Pawilon szósty - Antoni Czechow - ebook + książka

Pawilon szósty ebook

Antoni Czechow

4,6

Opis

Zbiór nowel Antoniego Czechowa, z których najważniejsza i najbardziej znana to Pawilon szósty, przez wielu uważany za najważniejszy utwór pisarza.

W niewielkiej szpitalnej oficynie znajduje się sala nr 6 dla chorych umysłowo. Mieszka tam pięcioro ludzi, między innymi głuptak Mojsiejka i były egzekutor sądowy Iwan Dmitrycz Gromow. Lekarzem szpitalnym jest Andriej Jefimycz Ragin. Kiedy otrzymał posadę, szpital był w okropnym stanie. On sam jest mądrym i szczerym człowiekiem, pozbawionym jednak silnej woli i wiary w prawo do zmieniania życia na lepsze. Początkowo pilnie pracuje, jednak szybko zaczyna się nudzić i uznaje, że w danych okolicznościach leczenie chorych jest bezsensowne. Przez taki pogląd Ragin zaniedbuje sprawy i nie chodzi już do szpitala każdego dnia. Pracuje krótko i dla pozorów, po czym wraca do domu i czyta. Pewnego wiosennego wieczoru Ragin przypadkiem trafia do sali nr 6. Początkowo zostaje oskarżony przez Gromowa o kradzież, jednak potem wywiązuje się między nimi długa rozmowa. Doktor zaczyna odwiedzać oficynę codziennie – rozmowy z Gromowem mają na niego silny wpływ…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (7 ocen)
5
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pawilon szósty

I

Na szpitalnym dziedzińcu gnieździ się niewielka oficyna, otoczona całym lasem ostów, pokrzyw i dzikich konopi. Dach ma zardzewiały, komin do połowy zawalony, schody przed gankiem zbutwiałe i porosłe trawą, a z otynkowania pozostał tylko ślad. Frontem oficynka zwrócona jest do szpitala, tylną fasadą wpatruje się w pole, od którego dzieli ją szary szpitalny, nabijany ćwiekami parkan. Owe ćwieki, skierowane ostrzem ku górze, i parkan, i sama oficynka mają ten specyficznie przygnębiający, przeklęty wygląd, który posiadają u nas jedynie budynki szpitalne i więzienne.

O ile państwo nie lękają się oparzenia pokrzywą, to idźmy wąską ścieżką prowadzącą do oficynki i zobaczmy, co się dzieje wewnątrz. Po uchyleniu pierwszych drzwi wchodzimy do sieni. Tutaj wzdłuż ścian i pod piecem spiętrzono stosy szpitalnych rupieci. Materace, stare zdarte szlafroki, pantalony, koszule w błękitne paski, doszczętnie zniszczone obuwie – wszystkie te łachmany stłoczone na kupę, przerzucane wielokrotnie, gniją i zieją duszącym fetorem.

Na rupieciach, zawsze z fajeczką w zębach, leży stróż Nikita, stary dymisjonowany żołnierz ze zrudziałymi naszywkami. Ma szeroką, pijacką gębę, krzaczaste brwi, nadające twarzy wyraz stepowego owczarka, i karmazynowy nos; nie jest wysoki, wygląda na szczupłego i żylastego, lecz postawę ma wzbudzającą szacunek, pięści zaś na schwał. Należy do liczby tych prostaków statecznych i obowiązkowych, którzy ze wszystkiego na świecie kochają najbardziej ład i wobec tego są przekonani, że należy bić. Bije więc po twarzy, piersiach i plecach, w co trafi, i jest przekonany, że bez bicia nie byłoby tutaj porządku.

Dalej państwo wchodzą do dużego, obszernego pokoju, zajmującego poza sienią całą oficynę. Ściany są tu pomalowane na kolor brudnoniebieski, sufit zakopcony, niczym w kurnej chacie – widać, że w zimie dymią piece i musi być często naczadzone. Okna od strony zewnętrznej są oszpecone kratami. Podłoga szara, pełna zadr. Czuć kwaszoną kapustą, kopciem, pluskwami oraz amoniakiem, i odór ten w pierwszej chwili robi wrażenie, jakby się weszło do zwierzyńca.

W pokoju stoją łóżka przyśrubowane do podłogi. Na łóżkach siedzą i leżą ludzie w szpitalnych granatowych szlafrokach i, zgodnie ze staroświeckim zwyczajem, w szlafmycach. To wariaci.

Jest ich razem pięciu. Jeden tylko pochodzenia szlacheckiego, reszta mieszczanie. Pierwszy od drzwi, wysoki szczupły mieszczanin o rudych połyskliwych wąsach i zapłakanych oczach, siedzi z podpartą głową i patrzy w jeden punkt. Smuci się w dzień i w nocy, kiwa głową, wzdycha i gorzko się uśmiecha; rzadko bierze udział w rozmowie, na pytania zaś zazwyczaj nie odpowiada. Je i pije machinalnie, wtedy kiedy dają. Męczący, szarpiący nim kaszel, wychudzenie i wypieki na twarzy nasuwają myśl, że człowiek ten ma początki gruźlicy.

Po nim idzie mały, żywy, ogromnie ruchliwy staruszek o ostrej bródce i czarnych, skręconych jak u Murzyna włosach. W ciągu dnia spaceruje po pawilonie od okna do okna lub siedzi z podwiniętymi po turecku nogami na swym posłaniu i bezustannie, niczym gil, pogwizduje, cichutko śpiewa i śmieje się. Wesołość dziecięcą i żywość usposobienia wykazuje również w nocy, gdy wstaje po to, by pomodlić się do Boga, czyli, by uderzyć się kilkakrotnie pięściami w pierś i podłubać palcem w drzwiach. To jest Żyd – głupi Mosiek, który zwariował ze dwadzieścia lat temu, kiedy spłonęła mu pracownia czapek.

Spomiędzy wszystkich mieszkańców 6. pawilonu tylko jemu jednemu wolno wychodzić z oficyny, a nawet z dziedzińca szpitalnego na ulicę. Z dawna cieszy się już tym przywilejem, prawdopodobnie, jako stary wiarus szpitalny i jako spokojny, nieszkodliwy głuptak, błazen miasteczkowy, którego dawno już przyzwyczajono się widzieć na ulicach w otoczeniu chłopaków i psów. W szlafroczynie, w śmiesznej szlafmycy i w pantoflach, czasem na bosaka, a nawet bez pantalonów włóczy się po ulicach, zatrzymując się przed bramami i sklepami i żebrze o kopiejeczkę. Tu mu dadzą kwasu, tam chleba, gdzie indziej pieniążek, więc powraca zazwyczaj do pawilonu syty i bogaty. Wszystko, co przynosi ze sobą, zabiera mu Nikita na swój własny użytek. Żołnierz czyni to brutalnie, ze złością, wywraca mu kieszenie i wzywa Boga na świadka, że już nigdy więcej nie puści Żyda na ulicę i że najgorszą rzeczą na świecie jest dlań niestosowanie się do przepisów.

Mosiek lubi usługiwać. Podaje współtowarzyszom wodę, otula ich, gdy śpią, obiecuje każdemu przynieść z ulicy kopiejeczkę i uszyć nową czapkę; Mosiek też karmi łyżeczką swego sąsiada z lewej strony, który jest paralitykiem. Czyni tak Mosiek nie ze współczucia ani też z jakichkolwiek bądź innych pobudek humanitarnych, lecz naśladując i mimo woli podając się swemu sąsiadowi z prawej strony, Gromowowi.

Iwan Dmitrycz Gromow, trzydziestotrzyletni szlachcic, były komornik i sekretarz gubernialny, cierpi na manię prześladowczą. Albo leży na łóżku, zwinięty w kłębek, albo spaceruje z kąta w kąt, jakby w celach leczniczych, siedzi zaś nader rzadko. Jest zawsze podniecony, zdenerwowany, naelektryzowany podświadomym, nieokreślonym oczekiwaniem czegoś. Wystarczy najmniejszy szelest w sieni lub krzyk na dziedzińcu, by uniósł głowę i jął nasłuchiwać: czy aby nie po niego idą? Czy nie jego szukają? Zaś na twarzy jego w takiej chwili maluje się bezgraniczny niepokój i wstręt.

Podoba mi się jego szeroka, zawsze blada i udręczona twarz o wydatnych kościach policzkowych. Twarz odzwierciadlająca, niczym lustro, duszę umęczoną przez walkę i nieustanny lęk. Człowiek ten wykrzywia się dziwacznie i chorobliwie, lecz subtelne linie, wyrzeźbione na jego twarzy przez głębokie i szczere cierpienie, są mądre i inteligentne, oczy zaś mają ciepły, zdrowy blask. Podoba mi się on sam, taki ugrzeczniony, usłużny i niezwykle delikatny w obcowaniu ze wszystkimi, prócz Nikity. Gdy ktoś upuszcza guziczek czy łyżkę – zeskakuje natychmiast z łóżka i podnosi. Co rano pozdrawia swych towarzyszy na dzień dobry, kładąc się do snu – życzy im dobrej nocy.

Prócz ciągłego podniecenia i wykrzywiania się wariactwo jego przejawia się w sposób następujący: od czasu do czasu, z wieczoru, otula się szczelnie swym szlafrokiem i dygocąc całym ciałem, szczękając zębami, rozpoczyna pośpieszny spacer z kąta w kąt oraz pomiędzy łóżkami. Wygląda to tak, jakby podlegał silnemu atakowi febry. Z tego, jak się raptownie zatrzymuje i spogląda na towarzyszy, widać, że chciałby powiedzieć coś ogromnie ważkiego, lecz, najwidoczniej, zdając sobie sprawę, że zostanie niewysłuchany lub niezrozumiany, potrząsa ze zniecierpliwieniem głową i podejmuje na nowo swój marsz. Wkrótce jednak chęć mówienia przeważa nad wszystkimi rozumowaniami i Gromow puszcza wodze, mówi zapalczywie i namiętnie. Mowa ta jest bezładna, gorączkowa, niczym maligna, urywana i nie zawsze zrozumiała, ale zarówno w słowach, jak w głosie przebija się jakieś niezwykłe piękno. Gdy mówi – poznaje się w nim i wariata, i człowieka. Trudno przelać na papier te szaleńcze przemówienia. Gromow mówi o podłości ludzkiej, o gwałcie, który pognębia prawdę, o pięknie życia, które kiedyś zapanuje na ziemi, o zakratowanych oknach, przypominających mu co chwila bezmyślność i okrucieństwo gwałcicieli. Splata się to w bezładne, niekształtne potpourri ze starych, lecz jeszcze niewyśpiewanych piosenek.

II

Ze dwanaście, może piętnaście lat temu, na głównej ulicy miasta, w domu własnym mieszkał urzędnik Gromow, człek stateczny i zamożny. Miał dwóch synów: Siergieja i Iwana. Będąc już studentem czwartego kursu, Siergiej dostał galopujących suchot i umarł. Śmierć ta, zda się, zapoczątkowała szereg nieszczęść, które nagle jęły się sypać na rodzinę Gromowych. Tydzień po pogrzebie Siergieja ojciec Gromow został oddany pod sąd za fałszerstwa i nadużycia, po czym niezadługo zmarł w szpitalu więziennym na tyfus. Dom i wszystkie ruchomości zostały zlicytowane, a Iwan Dmitrycz i matka pozostali bez jakichkolwiek środków.

Przedtem, za życia ojca, Iwan Dmitrycz, mieszkając w Petersburgu, gdzie uczęszczał na uniwersytet, otrzymywał od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu rubli miesięcznie i nie miał pojęcia, co to nędza, obecnie zaś musiał krańcowo zmienić swój tryb życia. Od rana do nocy udzielał groszowych lekcji, podejmował się przepisywania i, mimo wszystko, przymierał głodem, gdyż cały swój zarobek wysyłał matce na utrzymanie. Tego rodzaju życia Iwan Dmitrycz nie zniósł; upadł na duchu, zdrowie jęło szwankować, rzucił więc uniwersytet i wrócił do domu. Tu, dzięki protekcji, otrzymał posadę nauczyciela w szkole powiatowej, lecz nie zaprzyjaźnił się z kolegami, nie spodobał się uczniom i wkrótce rzucił tę posadę. Matka umarła. Z pół roku wałęsał się bez pracy, żywiąc się jedynie chlebem i wodą, następnie został komornikiem. Stanowisko to zajmował aż do zwolnienia na skutek choroby.

Nigdy, nawet za młodych lat studenckich, nie robił wrażenia zdrowego człowieka. Zawsze był blady, chudy, skłonny do przeziębień, mało jadał, marnie sypiał. Po jednym kieliszku już mu się kręciło w głowie i dostawał histerycznych ataków. Miał zawsze pęd do towarzystwa, lecz dzięki swej drażliwości i imaginacyjności nie zawiązywał z nikim bliższych stosunków i przyjaciół nie posiadał. O obywatelach miasteczka odzywał się zawsze pogardliwie, utrzymując, iż ich brutalny obskurantyzm i ospałe, zwierzęce życie budzą w nim wstręt i obrzydzenie. Mówił tenorem, głośno, z przejęciem i nie inaczej, niż oburzając się i pomstując, lub też z zachwytem i zdumieniem – zawsze jednak szczerze. Bez względu na to, o czym się rozpoczynało rozmowę, zawsze wracał do tego samego: że w miasteczku życie jest duszne i nudne, społeczeństwo nie ma żadnych wyższych zainteresowań, pędzi bezmyślne wyblakłe życie, urozmaicając je sobie gwałtami, ordynarną rozpustą i obłudą; łajdacy są syci i przyodziani, uczciwi zaś karmią się okruszynami; potrzebne są szkoły, gazeta o przyzwoitym kierunku, teatr, odczyty publiczne, skupisko sił inteligentnych; trzeba, żeby społeczeństwo poznało siebie i przeraziło się. W swych sądach o ludziach używał barw intensywnych, białej i czarnej jedynie, nie uznając żadnych odcieni; ludzkość dzielił na uczciwych i łajdaków; pośredniości nie uznawał. O kobietach i o miłości mówił zawsze namiętnie i z zachwytem, zakochany jednak nie był ani razu.

Mimo krańcowości poglądów i nerwowości lubiono jednak w mieście Gromowa i nazywano go poza oczy pieszczotliwie „Wania”. Wrodzona delikatność, usłużność, uczciwość, czystość moralna oraz wyszarzały surducik, wygląd chorobliwy i rodzinne nieszczęścia wzbudzały dobre, serdeczne i melancholijne uczucia; prócz tego Gromow był wykształcony, oczytany, wiedział, zdaniem mieszkańców miasta, wszystko i był uważany za coś w rodzaju chodzącego słownika informacyjnego.

Czytał bardzo dużo. Siadywał przeważnie w klubie, targając nerwowo bródkę i przerzucając dzienniki oraz książki; z twarzy zaś znać, że nie czyta, lecz wprost łyka, zaledwie nadążając przeżuć jako tako. Należy przypuszczać, że czytanie było jednym z jego chorobliwych nawyków, albowiem z jednakową żarłocznością rzucał się na wszystko, co mu wpadało w ręce, nawet na zeszłoroczne gazety i kalendarze. W domu zawsze czytał w pozycji leżącej.

III

Pewnego jesiennego poranka, nastawiwszy kołnierz u palta, Gromow człapał po błocku zaułków i dziedzińców, przemykając do jakiegoś obywatela miasteczka po odbiór należności, zgodnie z nakazem egzekucyjnym. Był w ponurym nastroju, jak zwykle rano. W jednym z zaułków napotkał dwóch więźniów w kajdanach, w otoczeniu czterech konwojentów z karabinami. Przedtem Iwan Dmitrycz bardzo często spotykał więźniów i zawsze budziło to w nim uczucie litości i pewnego zażenowania, obecnie jednak spotkanie wywarło jakieś szczególne, dziwne wrażenie. Raptem, nie wiadomo czemu, wydało mu się, że on również może być zakuty w kajdany i prowadzony w ten właśnie sposób po błocie do więzienia. Powracając, po bytności u owego obywatela do domu, spotkał koło poczty znajomego rewirowego, który przywitał się z nim i odprowadził kilka kroków po ulicy. Iwanowi Dmitryczowi wydało się to nie wiadomo czemu podejrzane. W domu, w ciągu całego dnia, nie wychodzili mu z głowy więźniowie i żołnierze z karabinami, a niewytłumaczony niepokój w duszy przeszkadzał w czytaniu i skupieniu się. Wieczorem nie zapalił światła i wciąż myślał o tym, że mogą go aresztować, zakuć w kajdany i zapakować do więzienia. Zdawał sobie sprawę, że w niczym nie zawinił i mógłby ręczyć, że w przyszłości nie zabije, nie podpali, nie ukradnie; ale czyż to tak trudno popełnić zbrodnię niechcący, mimowolnie i czyż nie jest możliwe fałszywe oskarżenie, nareszcie sądowa omyłka. Wszak nie bez podstawy poucza wiekowe doświadczenie ludowe, by się kija żebraczego i lochu więziennego nie zarzekać. Zaś przy obecnej procedurze sądowej omyłka nader jest prawdopodobna i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Ludzie pozostający w służbowym, oficjalnym stosunku do cierpień cudzych, dajmy na to sędziowie, policjanci, lekarze, z biegiem czasu, na skutek otrzaskania się, znieczulają się do tego stopnia, że nawet gdy pragną, nie potrafią ustosunkować się inaczej do swych klientów niż formalistycznie; pod tym względem nie różnią się niczym od chłopa zarzynającego na podwórku barana czy cielaka i niedostrzegającego nawet krwi. Zaś przy formalistycznym bezdusznym stosunku do jednostki, by pozbawić niewinnego człowieka praw obywatelskich i by skazać go na katorgę, sędzia potrzebuje tylko jednego warunku: czasu. Tylko czas jest potrzebny dla zachowania pewnych formalności, za które sędzia pobiera pensję i klamka zapada. Szukaj potem, człeku, sprawiedliwości i obrony w tej małej, brudnej mieścinie, o dwieście wiorst odległej od kolei! I czyż nie śmieszną rzeczą są rozważania o sprawiedliwości wówczas, gdy każdy gwałt zostaje powitany przez społeczeństwo jako rozsądna i celowa konieczność, zaś każdy akt miłosierdzia, na przykład wyrok uniewinniający, wywołuje wybuchy niezaspokojonego uczucia zemsty?

Rano Iwan Dmitrycz wstał z łóżka pełen wewnętrznego przerażenia, z zimnym potem na czole i całkowicie już przekonany, że w każdej chwili mogą go zaaresztować. Skoro wczorajsze ponure myśli tak długo go nie opuszczają – rozważał – to widocznie jest w nich kropla prawdopodobieństwa. Bo i czyż mogłyby powstać bez jakiejkolwiek przyczyny?

Policjant z wolna przeszedł się pod oknami – nie bez kozery. Oto dwaj ludzie zatrzymali się przed domem i milczą. Dlaczego milczą?

I dla Iwana Dmitrycza nastąpiły dni i noce udręki. Każdy, kto przechodził pod oknami lub wstępował na dziedziniec, wydawał mu się szpiegiem albo wywiadowcą. W południe zazwyczaj przejeżdżał przez ulice w parokonnej bryczce isprawnik, jeździł tak ze swego podmiejskiego majątku do urzędu policyjnego. Ale Iwanowi Dmitryczowi wydawało się teraz, że jedzie jakoś zbyt pospiesznie i że ma jakiś szczególny wyraz twarzy, najwidoczniej więc podąża, by zakomunikować, że w mieście stwierdzono obecność wielkiego zbrodniarza. Iwan Dmitrycz wzdrygał się na dźwięk dzwonka lub kołatania do bramy, męczył się niewypowiedzianie, gdy spotykał u swej gospodyni kogoś nieznajomego; przy spotkaniu z policjantami lub żandarmami uśmiechał się i gwizdał, żeby się wydawało, że go to nic nie obchodzi. Nie mógł zmrużyć oczu w ciągu calutkich nocy, oczekując aresztowania, chrapał jednak rozgłośnie i wzdychał niby przez sen, żeby gospodyni myślała, że śpi: bo gdyby nie spał, to wszak oznacza, że go nękają wyrzuty sumienia – cóż za poszlaka! Fakty i zdrowa logika przekonywały go, że wszystkie te strachy to głupota i zboczenie. Że areszt i więzienie, o ile te pojęcia traktuje się w szerszym znaczeniu, nie zawierają w sobie nic przerażającego – byleby tylko mieć czyste sumienie. Lecz im mądrzej i logiczniej rozumował, tym okrutniejszy i bardziej męczący stawał się niepokój wewnętrzny. Był jak ów pustelnik, który pragnął wyrąbać sobie polankę w dziewiczym lesie: im zawzięciej jednak ciął siekierą, tym gęstszy i mocniejszy wyrastał las. Wreszcie, widząc, że to wszystko na nic się nie zda, przestał Iwan Dmitrycz rozumować i pogrążył się całkowicie w rozpaczy i strachu.

Zaczął szukać samotności i unikać ludzi. Zajęcie jego już poprzednio wzbudzało w nim wstręt, obecnie zaś stało się nie do zniesienia. Obawiał się, że go w jakiś sposób podejdą, że mu ktoś włoży nieznacznie do kieszeni łapówkę i następnie zdemaskuje, albo też Iwan Dmitrycz sam popełni niechcący w urzędowych papierach omyłkę, równoznaczną z fałszerstwem, albo też zgubi cudze pieniądze. Dziwne, że nigdy dawniej myśl jego nie była tak elastyczna i wynalazcza jak obecnie, gdy co dnia wynajdywał tysiące najróżnorodniejszych powodów ku temu, by móc poważnie obawiać się utraty wolności i honoru. Za to znacznie obniżyło się zainteresowanie światem zewnętrznym, w szczególności zaś książkami, a pamięć jęła nie dopisywać.

Wiosną, gdy stopniał śnieg, znaleziono w wąwozie opodal cmentarza dwa na wpół zgniłe trupy starej kobiety i chłopca, z oznakami śmierci nienaturalnej. W miasteczku o niczym więcej nie mówiono, tylko o tych trupach i o nieznanych zbrodniarzach. Iwan Dmitrycz, żeby nie myślano, że to on zabił, spacerował po ulicach i uśmiechał się, zaś przy spotkaniu ze znajomymi bladł, to znów czerwieniał i zaczynał dowodzić, że nie ma nikczemniejszej zbrodni ponad zabójstwo istot słabych i bezbronnych. Kłamstwo to jednak wkrótce go znużyło, doszedł więc po pewnym namyśle do przeświadczenia, że w danej sytuacji najlepiej będzie ukryć się w piwnicy gospodyni. Siedział w piwnicy przez cały dzień i przez noc, i dzień następny, zmarzł potężnie i, doczekawszy zmroku, chyłkiem, niczym złodziej, przemknął do swego pokoju. Do świtu stał pośrodku pokoju, nasłuchując bez ruchu. Rankiem, przed wschodem słońca, przyszli do gospodyni zduni. Iwan Dmitrycz wiedział dobrze, że przyszli przerabiać piec w kuchni, ale strach podpowiedział mu, że to są policjanci przebrani za zdunów. Wyszedł po kryjomu z mieszkania i opanowany przerażeniem, bez czapki i marynarki, jął uciekać wzdłuż ulicy. Z ujadaniem pędziły za nim psy, jakiś chłop wrzeszczał coś daleko w tyle, w uszach czuł świst powietrza. I wydało się Iwanowi Dmitryczowi, że wszystkie gwałty świata stłoczyły się poza jego plecami i pędzą za nim.

Zatrzymano go, odprowadzono do domu i posłano gospodynię po doktora. Doktor, Andriej Jefimycz, o którym będzie mowa poniżej, zalecił zimne okłady na głowę oraz laurowe krople, pokiwał smętnie głową i odszedł, powiedziawszy gospodyni, że już więcej tu nie przyjdzie, albowiem nie należy ludziom przeszkadzać w procesie wariowania. Ponieważ w domu nie było z czego żyć ani leczyć się, więc Iwana Dmitrycza wkrótce odesłano do szpitala i umieszczono w pawilonie dla weneryków. Nie sypiał tam po nocach, kaprysił i denerwował chorych, wkrótce więc, na skutek rozporządzenia Andrieja Jefimycza, został przeniesiony do pawilonu nr 6.

Po upływie roku w mieście zupełnie zapomniano o Iwanie Dmitryczu, a książki jego, zwalone przez gospodynię w szopie na saniach, porozwlekali chłopacy.

IV

Sąsiadem Iwana Dmitrycza z lewej strony jest, jak rzekłem, Żyd Mosiek, zaś sąsiad z prawej strony to opasły, kulisty prawie chłop o tępej, najzupełniej bezmyślnej twarzy. Jest to nieruchawe, żarłoczne i niechlujne stworzenie, które dawno już zatraciło zdolność myślenia i odczuwania. Zieje odeń wciąż fetor ostry i duszący.

Nikita, który po nim sprząta, bije go okrutnie, z rozmachem, nie szczędząc swych pięści. I straszne jest nie to, że jest bity – do tego można się przyzwyczaić – lecz to, że owo przytępione bydlę nie odpowiada na bicie żadnym dźwiękiem ani nawet wyrazem oczu, tylko zatacza się z lekka, niczym ciężka beczułka.

Piąty i ostatni mieszkaniec pawilonu szóstego – to mieszczanin ongiś pracujący na poczcie w charakterze sortownika, mały, szczupły blondyn, o dobrotliwej, lecz nieco filuternej twarzy. Wnosząc z rozumnych, spokojnych oczu, patrzących jasno i wesoło, jest to spryciarz, który posiada jakąś bardzo ważną i miłą tajemnicę. Pod poduszką i pod materacem ma coś takiego, czego nie pokazuje nikomu, nie ze strachu jednak, że mu mogą odebrać czy skraść, tylko przez wstydliwość. Czasem staje przed oknem i obrócony plecami do współtowarzyszy, wkłada sobie coś na pierś i przypatruje się, przekrzywiając głowę; gdy się w takiej chwili ktoś zbliży do niego, peszy się i zrywa coś z piersi. Lecz tajemnicę jego odgadnąć łatwo.

– Niech mi pan powinszuje – zwraca się często do Iwana Dmitrycza. – Jestem podany do odznaczenia Orderem Stanisława drugiego stopnia z gwiazdą. Drugi stopień z gwiazdą jest nadawany jedynie cudzoziemcom, ale dla mnie, nie wiem czemu, chcą zrobić wyjątek. – Uśmiecha się, wzruszając ze zdziwieniem ramionami. – Wyznaję, że się tego absolutnie nie spodziewałem!

– Nic się nie znam na tym – ponuro oświadcza Iwan Dmitrycz.

– Ale wie pan, czego wcześniej czy później dopnę? – ciągnie ekssortownik, mrużąc filuternie oczy. – Bezwzględnie muszę otrzymać szwedzką „Gwiazdę Polarną”. Ten order wart jest zabiegów. Biały krzyż i czarna wstęga. To jest nadzwyczaj ładne.

Prawdopodobnie nigdzie życie nie upływa tak jednostajnie jak w tej oficynce. Z rana chorzy, prócz paralityka i tłustego chłopa, myją się w sieni w dużym szafliku i wycierają się połami szlafroków; potem piją z ołowianych kubków herbatę, którą przynosi z głównego budynku Nikita. Na każdego chorego przypada jeden kubek herbaty. W południe jedzą kapuśniak z kwaszonej kapusty i kaszę, wieczorem na kolację znowu kaszę, która pozostała z obiadu. W międzyczasie leżą, śpią, wyglądają przez okna i włóczą się z kąta w kąt. I tak co dnia. Nawet ekssortownik mówi wciąż o tych samych orderach.

Nowych ludzi pawilon nr 6 widuje rzadko. Wariatów nowych doktor od dawna nie przyjmuje już, a amatorów, pragnących zwiedzać domy wariatów, mało jest na tym świecie. Raz na dwa miesiące bywa w pawilonie fryzjer Siemion Łazarycz. W jaki sposób strzyże wariatów i jak Nikita pomaga mu to robić, w jaki popłoch popadają za każdym razem na widok pijanego, uśmiechniętego fryzjera chorzy – opowiadać nie będziemy.

Prócz fryzjera nikt nie zagląda do oficynki. Chorzy są skazani na codzienne oglądanie jedynie Nikity.

Co prawda, niedawno po szpitalu wionęła dziwna wieść.

Puszczono pogłoskę, jakoby doktor zaczął od pewnego czasu odwiedzać pawilon nr 6.

V

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Pawilon szósty
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Karta redakcyjna

Tytuł oryginału: Палата Nº 6

Copyright © 2019, MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania

danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach

publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-518-7

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Zdjęcie na okładce: Ann-Christine Höglund

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek