Oszustka - Mikołaj Marcela - ebook

Oszustka ebook

Mikołaj Marcela

3,4

Opis

Siedemnastoletnia Melanie Clark jeszcze do niedawna prowadziła życie zwykłej nastolatki. Szkoła, najlepszy przyjaciel JD, pisanie do szuflady – to był świat, który znała i kochała. Wszystko zmienia się w chwili, kiedy dziewczyna, za namową JD, decyduje się wydać swoją pierwszą powieść. Książka szybko staje się bestsellerem, a prawa do ekranizacji kupuje znana wytwórnia filmowa.

Anonimowa dziewczyna zostaje gwiazdą. Celebrytką, którą firma Rite - właściciel popularnego serwisu społecznościowego dla nastolatków - zaprasza do udziału w swoim nowym reality show. Program jest na ustach wszystkich: rajska wyspa, sześcioro młodych pisarzy z całego świata i rywalizacja, która dla jednego z uczestników zakończy się czekiem na okrągłe dziesięć milionów dolarów!

Melanie nie pragnie popularności ani pieniędzy. Przekonała się już, że sława ma swoje blaski, ale i cienie. Nie przyjęłaby propozycji, gdyby nie ciężka choroba JD. Eksperymentalne leczenie, które może go uratować, kosztuje krocie.

Jednak udział w reality show może być trudniejszy, niż się wydaje. Wyspa, pozornie rajska, wcale taka nie jest, a Mela skrywa pewien sekret, który nie może wyjść na jaw. Nigdy. Sprawy nie ułatwiają też inni uczestnicy, a szczególnie przystojny, ale i wyjątkowo wredny Liam Jones…

Czy milionowa nagroda okaże się warta ryzyka?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (17 ocen)
7
1
2
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zyga873

Z braku laku…

DNF. Został mi rozdział i już więcej nie dam rady. Nie wierzę w tę historię, jest jak sen trzydziestolatka o tym, co myślą nastolatki. Program, intryga, opisy muskułów. Nie. Może jest to dobra książka, nie wiem, bo ciężko wzdychałam i zagłuszałam, mnie zmęczyła.
00
EwaCzapla

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana. Zaskakujące zwroty akcji. Intrygujące zakończenie. Czekam na ciąg dalszy.
00
wanda1958

Z braku laku…

Z perspektywy 40latki książkę da się czytać z pominięciem opisów - jedynie dialogi. Wewnętrzne monologi bohaterki przypominają rozterki panny Monet. Pomysł był dobry, ale coś nie wyszło.
00
Anetakarasek

Nie oderwiesz się od lektury

Okładka książki zachwyciła , kiedy książka do mnie przyszla i otworzyłam paczkę od razu w ten pochmurny dzień zagościł na mojej twarzy usmiech  .Kolorowa okładka z dziewczyną na pierwszym planie ,a w tle plaża kawałek pięknego domu i morze . Od razu wspomniałam piękne chwilę podczas wakacji .Wspominam o okładce nie bez powodu często plaża piękna posiadłość miała w książce swoje wątki wtedy mogłam wyobrażać sobie co autor miał na myśli. Co oczekiwałam po tej książce napewno nie tego co otrzymałam moje mysli calkowicie kierowaly sie w inna fabułe i watki, a....Otrzymałam  fascynujące trzymające w pełnym napięciu tajemnice do rozwiązania, która każdym z  rozdziałem dalej rozszerzala się i powodowała  zapisywanie w mojej  w głowie faktów i próbowałam rozgryźć tajemnice i chciałam by wszystkie puzzle wskoczyły na swoje miejsce Słyszałam o sztucznej inteligencji ,  ale nie korzystałam dla mnie to plagiat z takiego korzystania wolę nie przekraczać tej granicy . ...... .Jeszcze nigdy nie s...
01

Popularność




Projekt okładki: © Fecit Studio/Szymon Wójciak

Redakcja: Maria Śleszyńska

Redaktorka prowadząca: Agata Then

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Beata Kozieł, Justyna Techmańska

Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko!

Ta książka porusza tematy i zawiera zachowania, które mogą urazić odbiorców bądź wywołać niepokój, zalecamy ostrożność podczas czytania.

Wszystkie wydarzenia i postaci przedstawione w książce są fikcyjne.

Ostrzeżenie dotyczące treści: rozwód rodziców, przemoc.

© for the tekst by Mikołaj Marcela

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024

ISBN 978-83-287-3039-7

You&YA

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Wszystkim, którym brak wiary w siebie uniemożliwił kiedyś sięgnięcie po to, czego najbardziej pragnęli.

Ktoś kiedyś powiedział, że technika to lekarstwo dla ludzkości. Odpowiednia dawka może rozwiązać niemal każdą bolączkę. 

Jednak złe zastosowanie zamienia ją w truciznę, która może ludziom zaszkodzić. 

Czasami nawet zabić. 

Podobno tak samo jest z miłością…

ROZDZIAŁ 1

Wyjęłam z torby telefon i błyskawicznie wstukałam palcami kolejną wiadomość na czacie Rite. I tym razem nie doczekałam się odpowiedzi. Nerwowo uderzyłam kilka razy paznokciami w marmurowy blat.

Nim zablokowałam ekran telefonu, przez moment przyglądałam się tak dobrze mi znanej fototapecie: zdjęciu roześmianego ośmiolatka z blond włosami postawionymi na żel. Można by pomyśleć, że to mój młodszy brat. Ale nie. Fotka przedstawiała mojego sąsiada z naprzeciwka, pierwszego chłopaka, którego poznałam po przeprowadzce do Kanady. Był też pierwszym i jedynym chłopakiem, który wręczył mi swoje zdjęcie. Pewnie dlatego, że dziesięć lat temu oboje – jak to dzieci – nie widzieliśmy w tym nic dziwnego. I od tamtej pory chodziliśmy z J.D. – bo tak się nazywał – do tych samych szkół, spotykaliśmy się co weekend i ciągle wspólnie się śmialiśmy. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, że nie zawsze tak będzie. Dopiero niedawno zrozumiałam, że mogę go stracić.

Wielokrotnie słyszałam, że ludzie to egoiści. Może niektórzy rzeczywiście myślą tylko o sobie i innych mają gdzieś. Ja nie. Sądzę jednak, że w pewnych sytuacjach nawet egoiści są zdolni do naprawdę szalonych czy niewyobrażalnych rzeczy, gdy robią je dla innych. Gdy robią je dla ludzi, których kochają. Rodzice dla dzieci, ukochany dla ukochanej… przyjaciółka dla przyjaciela. Ten ostatni przykład to moja sytuacja. Byłam tu, gdzie byłam, dla J.D.

Stałam w damskiej toalecie przed wielkim owalnym lustrem w czarnej metalowej ramie. Łazienka była monochromatyczna, z szarymi marmurowymi ścianami i czarnymi matowymi umywalkami oraz bateriami, na podłodze położono gustowne płytki imitujące drewniane deski, a wszystko to skąpane było w ciepłym, stonowanym świetle. Eleganckie, kojące nerwy wnętrze kontrastowało z tym, co działo się w moim sercu i głowie: z buzującymi we mnie emocjami i myślami. Zastanawiałam się, co za chwilę się wydarzy.

Był późny wieczór, a ja znajdowałam się w wysokim gmachu, który w środku bardziej przypominał luksusową willę jakiegoś celebryty niż typowy biurowiec. W dodatku nie było tu chyba nikogo oprócz mnie, mojej mamy i ludzi, z którymi miałyśmy się spotkać. No tak, był jeszcze ochroniarz przy wejściu, który pokierował nas na trzydzieste trzecie piętro. Wszystko wyglądało jak w gangsterskim filmie i tak też się czułam. Jakby otaczający mnie świat na moment przestał być prawdziwy.

Wtedy jednak mój wzrok znów padł na tapetę ze zdjęciem J.D. Po moim policzku spłynęła łza. Chorował na nieuleczalną chorobę, jaką była mukowiscydoza. Jak na ironię to ona w pewnym sensie nas połączyła. On był chory i przez to zawsze trzymał się z boku – a może to ludzie go tam trzymali? Ja ze swoim polskim akcentem, który bawił w Kanadzie wszystkich moich rówieśników – wszystkich poza J.D. – też wolałam margines. A gdy doszedł do tego rozwód rodziców… byłam przeszczęśliwa, że mogę być od wszystkich z daleka. Wystarczał mi J.D. Bo ciężko jest być samotnym wyrzutkiem, ale już dwoje wyrzutków – to co innego. Wtedy czujesz, że znalazłeś właściwego człowieka i to nie z tobą jest coś nie tak. Coś nie tak jest z ludźmi i światem wokół ciebie. I to przekonanie towarzyszyło mi w życiu. Aż do teraz.

Niestety nikt nie wiedział, ile czasu zostało J.D., a na domiar złego kilka miesięcy temu jego stan się pogorszył. Jednak ostatnio zupełnie niespodziewanie pojawiła się nadzieja, o jakiej nigdy nawet nie marzył: eksperymentalna terapia genowa – terapia, dzięki której J.D. mógł zostać całkowicie wyleczony. Problemy były dwa. Po pierwsze, terapia była przeznaczona dla osób do osiemnastego roku życia. Oznaczało to, że J.D. musi zostać na nią przyjęty w ciągu najbliższych dwóch miesięcy, czyli zanim stanie się pełnoletni. Po drugie, jej koszt to dwa miliony dolarów. Dwa. Miliony. Dolarów. Amerykańskich.

Kiedy otarłam łzy i wyszłam z toalety, moja mama siedziała dokładnie tam, gdzie ją zostawiłam dziesięć minut temu. Drobna, z burzą loków i jak zawsze piękna. Mogłam tylko mieć nadzieję, że w jej wieku będę wyglądać podobnie, choć jakoby już teraz pod wieloma względami ją przypominałam. Byłam jednak od niej nieco wyższa, a moje oczy, w odróżnieniu od jej szarych tęczówek, były zielone. Łączyły nas natomiast te same bujne blond włosy i wyraźnie zarysowane brwi.

Zapytałam mamę, czy ktoś się pojawił, ale ona tylko pokręciła przecząco głową i wróciła do czytania czegoś na swoim smartfonie. A to podobno moje pokolenie ma problem z elektroniką… Znając ją, domyślałam się, że próbuje zająć czymś myśli. Gdy dostałam zaproszenie na to spotkanie, nie chciała, żebym na nie szła. Twierdziła, że to podejrzane i że jeśli już mamy się na nie wybrać, to potrzebujemy prawnika. Tym bardziej że w zaproszeniu nie było mowy o tym, czego ma ono dotyczyć.

Wątpliwości budził też wymóg podpisania przed spotkaniem umowy wstępnej. Zgodnie z nią razem z mamą zobowiązywałyśmy się, że nikomu nie powiemy, z kim i gdzie się spotkałyśmy oraz czego rozmowa dotyczyła. Karą za złamanie jej warunków był milion dolarów, tym razem kanadyjskich.

No dobra, to było creepy. Może rzeczywiście trzeba było wziąć ze sobą jakiegoś prawnika. Było jednak jedno „ale”. A właściwie dwa. Po pierwsze, umowa mówiła też o tym, że w przypadku podpisania kolejnej istniała możliwość zdo­bycia pieniędzy, o jakich nawet nie marzyłam. A dokładniej dziesięciu milionów dolarów amerykańskich. Musiałabym więc być szalona, by nie sprawdzić, o co chodzi – mając taką kwotę, mogłabym przecież pomóc J.D.! A dopóki istniała na to jakakolwiek szansa, musiałam z niej skorzystać. Po drugie, miałyśmy zaledwie kilka godzin na podjęcie decyzji.

To wszystko oczywiście brzmiało jak szaleństwo, ale – tak jak wspominałam – do prawdziwie szalonych rzeczy jesteśmy zdolni, tylko gdy robimy je dla bliskiej nam osoby. I jestem pewna, że J.D. to samo zrobiłby dla mnie. Wystarczy powiedzieć, że zawsze, gdy miałam zły dzień – a takie przecież zdarzają się każdemu – nawet nie musiałam go prosić, by wpadł do mnie z pizzą XXL i naszymi ulubionymi lodami na maraton serialowy na Netflixie. On po prostu to robił.

Znów odruchowo sięgnęłam do kieszeni. Nadal nie było żadnej wiadomości od J.D. Raz jeszcze otworzyłam Rite’a – aplikację, której używaliśmy do komunikowania się, w której nadal widniała informacja, że moja wiadomość nie została nawet wyświetlona. W pierwszej chwili wydało mi się to dziwne, bo J.D. zawsze odpisywał bardzo szybko, a teraz chciałam, żeby mi podpowiedział, co robić. Zagadka się rozwiązała, gdy sprawdziłam zasięg – albo coś było nie tak z moim telefonem, albo w tym budynku nie działał internet. Ciekawe.

Już miałam pójść poszukać miejsca, gdzie byłby lepszy sygnał, gdy otworzyły się drzwi, przed którymi od kilkunastu minut czekałyśmy razem z mamą. Na korytarz wyjrzał mężczyzna po czterdziestce w dobrze skrojonym czarnym garniturze, białej koszuli i czarnym krawacie, który wyglądał na prawnika. Uśmiechnął się do mnie, a potem do mojej mamy i ruchem ręki zaprosił nas do środka.

Za drzwiami znajdowała się sala konferencyjna. Jej centralne miejsce zajmował owalny stół ze szklanym blatem, stojący na dwóch masywnych czarnych nogach. Światła były przygaszone, dlatego widok za oknem na panoramę Toronto przypominał rozgwieżdżone niebo z tysiącami, jeśli nie setkami tysięcy gwiazd. Aż chciało się pomyśleć życzenie. Wrażenie było piorunujące i potęgował je fakt, że salę, w której się znalazłyśmy, spowijał półmrok. Nigdy bym nie przypuszczała, że miasto, w którym mieszkałam już dziesiąty rok, może wyglądać tak wspaniale. Cóż, jak się okazuje, wszystko jest kwestią perspektywy.

Prawnik w czarnym garniturze bez słowa dołączył do dwóch innych obecnych tu osób, które stały przy stole. Jedną z nich była nieco młodsza od niego kobieta w czarno-białej sukience, która – tak jak on – wyglądała na prawniczkę. Pomiędzy nimi stał mężczyzna, który był zdecydowanie najmłodszy z całej trójki. Powiedzieć, że wyróżniał się on na tle swoich towarzyszy, to jakby nie powiedzieć nic. Jego fryzura, włosy i broda były wystylizowane tak, jak gdyby zaraz miał wystąpić w jakimś programie telewizyjnym. Pierwszym, co rzucało się w oczy, był gigantyczny, jaskrawozielony zegarek, który zdawał się świecić w półmroku. Mężczyzna był ubrany w przecierane bojówki i golf, na który narzucił fioletową skórzaną kurtkę.

– Melanie Clark! – niemal wykrzyknął na mój widok, uśmiechając się szeroko. – Czy raczej powinienem zwracać się do ciebie po prostu Mela?

Jak na kogoś, kogo widziałam pierwszy raz w życiu, zachowywał się poufale. Nie wiedział zapewne, że w ten sposób mogą na mnie mówić tylko najbliżsi. I mam tu na myśli tych naprawdę najbliższych: swoją mamę i J.D.

Mężczyzna obszedł stół i uścisnął moją dłoń, kłaniając się przy tym nisko.

– To prawdziwy zaszczyt cię poznać! – kontynuował, a następnie zwrócił się w stronę mojej mamy i ujął także jej dłoń. – I oczywiście twoją matkę, Anne Miller.

No tak, moja mama nosiła inne nazwisko niż ja, ale pamiętałam czasy, kiedy ona także nazywała się Clark. Do swojego panieńskiego nazwiska wróciła po rozstaniu z ojcem, a ja nigdy nie dziwiłam się, że tak właśnie postanowiła zrobić. Kto go znał, ten wiedział, że lepiej nie mieć z nim nic wspólnego – nawet nazwiska.

– Dziękuję, że znalazłyście dla nas czas i zgodziłyście się przybyć mimo późnej godziny i dość… nagłej propozycji z naszej strony. Napijecie się czegoś?

Pokręciłam przecząco głową i siadłam na krześle, przyglądając się niesamowitej panoramie miasta za oknami. Było w niej coś hipnotyzującego. Moja mama poprosiła o wodę, którą po chwili przyniosła kobieta w czarno-białej sukience.

– Pewnie zastanawiacie się, po co was tutaj zaprosiliśmy – przerwał ciszę brodacz w fioletowej kurtce, rozsiadając się w swoim fotelu i odchylając się na nim do tyłu.

– Nie, to po prostu nasze hobby z mamą. Włóczymy się po luksusowych biurowcach, gdzie uczestniczymy w tajemniczych spotkaniach. Zupełnie jakby ktoś chciał cię zwerbować do CIA…

– CIA! Dobre! – zaśmiał się brodacz i z powrotem pochylił się w naszą stronę. – Widać, że masz wyobraźnię. Wcale mnie to nie dziwi, w końcu napisałaś Impostora…

Tak, to ja napisałam Impostora. Jeszcze rok temu byłam zwykłą dziewczyną chodzącą do zwykłego liceum w Toronto. Przeciętne oceny, lekcje gry na gitarze raz w tygodniu i marzenie o tym, by w przyszłości pisać teksty do swoich piosenek i przede wszystkim zostać uznaną pisarką. No i nagle – zupełnie niespodziewanie dla wszystkich, także dla siebie – tego dokonałam. A to, jak do tego doszło, to naprawdę długa historia…

Moja babcia mawiała, że należy bardzo uważać na to, czego sobie życzymy, bo to może się spełnić. Tak mógłby brzmieć slogan marketingowy filmu o moim życiu, gdyby takowy kiedyś powstał: „Uważaj, czego sobie życzysz – to może się spełnić!”. Na pełną wersję reżyserską – pięć godzin filmu, bez żadnej wyciętej sceny i z komentarzem autorskim – nie ma teraz czasu. Na razie musi wystarczyć zwiastun z kilkoma najważniejszymi scenami z dotychczasowych siedemnastu lat żywota Melanie Clark.

Pisałam od zawsze, czyli od szóstego roku życia. Zaczęłam, jeszcze gdy mieszkałam w Polsce. Marzyłam, że kiedyś to, co napiszę, nie trafi do szuflady, lecz na półki w księgarniach. Najpierw to były proste historyjki, które czytałam mamie. Potem fanfiki – tworzyłam je, by dłużej pobyć w światach, z których nie chciałam odchodzić po skończeniu książki. Tym bardziej że z rzeczywistością dookoła mnie nie było mi specjalnie po drodze. Gdyby nie J.D., pewnie w ogóle nie zamykałabym książki lub edytora tekstu, w którym pisałam kolejne opowiadanie. Kolejne opowiadanie, które nigdy nie miało ujrzeć światła dziennego. Jedyną osobą, której pozwalałam, by je przeczytała, był właśnie J.D.

Wszystko to zmieniło się tydzień po moich szesnastych urodzinach, gdy skończyłam pisać powieść. Nie kolejne opowiadanie, których tysiące zalegały w szufladzie mojego biurka czy pamięci laptopa, ale właśnie powieść. Zatytułowałam ją Impostor, a następnie pokazałam J.D. No i się zaczęło. Bardzo się nakręcił, jak to J.D. Przez kilka dni dosłownie co chwilę pytał, czy skontaktowałam się z jakimś wydawnictwem. Potem sam przygotował listę z adresami mejlowymi i kazał mi jak najszybciej wysłać rękopis.

A ja się bałam. Z wielu powodów. Ale w końcu kto by się nie bał zrealizować swojego marzenia? Przecież mogło nie być tak pięknie, jak to sobie wyobrażaliśmy. Ostatecznie jednak uległam. Pomyślałam sobie, że i tak pewnie nic z tego nie będzie. Prawdopodobieństwo, że ktokolwiek odezwie się do mnie w sprawie tej książki, było bliskie zeru. Przynajmniej tak mi się wydawało. Może to była kwestia mojej osobowości, a może wieku, ale niestety często w siebie wątpiłam.

I pewnie dlatego, że właśnie tak myślałam, odezwało się do mnie siedem wydawnictw. Siedem. Wszystkie chciały jak najszybciej wydać Impostora! Razem z J.D. i moją mamą wybraliśmy najlepszą ofertę, a gdy powieść trafiła do księgarń, zaczęło się totalne szaleństwo. Po kilku tygodniach moja powieść dla nastolatków wspięła się na pierwsze miejsce rankingu literackich bestsellerów w Kanadzie! A potem – jakby tego było mało – odezwała się do mnie jedna z największych wytwórni filmowych (nie mogę jeszcze powiedzieć która!) z propozycją zekranizowania Impostora. Spełniło się to, czego sobie życzyłam. To było jak sen…

Szybko jednak musiałam zmierzyć się z brutalną rzeczywistością. W tym samym czasie J.D. zaczął się coraz gorzej czuć, a po serii badań usłyszał druzgocącą diagnozę: jego choroba postępowała. Dzięki sukcesowi książki miałam już trochę pieniędzy i byłam gotowa przeznaczyć je na leczenie mojego najlepszego i tak naprawdę jedynego przyjaciela… Ale to wciąż było za mało. Czas uciekał, a ja traciłam nadzieję.

Aż do dnia, gdy dostałam zaproszenie na spotkanie, w którym właśnie brałam udział.

– Pan chyba całkiem sporo o mnie wie. Znacznie więcej niż ja o panu – mruknęłam. Cała ta sytuacja z niewiadomego powodu nagle wydała mi się niezwykle irytująca. – Aha, wolałabym, aby jednak zwracał się pan do mnie Melanie, jeśli to oczywiście nie problem.

– Mela! – skarciła mnie mama, bardziej chyba z przyzwyczajenia. Widziałam, że i ona nie czuje się komfortowo, biorąc udział w tym… przedstawieniu. Bo właśnie tym to spotkanie dla mnie było.

– Nie, nie, pani Miller. Mela… Melanie ma rację i wcale się nie dziwię, że czuje się nieswojo. Rzeczywiście przygotowałem się do tej rozmowy. Chciałem po prostu zrobić na was jak najlepsze wrażenie. Głównie dlatego, że bardzo, ale to bardzo – mężczyzna złożył ręce jak do modlitwy – zależy mi, a właściwie nam, na współpracy z pani córką.

– Nam? – zapytałam, zerkając na siedzącą obok brodacza parę prawników.

– Nam, czyli mojej firmie. – Mój rozmówca się uśmiechnął. – Zacznijmy więc raz jeszcze, od początku. Nazywam się Peter Forsley i jestem jednym z dyrektorów firmy Rite…

– Rite?!

Każde pokolenie ma swoje social media. Boomerzy Face­booka, milenialsi Instagrama, zetki TikToka… Dla wielu jednak to już przeszłość. Nasze pokolenie ma Rite’a. A przynajmniej tak głosiła reklama nowego komunikatora i portalu, którego używały wszystkie osoby w moim wieku, które znałam. To na Ricie kilkanaście minut temu wysłałam kolejną już wiadomość do J.D. Zainstalowaliśmy tę apkę na swoich smartfonach już rok temu i od tamtego momentu właściwie nie używaliśmy do rozmów niczego innego. A jeśli Peter Forsley jest dyrektorem Rite’a i ze mną rozmawia, pewnie chodzi mu o…

– Jak zapewne wiesz, nasza firma szykuje coś, czego jeszcze nie było…

– The RITE Show – szepnęłam, tak jakbym się bała wypowiedzieć te słowa na tyle głośno, by naprawdę dotarły do moich uszu i bym uwierzyła, że to się dzieje naprawdę.

– Dokładnie tak, The RITE Show, który rusza za trzy dni…

ROZDZIAŁ 2

Wow, w całym Toronto nie było chyba osoby, która nie wiedziałaby, o co chodzi. Jak miasto długie i szerokie, już od tygodni billboardy w najważniejszych jego punktach informowały o tajemniczym reality show, w którym będą ze sobą rywalizować młodzi, obiecujący autorzy i autorki książek, a który ma być transmitowany wyłącznie w ramach aplikacji i portalu Rite. Co w tym takiego niesamowitego? Chodzi przede wszystkim o absolutnie nową formułę. Do tej pory znaliśmy programy typu reality show, które polegały na śledzeniu randomów marzących o sławie, choć na ogół niemających za wiele do zaoferowania. Tu miało być na odwrót – to miał być program ze sławnymi, utalentowanymi osobami, które na czas jego trwania staną się anonimowe. A cały świat będzie spekulował, kto w nim bierze udział. Przypuszczam, że Rite będzie rozgrzane do czerwoności od teorii fanowskich i dyskusji zagorzałych fanek i fanów, na temat tego, kto mógł napisać fragmenty powieści, które miały być publikowane na kolejnych etapach programu. Przecież ci, którzy będą śledzić The RITE Show, staną się świadkami rodzących się na ich oczach kolejnych światowych bestsellerów i jako pierwsi będą mogli się z nimi zapoznać. A jakby tego było mało, zgodnie z regulaminem pierwsza osoba, która prawidłowo wskaże autora lub autorkę fragmentu odrzuconego w danym tygodniu, będzie mogła się z tym kimś spotkać w realu na kolacji zaaranżowanej przez producentów programu. Gdy show wystartuje, na Ricie na pewno zapanuje istne szaleństwo…

Im więcej o tym wszystkim myślę, tym bardziej muszę przyznać, że nieźle to sobie wymyślili. To był show, który miał pójść w poprzek wszystkiego tego, co znaliśmy z różnych programów: tu najważniejsza była tajemnica, która miała zostać odkryta w wielkim finale.

– Sześcioro nastoletnich autorek i autorów z sześciu kontynentów dostaje możliwość spędzenia ze sobą pięciu tygodni na bajecznej wyspie na krańcu świata. Każde z nich pracuje w tym czasie nad powieścią, co tydzień anonimowo dzieląc się z użytkownikami aplikacji Rite jej kolejnymi rozdziałami lub fragmentami. Użytkownicy oceniają je, dając lajki, komentując i udostępniając w ramach naszego serwisu. Ci autorzy lub autorki, którzy w danym tygodniu zdobędą najmniejszą liczbę reakcji, będą musieli opuścić wyspę, a ich tożsamość zostanie ujawniona. Zwycięzca natomiast…

– „Wygrywa dziesięć milionów dolarów i otrzymuje możliwość wydania swojej nowej książki w tym samym dniu we wszystkich stu siedmiu państwach, w których działa aplikacja Rite” – wyrecytowałam z pamięci slogan radiowy, który słyszałam zdecydowanie zbyt dużo razy w trakcie jazdy z mamą do szkoły. Że też wcześniej tego nie skojarzyłam. Dziesięć milionów dolarów, kwota, którą można było zarobić po podpisaniu umowy…

– Dokładnie tak! A mówiłaś, że nic o mnie nie wiesz. Widzę, że doskonale znasz ideę tego programu. Cieszę się, bo mam cichą nadzieję, że to ułatwi mi moje zadanie.

– Chcecie mnie zaprosić do The RITE Show?!

– Nie chcemy, my marzymy o tym, Melanie! Marzymy o tym, by zaprosić tylko najlepszych i najbardziej obiecujących autorów i autorki. To dlatego tutaj jesteśmy i rozmawiamy o reality show, który rusza za trzy dni, innej opcji nie ma. I nie ukrywam, że bardzo, ale to bardzo chciałbym, nie… marzę o tym, byś się zgodziła!

– Przepraszam… – Moja mama sprawiała wrażenie, jakby ocknęła się z letargu. – Mówi pan, że moja córka może wziąć udział w programie, w którym wygrana to dziesięć milionów dolarów? W tym programie z billboardów, reklam radiowych i internetowych? Nie przesłyszałam się?

– Pani Miller, po pierwsze, byłoby cudownie, gdybyśmy przeszli na „ty”. Ten „pan” jakoś do mnie nie pasuje – odpowiedział Peter Forsley, a następnie błysnął swoimi wybielonymi zębami. – Po drugie, absolutnie się pani nie przesłyszała. Właśnie tak przedstawia się sytuacja. Melanie została wybrana jako najbardziej obiecująca pisarka młodego pokolenia z terenu Ameryki Północnej.

Gdy to usłyszałam, zakręciło mi się w głowie. A chwilę później poczułam, jakby ktoś z całej siły ścisnął mój żołądek.

– To niesamowite! Prawda, Mela?

Moja mama zwróciła się w moją stronę, ale nie miałam siły, by spojrzeć jej w oczy. Dopiero w tym momencie dotarło do mnie, że drżą mi nogi i ręce. Musiałam naprawdę się skupić, by zęby nie zaczęły zgrzytać o siebie, a to był sygnał, że moje ciało zaczęło drżeć. W dodatku zbierało mi się na mdłości. Zrobiłam więc jedyną rzecz, którą mogłam zrobić w tej sytuacji: wybiegłam z sali, wpadłam do toalety i zwymiotowałam do muszli, nie zadawszy sobie trudu, by zamknąć drzwi. Nadal czułam, jak moje ciało drży, szum w uszach odbierał mi słuch, a serce waliło, jakby chciało wyrwać się z ciała razem z zawartością żołądka. Wzięłam głęboki wdech i pomału wypuściłam powietrze ustami. To zawsze pomagało.

Miewałam już ataki paniki. Pierwszy raz, kiedy dowiedziałam się, że ktoś naprawdę chce wydać moją powieść. Drugi – gdy Impostor został okrzyknięty najlepiej sprzedającą się książką w Kanadzie. Trzeci, kiedy wytwórnia filmowa zaproponowała mi ekranizację mojej książki. Czwarty atak przeżyłam przed chwilą.

Przetarłam usta, wciąż patrząc na swoje odbicie w lustrze. Przecież ja wcale nie jestem najbardziej obiecującą pisarką młodego pokolenia z Ameryki Północnej. To wszystko mnie przerastało. Chciałam pomóc J.D., ale nie w taki sposób. Jasne, napisałam powieść, która stała się światowym bestsellerem, ale obawiałam się – a nawet byłam pewna – że to się już nie powtórzy. Nic dwa razy się nie zdarza…

Nagle drzwi do toalety otworzyły się z impetem i do środka wparowała moja mama.

– No nareszcie! Tu jesteś. Martwiłam się o ciebie. Wszystko w porządku?

– Ann, ja nie mogę…

Ann. No właśnie. Za każdym razem, gdy zwracałam się do swojej mamy po imieniu, wszyscy dookoła patrzyli na nas jak na jakieś dziwadła. Bo jak córka może mówić do matki na „ty”? Ja mogłam. Moja mama zawsze mi na to pozwalała, a potem – gdy zostałyśmy same – wręcz na to nalegała. Nie była jedynie moją mamą, była przede wszystkim moją najlepszą przyjaciółką. Kimś, z kim zawsze mogłam być szczera i której zawsze mogłam powiedzieć, co leży mi na sercu. Myślę, że było tak częściowo dlatego, iż była dla mnie nie tylko moją mamą, ale „najbliższą Ann”. W takich chwilach jak ta naprawdę doceniałam naszą relację. I uświadamiałam sobie, że nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej matki.

– Czego nie możesz?

– Wziąć udziału w tym programie.

Do moich oczu napłynęły łzy.

– Ale dlaczego, kochanie?

– Nie dam rady. Ja nie potrafię pisać…

– Boisz się, że nie jesteś dość dobra. To naturalne. Chyba każdy normalny człowiek tak ma…

– Nie o to chodzi!

– A o co? Jeśli mi nie powiesz, nie będę mogła ci pomóc…

Odwróciłam się w jej stronę. Czułam, jak coś we mnie pęka. W końcu wykrzyczałam:

– Jestem oszustką! O to mi chodzi!

– Oszustką… – Mama zareagowała nad wyraz spokojnie, jak to miała w zwyczaju. – Nie mam pojęcia, co przez to rozumiesz, ale coś ci powiem. Czytałam ostatnio o „syndromie oszusta”, a właściwie „syndromie oszustki”, bo częściej dotyka on kobiety i dziewczęta.

– Ann, przestań!

– Mela, posłuchaj. Zrobisz, co zechcesz. Ja byłam sceptyczna wobec tego całego spotkania. Przyznaję, nie podobało mi się. Ale to jest szansa. Zdecydowana większość ludzi, te kilka miliardów osób, które żyją na tej planecie, nigdy takiej szansy nie otrzyma. Garstka, ułamek procenta, raz w ciągu swojego życia usłyszy taką propozycję. I oczywiście tak samo dobrą decyzją jak jej przyjęcie, jest jej odrzucenie. To twoje życie i twoja decyzja. Pamiętaj jednak, że przyszłyśmy tu, bo chcesz pomóc J.D. I szczerze mówiąc, czuję, że właśnie biorąc udział w tym programie, będziesz mogła to zrobić. Będziesz miała wystarczającą kwotę, by opłacić tę eksperymentalną terapię i pomóc mu we wszystkim innym, z czym być może będzie musiał sobie radzić po zakończeniu leczenia.

Gdy zamilkła, myślałam, że przydługi monolog mojej mamy się skończył. Jednak to była tylko dramatyczna pauza, po której kontynuowała, by postawić kropkę nad i:

– Przez ostatnie dziesięć lat miałam tylko ciebie. I nikt cię nie zna tak jak ja. Dlatego, Mela, chcę ci powiedzieć, że jeśli tylko chciałabyś wziąć udział w tym programie, nie masz się czego bać. Jesteś wspaniałą młodą kobietą z niebywałym talentem. Ja w ciebie wierzę. Pytanie, czy ty wierzysz w siebie. Może to dobra okazja, by sobie coś udowodnić?

Ale Ann, choć była moją przyjaciółką, była też moją kochaną mamą… jak zawsze nieugiętą w swojej bezgranicznej wierze w moje możliwości, zawsze waleczną i zawziętą, gdy chodziło o moje bezpieczeństwo i wsparcie w trudnych chwilach. Zawsze irytująco skuteczną, jak zwykle z gotową odpowiedzią – nawet (lub zwłaszcza) wtedy, gdy nie zdążyłam dokończyć swojego zdania. Czasami nic mnie tak nie wkurzało, jak ta jej determinacja, ale… jak zawsze zresztą, miała rację. Mogłam sobie udowodnić, że potrafię pisać. Że naprawdę jestem coś warta. A w dodatku mogłam zarobić tyle pieniędzy, ile potrzebne było dla J.D.

Spojrzałam jej w oczy jak zbity pies, a ona podała mi rękę i pomogła zebrać się z podłogi. Odgarnęła włosy z mojej twarzy i uśmiechnęła się troskliwie. Gdyby tylko wiedziała, jaki był prawdziwy powód moich wahań. Ale nie mogłam, po prostu nie mogłam jej tego zdradzić.

Wróciłyśmy razem do sali konferencyjnej, przerywając ożywioną dyskusję między prawnikami i Peterem Forsleyem.

– Melanie, dobrze cię znów widzieć. Mam nadzieję, że nic się nie stało…

– Nie, już wszystko w porządku.

– Czy w takim razie możemy przejść do podpisania umowy? Bo zakładam, że…

Moje dłonie ponownie zaczęły drżeć. To było jak odruch warunkowy. Natychmiastowy powrót paniki. Bałam się, że jak prawda wyjdzie na jaw, będę musiała za to zapłacić. A może nawet zostanę pociągnięta do odpowiedzialności karnej? Drżenie przeniosło się na nogi… Zrobiło mi się niedobrze.

– Przykro mi, ale nie wezmę udziału w The RITE Show.

Gdy tylko łamiącym się głosem wypowiedziałam te słowa, odwróciłam się na pięcie i ruszyłam bez chwili zastanowienia w stronę wind. Za sobą usłyszałam tylko krótkie „Co?”, wypowiedziane najpierw przez Petera Forsleya, a potem przez moją mamę. Przyspieszone kroki dochodzące zza moich pleców sugerowały, że mama wybiegła za mną z sali.

– Mela, myślałam, że…

– To źle myślałaś.

Drzwi windy otworzyły się i w milczeniu weszłyśmy do środka. Potem bez słowa opuściłyśmy budynek i ruszyłyśmy w stronę samochodu.

W tym momencie w kieszeni usłyszałam dźwięk, na który czekałam przez cały wieczór. To był sygnał wiadomości w aplikacji Rite. A może znak z niebios?

Wyjęłam telefon i spojrzałam na ekran. Były na nim trzy wiadomości, jedna pod drugą.

Super! Dawaj znaka, jak coś będzie wiadomo!

???

No co tam? Jak spotkanie?

Zaczęłam stukać palcami w ekran.

J.D., cholera, gdzieś ty był?!

Na ekranie pojawiła się chmurka z wielokropkiem, która oznaczała, że J.D. coś pisze.

Jak to, gdzie JA byłem?! To TY byłaś poza zasięgiem. Pewnie dopiero teraz doszły do ciebie moje wiadomości…

No, w sumie racja. Z tych emocji nie myślałam już jasno.

Sorry, chyba tak… Spotkanie… No, dziwnie. To nie dla mnie. W sensie… Kurde, mogłabym zarobić kupę kasy i… no wiesz, byłoby na tę terapię, ale… Kurde.

Zawahałam się przez chwilę, nie wiedząc, co napisać. Nie miałam pojęcia. Więc po prostu wysłałam to J.D.

Ej, nic na siłę. To raz. No i to nie twoje zadanie, żeby zebrać tę kasę. To dwa. Wiesz, że kocham cię niezależnie od wszystkiego. Jesteś najlepsza.

„Kocham cię”. To było słodkie. J.D. często tak mi mówił, a jeszcze częściej pisał. A wszystko zaczęło się w dniu, w którym dał mi swoje zdjęcie. Zdjęcie, które do dzisiaj nosiłam w portfelu. Znaliśmy się wtedy krótko, może kilka tygodni. Nie powiem, bardzo go lubiłam. Tamtego dnia przyszedł do mnie rano się pobawić i zanim się obejrzeliśmy, było już ciemno. J.D. powiedział mi wtedy, że to był najlepszy dzień w jego życiu. No cóż, w tamtym czasie nie brzmiało to zbyt spektakularnie, bo też oboje nie mieliśmy wielu przeżytych dni na karku. Ale to było przesłodkie. A potem jeszcze wyjął swoje zdjęcie i mi się oświadczył. Widział na filmie, że tak robią dorośli, no ale że nie dysponował pierścionkiem zaręczynowym (a szkoda!), wręczył mi swoją fotografię. I od wtedy byliśmy razem. Jako najbliżsi przyjaciele.

I gdy przypomniałam sobie tę historię, to uderzyło mnie z pełną mocą. Wiadomości od J.D. – właśnie w tym momencie – były jak znak. Przypomnienie, że jeśli nie wezmę udziału w The RITE Show, mogę go stracić. Na zawsze.

Mama zamknęła drzwi do samochodu, po czym włączyła silnik.

– Mamo…

– Tylko mi nie mów, że teraz znów zmieniłaś zdanie…

Jak już wspominałam: do naprawdę szalonych rzeczy jesteśmy skłonni tylko dla tych najbliższych nam osób. Dla tych, których kochamy. Udział w The RITE Show był czystym szaleństwem. Mógł pokazać całemu światu, że nie jestem tym, za kogo wszyscy mnie uważają. Jednak w obliczu tego, co właśnie do mnie dotarło, nie pozostało mi nic innego, jak zdecydować się na to szaleństwo. A przy okazji sprawdzić, czy naprawdę potrafię pisać powieści.

Dzięki. Też cię kocham. I chyba jednak popełniłam błąd. Odezwę się niebawem!

Odpisałam J.D., a następnie spojrzałam na mamę i przytaknęłam.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

You&YA

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz