Patrzący jasno. 25 szkiców o niezbędności czytania poezji - Marian Stala - ebook

Patrzący jasno. 25 szkiców o niezbędności czytania poezji ebook

Stala Marian

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Czytelnicze wybory Stali nie są pogonią za tym, co najnowsze, a w domyśle: poprzez samą swą nowość – najlepsze. Są nieśpiesznym wędrowaniem, nad którym unosi się proporzec wierności, wędrowaniem oznaczającym niejednokrotnie powrót do tych samych, ale coraz inaczej i coraz pełniej rozumianych autorów. Bywał Stala odkrywcą i komentatorem poetów wchodzących na scenę życia literackiego: Bronisława Maja, Jana Polkowskiego, Marcina Świetlickiego czy Artura Szlosarka, z maestrią pisał o dojrzałej i arcydzielnej twórczości Wisławy Szymborskiej i Ryszarda Krynickiego, z pewnością jednak na jego osobistym firmamencie najtrwalej i najjaśniej świecą gwiazdy Adama Mickiewicza, Bolesława Leśmiana i Czesława Miłosza. (…) Zapisany w esejach Mariana Stali sposób myślenia jest zobowiązaniem do skupienia, którego nie może zabraknąć w życiu, jeśli ma ono zostać uznane za pełne.

Ze wstępu Andrzeja Franaszka

Marian Stala to godny sukcesor swoich znakomitych mistrzów: Kazimierza Wyki, Jerzego Kwiatkowskiego i Jana Błońskiego, uczony i krytyk o krystalicznym umyśle, jak nikt inny potrafiący przeniknąć najdelikatniejszą tkankę wiersza, odsłonić wszystkie jego pokłady, ukryte sensy i „światoodczucie” czytanych wnikliwie poetek i poetów. Przez kilka dekad uważnie obserwował ewolucję polskiej poezji, stawiał trafne diagnozy i ustanawiał hierarchie. W redagowanym przez nas wspólnie w latach 90. „NaGłosie” właśnie dzięki jego nieomylnemu słuchowi ukazywały się wiersze – często debiuty – czołowych dzisiaj twórców naszej poezji. Lektura jego tekstów to wielka lekcja skupienia, mądrości i wrażliwości, prawdziwa, jakże rzadka dzisiaj – w czasach chaosu i nadmiaru słów – duchowa przygoda.

Jerzy Illg

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 405

Data ważności licencji: 9/7/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki Olgierd Chmielewski

Na pierwszej stronie okładki Wassily Kandinsky, Sunshine, 1929 / Bridgeman Images

Redaktor inicjujący Jerzy Illg

Redaktorzy prowadzący Mateusz Burzyk Agnieszka Rzonca

Opieka redakcyjna Anna Szulczyńska

Korekta Aleksandra Kiełczykowska

Copyright © by Marian Stala Copyright © for the texts: Jam jest miejsce spotkania. Duch, dusza i ciało w poetyc­kiej antropologii Bolesława Leśmiana; Ekstaza o wschodzie słońca. W kręgu głównych tematów poezji Czesława Miłosza; Tę wodę widzę dokoła. O jednym wierszu Adama Mickiewicza; Stróże świata, obłoki. O jednym wierszu Czesława Miłosza; Użyteczne olśnienia. Na marginesie „Wypisów z ksiąg użytecznych”, by Wydawnic­two Literackie, 2001 Copyright © for the texts: Buchalteria. O jednym wierszu Aleksandra Wata; Przeciw fotografii. O jednym wierszu Zbigniewa Herberta; Jasność nocy. Wokół jednego wiersza Stanisława Barańczaka; Zwykły cud głosu. Notatka o Herbercie czytającym swoje wiersze; Notatka o klęsce; Notatka o krytyce, zapisana zimą 1998 roku; Notatka o nadziei (nie)przynoszonej przez poetów; Kilka myśli o samotności, zapisanych jesienią 1986 roku, by Wydawnictwo Literackie, 2004 Copyright © for the introduction and for the selection by Andrzej Franaszek Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2022

Partner wydania: Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS

ISBN 978-83-240-6602-5

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2022

Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Znak: Monika Lipiec /Woblink

Andrzej Franaszek,Siła Stali

Jedyne życie, życie w końcu odkryte i wyjaśnione,

jedyne więc życie rzeczywiście przeżyte – to literatura.

Marcel Proust

 

Bez zgody na to, co gorzkie, na samotność, na przegraną,

nie ma prawdy pisanego słowa.

Czesław Miłosz

 

Tylko jasność może mnie

zgubić albo ocalić

Adam Zagajewski

1

Rozmyślając o głosie, który dochodzi do nas spośród linii wierszy Ryszarda Krynic­kiego, a przede wszystkim może o samym tym poecie, Marian Stala przywołał niegdyś urywek Boskiej komedii brzmiący tak, jakby wyryto go w marmurze: „wolny, świadomy prawd, patrzący jasno”. W innym ze swoich szkiców cytował Kawafisa, stwierdzającego z mocą, iż „oczy poetów są bardziej przenikliwe”, w jeszcze innym podkreślał moc formuły, jaką Julian Przyboś obdarzył poezję Mirona Białoszewskiego: „widzenie rozświetlające rzeczy”. Te świetliste myśli można dopełnić fragmentem prozy Marcela Prousta:

 

zjawiło się słońce: złocenia jego, umyte przez ulewę, znów rozbłysły na niebie, na drzewach, na ścianach domku, na mokrym jeszcze dachu […]. W sadzawce, której słońce wróciło przejrzystość, dachówki odbijały się różowym marmurkiem, na który nigdy przedtem nie zwróciłem uwagi. I widząc, jak na wodzie i na powierzchni murów blady uśmiech odpowiada uśmiechowi nieba, wykrzyknąłem w zachwycie, potrząsając zwiniętym parasolem: „Hop! hop! hop! hop!”. Ale równocześnie uczułem, że obowiązkiem moim byłoby nie poprzestać na tych bezładnych okrzykach i starać się jaśniej czytać w swoim zachwyceniu.

(przeł. Tadeusz Żeleński-Boy)

 

Zadaniem artysty – odkrywa narrator W poszukiwaniu straconego czasu – jest nie tylko przyjąć epifanijne doświadczenie świata, musi on także „wejrzeć głębiej w naturę swego zachwytu” – jak słowa „voir clair dans le ravissement” tłumaczył Józef Czapski. Czy też, jak rzekł z kolei Jan Błoński: „widzieć jasno w zachwyceniu”. Wielki artysta obejmuje świat okiem, które przemyła łza zachwytu, widzi mocniej, rozumniej, w pełni świadomie.

Wielki artysta, ale także – wielki krytyk.

2

Rekonstruując autoportret ukryty w tomach szkiców Jerzego Kwiatkowskiego, oceniał Stala, iż fundamentem postawy krytyka była „wielka, bezinteresowna miłość do poezji”, a także, iż ten uważny czytelnik, autor choćby rozprawy o wierszach Jarosława Iwaszkiewicza, postrzegał poezję nie jako „fenomen językowy” lub „czysto estetyczny”, ale jako ślad istnienia konkretnego człowieka, obdarzonego darem wyobraźni i języka, człowieka budzącego nasze „zainteresowanie i współczucie”. Temu zaś, kto pisze o poezji, stawiał jako cel nie pogoń za modami obowiązującymi na salonie nauk humanistycznych, lecz wierność: wobec głosu poety, ale także wobec osobistego duchowego rozwoju; jego strategia winna opierać się nie na „dziecinnej ambicji bycia wszędzie pierwszym, lecz na pragnieniu osiągnięcia własnego optimum”.

Gdy przygotowuję ten wstęp do książki jednego z najważniejszych krytyków, jakich dane mi było czytać, natrętnie cisną się mi pod pióro kolejne cytaty z Mariana Stali. Już powyższe linie jeżą się cudzysłowami, grozi mi zamienienie tych paru stron w mozaikę przywołań, ale czuję wyraźnie, że Stala wiele spraw odczuł i wyraził lepiej, niż ja bym potrafił. A także, iż myśląc o swoich poprzednikach, stworzył równocześnie własny wizerunek. Wszak również on podążał śladem rozjaśnionego rozumieniem zachwytu, a nie tej czy innej bałwochwalczo traktowanej metodologii, w jego szkicach nie znajdziemy nazwisk najnowszych teoretyków literatury, za to przywołania Biblii, Simone Weil, Martina Heideggera czy Lwa Szestowa. Nade wszystko zaś pełne skupienia odczytywanie, nie pragnące oparcia w żadnym abstrakcyjnym i totalnym Systemie, dążące do – jak sam Stala nazwał ten wyróżniony moment – „chwil pewności”, do rozpoznań opartych na intuicji i wymykających się „obiektywnemu” uzasadnieniu. Czytelnicze wybory Stali nie są pogonią za tym, co najnowsze, a w domyśle: poprzez samą swą nowość – najlepsze. Są nieśpiesznym wędrowaniem, nad którym unosi się proporzec wierności, wędrowaniem oznaczającym niejednokrotnie powrót do tych samych, ale coraz inaczej i coraz pełniej rozumianych autorów. Bywał Stala odkrywcą i komentatorem poetów wchodzących na scenę życia literac­kiego: Bronisława Maja, Jana Polkowskiego, Marcina Świetlic­kiego czy Artura Szlosarka, z maestrią pisał o dojrzałej i arcydzielnej twórczości Wisławy Szymborskiej i Ryszarda Krynic­kiego, z pewnością jednak na jego osobistym firmamencie najtrwalej i najjaśniej świecą gwiazdy Adama Mic­kiewicza, Bolesława Leśmiana i Czesława Miłosza. Nasz, polski, ale też bodaj żaden inny poetyc­ki kosmos nie gości dziś zjawisk podobnej miary, nie przecinają nieboskłonu komety geniuszy, może dlatego jego uważny obserwator pisze, a przynajmniej drukuje – coraz rzadziej.

W wierszu szukał Stala nie materiału dla akademic­kich zatrudnień, ale – powiem to tyleż patetycznie, co najprościej: strawy duchowej. Rozpoznawał sytuację mówiącego z głębi utworu człowieka, jego – jak lubił pisać – „światoodczucie”, a zarazem poprzez lekturę chciał nie tylko wiedzieć więcej, ale także samemu intensywniej istnieć. Już w jednym z wczesnych esejów wyznawał zatem, że czytanie poezji to dla niego „przygoda duchowa, poszukiwanie momentu olśnienia, w którym świat byłby dany zupełnie, do końca”. Pełnia istnienia osiągana poprzez wiersz nie oznacza przy tym wyłącznie radości z odsłoniętego piękna, uśmiechu nieba odbitego w wodzie sadzawki; z wymiarem fascinans sąsiaduje tremendum, napisał wszak Stala także, iż „zbliżając się do literatury, zbliżamy się do przestrzeni klęski”. Miał na myśli rozczarowanie, jakie artyście zazwyczaj przynosi akt twórczy oraz życie literac­kie, które rani swych uczestników, znaczone jest bowiem nagrobkami porażek i zapomnienia. Ale przede wszystkim podkreślał, że istnienie głębsze, sięgające pod powierzchnię zdarzeń przynieść musi konfrontację „ze złem i bólem tkwiącymi w świecie”.

Umiejscawiał Stala literaturę w przestrzeni etycznej, czego symbolem mogłaby być przywoływana przez krytyka deklaracja Czesława Miłosza: „poezja jest prawda”. Jeszcze częściej odsłaniał jej horyzont metafizyczny, powtarzał inne z wyznań autora Ocalenia, dla którego wiersz to ślad ludzkiej potrzeby „ładu, rytmu, formy”, wartości niezbędnych człowiekowi, gdyż właśnie te „trzy słowa obracamy przeciw chaosowi i nicości”. Jeśli nie aż ratunek przed śmiercią, choć przecież każdy napisany przez Stalę tekst stanowi także utrwalenie egzystencji swego autora, pomaga mu opierać się nicości i nie jest przypadkiem, że krytyk ten prawie zawsze opatruje szkice datą powstania, tworząc w ten sposób kronikę przynajmniej cząstki własnego życia…, a więc jeśli nie ratunek przed śmiercią, to chociaż próba odnalezienia wyższego wymiaru rzeczywistości: tym zdaje się być dla Mariana Stali odczytywanie poezji. Używając słów Jarosława Iwaszkiewicza – „Życiem Innym”.

3

Czytać Stalę to także odbyć rachunek sumienia. O „innym życiu” najczęściej zapominamy, sens jego poszukiwań przesłania nam wielka historia lub skromniejsze polityczne turbulencje, ale też, niestety, uroda egzystencji ułatwionej. Poddajemy się rozedrganiu, które jest syndromem naszej egocentrycznej epoki, gdy co chwila atakujemy innych i atakowani jesteśmy miriadami bodźców, ale też na nowy sposób realizuje odwieczną ludzką ucieczkę od wiedzy o własnej kondycji, którą to ucieczkę Pascal określił mianem „divertissement”. Czyli – jak tłumaczył Boy – „rozrywki”, choć może trafniejszy byłby termin „odwrócenie uwagi”, nieustannie wszak ową uwagę odwracamy od własnej śmiertelności, ranliwości, starości, odwracamy się od cierpienia dotykającego innych, od wszystkiego, co tworzy ciemne, żałobne pasmo egzystencji.

Oczywiste jest, że od tego pasma nie odwracali wzroku bohaterowie Mariana Stali. Uderza mnie natomiast duchowa wolność samego krytyka, który w późnych latach osiemdziesiątych, a więc w epoce – przynajmniej jeśli chodzi o polską perspektywę – ciągle jeszcze bardziej ponurej od naszej teraźniejszości, potrafił pisać porywające eseje o metafizycznym ściegu spajającym dzieło Miłosza. Albo – odwołując się do słów poety: „Jak daleko trzeba by odejść, / aby ten spazmatyczny, wrzaskliwy, dygocący / chaos zobaczyć – z jak daleka – / jako spokojny, czysty, niewzruszony / wzór” – takim oto akapitem domknąć tekst o wierszach Bronisława Maja: „to jest wiersz o sile tego wszystkiego, co zasłania »spokojny, czysty, niewzruszony wzór«. O realnym złu »przejściowej epoki«, któremu Maj daje świadectwo, a które tłumi »spokojne, niezmącone źródło«. Ale to źródło istnieje – mimo wszystko. I poeta – mimo wszystko, albo: dlatego właśnie, iż jest przysłonięte, kieruje się w jego stronę. »Miej jasną duszę dziec­ka i surową mądrość«. Tak”.

Już słowo „tak” zaskakująco wybrzmiewało w skłaniającej do negacji epoce, gdy smok totalitaryzmu siarkowym oddechem kaził powietrze, gdy w kolejne rocznice wprowadzenia stanu wojennego uczestników demonstracji rozpędzano salwami armatek wodnych i łomotem pałek uderzających w twarze i barki, gdy kraj grzązł w błotnistej beznadziei. „Tak” nie oznaczało naiwnego pięknoduchostwa: choć Stala, adiunkt w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, zapewne nie rzucał kamieniami w zomowców, to jego wybory polityczne były jednoznaczne, a wiedza o złu i podłości komunistycznej utopii – pełna; część z ówczesnych tekstów, do dziś imponujących czystością tonu, publikował nawet w pismach podziemnych, ukrywając się pod pseudonimem „Jacek Krzos” – panieńskim nazwiskiem matki. Jeśli mówił „tak”, jeśli powtarzał za Majem gest poszukiwania źródła, to nie lekceważąc zło, ale na przekór owemu złu, objawiającemu się w postaci brutalnej siły milicyjnego kordonu, a zarazem – dyskretniej, podstępniej – zatruwającemu dusze rozpaczą i cynizmem. Czy dziś tamta sytuacja nie powróciła do nas – w kształcie złagodzonym, czasami farsowym, ale zarazem niebezpiecznym, a chwilami – tragicznym? Znów przecież żyjemy w kraju podzielonym, choć linie podziału przebiegają inaczej. Raz jeszcze część z nas czuje bezsilność, kusi nas wewnętrzna albo i prawdziwa emigracja, a gniew, choć usprawiedliwiony, utrudnia osąd, zaciera pamięć o duchowych źródłach. O rzeczywistości wyższej niż ta, którą wyznaczają nazwiska polityków i publicystów.

Może niedostatecznie jasno, ale próbuję powiedzieć, że zapisany w esejach Mariana Stali sposób myślenia jest zobowiązaniem do skupienia, którego nie może zabraknąć w życiu, jeśli ma ono zostać uznane za pełne. A także, iż postawie tej zagraża poddanie się politycznej opresji, a jeszcze bardziej – zniewolenie umysłów przez trywialność „rozrywki”, która nigdy wcześniej w ludzkich dziejach nie miała się tak dobrze. Zbigniew Herbert pisał przed laty o potworze, z którym próbował walczyć Pan Cogito, że choć zsyła on śmierć, to nie sposób dostrzec jego postaci, przebić gadziego korpusu „piórem / argumentem / włócznią”, gdyż przez skrywającą go mgłę przeziera jedynie „migotanie nicości”. Miał na myśli władzę totalitarnego państwa, ale dziś opis ten pasuje doskonale do bezkształtnego a wszechobecnego monstrum, które zmienia nas w ogłupionych konsumentów, zsyła potop postów, seriali, reklam, kusi, by wokół działo się szybciej, krócej, zabawniej. I jak najpłycej.

Już w latach dziewięćdziesiątych Stala zauważał, że rosnąca w siłę filozofia sukcesu bezwzględnie nakazuje, by „być blisko chwili i związanych z nią nastrojów”, by „zwrócić na siebie uwagę”, by „możliwie często pojawiać się w świadomości możliwie dużej liczby osób”. Dekadę później cytował wiersz Wisławy Szymborskiej –

 

Do dzieła Prousta

nie dodają w księgarni pilota,

nie można się przełączyć

na mecz piłki nożnej

albo na kwiz, gdzie do wygrania volvo.

 

Żyjemy dłużej,

ale mniej dokładnie

i krótszymi zdaniami

 

– dopowiadając nie bez goryczy: „tak, to możliwe: już prawie wszyscy żyjemy krótszymi zdaniami”. Chodzi o kompulsywne łaknienie bycia w centrum uwagi, o coraz większe uproszczenie myśli, które wzajem sobie przekazujemy, kiedy to już nawet komunikaty publikowane… na Facebooku mogą wymagać od czytelnika zbyt wiele, ich odbiorca chce bowiem nie kilku zdań, lecz zdjęcia lub filmu. Ale również o natrętny optymizm, manifestowaną radość istnienia, do której jesteśmy przymuszani. Autor Przeszukiwania czasu pisał zatem: „świat jest dziś dla wielu ludzi wyzbyty tragizmu. Czy inaczej: łatwo w nim odnaleźć różne formy ucieczki od tragizmu i przekonanie, że jest on niemożliwy. Ale właśnie owa ucieczka wydaje się czymś bardzo niebezpiecznym”. A to dlatego, że „największym zagrożeniem osoby jest poddanie się obojętności, zgoda na rozmycie wartości, na życie nudne”. Zagubieniu osobowości możemy przynajmniej próbować przeciwstawić gest artysty, który walczy ze zgubnym ułatwieniem, sięga pod powierzchnię: stereotypów, utartych sposobów widzenia świata, hałasu, jaki wytwarza targowisko próżności. Znamiennie powracający w tym szkicu, autor długich zdań, Marcel Proust wskazywał wszak, że

praca artysty polegająca na tym, że stara się on dostrzec pod materią, pod doświadczeniem, pod słowami coś odmiennego, jest czymś akurat odwrotnym do pracy, którą, w każdej minucie, kiedy żyjemy odwróceni od samych siebie, miłość własna, namiętności, inteligencja i przyzwyczajenia wykonują w nas również, gromadząc ponad naszymi prawdziwymi wrażeniami, żeby ukryć je przed nami całkowicie, stosy nomenklatur i cele praktyczne, które zwiemy błędnie życiem.

(przeł. Julian Rogoziński)

 

Kontemplacja, a nie bieg; pogodzenie się z tragizmem egzystencji, a nie ucieczka od niego. Dodajmy jeszcze jedną, budzącą dziś zwykle lęk postawę: przyzwolenie na samotność. „Tout le malheur des hommes vient d’une seule chose qui est de ne pas savoir demeurer au repos dans une chambre” – uważał Pascal. Pozwalając sobie na nieco zbyt dosłowne odczytanie tego zdania, można powiedzieć, iż w rzeczy samej nieustannie wymykamy się z naszych izb, nawet jeśli oznacza to jedynie wędrówki przez sieć internetową. Na głębszym zaś poziomie: nie jesteśmy w stanie pozostać w pobliżu samych siebie, nie umiemy przyjąć samotności – tej prawdziwej, która jest świadomą drogą, a nie niechcianym, choć dzisiaj tak częstym osamotnieniem w tłumie. Artysta – i znów przychodzi na myśl Proust – wybiera samotność albo przynajmniej skupione odosobnienie, o czym przypominają wersy poświęcone Ryszardowi Przybylskiemu, jakie znajdziemy w poemacie Tadeusza Różewicza: „pustelnia brata Ryszarda / położona na wysokościach / czwartego piętra / wykuta jest w stoku Góry Betonowej / za oknem Stepy Akermańskie / tysiące domowych ognisk / zapala się i gaśnie”. Myślę, że również Marian Stala obserwuje dzisiejszą literaturę i nas, jej czytelników – z dobrowolnie przyjętego pustelniczego dystansu. Łatwo mi wyobrazić go sobie w pokoju wyłożonym jeśli nie korkiem, to ciasno zbitymi grzbietami książek, skąd przygląda się wśród nocnej ciszy ognikom innych domostw, sam nawet niegdyś zapisał – określając je skromnym mianem „wiersza do napisania” – takie linijki: „Czasami światła okien / sąsiedniego domu / układają się w znak krzyża // Wiem, że / to nic nie znaczy”. Jeśli zaś porzucę moje próby stworzenia tu – cokolwiek zbyt łatwej – „literatury”, mogę po prostu raz jeszcze zacytować Stalę, wprost broniącego samotności. Jest ona bowiem jego zdaniem wyborem „życia skupionego”, dokonanym przeciw „rozproszeniu w nieustającym przepływie wrażeń”. Wyborem „samego siebie jako osoby, nie zaś jako maski, roli społecznej”. I jeszcze wysiłkiem „ugruntowania własnej egzystencji, znalezienia dla niej punktu oparcia”.

4

Kazimierza Wykę poznał Marian Stala podczas pierwszej w Polsce olimpiady polonistycznej, której to on właśnie, uczeń z prowincjonalnego Tarnobrzega – został laureatem. Niedługo później przyjechał do Krakowa, by zapisać się na studia, spotkany na Rynku krytyk zaproponował, że pomoże mu trafić do Collegium Novum. Podczas krótkiego spaceru profesor zatrzymał się: „A ten gmach – wyciągnął rękę przed siebie – to nasz instytut”. Wtedy to – wspomina autor Chwil pewności – „zobaczyłem po raz pierwszy »Gołębnik«”, a więc – na wszelki wypadek dopowiem – Instytut Filologii Polskiej, w którego murach spędzi Stala więcej niż pół stulecia. Po śmierci Wyki w roku 1975 napisze: „był moim nauczycielem, nauczycielem w tym starym, dziś prawie zapomnianym znaczeniu intelektualnego przewodnika”. Dekadę później przyjdzie mu układać epitafium dla innego z mistrzów: „stojąc pośród żegnających Jerzego Kwiatkowskiego na salwatorskim wzgórzu, przypomniałem sobie, że pierwszy jego tekst czytałem dwadzieścia lat wcześniej, jako piętnastolatek. Jego głos towarzyszył mi w prawie całym świadomym intelektualnie życiu. Słyszę ten głos nadal”.

Cytuję te wspomnienia, myśląc o tak dziś rzadkiej, rwącej się – ciągłości, o następstwie pokoleń, o nici, która stanowi osnowę kultury. Nie przemyka mi nawet przez myśl, bym mógł uznać siebie za spadkobiercę Wyki czy Kwiatkowskiego, pamiętam jednak wyraźnie pierwsze spotkanie z Marianem Stalą podczas odbywających się w „Gołębniku” egzaminów wstępnych na polonistykę, kiedy to, przestraszony maturzysta, zapewniałem go, że w czasie wakacji poznam wszystkie powieści Stanisława Ignacego Witkiewicza – młodzieńcze siły pozwoliły mi sprostać temu zadaniu. Później był Stala czytany w latach dziewięćdziesiątych na łamach „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, pisma „NaGłos”, gdzie jego szkicom towarzyszyło cokolwiek autoironiczne zdjęcie autora: twarz ukryta w dłoniach, nad nimi aureola, bo przecież nie szopa, bujnych włosów. Stala jako zawsze przygotowany, nigdy nie spóźniający się na zajęcia wykładowca, wnoszący do sal przy Gołębiej ciężkie pryzmy książek. Człowiek przygniatającej erudycji i onieśmielającej powagi, ale też – tu i ówdzie przebłyskujących iskier żartu, ironii, nawet filuterności. I jeszcze Stala jako postać literac­ka – bohater felietonów Maja i Pilcha, przy lekturze których pękać ze śmiechu było niewątpliwie łatwiej tym wszystkim, którzy nie byli Marianem Stalą. Już w tym stuleciu – długie lata uważnego, nie zawsze przecież dostatecznie uważnego, obcowania z jego kolejnymi książkami.

Wygłaszając jubileuszową laudację dla Marii Janion, Jerzy Pilch powiedział niegdyś, że skomentowane przez nią dzieła stały się ciekawsze, niż są w rzeczywistości, że krytyczka odnajduje w nich więcej, niż zdołaliby zrozumieć sami tych dzieł autorzy, że „Jaszczur w jej wersji jest książką, o której niezwykłości Balzak nie mógł wiedzieć, Kafka jest dotkliwszy, niż chciał, Kleist przeraźliwszy, niż był”. Pobrzmiewa nuta żartobliwa, ale tak naprawdę służy ona jedynie maskowaniu powagi. Rzeczywiście, wiersz czy powieść odczytane przez wybitnego krytyka odsłaniają więcej, niż sami z nich wyczytujemy, to on czyta je dla nas – mądrzej, dokładniej, potrafi bowiem „widzieć jasno w zachwyceniu”. Również z tego powodu jestem – podobnie jak tysiące studentów krakowskiej polonistyki – dłużnikiem Mariana Stali. I to takim, który nigdy swego długu zwrócić nie zdoła.

5

Jesienią tego roku profesor Stala zakończy pracę na Uniwersytecie Jagiellońskim, być może po raz ostatni zajrzy do „Gołębnika”. Choć niedawno opublikował książkę Fragmenty lunarne, to jego szkice pojawiają się niezwykle rzadko. Zmieniły się oczekiwania redaktorów, a może i większości czytelników, mam zatem przykrą pewność, że gdy otworzę kolejny „Tygodnik Powszechny”, nie znajdę tam recenzji autorstwa Mariana Stali, nawet niedługiej notatki, która pozwoliłaby mi zrozumieć nowy poetyc­ki głos, a zarazem samemu żyć jaśniej. Domknę zatem ten tekst jeszcze jednym cytatem: „obecność krytyka to możliwość podjęcia dialogu z jego myślą. Dlatego są krytycy obecni mimo milczenia”.

Kraków, maj 2022

I

W stronę Lemanu

1

Czytanie poezji to szczególna przygoda duchowa, to poszukiwanie momentu olśnienia, w którym świat byłby dany zupełnie, do końca… W tej myśli ukryte jest wartościujące przekonanie: wiersz tym jest większy, im intensywniejsze wywołuje olśnienie. To zaś sugeruje, iż lektura ma pewien cel ostateczny. Jest nim przedarcie się przez setki książek, fraz, wierszy – do punktu, który w konkretnym (estetycznym, egzystencjalnym, metafizycznym) doświadczeniu stanowi centrum poezji, centrum ujmowania świata w słowo… Do punktu wprowadzającego swoisty ład we wszystko, co było i będzie przeczytane, będącego absolutnym lekturowym odniesieniem.

Zapewne: ta myśl wydać się może trochę naiwna… Istnieje nieskończenie wiele indywidualnych kształtów losu i dróg prowadzących do sensu życia, istnieje wiele wartości wzajem nieporównywalnych – czy można je redukować do jakiegoś hipotetycznego centrum, do kilkunastu fraz, kilkudziesięciu wersów? Odpowiem: te zastrzeżenia są sensowne. Nawet w indywidualnym doświadczeniu poezji istnieć może kilka niezależnych od siebie punktów centralnych. Istotne jest jednak to, że owe punkty niczego nie mają redukować i nie redukują. Przeciwnie: pozwalają widzieć dalej, głębiej, wzbogacają swym blaskiem dziesiątki uboższych poetyc­kich fraz… Dlatego opłaci się trud ich poszukiwa­nia, a myśleniu o nich warto poświęcać nie chwile, lecz – lata.

2

Zapytany o najbardziej intensywną przygodę duchową, wywodzącą się z kręgu polskiej poezji, mógłbym bez wahania wskazać ­kilka arcydzieł słowa. Byłyby wśród nich trzynastozgłoskowce Kochanowskiego, zwrócone do Boga:

 

Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?

Czego za dobrodziejstwa, którym nie masz miary?

 

I byłyby frazy Słowac­kiego, rozpamiętującego sens ludzkiego istnienia i samotności w świecie. Jak w Samuelu Zborowskim:

 

Gdy wyrośniesz na człowieka,

Staną ci sny… jak liczny wróg,

I stworzysz świat… jak tworzy Bóg…

Ale nie świat realnych scen,

Lecz nikły świat – jak ze snu – sen

 

– jak w jednej z pieśni Beniowskiego:

 

Bóg sam wie tylko, jak mi było trudno

Do tego życia, co mi dał, przywyknąć;

Iść co dnia drogą rozpaczy odludną;

Co dnia uczucia rozrzucać, czuć, niknąć.

 

I byłby tam z pewnością któryś z wierszy Norwida, Eliasz Leśmiana i Świat Miłosza…

Przede wszystkim jednak wskazałbym cztery brulionowe wiersze Mic­kiewicza: Snuć miłość, Nad wodą wielką i czystą, Gdy tu mój trup, Polały się łzy me czyste. To właśnie liryki lozańskie, widziane od strony odczuwania świata i mówienia o nim, są dla mnie – jak dla wielu – centralnym punktem „żyjącej historii”, najistotniejszą perspektywą patrzenia na współczesność polskiego słowa.

3

Czy można przekazać własne olśnienie? Pewno nie… choć można je (z konieczności – krótko i prosto) przybliżyć.

Szczególny blask liryków lozańskich wynika być może – to najprostsze z wyjaśnień – z tego, iż one same są zapisami momentów olśnienia, iż mają strukturę „widzenia”, nagłego wewnętrznego odsłonięcia obrazu świata i miejsca w nim konkretnego, czującego i myślącego podmiotu.

W wierszu Polały się łzy jako obraz zjawia się linia dotychczasowej egzystencji przeżywającego, od dzieciństwa po „wiek klęski”. W Gdy tu mój trup cielesne bytowanie podmiotu zostaje gwałtownie przekreślone (jako istnienie „trupa”), a na jego miejscu zjawia się „Piękniejszy kraj niż ten, co w oczach stoi”. W najpiękniejszym ogniwie cyklu nazwane wprost widzenie świata zewnętrznego („Tę wodę widzę dokoła…”) pozwala dotrzeć do istoty rzeczywistości i najgłębszego pierwiastka własnej duszy symbolizowanego przez „wodę wielką i czystą”. Wreszcie – w Snuć miłość momentalne doświadczenie odsłania poprzez sekwencję obrazów fundamentalny nakaz, którego spełnienie buduje (czy: odbudowuje) duchowość i pozwala osiągnąć „moc” jednoczącą ze światem i zbliżającą do Boga…

Momentalność zapisanych w lirykach lozańskich doznań wiąże się z niezwykłą koncentracją (a stąd też: intensywnością) przeżywanych treści. Polały się łzy – to, wedle znakomitej formuły Adama Ważyka, „życie całe […] ujęte w jedną frazę”. Podobnie da się opisać wiersz Snuć miłość: cała ziemska droga człowieka zamknięta zostaje w jednej, zwielokrotnionej czynności – w służbie miłości, która zmienia się w pamiętaną z Boskiej komedii „Miłość, co wprawia w ruch słońce i gwiazdy”… Nad wodą wielką i czystą – istota rzeczywistości zastąpiona zostaje jednym, prostym – choć niewyczerpanym – symbolem…

Dalej: koncentracja przeżywanych treści wzmacnia poczucie wewnętrznej jedności podmiotu, potęguje gest poszukiwania przezeń prawdy o sobie. Liryki lozańskie nazwać można bez przesady poezją tożsamości – tak silnie, tak natrętnie brzmi w nich pytanie o sens jednostkowego istnienia, tak całkowicie przyjmowany jest w nich kształt losu i rzucone przez ten los wyzwanie…

Dopiero tu znajdujemy się w pobliżu spraw naprawdę istotnych: siłą lozańskich wierszy jest powaga i rozległość budowanej przez nie sytuacji duchowej. Jej zasadniczym elementem jest odnalezienie w sobie odwagi szukania i mówienia prawdy, bez żadnego wyraźnego punktu oparcia…

Prawda, odnajdywana i pokazywana w lirykach, zdaje się wyjątkowo wielokształtna, pełna napięć i sprzeczności. Jest tak zwłaszcza wtedy, gdy czytamy je i rozważamy obok siebie, jednopłaszczyznowo. Trochę inaczej brzmi ta prawda, gdy spojrzymy na te wiersze jako na zapis procesu wewnętrznej przemiany. Odwaga szukania prawdy (bycia w prawdzie) okaże się wówczas najpierw odwagą odsłaniania własnej przegranej z losem, odwagą destruowania własnego życia. Odrzucone zostaje dzieciństwo „sielskie, anielskie”, młodość „górna i durna” i „wiek męski, wiek klęski”. Pozostaje egzystencja ogołocona ze wszystkiego, zanurzona w ciszy… Prawda takiego odrzucenia dotychczasowego życia jest dotkliwa i chłodna: nie ma w niej nic z litości nad samym sobą, nie ma nawoływania do współczucia. Łzy „czyste, rzęsiste” wzmacniają tylko dystans wobec przeszłej egzystencji, oczyszczają (i pustoszą) pamięć…

Drugie stadium procesu jest jeszcze boleśniejsze. Dotarcie do prawdy o sobie wiąże się w nim z odwagą odsłaniania własnej nicości. Nicości doczesnej egzystencji, która tylko wydaje się realna: „Gdy tu mój trup pośrodku was zasiada…”. Ten obraz nie jest barokowym konceptem. Jest w nim jakaś nad-słowność burząca zdroworozsądkowe iluzje. Ta prawda bolesna i burząca odsłania jednak perspektywy prawdy innej: ocalającej. Poza trupią rzeczywistością, powiada Mic­kiewicz,

 

Jest u mnie kraj, ojczyzna myśli mojej,

[…]

Piękniejszy kraj niż ten, co w oczach stoi,

[…]

Tam, wpośród prac i trosk, i wśród zabawy,

Uciekam ja. […]

 

Podobna, choć z innej strony pokazywana, perspektywa obecna jest w Nad wodą wielką i czystą. Odkrycie przemijania nie prowadzi tu do zupełnej negacji, odrzucenia świata, który w tym przemijaniu jest zanurzony. To, co zmienne, poddane ruchowi, kieruje tu w stronę zasady rzeczywistości: wiecznie przepływającej i wiecznie trwającej – jak woda. Parafrazując Miłosza: moment wieczny jest tu podjęty (i wyprowadzony) z ruchu…

W końcu zaś: w wierszu Snuć miłość (pojawiającym się tu jako zwieńczenie procesu) nastawienie na prawdę jest zastąpione przez czynienie dobra. Ta czynna prawda, równoważna miłości – jest nie tylko ocalająca, lecz też budująca i wyzwalająca.

Jak widać, liryki lozańskie można przeczytać tak, iż będą one przedstawiały sytuację duchową (drogę ducha) równie rozległą jak w arcydziele Dantego: od pobytu w ziemskim piekle, poprzez czyściec – po horyzont wewnętrznej (auto)-deifikacji – „A w końcu będzie (moc twa) jako moc Stwórcy stworzenia”… Zapewne, można wymyśleć wiele argumentów na rzecz takiego „pozytywnego” (zakładającego możliwość przejścia od stanu wewnętrznej pustki do napełnionego sensem „nowego życia”) odczytania Mickie­wiczowskiego cyklu; nie sposób jednak wykazać, że jest to odczy­tanie konieczne. (To samo dotyczy oczywiście odczytania odwrotnego: od pełni do pustki). Nie zmniejsza to siły i rozległości budowanej przez Mic­kiewicza sytuacji duchowej. Raczej: zwiększa jej dramatyczność. Droga ducha pozostaje wiecznie otwarta, prawda o sobie i świecie – trwa jako nieustanne zadanie…

4

Wraz z sytuacją duchową, dramatyczną, zmuszającą do samookreślenia, olśniewa w lozańskich wierszach coś jeszcze: pejzaż ewokowany przez wiersz Nad wodą wielką i czystą… Ten pejzaż wykreowany jest jednym gestem wyobraźni, kreślącej linie poziomo i pionowo:

 

Nad wodą wielką i czystą

Stały rzędami opoki

– i zdaje się zarazem czymś zupełnie od wyobraźni niezależnym, istniejącym poza nią. Jest abstrakcyjny, zgeometryzowany, zbudowany kilkoma kreskami – lecz także bardzo konkretny, masywny, czerpiący swą jednostkowość z niepowtarzalności podmiotowego przeżycia, z samej tożsamości podmiotu. Jest wewnętrzny i zewnętrzny, prosty i tajemniczy… Skąd ta wieloznaczność? Być może: z niesłychanie rzadkiej umiejętności dostrzegania w jednostkowym – symbolicznego i archetypicznego.

Mic­kiewicz stworzył swą „wodę wielką i czystą” przez transpozycję konkretnego, nad-lemańskiego pejzażu. Sądzę tak nie dlatego, iż jego wiersz powstał w Lozannie, i nie dlatego, iż pisał do kogoś z przyjaciół: „Okno mam z mego pokoju na jezioro Leman”… Sądzę tak dlatego, iż autor Pana Tadeusza miał niezwykłe poczucie realności (więc też konkretności i jednostkowości) i wyżej stawiał to, co istnieje, od tego, co tylko wymyślone. A zatem: pisząc, widział Leman, lecz starał się nie tyle opisać go – jak to uczynił przed nim Krasiński – ile uchwycić w pejzażu to, co najmocniej nasycone autentycznym istnieniem. Takie spojrzenie przyniosło szczególny rezultat: to, co najważniejsze, znalazło się na granicy widzialnego, dało się określić tylko poprzez jakości zarazem zmysłowe i symboliczne – jako „woda wielka i czysta”. W ten sposób nad-lemański pejzaż zachował swą przedmiotową tożsamość – i przekroczył ją… odsłaniając się w momencie olśnienia (przedłużanym w akcie kontemplacji) jako wewnętrzny pejzaż, związany z duchową sytuacją poszukiwania tego, co pewne, co może ugruntować egzystencję pozbawioną podstaw w materialnym, dostępnym zmysłom świecie…

I takim właśnie szczególnym miejscem są wody Lemanu dla każdego, kto trafi na wiersz Mic­kiewicza. Miejscem nie tak istotnym dla zbiorowej wyobraźni jak Mic­kiewiczowska Litwa, polski raj, ale pobudzającym do szczególnego i głębokiego namysłu nad światem. Bez brzegów Lemanu, bez wyobraźniowych powrotów do nich – nie byłoby ważnego (egzystencjalnego i metafizycznego) tonu polskiej poezji…

5

Interpretatorzy liryków lozańskich (myślę zwłaszcza o Marianie Maciejewskim, autorze najgłębszego do nich komentarza) wskazywali kilkakrotnie na ślady ich obecności we współczesnej polskiej poezji, szczególną przy tym uwagę poświęcając twórczości Miłosza. Zdaje się jednak, że lista tych, u których znaleźć można echa „lozańskiej rzeczy”, znacznie się w ciągu ostatnich dziesięcioleci rozszerzyła…

Są wśród nich poeci wielu pokoleń i różnych orientacji myślowych. Zapewne też – różna jest poetyc­ka i myślowa waga, funkcja i ton tych nawiązań. Nie mówiąc o stopniu ich rozpoznawalności…

Jedne odwołują się do egzystencjalnej tonacji liryków, do odczucia klęski i spustoszenia. Tak jest choćby we wstrząsającej Buchalterii Aleksandra Wata – w której woda wielka i czysta przybiera postać „czarnych wód”:

 

Płaciłem. Za wszystko. Ciałem i duszą moją.

[…] I płynąc pod czarnym sklepieniem

i śledząc odbicie, na czarnych wodach, przewoźnika,

jego wysiłków, tak regularnych, rozmachu czarnych wioseł,

myślę ze ściskiem serca o bólach, które mnie jeszcze czekają.

 

Inne – są dalekim echem metafizycznej problematyki cyklu Mic­kiewicza. Jak piękna i niepokojąca Przystań Adama Ważyka, kontemplująca poprzez fenomen odbicia w „niezamąconej wodzie” problem tożsamości nie podmiotu jednak – lecz przedmiotu:

 

Niezamącona woda u przystani

czarnym grzebieniem odtwarza dziób statku

Tu każda rzecz przyznaje się do siebie

wysoki brzeg na nim zmurszałe mury

żelazna brama ogrodu zamknięta

i pałająca na samotnym krzewie

różowa róża rozkwitła tożsamość.

 

I jeszcze: są wśród tych wierszy takie, w których Mickiewiczowskie motywy i sytuacje pojawiają się wprost – jak u Bronisława Maja:

 

[…] już nikt nie może

mnie dotknąć, zranić, ocalić. Nikt

nigdy, nikomu. Unoś mnie, wodo

wielka, z tej ciemności i pustki

w pustkę i ciemność.

 

I są wiersze inne, w których nawiązania są ukryte, dalekie. (Tak można by odczytywać motywy „przezroczystości” i „bieli” w poezji Jana Polkowskiego, który zresztą napisał kiedyś wiersz bezpośrednio rozważający toposy lozańskiej poezji). Wszystkie te wiersze raz jeszcze potwierdzają, utrwalają sformułowany poprzednio domysł: nad-lemańskie olśnienia Mic­kiewicza istnieją nie tylko w pamięci czytelników, lecz także w wyobraźni wciąż nowych poetów. Myślenie o lozańskich lirykach jest więc także sposobem rozumienia i porządkowania współczesnej nam poezji…

Styczeń 1988