Paraliż - Steve Liebich - ebook + książka

Paraliż ebook

Steve Liebich

3,1

Opis

Jak wielkie będzie zaskoczenie waszyngtońskiej policji, gdy pewnego dnia otrzyma telefon od tajemniczego Lekarza, który zapewni, że chce uzdrowić cały organizm państwa. A potem ruszy lawina zbrodni.

William King, wykładowca mikrobiologii na Arizona State University, wiedzie spokojne i ugruntowane życie. Budząc się tego dnia, nie wie jeszcze, że czeka go walka o przetrwanie i bitwa, której wynik ma zaważyć o całej przyszłości Stanów Zjednoczonych. Czy w starciu dwóch światów, dwóch wizji i dwóch idei jest miejsce na dwóch zwycięzców? Ile jest w stanie poświęcić człowiek w imię tego, co kocha? Jak daleko zamierza przesunąć granice okrucieństwa? Gdzie kończy się moralność, a zaczyna szaleńcze obłąkanie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (8 ocen)
1
2
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Paraliż

Steve Liebich

Published by Wydawnictwo Internetowe, 2020.

This is a work of fiction. Similarities to real people, places, or events are entirely coincidental.

PARALIŻ

First edition. May 13, 2020.

Copyright © 2020 Steve Liebich.

ISBN: 978-8395773204

Written by Steve Liebich.

10 9 8 7 6 5 4 3 2 1

Spis treści

Title Page

Copyright Page

Podziękowania

Dla Czytelnika

Prolog

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XII

Rozdział XIII

Rozdział XIV

Rozdział XV

Rozdział XVI

Rozdział XVII

Rozdział XVIII

Rozdział XIX

Rozdział XX

Rozdział XXI

Rozdział XXII

Rozdział XXIII

Rozdział XXIII

Rozdział XXIV

Rozdział XXV

Rozdział XXVI

Rozdział XXVII

Rozdział XXVIII

Rozdział XXIX

Rozdział XXX

Rozdział XXXI

Rozdział XXXII

Rozdział XXXIII

Rozdział XXXIV

Rozdział XXXV

Rozdział XXXVI

Rozdział XXXVII

Rozdział XXXVIII

Rozdział XXXIX

Rozdział XL

Rozdział XLI

Rozdział XLII

Rozdział XLIII

Rozdział XLIV

Rozdział XLV

Rozdział XLVI

Rozdział XLVII

Rozdział XLVIII

Rozdział XLIX

Rozdział L

Rozdział LI

Rozdział LII

Rozdział LIII

Rozdział LIV

Rozdział LV

Rozdział LVI

Rozdział LVII

Rozdział LVIII

Rozdział LIX

Rozdział LX

Rozdział LXI

Rozdział LXII

Rozdział LXIII

Rozdział LXIV

Rozdział LXV

Rozdział LXVI

Rozdział LXVII

Rozdział LXVIII

Rozdział LXIX

Epilog

Podziękowania (Paraliż):

Podziękowania

Mojej mamie – najdroższej kobiecie w moim życiu, najwspanialszemu rodzicowi na świecie i tej, która poświęciła swoje życie dla swoich dzieci – nie istnieje cudowniejszy cud. Za to pozostanę Ci dozgonnie wdzięczny. Kocham Cię, mamo! I dziękuję Ci... za wszystko.

Mojej siostrze – drugiej najważniejszej kobiecie w moim życiu, bratniej (siostrzanej) duszy, przewodnikowi po krętych ścieżkach złego świata i dobrotliwemu sercu. Po prostu Tobie, siostro. Kocham Cię!

Tym, którzy są wśród mnie ciałem i tym, którzy trwają przy mnie myślą (energią) i duszą. Bez wsparcia drugiego człowieka nie byłbym tym, kim jestem.

Dla Czytelnika

Drogi Czytelniku!

Minęły dokładnie 4 lata od publikacji mojego debiutu, Paraliżu. Liczba znaków tej książki nie starczyłaby, aby opisać wydarzenia, miejsca i ludzi, którzy ukształtowali mnie i podarowali niezwykłą przygodę, jaką jest życie. Jestem dumny, że postanowiłeś zakupić ten utwór i umilić sobie (mam nadzieję!) parę chwil, które od tej chwili staną się częścią Twojego życia. To wspaniałe wynagrodzenie pośród wszystkich możliwych: stać się częścią dziedzictwa drugiego człowieka i uczestniczyć w jego podboju świata.

Zaczęło się od Paraliżu, lecz nie na tej książce moja kariera autorska się zakończy. To początek, który trwał niezwykle długo, ale cóż to za początek! Uczymy się i kształtujemy całe nasze życie, a każde osiągnięcie i porażka, każda walka i wymiana ognia, każdy wzlot i upadek – one czynią nas lepszymi ludźmi, którymi uczymy się być aż po kres naszych dni. Carol Rowan, główny antagonista w tej książce, mógłby być każdym z nas i to czyni go tak uniwersalnym, jak i przerażającym. Skrywamy tyle samo dobra, co zła, i to od nas zależy, na którą stronę przechyli się szala. Im bardziej stajemy się ludźmi, tym częściej wybieramy drogi zmierzające ku dobru, gdyż być człowiekiem winno brzmieć dumnie. Niestety, nie zawsze tak się dzieje i o tym także jest ten utwór.

Paraliż 2.0 (jak sam go nazywam) rozpoczyna nową epokę w moim życiu. Nie tylko jest to pierwsza książka, którą wydaje moje wydawnictwo, ale jest to także moja pierwsza książka w ogóle; niby taka sama, a jednak całkiem inna. Każda jej następczyni poruszać będzie tematy podobne do tych zawartych w Paraliżu, ale to Paraliż jest tak bardzo wyjątkowy, ponieważ to w nim zawarłem mą pierwszą cząstkę artystycznego humanizmu. Mam nadzieję, że jesteś, mój drogi Czytelniku, tak samo jak ja podekscytowany rozpoczęciem tej podróży w nieznane.

I pamiętaj, że nie ma niczego droższego w życiu niż Miłość pisana wielką literą. To ona czeka na końcu ścieżki bycia człowiekiem.

„...Umrzeć”

Za co warto:

Za chwałę, by nigdy nie zgasła

Za wczoraj, bo dzisiaj nie zastąpi

Za słowa, bo z nich wiersze i hasła

Za wiedzę, gdy mądry jej dostąpi

Za pokój – wojna zbyt głośna

Za ideę, by dobro zrodziła

Za muzykę – matka doniosła

Za naturę, by żyć pozwoliła

Za co trzeba:

Za Miłość – niech lśni diament koronny

Za przyjaźń – niech skała cud rodzi

Za rodzinę – Miłości dowód potomny

Za braci – by człowiek im nie szkodził

Za Ciebie warto, za Ciebie trzeba

Dla Ciebie ze szczytu dotknę ja nieba

Pamiętaj, że jesteś wszytkim powodem

Wiecznym nieba słońca mego wschodem

––––––––

NIEPOKONANI

Na barykadzie marzeń

Moich i Twoich

Rozpalić ogień zdarzeń

Świata i swoich

Solą posypać rany

Czuć ból tragedii

Sens znaleźć w bredni

Trwać niepokonanym!

Rozpleść warkocze rozpaczy

Ujrzeć w tafli odbicie

Modlić się, by nikt nie zobaczył

Jak przemija twe życie

Niemo krzyczeć na rozstajach

Wznieść żałoby pustki lament

Nago stać, gdy inni w strojach

Wśród tandety lśnić jak diament

Tu zdecyduj, co wybierzesz

Sam chcesz być czy z nami

Bo my wszyscy chcemy stać się

Niepokonani!

Inspirowane utworem Niepokonani zespołu Perfect z albumu Geny.

Prolog

Drzwi się otworzyły. Poruszał się spokojnie, rytmicznym krokiem zbliżając się do celu. W jednej ręce trzymał neseser z czarnej połyskującej skóry. Delikatne światło jarzeniówek wbudowanych w ściany wąskiego korytarza odbijało się od neseseru. Druga ręka trzymała mocno pistolet, argentyńską kopię colta M1911. Każdy kolejny krok był wyważony, poprzedzony spokojnym wdechem, druga noga i wydech. Za kolejnymi drzwiami jakieś zamazane postacie krzątały się po pomieszczeniu, przenosząc rzeczy z jednego biurka na drugie.

Jego celem byli oni. Wysocy, słabo zbudowani mężczyźni, obydwaj w okularach w czarnych oprawkach. Wyglądali jak bliźniacy, choć w istocie nimi nie byli. Nawet kuloodporna wyciszająca szyba nie stanowiła przeszkody do osiągnięcia celu. Korytarz się skracał, już tylko kilka kroków dzieliło Rowana od drzwi.

Wreszcie przystanął i nacisnął przycisk intercomu.

– Dobry wieczór, panowie. Jestem, tak jak obiecałem.

Wszyscy przerwali pracę. Uśmiechnęli się do przystojnego jegomościa stojącego za drzwiami. Jeden z nich, brat bliźniak, poprawił wygnieciony biały kitel, zamknął wirówkę i otworzył drzwi.

– Niezmiernie się cieszymy, że się pan zjawił. Nawet teraz nie potrafimy wyrazić naszej wdzięczności wobec pańskiego gestu.

Rowan, rękę trzymającą colta chowając wciąż za plecami, udał szczere wzruszenie.

– To ja jestem wdzięczny. Robota, jaką odwaliliście, nie pójdzie na marne.

– Tego jesteśmy pewni – potwierdził naukowiec, przyglądając się schowanej ręce.

Rowan położył neseser na jeden ze stołów. Otworzył go. Wnętrze było puste; wyjątek stanowiła miękka gąbka zdolna do odkształcenia.

– Gdzie jest ten cud? – zapytał Rowan, rozglądając się po laboratorium.

– Już panu pokazuję – brat bliźniak skinął na drugiego, nieco chudszego.

Tamten odstawił probówkę z czerwonym płynem i z pośpiechem podbiegł do czegoś, co wyglądało jak ogromny zamrażalnik. Rzeczywiście, po wpisaniu szyfru kodującego zamek strzyknął, zapadka odsunęła się z cichym kliknięciem i otworzyła się jedna z małych szufladek, a z jej środka buchnęła lodowata para.

– Zapas lodu na całą wieczność – zażartował Rowan, dostrzegając nerwowe spojrzenia naukowca na jego rękę schowaną za plecami.

Drugi z bliźniaków powoli wyjął miniaturowe pudełeczko, które przypominało pudełko zapałek ze szlachetnej stali. Ostrożnie położył pudełeczko na stole z neseserem.

– Na samym początku mieliśmy problem z enzymami restrykcyjnymi, ale się udało.

– Sklasyfikowaliście? – zapytał naukowca Rowan.

– Ani nie sklasyfikowaliśmy, ani nie zarchiwizowaliśmy. Nie rozumiem tylko dlaczego.

Rowan posłał w kierunku stojących przed nim dwóch naukowców klasyczny ojcowski uśmiech.

– Panie Clark, panie Thompson, przysłużyliście się sprawie. Będę wam za to dozgonnie wdzięczny.

Wyciągnął rękę z coltem i strzelił obydwu mężczyznom w głowę. Trzech pozostałych naukowców stanęło w bezruchu. Zanim zdążyli cokolwiek zrobić lub pomyśleć, kule przeszyły im mózgi, wychodząc z tyłu czaszki. Rowan schował colta do neseseru, a do oddzielnej przegródki włożył małe metalowe pudełeczko. Upewnił się, że nikogo więcej nie było w środku. Miał szczęście – to jedyne laboratorium w całym kompleksie bez kamer monitoringu. Los po długim czasie uśmiechnął się do niego.

Usłyszał coś. Odwrócił się. Ciało Clarka dygotało nieznacznie. Z jego ust wypływała wąska strużka jasnoczerwonej krwi. Usta mężczyzny poruszały się, chcąc wymówić sensowne zdanie. Zamiast tego, z jego krtani dobywał się jedynie niewyraźny chrzęst. Rowan wyciągnął ciepłego colta i wymierzył po raz drugi w głowę naukowca. Pociągnął za spust, a pocisk, wypuszczony z tak bliskiej odległości, niemal rozsadził mu czaszkę.

Rowan chwycił neseser, zamknął za sobą drzwi i ruszył drogą powrotną przez korytarz. Jarzeniówki świeciły tym samym słabym blaskiem.

Rozdział I

Lampka zapaliła się na biurku. Rząd takich samych lampek po lewej i prawej stronie przywodził na myśl skojarzenie z czytelnią biblioteki. Różnica była jedna: na półkach, zamiast książek, stały setki kilometrów policyjnych akt. Posegregowane lub nie, walały się dosłownie wszędzie. Po dwudziestej ruch nieco zelżał, zostało tylko koło dwudziestu policjantów ślęczących nad stosami papierkowej roboty. Nikt nie przychodził z zażaleniem, donosem czy wścibskimi plotkami już od dobrych dwóch godzin. Żadnego cywila na tym poświęconym przez gliny terenie. Cywil, którego nie ma, to dobry cywil. Słońce rzucało długie cienie, a jego migocząca poświata wyraźnie chowała się za horyzontem. Z trzeciego piętra od strony południowej widok ten był jasny i wyraźny, zwłaszcza gdy zestawiło się go z dusznym, przyćmionym pomieszczeniem na komisariacie policji.

Na ścianie nośnej, pośrodku sali, wisiały monitory wyświetlające obrazy z kamer z okolicy komisariatu. 10th st NW nie była główną ulicą Waszyngtonu, ale za to niezwykle spokojną. Samochody przejeżdżały z tym samym natężeniem co w innych częściach miasta, ale minimalny poziom zamieszek, rozrób, włamań i innych uwzględnianych przez kodeks karny spraw, działał łagodząco na nerwy pracujących w okolicy policjantów.

Theodor Milton z papierosem w ustach, rozmiękłym od śliny, wpatrywał się w przechodniów widocznych na ekranach monitoringu. W takich chwilach jak ta cieszył się z wykonywanego zawodu. Rodzice starali się wyperswadować mu tak poroniony pomysł jak pójście do szkoły policyjnej. Brak perspektyw na awans, na porządną dziewczynę, dobre zarobki... jakiekolwiek zarobki – to jedne z częściej podawanych argumentów. Co do zarobków może mieli rację, ale co do reszty nie. Jestem komendantem po dziesięciu latach harówy, a to niezły wynik. Nie mam żony, ale co miesiąc mam nową dupę. One lecą na odznakę – dobrze o tym wiedział. Gdy tak zastanawiał się nad swoim losem, jeden z obrazów na ekranie zaśnieżył. Znowu grzebią w tej elektrowni – pomyślał. Po kilku sekundach śnieżenie objęło pół ekranu wiszącego po lewej. Zaciekawiło to pozostałych policjantów. Nagle zaśnieżyło wszystkie pięć ekranów.

Milton wstał od biurka i podszedł bliżej. W tej samej chwili zgasły wszystkie światła. Komputery się wyłączyły, lampki zgasiły, wentylatory przestały filtrować powietrze.

– Co się dzieje?! – krzyknął Milton.

– To pewnie te generatory – odpowiedział mu ktoś z rogu sali.

– Słyszałem o robotach w okolicy elektrowni – zasugerował Wilkinson; Milton poznał go po głosie.

Światła ponownie się zapaliły. Komputery wznowiły pracę. Ekrany jednak wciąż śnieżyły.

– Co do... – Milton nie zdążył dokończyć. Przerwał mu głos dobywający się z głośników.

– Przepraszam za chwilowe nieudogodnienia. Musiałem panów zaniepokoić tym działaniem. Pragnę zapewnić, że wszystko zostało już znormalizowane.

Milton nie wyglądał na człowieka, który uważał, że wszystko zostało znormalizowane. Wyglądał na człowieka, któremu właśnie przerwano, gdy prowadził jakieś poważne rozważania. Obrócił głowę i spojrzał na Howera, czarnoskórego policjanta, którego znał najdłużej.

– Co się, do licha, dzieje?! Słyszy nas?

– Nie – odrzekł Hower. – To zwykłe głośniki od intercomu. Nie mają funkcji odbiorczej.

– Jeżeli panowie pozwolą, chciałbym zaprotestować. Otóż, mylicie się, panowie. Słyszę panów głośno i wyraźnie.

Milton i Hower patrzyli na siebie w osłupieniu. Tym razem odezwał się Wilkinson:

– Kim jesteś, do cholery?

– Przepraszam, zapomniałem się przedstawić. Nazywam się Carol Rowan, ale chcę, abyście nazywali mnie Lekarzem.

Hower chwycił kartkę i długopis. Napisał coś szybko i podał kartkę Wilkinsonowi. Widniały na niej tylko dwa słowa: Wezwij negocjatora. Wilkinson kiwnął głową na znak, że zrozumiał i cicho wyszedł z sali. Jednocześnie na wszystkich ekranach, również ekranach komputerów, pojawiła się twarz mężczyzny. Miał długi orli nos, cienkie usta, których niemal brakowało, i duże piwne oczy. Cały ten cyrk przypominał wideokonferencję z ważną osobistością.

Policjanci wpatrywali się w twarz Rowana jak w straszydło ze strychu. Nie wiedzieli, czego się spodziewać. Obawiali się, że najgorszego. Clay, młody policjant z kozią bródką, zapytał nieznajomego na ekranie:

– Powiedziałeś, że mamy nazywać cię Lekarzem. Co leczysz?

– Chorobę najgorszą z najgorszych. Nowotwór.

– Jesteś zatem onkologiem? – zaryzykował Milton.

– Swoiście pojętym onkologiem. Jestem specjalistą od spraw beznadziejnych. Leczę raka toczącego ten organizm. Organizm zwany Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Przybyłem z misją. Chcę uleczyć ten kraj i jego mieszkańców. Usunąć guz.

*

WILKINSON PRZESKAKIWAŁ po kilka schodków naraz. Przebiegł przez korytarz, doszedł do hallu i rzucił się na telefon. Obok wisiała kartka z najważniejszymi numerami. Wybrał jeden z nich i odczekał chwilę ze słuchawką przy uchu.

– Federalne Biuro Śledcze Waszyngtonu – usłyszał piskliwy głosik kobiety.

– Fitzgerald Wilkinson z komisariatu przy Dziesiątej. Przyślijcie negocjatora. Mamy na linii psychopatę. – Wszystkie te słowa niemal wypluł, dławiąc się własnym językiem.

– Mogę poznać szczegóły?

– Przestań pieprzyć i przyślij kogoś! – ryknął Wilkinson, opluwając śliną kartkę z numerami.

Kobieta z piskliwym głosikiem w centrali przełączyła go na inną linię. Tym razem odezwał się jakiś facet.

– Agent Drake Willis, FBI. Słucham.

– Wilkinson przy Dziesiątej. Potrzebujemy negocjatora, sprawa może być gorąca.

– Za dwadzieścia minut. Do tego czasu postarajcie się go ugłaskać, rozumiesz?

*

– O JAKIM GUZIE MÓWISZ? – Milton poczuł w klatce niepokojące kołatanie. Nienawidził tego.

Nie dostał odpowiedzi od razu. Rowan przemówił po jakichś dziesięciu sekundach:

– O was, o nich i o tym wszystkim. O całym tym syfie, który wy nazywacie narodem. Narodem śmieci. Narodem gówna, który śmierdzi na odległość kilku tysięcy kilometrów. O tym guzie mówię.

Na twarzy Rowana pojawił się wyraz gniewu, który starał się opanować na początku rozmowy. W głębi duszy wiedział, że mu się nie uda. Nastał czas wyłożenia wszystkich kart na stół.

– Czego od nas oczekujesz? – zadał pytanie Hower.

– Pomocy. Obywatele Stanów Zjednoczonych muszą poznać prawdę. Wy również. Potrzebuję was, by rozpocząć moją grę. Nie przygotowałem jej dla was. Nie, jest ona stworzona dla kogoś innego. Moje dzieło ujrzy wreszcie światło dzienne. Dzieło nowego porządku przez destrukcję. To pewnego rodzaju wojna wymierzona przeciwko wam. Gdy zostanie narzucona nam wojna, jedyną alternatywą jest zastosowanie wszystkich możliwych środków, by doprowadzić ją do szybkiego końca. To są słowa generała Douglasa McArthura. Ja pozwalam wam zastosować wszystkie środki. Pozostawiam to w waszej gestii.

Ten człowiek irytował Miltona. Policjant miał ogromną ochotę uderzyć go w twarz i zamknąć mu jadaczkę. Niestety, był zmuszony do słuchania tego liberalnego paplania. Było jednak w tej twarzy coś, co nie dawało Miltonowi spokoju. Jakiś cień czystej, nieposkromionej nienawiści i prostego obrzydzenia. Mężczyzna, który każe nazywać siebie Lekarzem, nie żartował. Każde jego słowo brzmiało tak jasno, jak jasno świeciło tego dnia słońce. Chciał buntu, chaosu, zasiać szczyptę paniki i wprowadzić stan podwyższonej gotowości. Wzbudzić w obywatelach lęk. Z Miltonem się udało. Zaczął się bać jak małe dziecko, które zbiło ulubiony wazon mamy. Lękał się planów tego wariata.

Hower nie spuszczał Rowana z oczu. Przyglądał mu się dokładnie, obserwując każdą jego zmarszczkę i kąt zwarcia brwi. Odczuwał pierwotny strach. Tak jak przewidywał to Rowan. Najpierw chaos, potem działanie, na końcu paraliż.

– Czego od nas oczekujesz? – przerwał ciszę Hower.

– Sprowadźcie na komisariat dwie osoby. Pierwsza to William King, doktor mikrobiologii z Arizona State University; mieszka w Phoenix. Druga to Sophie Harris, specjalistka od terroryzmu z CIA. Mieszka tutaj, w Waszyngtonie. Macie czas do jutra do dwunastej w południe. To wtedy rozpocznie się gra. Pan Wilkinson wezwał agentów z FBI, którzy za chwilę się tutaj pojawią. Muszę powoli kończyć. Nie chcę jednak, żebyście pomyśleli, że żartuję.

– Nikt tak nie myśli – zapewnił Rowana Milton.

– Zrozumcie mnie, panowie, muszę mieć pewność. Zwracam się teraz do pana Claya.

Oczy wszystkich skupiły się na młodym policjancie z kozią bródką i krótko przystrzyżonymi włosami.

– Pańska żona ma na imię Claire, czy tak?

Clay nie wiedział, co zrobić i skąd ten psychol wiedział o Claire, ale odruchowo skinął głową.

– Właśnie teraz wraz z koleżanką ogląda przedstawienie w Ford Theatre. Miejsce 17, rząd F. Jej koleżanka Sindy zajmuje obecnie miejsce 18. Od dobrych pięciu minut cieszą się obserwowaniem świetnej gry aktorskiej trupy teatralnej z Denver. Niestety, przedstawienie musi zostać zakończone nieco wcześniej.

Wszyscy zamilkli. Rowan obrócił się w fotelu i zaczął pisać na klawiaturze komputera. Po chwili skierował głowę z powrotem w kierunku obiektywu kamery.

– Przykro mi. Muszę zadbać o każdy szczegół. Włącznie z waszym posłuszeństwem.

Na ekranach zmienił się obraz. Zniknęła twarz Rowana, a zamiast niej pojawił się widok pełnej ludzi sali teatru. Kamera w teatrze zrobiła zbliżenie i ukazała się zafrapowana twarz Claire. Jej oczy śledziły każdy ruch na scenie. Sindy siedziała obok niej – ładna brunetka z długimi włosami. Claire miała blond włosy zaczesane do tyłu i niesamowicie zielone oczy. Była młodą, śliczną kobietą.

Clay położył rękę na ekranie. Chciał dotknąć żony, przekazać jej telepatycznie myśl, żeby uciekała, ale był bezsilny. Po policzku spłynęła mu łza. Serce biło jak oszalałe. Nie potrafił skupić myśli, błądził tylko po zakamarkach swego umysłu, starając się zrozumieć.

– Czas się pożegnać, panie Clay – obraz Claire nie zniknął, za to głos Rowana był nadal słyszalny.

– Nie! – Clay zawył żałośnie. Spojrzał na Miltona.

Ten tylko stał i patrzył to na niego, to na jego żonę. Psychol nie żartował. Pieprzony sukinsyn nie żartował! Przykro mi, synu – pomyślał, patrząc na młodego policjanta z ambicjami. W jego oczach, odkąd się pojawił, zawsze widział tę iskrę. Teraz zgasła, a oczy Claya stały się puste.

– Teraz kończę rozmowę z panami. Do usłyszenia jutro. Życzę miłego wieczoru.

Nastała głucha cisza. Clay płakał jak dziecko, przyklejony do ekranu na ścianie. Wołał Claire, ale ona go nie słyszała. Śmiała się delikatnie, ukazując swój prawdziwy kobiecy wdzięk. Coś ważnego zdarzyło się na scenie, ponieważ wszyscy zaczęli gromko klaskać. Claire również. I w tym właśnie momencie doszło do eksplozji.

*

FALA UDERZENIOWA NATARŁA na przejeżdżające samochody i zmiotła je jak zabawki. Wszystkie szyby w oknach rozprysły się na miliardy drobnych kawałeczków. Potężna eksplozja wstrząsnęła ziemią, aż kurz i pył uliczny wzniosły się na wysokość kilku metrów. Kilkoro przechodniów uderzyło głowami w sąsiednie budynki. Płomienie wydobywały się zewsząd. Zapaliły wszystko wokół siebie. Drzewa i krzewy stanęły w piekielnym ogniu. Część dachu zawaliła się i spadła na palących się w środku ludzi. Po chwili reszta budynku rozsypała się jak domek z kart i nie zostało nic prócz ton gruzu i popiołu. To było ostatnie przedstawienie w Ford Theatre. Sprzedało się pięćset trzydzieści siedem biletów. Żaden z ich nabywców nie wrócił już do domu.

Rozdział II

Przed komisariatem zatrzymały się trzy samochody na rządowych rejestracjach. Duże czarne fordy z przyciemnionymi szybami. Wysiadło z nich dziesięciu mężczyzn ubranych w dopasowane czarne garnitury. Dwóch z nich wyglądało jak kopie Terminatorów, z czarnymi okularami i tym wszechwładczym wyrazem twarzy. Stali na przedzie małej grupy i dyktowali polecenia pozostałym. Dwóch niższych rangą agentów FBI zostało na zewnątrz komisariatu, reszta wspięła się po schodach i zniknęła wewnątrz budynku.

W wejściu przywitał ich Wilkinson, podając rękę dwóm Terminatorom. Jeden z nich wyjął legitymację rządową i pokazał ją policjantowi.

– Agent Drake Willis, to ze mną rozmawiałeś.

Chociaż Wilkinson był starszy od Willisa, to agent FBI traktował go z góry, niczym nauczyciel ucznia, który wciąż popełnia masę błędów. Wilkinson zdawał sobie sprawę, że nawet nie ma co się starać, by tamten okazał mu szacunek. Stanie na podium było wpisane w pracę śledczego, podobnie jak czarne okulary i garnitury z najwyższej półki.

– Zaprowadzę was na górę – zaproponował Wilkinson. Agenci zlekceważyli jego słowa i ruszyli przodem, zostawiając marnego glinę za plecami. Widocznie znali drogę i nie potrzebowali kierownika wycieczki.

Zastali przykry widok. Clay klęczał na podłodze z przyłożonymi do twarzy rękoma i szlochał jak dziecko. Kilku kolegów stało przy nim, starając się zrobić cokolwiek, by go pocieszyć. Milton zapisywał coś na kartce, krzyczał na podwładnych, rzucał rozkazy, po prostu starał się zapanować nad sytuacją. Ekrany na ścianach znów wyświetlały obraz z kamer, a z głośników nie dochodził żaden dźwięk. Gdyby nie śmierć kilku setek ludzi tuż za rogiem, można by rzec, że wszystko toczyło się swoim rytmem. Dzień jak co dzień.

– Jesteście w końcu! – zawołał do gości Hower. – Macie pojęcie, co się stało?!

– Uważa pan, że nie jesteśmy świadomi wybuchu w Ford Theater i że przyjeżdżalibyśmy tutaj niepoinformowani? Uważa nas pan za nieudaczników?

Tymi dwoma zdaniami agent Willis wyrysował niewidzialną granicę między nim a resztą tej niedorobionej szarej masy. Tak nazywał każdego policjanta w Waszyngtonie i na świecie.

– Nie, wcale tak nie uważam – Hower nie zamierzał dać się zgnieść jak robak. – Właśnie przed chwilą zginęła żona naszego przyjaciela, a jakiś psychol kazał nam na to patrzeć.

– Nazywam się Drake Willis, będę koordynował działania na tym komisariacie. To jest Anthony Cane, negocjator. – Wskazał na agenta stojącego obok niego, terminatora w okularach.

– Musicie powiedzieć mi wszystko, co wiecie – rzekł Cane.

Hower spojrzał dyskretnie na Miltona. On tutaj rządził. Milton wziął do ręki wygniecioną kartkę papieru, na której zdążył zapisać najważniejsze informacje.

– Theodor Milton, komendant – przedstawił się i przeszedł do rzeczy: – Facet, który się z nami skontaktował, włamał się do wewnętrznej sieci kamer i jakimś cudem zamienił zwykły głośnik w stację nadawczą. Słyszał każde nasze słowo. Nazywa się Carol Rowan, choć chciał być nazywany Lekarzem. Pieprzył bzdety o demolce w naszym kraju. Gość szczerze nienawidzi Stanów Zjednoczonych. Jutro o dwunastej ma się z nami skontaktować. Kazał sprowadzić do tego czasu dwie osoby: Williama Kinga i Sophie Harris.

– Powiedział, dlaczego? – zapytał Cane.

– Tak – przytaknął Milton. – Powiedział, że przygotował dla nich grę. Nie mam pojęcia, o co chodzi. Zanim się rozłączył, pokazał obraz z Ford Theater. Sukinsyn znał żonę Claya i kazał patrzeć na to, jak cały budynek wylatuje w powietrze.

– Pokazał twarz?

– To jest najdziwniejsze. Tak, pokazał twarz. Jeden z komputerów skopiował obraz i umieścił w pliku na dysku.

– Pokażcie.

Willis, Cane i Milton stanęli przy jednym z komputerów. Milton zaczął klikać po klawiaturze, przesuwać myszką i odnalazł plik ze zdjęciem Rowana.

– Adams! – Willis zawołał młodego agenta w okularach, tym razem optycznych, a nie przeciwsłonecznych. – To nasz informatyk. Pomoże nam w odszukaniu tego gnoja. Adams – odwrócił się do chłopaka – sprawdź bazy danych: FBI, CIA, Interpolu, KGB, wszystko. Pokazał twarz.

– Tym trudniej będzie go złapać – stwierdził Adams. – Jest pewny siebie, nie boi się. Nawet jeżeli znajdę go w bazie, to zapewne mamy do czynienia z profesjonalistą. Sieć to bagno, w którym centymetr pod powierzchnią nie znajdzie się nawet kilkutonowej ciężarówki.

– Płacą ci za to, żebyś robił, co do ciebie należy. Gadanie zostaw innym. – Willis nie akceptował pesymizmu. To był człowiek sukcesu, nie porażki.

Adams zrobił posępną minę i usiadł przed komputerem. Wyjął z torby gumową klawiaturę i podłączył ją do jednostki centralnej. Po chwili wyciągnął dwa laptopy i urządzenie, którego przeznaczenie znał tylko on sam.

– Panowie – odezwał się Willis – do roboty. – Pozostali agenci rozproszyli się, zajmując wolne miejsca i wyjmując najróżniejszy sprzęt. – Panie Milton, Rowan powiedział, kim są te dwie osoby?

– Tak. King jest mikrobiologiem z ASU, mieszka w Phoenix. Sophie Harris to spec od terroryzmu z CIA, jest stąd.

– Rozumiem – mina Willisa nie zdradzała niczego. Musiał być idealnym partnerem do gry w pokera. – Soper, sprowadź ich tutaj. Mają być przed dwunastą. – Napisał nazwiska i profesje na małej karteczce i podał ją Soperowi. – Migiem!

Milton wyglądał nieco niewyraźnie.

– Z całym szacunkiem, ale do Phoenix jest ponad trzy tysiące kilometrów! Wliczając w to korki...

– Panie Milton – Willis nie miał ochoty na tłumaczenia – my nie jesteśmy biurem podróży, korzystającym z tanich linii autobusowych. Proszę zająć się swoją robotą. Aha, jeszcze jedno. Nikt, ale to nikt nie ma prawa opuścić tego pomieszczenia bez mojej wyraźnej aprobaty, czy się rozumiemy?

– Nie mam chyba wyjścia, co? – Milton miał dosyć tego ważniaka. A jednak popełnił życiowy błąd. Mógł zostać agentem FBI. Rodzice mieli rację.

*

GAPIE GROMADZILI SIĘ wokół taśm policyjnych, przyglądając się pracy policji i straży pożarnej. Z każdą minutą malały szanse na znalezienie żywych pod kilkoma warstwami cegieł i betonu. Wyciągnięto już ponad sto ciał, a karetki nie nadążały z ich wywożeniem. Zamknięto pół ulicy, lokatorom pobliskich mieszkań kazano zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i wywieziono ich do szpitali lub na komisariaty policji, by ich przesłuchać. Z każdej strony nadjeżdżały wozy policyjne, ściągnięto strażaków z ośmiu różnych jednostek. Taka sytuacja to idealna pożywka dla mediów. Dziennikarze zachowywali się niczym szczury zwabione wonią świeżej krwi, starając przedrzeć się przez tłumy na sam przód. Przemawiali do mikrofonów, część kręciła materiał, część nadawała na żywo, żurnaliści prasowi przemawiali do rekorderów, robili notatki. Panował harmider, a sceneria przypominała tę, jaka pozostaje po przejściu huraganu. Po niebie latały śmigłowce: jedne należały do stacji telewizyjnych, drugie do policji. Rodziny ofiar przepychały się do przodu, uderzały innych łokciami, byle tylko dowiedzieć się, czy ich dziecko, żona, mąż żyją. W powietrzu latały skrawki papieru, a popiół przykrył wszystko i wszystkich. Przypominało to tragiczny zimowy ogród w środku miasta, gdzie wrzaski i płacz ludzi mieszały się w jeden przerażający dźwięk, tłumiony okrzykami z megafonów i wirnikami śmigłowców. Ten dzień był jednym z najtragiczniejszych w historii miasta Waszyngton.

Rozdział III

Aromatyczny zapach kawy rozchodził się po całym budynku. Na ścianach wisiały portrety prezydentów, kongresmanów, ważnych osobistości ze świata polityki. Dwa żyrandole z kwarcu i porcelany oświetlały drogę wysokiemu, przystojnemu mężczyźnie. Ubrany był w stary garnitur, jeszcze z pierwszego roku. Nigdy nie przepadał za eleganckim stylem ubierania się. Preferował luźny strój. To bardziej do niego pasowało. Tego ranka był niewyspany, w nocy nie mógł zasnąć, dręczyły go koszmary. Następna noc będzie lepsza – obiecywał sobie. Tego typu obietnice nie były rzadkością; prawdę mówiąc jego problem ze spaniem był chroniczny. Był już u kilku lekarzy – od każdego wychodził z inną diagnozą i innym przepisanym lekiem. Ostatecznie zrezygnował z łażenia po konowałach, od jednego gabinetu do drugiego. Da sobie radę sam. Przecież był asystentem samego kongresmana.

Usłyszał dwa głosy, przyciszone, prowadzące rozmowę. Nie zdziwiło go to, w końcu kongresman Seal przeprowadzał setki rozmów dziennie. Nie zamierzał mu przeszkadzać. Wszedł do swojego gabineciku i rozłożył pocztę, segregując od najważniejszej po najmniej ważną – większość stanowiły pogróżki od elektoratu. Rozmowa za drzwiami Seala wydała się głośniejsza niż zwykle. Ktoś rozgorączkowanym głosem wykrzykiwał wyzwiska i oceniając po tonie, najwyraźniej nie zamierzał przestawać, rozkręcał się. Zaniepokoiło go to.

Wstał i wziął ze sobą pocztę, by mieć pretekst. Zanim jednak zapukał w dębowe drzwi gabinetu Seala, w połowie drogi zatrzymał rękę. Usłyszał bowiem słowo, które go zaniepokoiło. Bił się z myślami: otworzyć czy nie, zapukać czy nie. W pewnym momencie otworzył szerzej oczy na dźwięk swojego imienia. Oddech mu przyspieszył. Nie znosił, kiedy nie wiedział, co zrobić. Bił się z myślami, ale to podświadomość była górą. Kazała mu odłożyć pocztę, wrócić do gabinetu, zamknąć drzwi i siedzieć cicho. To wszak nie było w jego stylu. I tu rozsądek przegrywał z czystą ciekowością, która jednak zwyciężyła. Nie zapukał. Nacisnął na pozłacaną klamkę i otworzył drzwi.

*

OBUDZIŁ SIĘ SPOCONY, dygotał na całym ciele. Po raz kolejny przyśnił mu się ten poranek dnia pamiętnego. Za każdym razem, kiedy kładł się do łóżka, walczył sam ze sobą, obiecywał sobie, że już nie pozwoli wedrzeć się do swej jaźni przykrym wspomnieniom. Za każdym razem przegrywał.

Doktor William King zsunął nogi z materaca i poruszał palcami u stóp. Tylko w ten sposób mógł się uspokoić. Wstał i poszedł do łazienki. Było krótko po pierwszej w nocy, ale Williamowi odechciało się spać. Zmoczył w umywalce twarz zimną wodą i spojrzał na siebie w lustrze. Kasztanowe włosy, błękitne oczy (prawe oko ciemniejsze od drugiego), wydatne kości policzkowe. Znajomi porównywali go z Melem Gibsonem, ulubionym aktorem Williama, i nie mylili się. Gdyby postawić ich obok siebie, trudno byłoby dostrzec różnice, prócz tej, iż William był młodszy. Mrugnął porozumiewawczo jednym okiem w swoją stronę i wyszedł z łazienki. Zanim zdążył skierować się do kuchni, zadzwonił telefon na szafce nocnej. Zapalił lampkę nocną i odebrał połączenie.

– Tak?

– William, przepraszam, jeśli cię obudziłam.

– Emily, to ty? – miała dziwny głos, jakby stało się coś poważnego.

– Jesteśmy parą od pięciu miesięcy, powinieneś już rozpoznawać mój głos.

– Co się stało?

– Włącz telewizor, nieważne jaki kanał.

– Ale, o co chodzi? – Znał Emily dobrze i takie zachowanie do niej nie pasowało.

– Po prostu włącz telewizor.

William chwycił pilota i wcisnął przycisk włączania. Po dwóch sekundach zobaczył poczerwieniałą od emocji twarz jakiejś reporterki, która stała w tłumie ludzi i z trudem wymawiała kolejne słowa.

– ...straszne. Nie wiem, co powiedzieć. Przypominam, w teatrze było ponad pięćset osób. Prawdopodobnie nikt nie przeżył. Na razie nie zdołałam porozmawiać z żadnym policjantem, ale z tego, co się dowiedziałam, sprawca pozostaje nieznany. Na godzinę szóstą przewidziana jest przemowa prezydenta, w której ma poinformować naród o szczegółach i pozdrowić rodziny ofiar. Będziemy z państwem przez cały czas. Z miejsca zdarzenia mówiła Jennifer Dawns, FNC.

William wpatrywał się w obraz telewizora z otwartymi ustami. Zatkało go, jeszcze nigdy nie widział takiej katastrofy, nie licząc 9.11. Z krainy czarów wyrwała go Emily.

– Jesteś tam jeszcze?

– Co to ma być?! – nie wierzył własnym oczom.

Kamera zrobiła zbliżenie na kilka czarnych worków, w których przechowywane były ciała zmarłych. W tle słychać było krzyki i nawoływania.

– Ktoś zaatakował Ford Theater w Waszyngtonie. Eksplozja rozsadziła cały budynek. Na pewno nikt nie przeżył. Mają jeszcze nadzieję, ale to jasne, że nie znajdą pod tym szajsem nikogo żywego.

– To byli terroryści?

– Jedyne sensowne wyjaśnienie. Żyjemy w kraju, w jakim żyjemy, tu wszystko jest możliwe. Dobrze się czujesz?

– Tak, tylko jestem w szoku. Ten, kto to zrobił, patrzy teraz w telewizor i śmieje się z tego wszystkiego.

– Albo płacze na myśl, że go zaraz złapią.

– Oby. Muszę kończyć, Emily. Spokojnej nocy.

– Dobranoc, Williamie.

Rozłączył się i odłożył telefon. Przysiadł na łóżku i kolejno zmieniał kanały, ale na każdym puszczana była relacja z Waszyngtonu. Inni reporterzy, inne fryzury i tonacje głosu, ale każdy mówił o tym samym. Pamiętał, jak dowiedział się o ataku na dwie wieże w Nowym Jorku. Spał po nieprzespanej nocy w pokoju w akademiku. Obudził go kumpel, którego zwyczajem było wczesne wstawanie i oglądanie powtórek z poprzedniego dnia. Nagle przerwano transmisję jego ulubionego programu kulinarnego i pojawił się obraz po uderzeniu pierwszego samolotu. Kolega obudził go wtedy, a po chwili obydwaj obserwowali, jak drugi samolot zatapia się w szklanej konstrukcji drugiej wieży. Ludzie na ulicy wskazywali rękoma na ten makabryczny widok, wołali znajomych, dzwonili do rodzin. Z całkowitym przekonaniem można stwierdzić, że był to dzień klęski potężnych Stanów Zjednoczonych. Zachwiały się fasady światowego imperium, a strach zbudził się w sercu każdego obywatela.

Usłyszał pukanie do drzwi. Dźwięk ten wyrwał go z przemyśleń. Wrócił do teraźniejszości i aż podskoczył na łóżku, kiedy ktoś uderzył w drzwi z taką siłą, jakby zrobił to co najmniej kilkutonowym taranem. William sprawdził godzinę na komórce: 1:35. Kto o tej porze może tak hałasować? Jeszcze nigdy nie był świadkiem napadu, nigdy też nie był zakładnikiem. Może to jest ten chrzest bojowy? Uśmiechnął się pod nosem i wstał na równe nogi. Jutro rano oberwie mu się od panny Collins, staruszki mieszkającej obok. Nawet nie mając zębów i będąc zmuszoną maksymalnie nastrajać aparaty słuchowe, potrafiła nieźle dać w kość.

Pukanie się nasiliło. William odsunął zasuwkę w drzwiach i nacisnął na klamkę. Zobaczył czterech mężczyzn w garniturach. W pierwszym odruchu chciał zamknąć drzwi i zadzwonić na policję. Ale stojący na przedzie agent wyjął z marynarki legitymację FBI.

– Henry Turner, FBI. Czy pan nazywa się William King? – zaczął agent Turner.

– Tak – William patrzył na Turnera jak na marę.

– Doktor mikrobiologii z Arizona State University?

– Tak.

– Mam nadzieję, że nie niepokoimy pana? – pytanie było całkowicie nie na miejscu, ale działało na wszystkich; wprowadzało do podświadomości rozmówcy błędny tok myślenia, iż śledczy jest po stronie oskarżonego, przesłuchiwanego, oględnie mówiąc: każdego nieśledczego.

– Obawiam się, że jednak tak. Czym sobie zasłużyłem na taką wizytę?

– Proszę się ubrać, wziąć ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy. Pojedzie pan z nami – Turner ani razu nie mrugnął.

– Słucham? – William nie wierzył w to, co usłyszał.

– Ma pan pięć minut.

– Dlaczego?! Co zrobiłem?

– Chodzi o bezpieczeństwo narodowe. Nie mogę nic więcej powiedzieć do czasu, kiedy nie znajdziemy się na miejscu.

– To znaczy gdzie? – Williamowi coraz bardziej się to wszystko nie podobało.

– W Waszyngtonie. Proszę się ubrać i opuścić dom. Zostały panu – Turner spojrzał na zegarek marki Atlantic – cztery minuty i czterdzieści jeden sekund. Proszę się pospieszyć.

William wrócił do sypialni, wyjął z szafy beżowe sztruksowe spodnie i białą koszulę w pionowe niebieskie pasy. Wybrał również pognieciony czarny krawat, który zawsze chował w kieszeni spodni, na wszelki wypadek. Wyjrzał na korytarz: agenci nie przekroczyli progu domu i stali na zewnątrz, infiltrując wnętrze przedpokoju i salonu, jak gdyby mieli znaleźć Osamę bin Ladena. William pospiesznie włożył na siebie ubrania, zapiął na przegubie pasek zegarka, wyjął ze stolika nocnego portfel, sprawdził jego zawartość, wziął także klucze do drzwi i komórkę. Zastanowił się, czy wszystko zabrał, zgasił światło, zamknął drzwi od łazienki i okno w sypialni. To sen – pomyślał. – To musi być sen, nie ma innej możliwości... Cóż, nawet we śnie trzeba być posłusznym federalnym. Obejrzał się jeszcze i wyszedł z domu. Chciał zamknąć na klucz drzwi, ale agent Turner go powstrzymał.

– Proszę zostawić – powiedział.

– Co?

– Jest pan inteligentnym człowiekiem. Wie pan, że będziemy musieli przeszukać ten dom. Niech pan nie utrudnia i tak już dostatecznie skomplikowanej sprawy.

William nic nie powiedział. Miał ogromną ochotę prychnąć, zaśmiać się, krzyknąć, cokolwiek. Powstrzymał się. Nie wyszłoby mu to na dobre, nawet gdy śnił. Racja, prawo to prawo, ale sprawiedliwość musi być po stronie rządu.

– Proszę wejść do samochodu – Turner wskazał czarnego forda.

William posłusznie zrobił, co mu kazano. Obok niego usiadło dwóch agentów, obaj byli w jego wieku. Turner i drugi mężczyzna zajęli miejsca z przodu; Turner za kierownicą. Ci z kolei mieli dobrze po pięćdziesiątce i zapewne duże doświadczenie w ujarzmianiu psychiki porządnych obywateli. Samochód ruszył i pognali sześćdziesiątką ku głównej ulicy. Po kilku minutach William zauważył, że źle skręcili.

– Autostrada jest po lewej. To najszybsza droga do Waszyngtonu.

– Znam szybszą – skwitował Turner.

Piętnaście minut zajęło im dojechanie do lotniska. William nie widział na pasie żadnego samolotu, przynajmniej po tej stronie budynku. Zamiast jednak zatrzymać się na parkingu dla samochodów, ford objechał lotnisko dokoła i stanął dopiero na trawniku za parkingiem.

– Wysiadamy – rzucił Turner i wszyscy wyszli z samochodu.

William stanął jak wryty. Z góry nadlatywał helikopter, który zlewał się z kolorem nieba. O jego obecności świadczyły tylko migające z przodu i z tyłu światła. Gdy lądował, William zatkał uszy. Tylko czekać, aż pojawi się ochrona lotniska. Ale nikt się nie zjawił. Za to Turner wskazał doktorowi ręką, że może wsiadać. Helikopter nie wygasił silnika i wirnik obracał się wokół własnej osi z zawrotną prędkością. Był na tyle wysoko, że nie powinien wyrządzić krzywdy. Nie powinien! Pierwszy wsiadł William, za nim trzej agenci, a na końcu śledczy Turner. Ten ostatni dał znać pilotowi, że mogą startować. Zanim William zdążył spytać, co z samochodem, ktoś zza rogu małej przybudówki podszedł do nowiutkiego forda i wycofał go z trawnika. Zakręcił i zniknął z oczu. Podobnie jak powoli znikało lotnisko, w miarę jak helikopter nabierał coraz większej wysokości. Było krótko po drugiej, a William był w drodze do Waszyngtonu. Ktoś zapiął mu pasy bezpieczeństwa i powiedział, by się nie wychylał. Drzwi były zamknięte, ale wolał nie sprawdzać, dlaczego miał się nie wychylać. Sen nabierał rozpędu, a to był dopiero początek.

Rozdział IV

Lotnisko Ronalda Reagana w Waszyngtonie położone jest nad Potomakiem, w całkiem zacisznej okolicy. Zbudowane w 1941 roku, przez lata było przebudowywane, aż pojawił się nowoczesny budynek w służbie podróżujących. Helikopter podchodził do lądowania na skraju terminala A, najstarszej części lotniska. W normalnych okolicznościach nikt nie zezwoliłby na lądowanie przy głównym pasie. Ale okoliczności odbiegały od zwykłego schematu. Turner wyskoczył pierwszy, po nim jego koledzy, na końcu William. Pilot nie czekał na rozkaz, tylko po opuszczeniu przez wszystkich pokładu natychmiast wystartował. Zniknął w obłokach nocy i ślad po nim zaginął. Przed wejściem na lotnisko czekały na nich dwa samochody. Było wpół do szóstej i z każdą minutą przybywali kolejni pasażerowie. Turner i jego partner wsiedli z Williamem do pierwszego wozu, pozostali zniknęli w drugim.

– Jak minęła podróż? – Pytanie zadał kierowca samochodu.

– Bez problemów – odpowiedział krótko Turner. – Co z drugą przesyłką?

– W drodze. Tak jak my.

– Ruszaj.

Przesyłka? William o nic nie pytał. Patrzył tylko na przewijający się za szybą obraz Waszyngtonu. Słońce już wzeszło i uśmiechało się do wszystkich. Wjechali na Crystal Drive, gdzie powoli formował się korek. Następnie skręcili w 23rd street; po lewej stronie budził się do życia Cheerios Park. Był to mały park z zielonymi drzewami i zieloną trawą – nic nadzwyczajnego, ale dla tych kilku roślinek spokój potrzebny jest tak samo jak tlen. Nieważne, która była godzina, ważne, że to miejsce różniło się od zatłoczonych ulic, nawet jeśli samo również było zatłoczone.

Wjechali na pierwszą stanową, potem w drugą. Następnie skręcili w 12th street, a po dwóch minutach znaleźli się na 10th street i zatrzymali się przed komisariatem. W godzinach szczytu przejechanie tej trasy zajęłoby pół godziny, ale o tej porze trwało to mniej niż piętnaście minut. Każdy metr kwadratowy oblegali funkcjonariusze chyba wszystkich oficjalnych i nieoficjalnych służb tego miasta. William jeszcze nigdy nie był w Waszyngtonie, ale unoszące się w powietrze kłęby dymu, morze popiołu i dziesiątki radiowozów i wozów strażackich pozwoliły mu się domyślić, na co właśnie patrzył.

– To tutaj, prawda? Jesteśmy przy Ford Theater? – Podniecenie mieszało się z lękiem, które to emocje przyćmiły zdarzenia ostatnich kilku godzin. – Nie wierzę.

Nikt się nie odezwał. Profesjonalizm agentów był widoczny na kilometr. Siedzieli spokojnie na swoich miejscach, jak gdyby właśnie przejeżdżali obok kolejnego sklepu spożywczego, a nie miejsca, w którym zdarzyła się jedna z największych tragedii w kraju. Turner otworzył drzwi i gestem poprosił Williama o wyjście z wozu. Na ulicy przywitał ich jakiś glina. Podał rękę agentom, a Williama zostawił sobie na deser.

– Funkcjonariusz Hower – przedstawił się doktorowi. William zrobił to samo.

Po oględnych konwenansach wszyscy weszli do środka. Hower zaprowadził ich na górne piętro, do pomieszczenia chaosu w każdym możliwym tego słowa znaczeniu. Nawoływania, krzyki, walające się wszędzie papiery, sprzęt wojskowy i federalny, tablice korkowe, a gdzieś nawet tablica szkolna. Zdjęcia osób podejrzanych, byłych więźniów, wszystkich, którzy mogli mieć z tym coś wspólnego. Na jednej ścianie wisiało zdjęcie metr na półtora: twarz mężczyzny, a z boku wypisane jego cechy, przymioty, charakterystyczne słowa, powiązania – wszystko. Czterdzieści, może pięćdziesiąt różnych osobowości zebranych w jedną grupę, mającą jeden cel: złapać winnego, przyskrzynić i dołożyć dwudziestokrotne dożywocie. Teoretycznie.

– Pan King, jeśli się nie mylę. Drake Willis – przywitał go agent FBI w czarnych okularach na nosie, które jednak zdjął, przynajmniej na chwilę.

– Nie myli się pan. Czy mogę się dowiedzieć, co ja tutaj robię?

Obok Willisa pojawiła się młoda kobieta, wysoka i bardzo ładna, miała spięte w kok kruczoczarne włosy. Ubrana była w luźną pastelową koszulkę i krótkie dżinsowe spodenki. Szczupła, ale dobrze umięśniona, jakby codzienne ćwiczyła w siłowni. Nie pasowała do otoczenia, zupełnie jak William. Dwie osoby w obcym dla siebie miejscu.

– Oczywiście, proszę tylko pozwolić, że przedstawię panu agentkę Sophie Harris z CIA.

Sophie podała Williamowi rękę i uśmiechnęła się uroczo. William zrobił to samo, nie całkiem świadomie.

– Agentka CIA? – zapytał zdzwiony.

– Nie lubi pan CIA? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.

– Nie o to chodzi. Po prostu nie wygląda pani na... agentkę. To wszystko.

– Dobrze – przerwał im Willis. – Chcę, żeby państwo dobrze mnie zrozumieli. Nie mam czasu tłumaczyć dwa razy. Wczoraj wieczorem doszło do katastrofy, o której już wiecie – Willis zaniechał zwracania się do Williama i Sophie per pan i pani. – Wedle szacunków zginęło pięćset trzydzieści siedem osób. Mowa jedynie o widzach. Nie ustaliliśmy, ile dokładnie osób straciło życie w zamachu. Trwają poszukiwania szczątków, analiza listy pracowniczej i przeglądanie wielogodzinnych nagrań monitoringu. Za eksplozją stoi szaleniec, który każe nazywać siebie Lekarzem. Wciąż nie mamy pojęcia, w jaki sposób mu się to wszystko udało. Oznajmił, że pragnie wyleczyć nasz kraj, ale nie przebiera w środkach. Oznajmił, że dzisiaj o dwunastej odezwie się po raz drugi. Znaleźliście się tutaj, ponieważ on tego chciał. Mogę was zapewnić, że zrobimy wszystko, by nie spadł wam włos z głowy. Ale was potrzebujemy.

– Jeżeli dobrze zrozumiałam, rzucacie nas na przynętę. Polujecie na niego, a my to takie mięso armatnie? – Sophie powiedziała to, o czym oboje z Williamem pomyśleli.

– Nie, to nie tak. Jak już powiedziałem, będziemy cały czas z wami. W każdej chwili jesteśmy gotowi bronić was za wszelką cenę, nawet za cenę naszego życia.

– Od razu lżej mi na duszy – Sophie nie odpuszczała.

William za to stał i gorączkowo myślał nad tym, co usłyszał. Nieznany mu człowiek wybrał go spośród milionów ludzi w tym kraju. To dość osobliwe przeżycie, zważywszy na fakt, do czego ten szaleniec jest zdolny.

– Nie rozumiecie... – Willis przeszedł do defensywy.

– To pan nie rozumie. Nie dam się wykorzystać. Jestem cenionym agentem CIA, nie jakąś ciotą ze slumsów. Jeżeli wydaje się panu, że uda wam się...

Milton dotknął jej ramienia. Drgnęła i odwróciła się. Ujrzała zmęczoną twarz faceta, który zobaczył więcej, niż zamierzał. Uciszyła się i przypatrzyła się jego twarzy. Zobaczyła w niej coś tajemniczego.

– Przepraszam, że przerywam, ale usłyszałem waszą dyskusję. Widzi pani tego człowieka – wskazał na Claya, przy którym stał agent FBI i zapisywał coś w notatniku. – Jego żona była w tym teatrze. Lekarz kazał patrzeć jemu i nam, jak Claire rozsadza wybuch. Myśli pani, że jest sama? Nie. Proszę panią, żeby się pani zgodziła. Mam dzieci w szkole, żona pracuje w biurze. Nie chcę – głos mu się załamał, rzecz niepodobna do starego gliny Miltona – żeby coś im się stało. Jeżeli pani odmówi, Lekarz zrobi coś, co będziemy powinni zapamiętać. Proszę, niech pani nie odmawia.

– Ja... – Sophie straciła swój animusz – ja tylko boję się o swoje bezpieczeństwo.

– Niepotrzebnie – wtrącił się Willis. – Nie spuścimy was z oczu. A jeżeli wymyśli coś, co okaże się nad wyraz niebezpieczne, nie pozwolimy wam tego zrobić. Coś wymyślimy.

Sophie spojrzała na Williama. Przez cały czas się nie odezwał. Przeskakiwał wzrokiem z jednej osoby na drugą i przysłuchiwał się. Był po stronie Sophie, bał się, bardzo się bał. Rozumiał też, że odmowa wiązałaby się z zemstą człowieka nazywanego Lekarzem. Skoro miał ryzykować życie, musiał wiedzieć więcej.

– Kim on jest? – zapytał Willisa.

– Nie ukrywa twarzy. Nie zdziwiliśmy się, kiedy odszukaliśmy go na stronie Interpolu, CIA i kilkunastu innych agencji w Stanach i poza krajem.

– Co takiego zrobił? – Sophie zmieniła front, przynajmniej na razie.

– Pokażę wam.

Agent kiwnął głową na Sopera. Tamten zaczął klikać na klawiaturze z nieprawdopodobną szybkością, a kolejne pliki i okna pojawiały się na przedniej ścianie, wyświetlane przez projektor. Jeden z policjantów zgasił światło. Prócz Wiliama i Sophie wszyscy znali historię Rowana, ale sytuacja wymagała, by opowiedzieć ją raz jeszcze. Gdy Soper znalazł to, co było w tym momencie potrzebne, projektor wyświetlił zdjęcie Rowana, takie samo jak to na plakacie.

– Jego nazwisko brzmi Carol Rowan, ale to duch.

– Jak to? – zapytał zdziwiony William.

– Nie znamy jego przeszłości. Usunął z sieci wszystko, włamał się do rejestru Departamentu Obrony, Pentagonu, CIA oraz NSA, a także Administracji Ubezpieczenia Społecznego, nie ma numeru SSN[1], niczego. Stał się zjawą. Jego liceum, studia, praca – wszystko przepadło. Jedyne, co udało się nam odnaleźć, to jego zbrodnie sprzed kilku lat. Cybernetyczne ataki na systemy bankowe, serwery rządowe, manipulacje kontami kilku wpływowych ludzi. Jednak nie za te zbrodnie jest poszukiwany na całym świecie. Sprawił, że niektóre akcje, tajne akcje federalnych i innych, nie przebiegły planowo, jak powinny. Namieszał w bazie danych i zginęło kilkunastu niewinnych cywili. To była jego wina.

– To wszystko?

– To mało? – Soper zrobił zdziwioną minę. – Jak na człowieka, który dopuścił się takiej zbrodni, nie ukrywa się zbytnio w sieci. To kwestia czasu zanim dowiemy się o nim wszystkiego.

– Kwestia jest taka, że nie macie jego adresu, prawda?

– Nie – argumentacja Sophie zbiła Sopera z tropu. – Nic nie udało nam się do tej pory znaleźć – zrobił nacisk na do tej pory.

– Twierdzi pan, że w dzisiejszych czasach można tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu? A jego adres IP, ślady pamięci na serwerach?

– Wybaczy pani – przerwał jej Soper. – Nie mamy do czynienia z amatorem. Ten człowiek, kimkolwiek jest, zna się na rzeczy.

Zapadło milczenie, którego napięcie potęgowane było ciemnościami panującymi w pomieszczeniu. Cisza zakłócana była tylko przez systemy chłodzące twardych dysków, klimatyzację i inne dźwięki elektronicznego pochodzenia. Przypominało to statek kosmiczny, a obecni w pomieszczeniu ludzie to załoga. Obrała ona kurs na inną galaktykę, całkowicie nieznaną, obcą.

Pierwszy odezwał się William:

– Zgadzam się. – Podjął ostateczną decyzję. Wolał zaryzykować własne życie niż stać się odpowiedzialnym za śmierć innych. Życie często wybiera za nas. To był doskonały przykład. Nie zamierzał zmieniać przeznaczenia, w które tak wierzył, pomimo tego, że był naukowcem i kierował się faktami, nie mrzonkami. Tym razem musiał zaufać wewnętrznemu głosowi; logika nie wchodziła w grę. Nie w tym przypadku.

Spojrzał na Sophie. Ta biła się z myślami. Wiele rzeczy nie dawało jej spokoju.

– Kim pan jest z zawodu? – spytała Williama.

– Mikrobiologiem.

– Świetnie, będę niańką profesorka z uniwerka! Po prostu świetnie!

– Doktora – poprawił ją William. Nie podobało mu się podejście Sophie do sprawy i jego zawodu. Nie miał wyjścia, nie zamierzał się z nią teraz kłócić. Jeszcze przyjdzie na to czas.

– Chcę się jeszcze czegoś dowiedzieć.

– Dobrze – Willis dał znak Soperowi, żeby ten kontynuował.

Na ścianie pojawił się zapis fonogramu. Soper nacisnął przycisk odtwarzania i iglica zaczęła się przesuwać, zmieniając częstotliwość. Była to zapisana rozmowa Rowana z policjantami.

Powiedziałeś, że mamy nazywać cię Lekarzem. Co leczysz?

– Chorobę najgorszą z najgorszych. Nowotwór.

– Jesteś zatem onkologiem?

– Swoiście pojętym onkologiem. Jestem specjalistą od spraw beznadziejnych. Leczę raka toczącego ten organizm. Organizm zwany Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Przybyłem z misją. Chcę uleczyć ten kraj i jego mieszkańców. Usunąć guz.

Soper przewinął trochę i wznowił odtwarzanie.

Sprowadźcie na komisariat dwie osoby. Pierwsza to William King, doktor mikrobiologii z Arizona State University; mieszka w Phoenix. Druga to Sophie Harris, specjalistka od terroryzmu z CIA. Mieszka tutaj, w Waszyngtonie. Macie czas do jutra do dwunastej w południe. To wtedy rozpocznie się gra. Pan Wilkinson wezwał agentów z FBI, którzy za chwilę się tutaj pojawią. Muszę powoli kończyć. Nie chcę jednak, żebyście pomyśleli, że żartuję.

Soper zatrzymał taśmę.

– Po chwili wysadził Ford Theater w powietrze – rzekł Hower.

William przyglądał się Sophie. W miarę jak słuchała nagrania, zmieniał się jej wyraz twarzy. Widział, że powoli miękła. Nie znał jej dobrze, właściwie nie znał jej wcale, ale wiedział jedno: nie pozwoli, żeby przez jej zły wybór zginęli niewinni. Sophie i William też byli niewinni. Ale oni nie mieli wyjścia. To próba, której zostali poddani. Test. Tak William na to patrzył.

Na ścianie zniknęło nagranie i pojawiły się zdjęcia mężczyzn, a z boku ich dane osobowe. Przewijały się kolejne zdjęcia, łącznie ponad czterdzieści. Każdy miał inne rysy twarzy, spojrzenie, fryzurę i gęstość brwi – każdy był inny. Gdy pojawiło się ostatnie zdjęcie, Hower zapalił światło, a Soper wyłączył wyświetlacz.

– To nasi podejrzani. Ci z pierwszej linii. W sumie dobre dwieście osób – zaczął Willis. – Każdy jest informatykiem, specem w swojej dziedzinie. Każdy ma brudną przeszłość, każdy ma moty: podatki, kary, zysk finansowy. Jednym zdaniem: znaleźliśmy się w martwym punkcie.

– Dlaczego nazywa to grą? – zaciekawił się William.

Willis spojrzał na Sophie, a ta znała odpowiedź. I to ona podjęła się wyjaśnienia.

– Tacy jak on często myślą, że są panami świata. Przerabiałam to milion razy. Wydaje im się, że kontrolują sytuację. Że to jest gra. Jednak on wykorzystał to słowo w stosunku do nas. Obawiam się, że mógł nie próżnować. Stworzył grę, ale prawdziwą, gdzie nie ma checkpointów i zapisów. Każdy błąd będzie kosztował cię cierpienie, a nawet śmierć. Dlatego nazwał to grą. Nie wiem, co on planuje. Wiem, że się nam to nie spodoba. I to bardzo.

Słowa Sophie podenerwowały Williama. Lepiej nie mogła tego zobrazować. Teraz rozumiał jej strach. Specjalistka od terroryzmu. Ona nie boi się byle czego. Jeżeli już, to musi mieć poważny powód. Uznał jednak, że nawet to nie odwiedzie go od podjętej decyzji. Z nią czy bez niej, podejmie się tej gry.

– Zgadzam się – Sophie spojrzała na Willisa, potem na Miltona, Howera i Williama. – Zgadzam się.

Rozdział V

W małym pomieszczeniu robiło się coraz bardziej gorąco. Kilkanaście komputerów pracowało na najwyższych obrotach. Małe wiatraczki nie mogły sprostać takiej duchocie. Rowan siedział na miękkim obracanym fotelu i nie przestawał uderzać w klawiatury. Zapisywał kody, zmieniał wartości, tworzył nowe linijki, formował programy lub je zmieniał. Obok leżały cztery puste filiżanki po espresso. W głowie miał natłok myśli, trudno mu było skupić się na jednej rzeczy, jeśli miał do zrobienia tysiące. Przyświecał mu jeden cel. Jasno określony, centralnie ułożony w jego umyśle. Trzymał się tylko tego.

Na jednym z ekranów zapaliła się mała kontrolka. Przyjrzał się temu bliżej. To nie było nic niepokojącego. Musiał usunąć ślad obecności na jednym z serwerów. Zaczął klikać i po czterech sekundach kolejny problem był rozwiązany. Bardziej interesowało go przemówienie. Sprawdził raz jeszcze linijki tekstu. Wszystko się zgadzało. Obrócił się w fotelu i przyjrzał programowi graficznemu, który sam napisał. Idealnie – pomyślał. – Ci idioci myślą, że widzą jego twarz i słyszą jego głos. Nic bardziej mylnego. Zajęło mu to trochę czasu, ale końcowy efekt nawet jego rozbrajał. Sam sobie pogratulował w myślach. Zasłużyłem na Oscara.

Sprawdził godzinę: wpół do dwunastej. Zostało pół godziny. Jest czas, by jeszcze raz wszystko posprawdzać. Zaczął nucić melodię. Pochodziła ze starego filmu z lat trzydziestych. Spodobała mu się. W ten sposób mógł chociaż na chwilę powrócić wspomnieniami do przeszłości. Uśmiechnął się. Ujrzał cel swoich działań. Tysięczny raz tego dnia.

Na ulicy przejechał radiowóz z włączonym kogutem. Na chwilę zastygł w bezruchu, ale momentalnie się rozluźnił. Wóz policyjny przejechał obok, goniąc jakiegoś niegodziwca. Zrozumieją jego plan. Może nie na początku. Musi ich wszystkich nauczyć, wytłumaczyć im krok po kroku. Wtedy się zmienią. Cały kraj się zmieni. Stany Zjednoczone – brzmi dumnie. Naród, który zapomniał. Ale on wszystkim przypomni. Nie wiedzą, co się zaczęło. Uśmiechnął się po raz drugi do siebie na myśl o doskonałym wyborze. Ta dwójka to idealne narzędzie. Stworzył proroków nowego świata. Świata marzeń, które już niebawem się ziszczą.

Skończył nucić ulubioną melodię. Czas działać.

Rozdział VI

Dwie minuty zostały do godziny dwunastej. Rozpoczęła się krzątanina. Teraz nawet takie pojęcia jak harmider czy rwetes nie mogłyby oddać tego, co działo się na komisariacie. William i Sophia stali przy oknie i starali się uspokoić nerwy. Na niewiele się to zdało. Oboje mieli złe przeczucia i to solidnie uzasadnione. Czuli się jak zwierzęta w cyrku czekające na wypuszczenie na arenę.

Zegar pokazał dwunastą. Dwie sekundy później zadzwonił telefon. Tyle że nie ten na komisariacie – ktoś dzwonił na prywatny numer Williama. Ten ze strachem wyciągnął komórkę. Dzwoniono z numeru zastrzeżonego. Mężczyzna pokazał to Willisowi. Agent pokiwał głową na znak, że William może odebrać. Zrobił to.

– Witam – odezwał się Rowan. – Przypuszczam, że domyśla się pan, kto dzwoni.

– Carol Rowan.

– Zgadza się. Przełącz na głośnik.

William posłuchał. Teraz wszyscy w pomieszczeniu siedzieli jak trusia, przysłuchując się każdemu słowu Rowana. Nagle równocześnie zgasł cały sprzęt elektroniczny poza komórką Williama. Agenci spojrzeli po sobie w zdziwieniu.

– Informuję was, że w trosce o moje bezpieczeństwo, wysłałem specjalny sygnał, działający na wasz sprzęt wywiadowczy i komputery. Zaraz po zakończeniu rozmowy uzyskacie ponownie dostęp. Czy panna Harris również jest obecna?

– Tak – odezwała się niepewnie, drżącym głosem.

– Wspaniale. Chcecie poznać moje zamiary. Niestety, nie mogę wyjawić wszystkiego od razu, ale bądźcie cierpliwi. Z czasem wszystko stanie się jasne. Panie doktorze – William wyprostował się – zastanawia się pan, dlaczego to pana wybrałem. Proszę nie czuć do mnie żalu, ale muszę pozostać w pewien sposób tajemniczy. Inaczej mój plan się nie powiedzie.

Przygotowałem dla pana i panny Harris wyjątkową grę. Zajęło mi to sporo czasu, ale nie zawiedziecie się. Waszym celem jest przekazać prawdę. Ten kraj zapomniał znaczenia tego słowa. Pierwotnie to właśnie na prawdzie miał być zbudowany, na wolności, na demokracji. Z biegiem lat okazało się, że to tylko puste słowa, za sprawą których przywódcy starali się zgromadzić jak najwięcej głosujących. Sami w nie nie wierzyli. George Washington, ojciec naszego narodu, człowiek prawy i honorowy... Zapominamy, że po wojnie z Wielką Brytanią, a i także w jej trakcie, wydał wyroki śmierci na wielu swoich podkomendnych, którzy byli przeciwni jego ideom. Obiecał wolność Indianom, ale przyczynił się do ich zagłady. Stworzył podwaliny państwa demokratycznego, ale pod tymi fasadami, jak pod kamieniami Muru Chińskiego, leżą stosy niewinnych ofiar, które zapłaciły za głoszenie prawdy. Kolejni prezydenci: John Adams, Thomas Jefferson, James Madison, wszyscy aroganccy i kłamliwi. Chester Arthur zabronił imigrować do Stanów osobom o niskiej inteligencji czy Chińczykom. Kto śmie stawiać się ponad innymi i bronić im dostępu do wolności?! Stany były niegdyś symbolem władzy, rozkwitu oraz imperialnego dobrobytu. Być może dążyły do tego, ale wybrały niewłaściwą drogę. Rząd krytykuje poczynania innych krajów, samemu stosując równie ohydne, a nawet bardziej brutalne metody śledcze. Po ataku na Nowy Jork władze i obywatele stali się podejrzliwi, strachliwi i przestraszeni. Widząc terrorystę na każdym kroku, w sąsiedzie, znajomym, w członku rodziny, podkreślacie swoją słabość i bezsilność. Tysiące ofiar oddało życie dla wolności, której nigdy nie było. Dlatego ja chcę zmienić was i cały ten kraj. Pokazać, że się mylicie. Wczoraj po raz pierwszy zatryumfowała prawda. Dopuściliście do śmierci setek osób tylko dlatego, że jesteście słabi i kłamliwi. Cel uświęca środki.

Wybrałem was, panie King i panno Harris, ponieważ jesteście dobrzy w tym, co robicie. Razem możecie mnie powstrzymać. Będzie to oznaczało, iż Stany Zjednoczone potrafią być potęgą. Wspólnie ukażecie najważniejsze cechy waszego narodu: inteligencję, jedność, prawdomówność, sprawiedliwość, tolerancję. Jeżeli wam się nie uda, Ameryka stanie na krawędzi i wierzcie mi: doprowadzę do jej całkowitej destrukcji. Przygotowałem cztery niezwykle intrygujące środki, które z pewnością do was przemówią. Na każdym przystanku, poziomie czy jakkolwiek chcecie to nazwać, zostawiłem dwa elementy potrzebne do rozwikłania zagadki. Puzzle. Od was zależy, ile elementów będziecie potrzebować. I tu dochodzę do meritum naszej rozmowy: na każdym etapie zginą ludzie. Musicie działać szybko i sprawnie. Rozwiązaniem zagadki jest miejsce, w którym rozpocznie się wasza zagłada. To miejsce, piąty etap, zakończy naszą grę. Po zakończeniu każdego etapu podam również podpowiedzi dotyczące miejsca rozegrania kolejnego poziomu. Za każdy błąd zapłacą obywatele. To jest wasza odpowiedzialność – cecha, której Stanom najbardziej brakuje. Jest godzina dwunasta piętnaście. Za czterdzieści pięć minut skończy się pierwszy etap. A oto dwie podpowiedzi: Trzy razy lud go promował, on w podzięce masę zamordował. Co do drugiej podpowiedzi... nobliści prawdę wam ukażą. Kolejne etapy będą następowały co cztery godziny. Obowiązek, honor, ojczyzna. Słuchajcie prawdy.

Połączenie zostało przerwane. Komputery i reszta sprzętu ponownie się włączyły. William, Sophie i wszyscy, którzy słuchali Rowana, stali w bezruchu. Człowiek jest w stanie wiele znieść. To jest wpisane w jego naturę. Ewolucja wprowadziła wiele ulepszeń do człowieczej natury, by człowiek mógł pozostać silny! Po wysłuchaniu przemowy Rowana, przez dobrą minutę nikt nie wypowiedział ani jednego słowa.

William żałował wyboru. W co ja się wpakowałem?! Tylko to zdanie brzmiało mu w głowie. Chciał przez chwilę być kimś ważnym? Zostać bohaterem? Jedna jest prawda o bohaterach: nigdy nie kończą dobrze. Rozumie Sophie, ona to inny świat. Odważna kobieta, która przeszła więcej niż on. Miał wybór? Powiada się, że wybór ma każdy, tyle że nie każdy odpowiedni wybór widzi... Nie. Nie miał wyboru. Wpatrywał się teraz w twarz Rowana na ścianie i przyglądał się jej z uwagą. Nie widział w niej zła, tylko zmieszanie. Tak, zmieszanie. Nie miał pojęcia, skąd to słowo wzięło się w jego głowie, być może pojawiło się odruchowo, przypadek rządzi rzeczywistością. Tyle że człowiek zmieszany jest zdolny do wszystkiego, by wrócić do stanu przed zmieszaniem. Brzmi to jak bełkot, ale wiedział – to prawda.

Ciszę przerwał Milton, który opierał się o krawędź biurka. Bujał się na jednej nodze i nie spuszczał wzroku z telefonu Williama.

– Dobrze zrozumiałem? Każdy etap daje dwie podpowiedzi, dzięki którym możemy go powstrzymać? Co to, cholera, ma znaczyć?!

– Jeżeli nam się uda, możemy zlokalizować miejsce piątego etapu bez rozgrywania pozostałych – dodał William. – Mnie też to dziwi. Dlaczego chce pozwolić się złapać?

– To jest powszechne zjawisko wśród socjopatów – odparła Sophie. – Chcą być złapani, bo w głębi duszy czują się winni tego, co robią, zdają sobie przy tym sprawę, że sami nie przestaną.

– Nie sądzę – odezwał się Willis. – To nie ten typ. On się tylko z nami bawi. Gra, zapominacie? Rowan, cokolwiek zamierza, doprowadzi to do końca.

– Czyli co? – Sophie nie wytrzymała. – Nie mamy robić nic? Usiądźmy sobie i napijmy się gorącej kawuni. Przyniesie ktoś pączki? Ja stawiam.

– Ma rację – teraz do rozmowy włączył się Hower. – Musimy działać.

– Oczywiście, że tak – powiedział Willis. – Chodziło mi o to, byście nie czuli się winni, jeżeli coś się nie powiedzie. Musimy przygotować się na każdą ewentualność. Dzwonię po wojsko. Soper.

– Już dzwonię – rzekł informatyk. – Ma pan połączenie z Sekretariatem Obrony.

Willis chwycił słuchawkę telefonu z bezpieczną linią i zaczął rozmowę. Mówił szybko, tylko osoby stojące przy nim, mogłyby cokolwiek usłyszeć. Używał kryptonimów, haseł i zwrotów wojskowych. William nie wiedział, jaką pozycję rzeczywiście ma agent Willis, ale bezpośredni kontakt z Pentagonem dobrze o nim świadczył. Willis momentami wykrzykiwał polecenia, nie miał żadnych zahamowań. Po minucie ktoś w Sekretariacie przełączył go do Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, najwyższego organu sił zbrojnych. Agent rozmawiał krótko. Potem się rozłączył.

– Za dziesięć minut przyjedzie wojsko razem ze sekretarzem obrony. Prezydent został poinformowany. Jeszcze nie chcą wprowadzać stanu podwyższonej gotowości. Sprawą zajmie się również Agencja Systemów Informatycznych Obrony. Mamy pozwolenie na działanie. King, Harris, jestem od teraz waszym bezpośrednim przełożonym. Moim jest sekretarz obrony.

Ten sen to istne kino akcji. William, kładąc się spać, nie przypuszczał, że będzie świadkiem, ba, ogniwem w łańcuchu terrorystycznych planów szaleńca. Dlaczego on? Miał nadzieję, że niebawem się dowie.

– Musimy pomyśleć – rzekł Willis. – W tym momencie każdy budynek w Waszyngtonie jest potencjalnym celem Rowana. Ktoś ma jakieś pomysły?

– Ostatnie słowa mnie zaskoczyły – zaczęła Sophie. – Powiedział „obowiązek, honor, ojczyzna”. Jeżeli się nie mylę, to jest motto West Point.

– Tego ośrodka szkoleniowego? – zapytał William.

– Tak – odpowiedziała Sophie. – Wspominał o Georgu Washingtonie. On kazał go zbudować. Miała to być najcenniejsza fortyfikacja w Stanach. Tajna broń pierwszego prezydenta.

Milton patrzył na Sophie z widocznym w oczach sceptycyzmem.

– Nie myśli pani, że Rowan porwałby się na coś takiego.

– Może nie, a może tak. Wiemy już, że jest zdolny do wszystkiego.

– Ale to jest po prostu niemożliwe.

– A co z tymi podpowiedziami? – odezwał się William. – „Trzy razy lud go promował, on w podzięce masę zamordował” – powtórzył słowa Rowana. – O kogo mogło chodzić?

– Może, o co – zaproponował Willis. – A jeśli miał na myśli Kongres Stanów Zjednoczonych? Podczas Pierwszego Kongresu odbyły się trzy posiedzenia. Ostatnie miało miejsce w 1791, cztery lata przed wybuchem wojny o niepodległość.

– Nie pasuje – zaoponowała Sophie. – „Trzy razy lud go promował”. „Go”, chodzi o osobę. Jakąś szczególną osobę związaną z pewnym miejscem.

W tej chwili Williama olśniło. Jego zainteresowania historią i przeszłość nie poszły na marne. Mimowolnie się uśmiechnął.

– Chodzi o Thomasa Jeffersona.

Wszyscy spojrzeli w zaskoczeniu na doktora mikrobiologii. William szybko zaczął bronić swojego wyboru:

– Jego prezydentura trwała przez trzy kadencje. I to on w 1802 roku podpisał legislację pozwalającą na założenie akademii wojskowej. Był też bliskim przyjacielem Washingtona.

Obecni na komisariacie zaczęli się zastanawiać. Coś ciągle w tej układance nie pasowało. Tezę Williama zanegował Milton.

– Jefferson nie zamordował żadnej masy. Prowadził rządy pokojowe, zakazał sprowadzania niewolników z Afryki, starał się nie mieszać interesów Stanów w żadne wojny.

– A co z drugą podpowiedzią? – zapytała Sophie.

– Nobliści – dodał Soper, który przez całą rozmowę przeszukiwał różne bazy danych w poszukiwaniu odpowiedzi.

– Kto został wybrany trzy razy, zabił wielu ludzi i jeszcze miał coś wspólnego z noblistami? – rzucił Willis.

Każdy odruchowo spoglądał na wiszący zegar. Wskazówka minutowa przesunęła się na godzinę szóstą. Zostało pół godziny, a oni tkwili w jednym miejscu. Tempus fugit.