Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Data ważności licencji: 5/29/2031
Tak zatytułował swój wiersz któregoś mroźnego dnia stycznia 1843 roku Seba Smith, zainspirowany wydarzeniami opisanymi na łamach „The New York Observer”. Otóż pewna młoda dama, której poeta nadał imię Charlotte, wybierała się otwartymi saniami na bal noworoczny. Miała na sobie szalenie modną, jedwabną, lecz, niestety, przewiewną suknię, której za nic nie chciała okryć pledem mimo próśb zatroskanych rodziców. Jechała wszak z kawalerem, którego chciała olśnić strojem i dekoltem. Mróz był siarczysty, a sanie pędziły po śniegu. Nie zajechali daleko, a lekkomyślne dziewczę już trzęsło się z zimna, pragnąc jednak uniknąć blamażu, utrzymywało, że jest mu całkiem ciepło. Spóźnić się na pierwszy taniec – ależ wstyd! Zajechawszy na miejsce, młodzieniec zeskoczył z sań i wyciągnął dłoń ku dziewczynie. Piękna Charlotte nie odpowiedziała. Była martwa, martwa jak kamień, sztywna i blada. Była trupem, który jechał na bal.
Wędrowni pieśniarze, w szalenie wówczas popularnych tak zwanych minstrel shows, szybko podchwycili makabryczną rymowankę i wkrótce w całych Stanach nucono folkową balladę o Frozen Charlotte. Nic więc dziwnego, że importowane wówczas masowo z Niemiec lalki o sztywnych bladobiałych, niczym nieokrytych nagich ciałkach z porcelany, z czerwonymi (z zimna!) polikami zostały nazwane na cześć nieszczęsnej Charlotte. Próżnej młodej kobiety, która odrzuciła radę matki, by ubrać się cieplej, i w konsekwencji zamarzła na śmierć. Taki podarunek od dziewiętnastowiecznych amerykańskich rodziców z pewnością bawiąc, uczył. Skuteczność przestrogi wzmacniała niska cena, a za kilka centów więcej można było dokupić blaszaną trumienkę, gdyby któreś z dzieci zapragnęło swojej trupiej laleczce wyprawić pogrzeb.
Ci osobliwi wiktorianie! Wielu z nich, nie zważając na możliwą utratę zębów przez swoje pociechy, upychało porcelanowe zwłoki lalek nawet w świąteczne ciasta – na szczęście. Pamiętaj o śmierci, próżności unikaj – jedząc deser w XIX wieku.
My, kolekcjonerzy, wprost zajadamy się takimi samouzupełniającymi się historiami. Ale ta o Frozen Charlotte jest akurat nieprawdziwa.
Lalki oczywiście istniały, ale nie łączono ich w epoce wiktoriańskiej z upiorną historią młodej dziewczyny. Od lat czterdziestych XIX wieku niemieccy producenci zabawek zalewali świat zachodni lalkami kąpielowymi (niem. Badepuppen). Miały one postawę stojącą, były uformowane z jednego kawałka biskwitu lub porcelany, puste w środku i nieszkliwione po tylnej stronie, tak by mogły dryfować na wodzie i dotrzymywać towarzystwa dzieciom w kąpieli. Pozbawione ubrań i akcesoriów, peruk czy osobno montowanych oczu i zębów, były prostszymi w produkcji i tańszymi wersjami strojnych lal porcelanowych, które wcześniej miały aparycję raczej młodych dam niż dziewczynek. Wkrótce produkowano już lalki w wielu wysokościach, od 2 do 40 centymetrów, choć znakomita większość z nich, z racji tego, że te mniejsze rozmiary były figurkami pełnymi, a nie pustymi w środku, raczej tonęła, niż unosiła się na wodzie. Mimo to wciąż nadawały się do zabawy i kolekcjonowania. Ten tani i szybko zbywalny towar eksportowano poza granice Niemiec w milionach sztuk rocznie, a nowinkę zabawkarską zaczęto określać w krajach anglosaskich mianem penny dolls – od jednego pensa, którego należało zapłacić za pozbawioną malatury, najmniejszą lalkę.
Drugim faktem jest artykuł w „The New York Observer” z 8 lutego 1840 roku. Na pierwszej stronie, w dziale religijnym, umieszczono moralizatorską anegdotę, którą już znamy. Zawierała dosadny opis i przerażające szczegóły, choć martwa dziewczyna była jeszcze anonimowa. W ciągu roku makabreska pojawiała się w kolejnych wersjach i następnych gazetach, trafiła nawet na łamy prasy brytyjskiej i stała się najpopularniejszym ogólnoświatowym fake newsem tamtej dekady. W 1941 roku amerykańska pisarka i orędowniczka praw kobiet Elizabeth Oakes Smith opublikowała wiersz na podstawie tej historii, w którym para bohaterów zyskała imiona Charlotte i Charlie. Najwyraźniej utwór nie znalazł wielu odbiorców, bo dwa lata później wydrukowano go ponownie, tym razem w „The Rover” pod nazwiskiem Seby Smitha, który był wydawcą magazynu i mężem Elizabeth. Wiersz wkrótce, choć nie wiadomo kiedy dokładnie i przez kogo, przeistoczył się w folkową balladę, znaną do dziś pod tytułem Young Charlotte (Młoda Charlotte), a Seba Smith został zapamiętany jako autor słowa scrumptious („pyszny”), modnego wśród wiktoriańskich dziewcząt w wieku szkolnym, ale także jako ten, który przywłaszczył sobie wiersz żony.
Ani w tej zmyślonej historii o próżnej dziewczynie, ani w wierszu państwa Smith nie pojawiła się żadna lalka i nie będzie z tym kojarzona przez kolejnych sto lat. Szybciej pojawi się w cieście, dosłownie. W latach trzydziestych XX wieku właściciel sieci piekarni w Nowym Orleanie, Donald Entringer, chcąc wypromować swoje wyroby, szukał czegoś, czym można by zastąpić mało atrakcyjne fasolkę lub orzech zapiekane w cieście na uroczystość Trzech Króli. Tradycja umieszczania czegoś w świątecznym wypieku sięgała rzymskich Saturnaliów i rozkwitła ponownie w XV wieku we Francji, gdzie zaczęto chować w plackach ziarno bobu (fr. fève), a szczęśliwiec, wylosowawszy kawałek z niespodzianką, stawał się królem lub królową i miał prawo nosić koronę przez cały karnawał. Na dworze francuskim o fève walczyły głównie damy dworu, bo nagrodą było spełnienie dowolnego życzenia przez samego króla. Dopiero Ludwik XIV, na starość popadłszy w bigoterię, zakazał tego zwyczaju. Później bób coraz częściej bywał zastępowany figurkami, głównie Dzieciątka Jezus, a fèves stały sięatrakcyjnymi gadżetami, chętnie włączanymi w mieszczańskie kolekcje przez „fevofilów”, jak sami o sobie mówią amatorzy tych drobiazgów. Trudno z całą pewnością stwierdzić, czy w Stanach Zjednoczonych zwyczaj umieszczania figurki w cieście był rozpowszechniony w XIX stuleciu, ale ziarna fasoli lub orzecha pekan zawiniętych w złotą folię – już tak. Dopiero w XX wieku, za sprawą wspomnianego nowoorleańskiego piekarza, który kupił od obwoźnego handlarza staroci worek przestarzałych porcelanowych laleczek i umieścił je w swoich king cakes, narodził się nowy zwyczaj. Wkrótce Entringer zamienił lalki na tańsze, plastikowe bobasy, które konsumentom skojarzyły się szybko z Dzieciątkiem, a inne piekarnie ukradły mu pomysł i wszyscy w Nowym Orleanie zachłystywali się plastikiem od 6 stycznia aż do tłustego czwartku. W wywiadzie udzielonym pod koniec życia Entringer przyznał jednak, że w jego ciastach nigdy nie chodziło o Jezusa. „Dlaczego wybraliśmy akurat takie figurki? Nie mam pojęcia. Były urocze, a przypadek sprawił, że te błyskotki przedstawiały akurat dziecko” – wspominał. Lalki, już jako Frozen Charlotte, powróciły w latach dziewięćdziesiątych w innej piekarni jako hołd złożony pierwszym oryginalnym dodatkom do królewskiego ciasta z Nowego Orleanu.
Ale to nie jest jedyne ciasto, o którym należy tu wspomnieć. Charlotte russe to deser zupełnie inny, zarówno w smaku, jak i w proweniencji, a jednak znów majaczy w tle nieruchoma postać lalki. Legenda głosi, że recepturę tego ciasta bez pieczenia, opartą na połączeniu biszkoptowych kocich języczków i kremu bawarskiego, opracował Marie-Antoine Carême, szef kuchni Aleksandra I, a nazwa powstała na cześć szwagierki cara, księżniczki Charlotte. Nie wchodząc w meandry cukiernictwa, dość wspomnieć, że dzięki upowszechnieniu skrzyń z lodem w kuchniach bogatych mieszczan w kolejnym wieku zimne desery i leguminy wszelkiej maści coraz częściej uprzyjemniały podwieczorki. W okresie świetności penny dolls cymesy podawane na zimno zaczęto nazywać cold charlotte albo po prostu frozen charlotte. Nie wiem, czy warto zakładać, że i w tę galaretowatą słodką masę z uporem upychano figurki w apotropeicznym, umoralniającym bądź jakimkolwiek innym celu – nie trafiłam na żaden dowód. Jedynym pewnym narzędziem, które zmiksuje raz na zawsze fikcyjną anegdotę, balladę, tanią zabawkę i ciasto w intrygującą bajaderę, będzie nic innego, jak ułomna pamięć zbiorowa podlana odrobiną kanciarstwa. Nade wszystko odpowiedzialni za ten ahistoryczny ulepiec są, rzecz jasna, kolekcjonerzy i handlarze starzyzną, jedni z drugimi na wieki połączeni w nienawistnym uścisku.
Otóż pierwsze wzmianki o lalkach Frozen Charlotte pojawiły się w prasie amerykańskiej dopiero w latach czterdziestych XX wieku. W tonie sensacji wypowiadali się o przeraźliwym znaczeniu laleczek zarówno kolekcjonerzy zabawek, jak i historycy epoki wiktoriańskiej. Brak dowodów źródłowych nie był tu hamulcem – romantyczna wizja poprzedniego stulecia właśnie wzbierała ponad brzegi naukowej przyzwoitości. Ostatecznie minęło już wystarczająco dużo czasu, by rzeczy niegdyś nieistotne, a nawet brutalnie zepchnięte przez awangardę do roli pariasa, znów zaczęły fascynować. Kolekcjonerstwo, na tej samej fali, stało się masowym hobby w Stanach Zjednoczonych. A kolekcjonerstwo lubi osobliwości, rzeczy-jedyne-w-swoim-rodzaju, poszukiwaniem unikatów się żywi i nawet jeśli zamiast nich dostaje produkt masowy, niech chociaż wyjątkowa będzie jego historia. Nic to, że spreparowana. Przecież nie wszystko, co ludzkość wyprodukowała, się wyróżnia, frapuje i prowokuje do włączenia w zbiór. Jest tak tylko w wypadku rzeczy, które w stosunku do przedmiotów im podobnych są zaskakujące i osobliwe, dziwaczne lub rzadkie. Te własności nie przysługują jednak rzeczom samym w sobie, lecz są zawdzięczane raczej znaczeniom, które im nadamy. Jak słusznie zauważa Manfred Sommer w książce Zbieranie. Próba filozoficznego ujęcia, „osobliwe jest to, co oddzielamy od innych rzeczy; kuriozalne jest to, co budzi naszą ciekawość, rzadkie jest to, co rzadko spotykamy”.Kryterium unikatu wpływa na cenę rynkową. Powstało i powstaje nadal wiele legend, które opierają się jedynie na fantazjach kolekcjonerów i/lub pragnieniach sprzedawców, by zwiększyć wartość swoich towarów.
W ten sposób zbudowało się powszechne przekonanie, że wiktorianie skojarzyli lalki z opowieścią o zamarzniętej dziewczynie, a nawet że stworzyli je z tego powodu – zabawkom w tej podwójnej legendzie nadano funkcję dydaktyczną, której świadome były także dzieci bawiące się reprezentacjami martwego ciała Charlotte, a może bardziej dosadnie: bawiące się w śmierć. Jakże łatwo było dać się uwieść tej dziwacznej narracji! To samograj, kolekcjonerska dykteryjka, w której wszystkie osobliwe fragmenty składają się w morał z dreszczykiem, który swego czasu uwiódł także mnie. Współcześnie jeszcze chętniej akceptujemy te wyjaśnienia, ponieważ pasują one do naszej romantycznej wizji społeczeństwa ery wiktoriańskiej, owładniętego obsesją na punkcie moralności i śmierci. Kojarzenie śnieżnobiałych porcelanowych lalek o nieruchomych członkach ciała (choć archeolodzy w śmietniskach znajdują także wersje szkliwione na czarno!) z trupem może mieć jeszcze jeden powód: antropomorfizm martwego przedmiotu niemal automatycznie wzbudza niepokój, a nawet odrazę. Dokładnie tak samo, jak martwe ciało powoduje on dyskomfort, który prowadzi nas wprost do doliny niesamowitości (ang. uncanny valley). Lalka, jako materialny artefakt, nie dość, że z definicji jest nośnikiem obrazu człowieka, to pod względem funkcjonalnym charakteryzuje się animizacją. Jak trafnie ujmuje to Radosław Muniak w Efekcie lalki, pełni ona przede wszystkim funkcję uobecniającą – reprezentuje człowieka w różnorakich fikcjach kulturowych, a dzięki projekcji (albo zabawie) umożliwia mu symboliczną transgresję i uczestnictwo w czymś niedostępnym. Stąd lalka zawsze może być czymś więcej niż tylko zabawką – staje się przedmiotem mającym aurę, obiektem niesamowitym, przy którym czujemy się nieswojo. Łatwo jest stracić na chwilę poczucie własnej swoistości, doznać przerażającej obcości w kontakcie z lalką (niekoniecznie Chucky) – wielu, w tym mnie, wystarczy ledwie spojrzeć na hiperrealistyczne, jak żywe, choć martwe (?), lalki do złudzenia przypominające niemowlęta (typu reborn), by wskoczyć na główkę w dolinę niesamowitości. O egzemplarzach z wbudowanym mechanizmem imitującym bicie serca nawet nie chcę myśleć.
Jednak to, co jednych odpycha, innych przyciąga, a kolekcjonerzy, wiecznie głodni dziwactw, chętnie karmią siebie i swoje gabloty oszustwem. Zresztą ten peleton mistyfikacji rozpoczęli właśnie kolekcjonerzy (i archeolodzy, i muzealnicy, i historycy) ery wiktoriańskiej. Nienasyceni prawdziwymi, głównie starożytnymi wówczas, odkryciami, pasjami tworzyli kolejne fałszerstwa – dla zysku, ale i sławy. Wypomnę tu berlińskiemu Staremu Muzeum choćby tych 1700 „moabickich terakot”, które w 1872 roku – cztery lata po odkryciu steli Meszy z zapisem biblijnych wersów za pomocą alfabetu paleohebrajskiego – tak ochoczo zakupiło. Sprzedawcą był skromny handlarz antyków Mojżesz Szapira, który chwilę wcześniej zlecił wykonanie obiektów fałszerzowi z Jerozolimy. Właściwie zmyślił całą cywilizację i jej dorobek, bo wówczas o starożytnym ludzie Moabitów wiadomo było właściwie tyle, ile można wyczytać ze Starego Testamentu i ze steli Meszy, której tekst miał potwierdzać prawdziwość faktów biblijnych. Ale jak ładnie to zmyślił! Całe zastawy naczyń, tysiące figurek, każda inna, niektóre zupełnie groteskowe, z monstrualnymi genitaliami i dziwnymi obiektami przyczepionymi do głów, przypominające bardziej ufoludki niż ludzi. Handlarz w swojej fantazji skonstruował precyzyjnie cały alternatywny świat. Przepyszna historia, lepsza nawet niż fałszerstwa Hana van Meegerena, tyle że bardziej tragiczna w skutkach.
Falsyfikaty szybko zdemaskowano, ale nie powstrzymało to pomysłowości Szapiry, bo dziesięć lat później zaproponował światu sensacyjne zwoje z fragmentami Księgi Powtórzonego Prawa, z zapisem, dla odmiany, jedenastu przykazań. Ostatnie brzmiało: „Nie nienawidź brata swego” (nawet wtedy, gdy wciska ci kit). Świat naukowy kłócił się o ich prawdziwość przez rok, podczas gdy rękopisy przechodziły z kolekcjonerskich rąk do rąk. Ostatecznie uznano je za kolejny wymysł Szapiry, co wkrótce doprowadziło go do samobójstwa – przez strzał w głowę. Nie wiadomo, do której kolekcji ostatecznie trafiły zwoje, figurki uległy rozproszeniu, ale stelę Meszy uznano za jedno z ważniejszych odkryć XIX wieku, choć zarówno pod względem lingwistycznym, jak i okoliczności jej odkrycia, wiele wskazuje na to, że także jest fałszerstwem. Na pewno miał z tym wiele wspólnego Salīm al-Qārī, który był zaufanym wysłannikiem francuskich archeologów, a jego misja polegała na pozyskaniu tego zabytku, zanim dokonają tego Niemcy lub Anglicy. Tak się składa, że ten sam al-Qārī chwilę później stał się autorem moabickich figurek i wspólnikiem Szapiry, który również mógł mieć związek z powstaniem steli Meszy. Z pewnością nie są to fakty wygodne dla kustoszy paryskiego Luwru, w którym stela jest eksponowana jako jeden z ważniejszych zabytków starożytnych.
Akurat nie trafiła mi się żadna pseudomoabitika, żebym mogła się przekonać o fałszerskim kunszcie lub jego braku, ale posiadam dwie unikatowe odbitki albuminowe w formacie gabinetowym, wykonane w berlińskim zakładzie fotograficznym Hermanna Joopa. Na zdjęciach uwieczniono figurkę z przodu oraz z tyłu i bez wątpienia jest to jedna z moabickich podróbek Szapiry. Postać o wysokości około 60 centymetrów, jak wskazuje umieszczona obok niej linijka, jest płaska z tyłu i pokryta inskrypcjami. W sylwetce widzę silne inspiracje wszystkim, co archaiczne, oraz tajemniczą mumią znaną jako syrena z Fidżi: niedorzeczny syreni ogon zamiast stóp, rozdziawione szeroko usta, wyraz twarzy bolesny, ciało ledwie zarysowane. Czy to wygląda starożytnie? Na fotografii w sepii wszystko wygląda staro, do niczego nie można się przyczepić. Z tyłu każdego zdjęcia odręcznie zapisano: „Prezent od dr Jacobi, 31 października 1899”. Znajduję Louisa Jacobiego, który pasuje do czasu, miejsca i zainteresowań – archeologa, który może właśnie się pozbywał wątpliwej kolekcji. Właścicielem figurek mógł być też zupełnie ktoś inny, ale pisanie legend zawsze jest przyjemne. To one przecież sprawiły, że w XX wieku te wszystkie ordynarne atrapy stały się niezwykle pożądane przez kolekcjonerów i niemal równie drogie, jak autentyczne zabytki starożytne.
Do masowo produkowanych lalek dla dzieci nie trzeba było w XIX wieku dopisywać legend, bo i bez tego sprzedawały się doskonale. Rzeczywiście w ówczesnych gazetach, czasopismach i książkach często pojawia się fraza Frozen Charlotte, ale zawsze odnosi się do deseru, czasem do ballady, a nigdy do lalki. Nawet te współcześnie fabrykowane zestawy miniaturowych lalek zamkniętych w trumienkach, do kupienia na portalach eBay lub Etsy i podsycające ponurą atmosferę wokół Charlotte (w tym wypadku raczej fake niż frozen), wydają się niewinną igraszką, uroczym asamblażem historii. Ach, przecież to, czego wszyscy pragniemy, to historie. To one sprzedają się najlepiej, szczególnie te nieprawdziwe.
Z samą materią bywa różnie. Można by się zastanawiać, dlaczego akurat ta forma, białej figurki z byle jak odmalowaną buzią, jest tak chętnie nabywana nieprzerwanie od 180 lat. Może dlatego, że po prostu jest urocza? Małe rzeczy są milutkie, bo kojarzą nam się z dzieciństwem i wzbudzają w nas naturalną potrzebę opieki, co w psychologii, za sprawą Konrada Lorenza, utrwaliło się jako koncepcja Kindchenschema (schematu dziecięcego), a rozwinięte zostało w ostatnich latach w tak zwanej psychologii kawaii, która sugeruje, że widok miniaturek – obojętnie, czy żywych, czy nieożywionych – wyzwala w mózgu oksytocynę i dopaminę. Posiadanie słodkich drobiazgów, dotykanie ich i patrzenie na nie jest zatem ponad wszystko kwestią przyjemności. A kolekcjonerstwo to nienasycenie, wieczna pogoń za rozkoszą, straszliwy hedonizm! Czy wiesz, jak miła w dotyku jest Frozen Charlotte? Po raz pierwszy miałam te lalki w dłoniach w wieku ośmiu lat. I wbrew sugestiom niektórych złośliwców, nie wykopywałam ich z dziecięcych grobów, ale spomiędzy, cóż, kartofli.
Obtłuki: fragmenty lalek znalezionych w ziemi, ok. 1870–1910
„Trup jedzie na bal”: M. Sommer, Zbieranie. Próba filozoficznego ujęcia, przeł. J. Merecki, Warszawa 2003, s. 54.
Redakcja: Aleksandra Czyż
Opieka redakcyjna: Ewa Ślusarczyk
Korekta: Marcin Grabski
Projekt graficzny i zdjęcia: Przemek Dębowski
Książkę złożono krojem Mauritius autorstwa Georga Trumpa
Copyright for the Text by Kora Tea Kowalska, 2024
Copyright for this Edition by Wydawnictwo Karakter, 2024
ISBN 978-83-68059-40-3
207. publikacja wydawnictwa Karakter
Część tekstów w niniejszej książce powstała dzięki Stypendium Kulturalnemu Miasta Gdańska otrzymanemu przez autorkę w 2021 roku.
Wydawnictwo Karakter
ul. Grabowskiego 13/1, 31-126 Kraków
karakter.pl
Zapraszamy instytucje, organizacje oraz biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami. Dodatkowe informacje dostępne pod adresem [email protected] oraz pod numerem telefonu 511 630 317
Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniana i wykorzystywana wyłącznie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji bez uprzedniej wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.