skiem a Ham­bur­giem, do­szło do nie­po­ro­zu­mie­nia. Nie za­ręczy­łem się z Er­ne­sti­ne.

Cla­ra spoj­rza­ła na nie­go, a w jej oczach po­ja­wi­ły się iskry.

– Cały świat o tym mówi – od­pa­rła, sta­ra­jąc się brzmieć su­cho i obo­jęt­nie. – Po­da­ro­wał jej pan pie­rścio­nek. I udał się w od­wie­dzi­ny do jej ro­dzi­ców.

„Po­wiedz, pro­szę, że to nie­praw­da” – bła­ga­ła w du­chu. „Po­wiedz mi, że to wszyst­ko to tyl­ko zły sen. Ja­kaś in­try­ga uknu­ta je­dy­nie po to, by nas po­ró­żnić”.

– Zga­dza się, po­da­ro­wa­łem jej pie­rścio­nek – wy­znał Ro­bert, a Cla­ra po­czu­ła, jak­by jej ser­ce roz­to­pi­ło się ni­czym me­tal i spły­wa­ło do jej żo­łąd­ka, wy­wo­łu­jąc skur­cze. – Nie my­śla­łem o nim jed­nak jak o pie­rścion­ku za­ręczy­no­wym. W ko­ńcu ja ta­ko­we­go nie no­szę.

Na do­wód wy­ci­ągnął przed sie­bie dło­nie. Cla­ra wbi­ła w nie wzrok, tak do­brze je zna­ła. Ro­bert rów­nież miał na­dzie­ję, że zro­bi wiel­ką ka­rie­rę pia­ni­stycz­ną, lecz przed kil­ko­ma laty do­znał pa­ra­li­żu środ­ko­we­go pal­ca pra­wej ręki. Żeby roz­ru­szać pa­lec, wy­my­ślił me­cha­nizm, za po­mo­cą któ­re­go nie­ustan­nie go tre­no­wał. Po ja­ki­mś cza­sie tych ćwi­czeń prze­ci­ążył pa­lec i tym sa­mym po­gor­szył spra­wę. Oj­ciec Cla­ry nie prze­pusz­czał żad­nej oka­zji, by z tego po­wo­du z nie­go szy­dzić, oczy­wi­ście wy­łącz­nie za ple­ca­mi Ro­ber­ta. W jego to­wa­rzy­stwie Frie­drich za­wsze za­cho­wy­wał się uprzej­mie i ob­ma­wiał mło­dzie­ńca je­dy­nie wte­dy, gdy ten wy­cho­dził.

Cla­ra chcia­ła za­py­tać Ro­ber­ta o cho­ry pa­lec, ale wci­ąż mil­cza­ła, wpa­tru­jąc się w te ubó­stwia­ne przez nią dło­nie, na któ­rych rze­czy­wi­ście nie było żad­ne­go pie­rścion­ka.

– Co pan po­ra­biał w Asch? – za­py­ta­ła po­dejrz­li­wie. – I dla­cze­go po­świ­ęcił pan temu miej­scu je­den ze swo­ich utwo­rów?

Ro­bert uśmiech­nął się, a w jego po­licz­kach uka­za­ły się do­łecz­ki.

– Cla­re­ńko, Cla­re­ńko – po­wie­dział z za­do­wo­le­niem. – Uda­je pani oschłą, a po­mi­mo to naj­wy­ra­źniej prze­stu­dio­wa­ła pani mój Kar­na­wał z naj­wi­ęk­szą uwa­gą. Czy rzu­ci­ło się pani w oczy ta­kże to, że je­den z utwo­rów nosi ty­tuł Chia­ri­na?

Cla­ra przy­sta­nęła zdzi­wio­na. Nie, na ten nie zwró­ci­ła uwa­gi. Zro­zu­miaw­szy, że ty­tuł jed­nej z kom­po­zy­cji to na­zwa ro­dzin­ne­go mia­sta Er­ne­sti­ne, po­czu­ła się do­tkni­ęta. Te­raz spoj­rza­ła na Ro­ber­ta – jego spoj­rze­nie wy­ra­ża­ło za­ra­zem czu­ło­ść i śmiech.

– Chy­ba nie jest pani za­zdro­sna?

Cla­ra z całą ener­gią po­kręci­ła prze­cząco gło­wą.

– Ani odro­bi­nę! – od­pa­rła z obu­rze­niem i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ru­szy­ła przed sie­bie. – Skąd przy­sze­dł panu do gło­wy taki po­my­sł?

Przez chwi­lę szli obok sie­bie w mil­cze­niu.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć o to­ur­née kon­cer­to­wym – ode­zwał się w ko­ńcu Ro­bert. – Do­szły mnie słu­chy, że za­ko­cha­ła się pani w pew­nym wio­lon­cze­li­ście z Brunsz­wi­ku.

– Kto tak po­wie­dział? – za­py­ta­ła obo­jęt­nie, ale w środ­ku ki­pia­ła z wście­kło­ści.

Ow­szem, z ogrom­nym en­tu­zja­zmem na­pi­sa­ła w li­ście do ma­co­chy, że jesz­cze ni­g­dy nie spo­tka­ła ko­goś, kto gra­łby na wio­lon­cze­li tak znie­wa­la­jąco, jak The­odor Mül­ler. Praw­dą było też to, że przez kil­ka dni wzdy­cha­ła do The­odo­ra. Czy­żby ma­co­cha to roz­po­wie­dzia­ła? Cla­ra po­sta­no­wi­ła w du­chu, że już ni­g­dy z ni­cze­go nie zwie­rzy się Cle­men­ti­ne i będzie się pil­no­wa­ła w jej to­wa­rzy­stwie.

– Pan Mül­ler gra do­praw­dy wspa­nia­le, to fakt. To on pod­su­nął mi po­my­sł, by w dru­giej części kon­cer­tu nadać par­tii wio­lon­cze­li szcze­gól­ną rolę, dzi­ęki cze­mu od­no­si­ło się wra­że­nie, jak­by pia­ni­no i wio­lon­cze­la pro­wa­dzi­ły ze sobą roz­mo­wę. Co pan o tym sądzi?

Rzu­ci­ła Ro­ber­to­wi prze­bie­głe spoj­rze­nie. Sko­ro już uwie­rzył w to, że za­ko­cha­ła się w wio­lon­cze­li­ście, to dla­cze­go by go tym fak­tem tro­chę nie pod­ra­żnić? Po­ka­że mu, że nie jest je­dy­nym mężczy­zną, któ­ry mó­głby się jej spodo­bać. Na­wet je­śli The­odor Mül­ler był dla niej zde­cy­do­wa­nie za sta­ry, a jej za­uro­cze­nie już daw­no mi­nęło, nie za­szko­dzi po­trzy­mać Ro­ber­ta w nie­pew­no­ści.

– To dość nie­spo­ty­ka­ny, ale bar­dzo do­bry po­my­sł – od­po­wie­dział. – Z chęcią obej­rzę ten utwór, gdy tyl­ko zo­sta­nie uko­ńczo­ny. Na pew­no oka­że się zna­ko­mi­ty, jak wszyst­ko, co wy­cho­dzi spod pani pal­ców.

Pod­bie­gł do nich Gu­stav i za­ofe­ro­wał sio­strze ku­pio­ne kar­mel­ki. Cla­ra od­mó­wi­ła, dzi­ęku­jąc. Wie­dzia­ła, jak bar­dzo jej brat lu­bił słod­ko­ści i jak rzad­ko miał oka­zję skosz­to­wać ich w domu. Z ja­kie­goś po­wo­du to wła­śnie w sto­sun­ku do nie­go oj­ciec miał wci­ąż ja­kieś obiek­cje. Po­nad­to Cla­ra nie była już dziew­czyn­ką, któ­ra pod­ja­da­ła ła­ko­cie.

– Wy­da­je się pani doj­rzal­sza – po­wie­dział Ro­bert za­my­ślo­ny. – Wy­je­cha­ła pani jako pod­lo­tek, a wró­ci­ła jako dama. Co ta­kie­go wy­da­rzy­ło się w tej pod­ró­ży?

Spoj­rza­ła na nie­go, a ich oczy się spo­tka­ły. Cla­ra naj­chęt­niej za­py­ta­ła­by o to, co się z nim sta­ło. Ona gra­ła kon­cer­ty, zno­si­ła ojca, uści­snęła dło­nie ty­si­ęcy osób, prze­je­cha­ła do­ro­żka­mi nie­zli­czo­ne ki­lo­me­try. Cóż mia­ło­by się wy­da­rzyć?

– Nie jest pani już małą dziew­czyn­ką – od­pa­rł nie­mal rzew­nie. – Wszyst­ko prze­mi­ja. Ale niech nie tra­ci pani sym­pa­tii do mnie.

Po­wie­dziaw­szy to, ski­nął gło­wą w jej kie­run­ku i dał Gu­sta­vo­wi czu­łe­go pstrycz­ka w gło­wę, któ­ry nie bo­lał ani tro­chę, sta­no­wił ra­czej piesz­czo­tę. Na­stęp­nie skręcił w bocz­ną ulicz­kę i znik­nął im z oczu.

Mi­nęła wio­sna. Cla­ra ćwi­czy­ła grę na for­te­pia­nie, uczy­ła się no­wych utwo­rów, przede wszyst­kim Kar­na­wa­łu Ro­ber­ta. O Er­ne­sti­ne i jej za­ręczy­nach z Schu­man­nem już nie mó­wio­no. Lip­skie kręgi to­wa­rzy­skie, w któ­rych się ob­ra­ca­ła, żyły już in­ny­mi wy­da­rze­nia­mi. Na dy­rek­to­ra or­kie­stry Ge­wan­dhaus pró­bo­wa­no po­zy­skać sa­me­go Fe­li­xa Men­dels­soh­na-Bar­thol­dy’ego, co sta­no­wi­ło­by nie lada sen­sa­cję.

Frie­drich Wieck naj­wy­ra­źniej był prze­ko­na­ny, że Ro­bert Schu­mann zwi­ązał się z Er­ne­sti­ne von Fric­ken, i nie po­świ­ęcał mu wi­ęcej uwa­gi. Z ko­lei Cla­ra ży­wi­ła głębo­ką na­dzie­ję, że mło­dzie­niec po­wie­dział jej praw­dę i jego „za­ręczy­ny” były tyl­ko nie­po­ro­zu­mie­niem. Co ja­kiś czas spo­ty­ka­li się pod­czas spa­ce­rów – Ro­bert znał ulu­bio­ne ście­żki Cla­ry, szcze­gól­ną sym­pa­tią da­rzy­ła zwłasz­cza te wio­dące przez Ro­sen­tal. Tam nie spo­sób było bo­wiem na sie­bie nie tra­fić, co li­czy­ło się dla niej dla­te­go, że Cla­ra mia­ła dni za­pla­no­wa­ne co do mi­nu­ty.

Roz­ma­wia­li o utwo­rach, któ­re wła­śnie ćwi­czy­li, albo o tym, nad czym pra­co­wa­li. Cla­ra z ogrom­nym za­pa­łem roz­pra­wia­ła o za­ko­ńcze­niu kon­cer­tu for­te­pia­no­we­go.

– Chy­ba zmie­nię ko­lej­no­ść par­ty­tur – po­wie­dzia­ła w jed­no ze wspól­nie spędzo­nych przed­po­łud­ni w maju, cie­ka­wa zda­nia Ro­ber­ta. – Go­to­wa część będzie sta­no­wić fi­nał.

– Czy ozna­cza to, że wła­śnie pra­cu­je pani nad nową pierw­szą częścią sym­fo­nii?

– Nie, nad po­wol­ną częścią środ­ko­wą. Tą z par­tią wio­lon­cze­li...

– A więc pra­cu­je pani, za­czy­na­jąc od ko­ńca – stwier­dził Ro­bert roz­ba­wio­ny.

– Usi­łu­ję upo­rać się z par­tią or­kie­stry – przy­zna­ła. – W ta­kich mo­men­tach prze­ko­nu­ję się, że je­stem so­list­ką...

– Uda się pani – od­pa­rł z prze­ko­na­niem. – A je­śli będzie pani po­trze­bo­wa­ła po­mo­cy, wie pani, gdzie mnie zna­le­źć.

Ob­da­ro­wa­ła go uśmie­chem, któ­ry – jak się jej zda­wa­ło – go ocza­ro­wał. Ro­bert od­wza­jem­nił go.

– Po­win­na ro­bić to pani częściej – wy­szep­tał. – Gdy się pani uśmie­cha, na nie­bie po­ja­wia się sło­ńce. A wraz z nim sta­ją się wi­docz­ne wszyst­kie cia­ła nie­bie­skie. Pani oczy błysz­czą jak gwiaz­dy. Czy ktoś już to pani mó­wił? Nie? Ten cu­dow­ny wio­lon­cze­li­sta tego nie spo­strze­gł?

Po po­wro­cie do domu przy­gląda­ła się swo­je­mu od­bi­ciu w lu­strze. Ro­bert po­wie­dział, że jej oczy błysz­czą jak gwiaz­dy. Cla­rze wy­da­wa­ło się, że jej oczy były ra­czej dziw­ne, gdyż nie mia­ły jed­nej wy­ra­źnej bar­wy. Nor­mal­ni lu­dzie mie­li oczy brązo­we albo nie­bie­skie, ja­śniej­sze albo ciem­niej­sze, nie­kie­dy zie­lon­ka­we, jak jej oj­ciec. A je­śli przyj­rzeć się bli­żej oczom Cla­ry, ich tęczów­ki po­ły­ski­wa­ły we wszyst­kich ko­lo­rach rów­no­cze­śnie. Z da­le­ka wy­da­wa­ły się srebr­no­sza­re, a w za­le­żno­ści od stro­ju, któ­ry Cla­ra mia­ła na so­bie, ich od­cień wpa­dał w zie­leń, nie­bie­ski, brąz... Nikt nie po­tra­fił uchwy­cić ich bar­wy.

Były duże i pe­łne wy­ra­zu. Bez tru­du dało się z nich wy­czy­tać my­śli i uczu­cia dziew­czy­ny. Cla­rze ni­g­dy nie przy­szło­by do gło­wy, że mo­gły­by błysz­czeć jak gwiaz­dy. Wzi­ęła do ręki lu­ster­ko i po­de­szła do okna. Kry­tycz­nie przy­gląda­ła się sre­brzy­stej grze barw tęczów­ki. „Czło­wiek nie wy­bie­ra so­bie ko­lo­ru oczu” – po­my­śla­ła i odło­ży­ła lu­ster­ko. Po­dob­nie zresz­tą jak nie wy­bie­ra oso­by, któ­rą ob­da­rza mi­ło­ścią. Dziew­czy­na wkra­cza­ła w ży­cie, nie było od­wro­tu.

– Żeby się od­prężyć, na­pi­sa­łam kil­ka krót­kich utwo­rów na for­te­pian – zdra­dzi­ła Ro­ber­to­wi kil­ka ty­go­dni pó­źniej. – Czy chcia­łby pan rzu­cić na nie okiem?

Ro­bert przy­tak­nął. Czte­rem krót­kim kom­po­zy­cjom nada­ła – zgod­nie z pa­nu­jącą modą – fran­cu­ski ty­tuł Qu­atre pi­èces ca­rac­téri­sti­qu­es, czy­li czte­ry utwo­ry cha­rak­te­ry­stycz­ne.

– Za­in­spi­ro­wa­łam się hi­sto­ria­mi, któ­re kil­ka lat temu opo­wia­dał pan mi oraz moim bra­ciom. Pa­mi­ęta pan? Jesz­cze wte­dy, gdy miesz­kał pan z nami.

Ro­bert po­spiesz­nie przej­rzał kart­ki i zwró­cił uwa­gę na ty­tu­ły, któ­re Cla­ra na nich za­pi­sa­ła.

– Sa­bat cza­row­nic – prze­czy­tał na głos i uśmiech­nął się. – A czy ten ostat­ni utwór na­praw­dę na­zy­wa się Ta­niec du­chów?

Za­śmiał się, a Cla­rze zro­bi­ło się go­rąco. Czy­żby się z niej na­śmie­wał?

– Pod­jęła pani bła­he te­ma­ty i przed­sta­wi­ła je w spo­sób, w moim od­czu­ciu, bar­dzo doj­rza­ły. – Zwi­nął par­ty­tu­ry z po­wro­tem w ru­lon i wsu­nął do we­wnętrz­nej kie­sze­ni cien­kie­go płasz­cza. – Pro­szę wzi­ąć w za­mian to – po­wie­dział i na­gle w rękach mężczy­zny po­ja­wi­ły się zu­pe­łnie inne za­pi­sy nu­to­we. – Cie­ka­wy je­stem, co pani po­wie.

– Co to ta­kie­go? – Cla­ra przyj­rza­ła się pierw­szej stro­nie.

– Jesz­cze nie wiem. Na ra­zie za­ty­tu­ło­wa­łem je Etiu­dy na or­kie­strę o Flo­re­sta­nie i Eu­ze­biu­szu.

– Na for­te­pian?

Ro­bert przy­tak­nął i rzu­cił jej nie­śmia­łe spoj­rze­nie.

– Sta­ram się uchwy­cić w tych utwo­rach ca­łe­go Ro­ber­ta Schu­man­na, ro­zu­mie pani? Flo­re­sta­na oraz Eu­ze­biu­sza. Tra­dy­cję oraz to, co nie­zna­ne, co jesz­cze przed nami, a co na­zy­wa­my no­wo­cze­sno­ścią, nie wie­dząc do­kład­nie, jaka ona będzie. – Za­trzy­mał się i spoj­rzał na Cla­rę. – Ro­zu­mie pani, co mam na my­śli? – Przy­glądał jej się nie­mal bła­gal­nie. – Czu­ję to ka­żdą cząst­ką swo­je­go cia­ła. Czy pani rów­nież?

– Wy­da­je mi się, że tak – od­pa­rła. – Prze­ko­nam się, gdy już prze­stu­diu­ję te utwo­ry. Ile ich jest?

– Na ra­zie tyl­ko czte­ry, ale doj­dę do tu­zi­na, przy­naj­mniej taką mam na­dzie­ję. Taki mam plan.

Od­gar­nął wło­sy z czo­ła i do­pie­ro w tym mo­men­cie Cla­ra spo­strze­gła ciem­ne cie­nie wo­kół oczu mężczy­zny. Po­wie­ki miał lek­ko za­czer­wie­nio­ne.

– Chy­ba pra­co­wał pan do pó­źna w nocy? – za­py­ta­ła ze wspó­łczu­ciem.

Spoj­rzał na nią tak, jak­by go przy­ła­pa­ła, i chciał coś od­po­wie­dzieć. Po chwi­li chy­ba jed­nak zmie­nił zda­nie i tyl­ko przy­tak­nął.

– Mówi się, że Schu­mann co noc jako ostat­ni opusz­cza Piw­ni­cę Au­er­ba­cha – po­wie­dział oj­ciec pod­czas ko­la­cji. – Jego kom­pa­ni od kie­lisz­ka często­kroć mu­szą go od­pro­wa­dzać do domu, po­nie­waż sam by do nie­go nie tra­fił. – Frie­drich Wieck za­śmiał się po­gar­dli­wie, a Cle­men­ti­ne z dez­apro­ba­tą po­kręci­ła gło­wą.

Cla­ra chcia­ła sta­now­czo za­prze­czyć, ale w ostat­niej chwi­li się po­wstrzy­ma­ła. Prze­cież to je­dy­nie podłe po­mó­wie­nia. Ro­bert kom­po­no­wał, skąd miał mieć czas, żeby cho­dzić po go­spo­dach. Po chwi­li przy­po­mnia­ła so­bie jego za­czer­wie­nio­ne po­wie­ki i cie­nie pod ocza­mi. Jego twarz wy­da­wa­ła się opuch­ni­ęta.

– Er­ne­sti­ne na pew­no będzie mia­ła po­cie­chę z ta­kie­go męża – rzu­ci­ła oschle ma­co­cha.

Cla­ra po­chy­li­ła gło­wę nad ta­le­rzem. Ści­ska­ło ją w żo­łąd­ku. Po chwi­li oj­ciec znów wzi­ął ją za cel.

– Dziś po po­łud­niu pój­dziesz do ma­da­me Vo­igt – po­in­for­mo­wał. – Py­ta­ła o cie­bie i na­rze­ka­ła, że w ogó­le się już u niej nie po­ka­zu­jesz.

– Tak, pa­nie oj­cze – od­pa­rła Cla­ra.

– Za­bierz ze sobą nuty do utwo­rów cha­rak­te­ry­stycz­nych, że­byś mia­ła co grać. Swo­ją dro­gą, jak ci idzie przy­go­to­wy­wa­nie kon­cer­tu? Czy dru­ga część jest już go­to­wa? Nie? – Twarz ojca zro­bi­ła się czer­wo­na. – Jesz­cze w tym roku ma się od­być jego pra­wy­ko­na­nie, zro­zu­mia­no? Mu­si­my na­dal sta­rać się ści­ągać na cie­bie uwa­gę. Cza­sy, w któ­rych ucho­dzi­łaś za cu­dow­ne dziec­ko, już mi­nęły. Któż by za­in­te­re­so­wał się ta­kim nie­do­wa­rzo­nym pod­lot­kiem jak ty? Za ka­żdym ra­zem mu­sisz za­ska­ki­wać świat na nowo, Cla­ro. A więc do­pil­nuj, żeby pra­ce nad utwo­ra­mi kon­cer­to­wy­mi szły do przo­du!

– Tak, pa­nie oj­cze – po­wtó­rzy­ła Cla­ra i ucie­szy­ła się, gdy oj­ciec zwró­cił się do żony w in­nej spra­wie.

Jak Cle­men­ti­ne to wy­trzy­my­wa­ła?

Cla­ra chęt­nie od­wie­dza­ła Hen­riet­te Vo­igt, przede wszyst­kim dla­te­go, że ist­nia­ła duża szan­sa na spo­tka­nie wła­śnie tam Ro­ber­ta, któ­ry często go­ścił w pro­gach domu Hen­riet­te. Od­kąd parę lat wcze­śniej ma­da­me Vo­igt spro­wa­dzi­ła się do Lip­ska i tu też wy­szła za mąż, jej sa­lon stał się jed­nym z cie­kaw­szych cen­trów ży­cia mu­zycz­ne­go w mie­ście. O dwa lata star­sza od Ro­ber­ta ko­bie­ta była wy­śmie­ni­tą pia­nist­ką. Za­miast roz­wi­jać wła­sną ka­rie­rę, wo­la­ła na­uczać gry na for­te­pia­nie, wspie­rać młod­szych ar­ty­stów i upo­wszech­niać wy­mia­nę po­glądów, co wy­ni­ka­ło z jej za­chwy­tu nad no­wy­mi nur­ta­mi mu­zycz­ny­mi. Za­rów­no Cla­ra, jak i Ro­bert na­le­że­li do jej pod­opiecz­nych. Er­ne­sti­ne rów­nież – w cza­sie, gdy jesz­cze miesz­ka­ła w Lip­sku.

– Cóż za wspa­nia­ły po­my­sł – po­wie­dzia­ła pani domu do Ro­ber­ta Schu­man­na, gdy Cla­ra we­szła do sa­lo­nu. Ko­bie­ta sie­dzia­ła przy for­te­pia­nie i gra­ła mo­tyw z naj­now­szej kom­po­zy­cji Ro­ber­ta. – Tę me­lo­dię skom­po­no­wał pa­ński przy­szły teść, zga­dza się? Za­grał mi ją kie­dyś na fle­cie. Uwa­żam, że wy­szło mu to ca­łkiem do­brze jak na la­ika. Er­ne­sti­ne bar­dzo się ucie­szy, że wy­ko­rzy­stał pan ten mo­tyw.

Ro­bert przy­tak­nął, roz­ko­ja­rzo­ny, gdyż w tym sa­mym mo­men­cie spo­strze­gł Cla­rę.

– Niech pani zo­ba­czy, kto przy­sze­dł! – rzu­cił i ru­szył w stro­nę Cla­ry. Ser­decz­nie ją przy­wi­tał i z ra­do­ścią spoj­rzał na nią błękit­ny­mi jak nie­bo ocza­mi. – I od razu wze­szło sło­ńce!

Hen­riet­te Vo­igt uśmiech­nęła się, pod­nio­sła z ta­bo­re­tu i rów­nież po­de­szła do dziew­czy­ny.

– Jest w tym dużo ra­cji – po­wie­dzia­ła uprzej­mie. – Wspa­nia­le, że uda­ło się pani przy­jść. Czy­żby ten sta­ry byk, pani oj­ciec, dał dziś pani dzień wol­ny? Ach, zresz­tą nie­wa­żne, wszy­scy wie­dzą, jak wiel­ką wagę przy­kła­da do pani edu­ka­cji. Jed­nak tu, w na­szym to­wa­rzy­stwie, pani czas nie idzie na mar­ne. Pro­szę usi­ąść ze mną do for­te­pia­nu. Czy wi­dzia­ła już pani nowe utwo­ry skom­po­no­wa­ne przez na­sze­go przy­ja­cie­la?

Cla­ra rzu­ci­ła Ro­ber­to­wi krót­kie spoj­rze­nie.

– Tak, wi­dzia­łam je już – od­pa­rła, pró­bu­jąc spra­wiać wra­że­nie ca­łko­wi­cie spo­koj­nej i obo­jęt­nej.

– Jak się ma Er­ne­sti­ne? – do­py­ty­wa­ła Hen­riet­te i spoj­rza­ła na Cla­rę mądry­mi ocza­mi, któ­re zda­wa­ły się wszyst­ko wie­dzieć.

Hen­riet­te nie na­le­ża­ła do ko­biet pi­ęk­nych – nie­co przy­po­mi­na­ła su­ro­wą na­uczy­ciel­kę, choć była uoso­bie­niem życz­li­wo­ści. Po­sia­da­ła jed­nak nie­mal nie­po­ko­jący dar prze­ni­ka­nia umy­słów in­nych lu­dzi.

– W ko­ńcu to pani przy­ja­ció­łka. Już nie pi­sze do pani li­stów?

Cla­ra od­wró­ci­ła gło­wę. Nie, Er­ne­sti­ne już od daw­na do niej nie pi­sa­ła. Zresz­tą o czym mia­ły­by ze sobą roz­ma­wiać?

– Nie mia­łam po­jęcia, że ba­ron von Fric­ken kom­po­nu­je – po­wie­dzia­ła Cla­ra, chcąc unik­nąć od­po­wie­dzi na py­ta­nie ma­da­me Vo­igt.

– Cóż, z re­gu­ły chy­ba tego nie robi, mam ra­cję, dro­gi pa­nie Schu­mann?

Ro­bert wy­glądał na za­kło­po­ta­ne­go, ale ma­da­me Vo­igt zda­wa­ła się tego nie za­uwa­żać. A może tyl­ko uda­wa­ła?

– Ca­łkiem do­brze gra na fle­cie i chy­ba tro­chę za­im­pro­wi­zo­wał. W ka­żdym ra­zie wy­ko­rzy­sta­nie jego mo­ty­wu to miły gest i pa­ński teść in spe na pew­no go do­ce­ni. – Ma­da­me Vo­igt wy­da­wa­ła się nad wy­raz za­do­wo­lo­na. – Kie­dy od­będzie się ślub? Czy jesz­cze w tym roku?

– My... nie... – jąkał się Ro­bert. – Ta­kich pla­nów... jesz­cze nie mamy. – Prze­łk­nął śli­nę i po­słał Hen­riet­te pro­mien­ny uśmiech. – Już od daw­na chcia­łem pa­nią o coś za­py­tać. Czy ze­chcia­ła­by pani na­pi­sać ar­ty­kuł do na­szej ga­ze­ty?

– Do „No­we­go Cza­so­pi­sma Mu­zycz­ne­go”? – Wy­da­wa­ło się, że pro­po­zy­cja schle­bia ma­da­me Vo­igt. – A o czym mia­ła­bym na­pi­sać?

– O czym pani ze­chce.