Ostatnie salwy z Łazienek - Andrzej Monastyrski - ebook

Ostatnie salwy z Łazienek ebook

Andrzej Monastyrski

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Cykl Druga Wojna Światowa

Zeszyt 7/86

Bohaterowie | Operacje | Kulisy

  • dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii
  • przełomowe, nieznane momenty walk
  • czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadów

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 135

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Andrzej Monastyrski

 

Ostatnie salwy z Łazienek

 

Wydawnictwo

Ministerstwa Obrony Narodowej

 

Okładkę projektował

MAREK SOROKA

 

Redaktor

ELŻBIETA SKRZYŃSKA

 

Redaktor techniczny

JANUSZ FESTUR

 

© Copyright by Wydawnictwo

Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1986.

 

ISBN 83-11-07299-X

 

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1986. Wydanie I

 

Nakład 210 000+170 egz. Objętość 5,15 ark. wyd., 4,5 ark. druk. Papier gazetowy 50 g, rola 84 cm. Oddano do składania w listopadzie 1985 r. Druk ukończono w maju 1986 r. Wojskowe Zakłady Graficzne im. A. Zawadzkiego w Warszawie. Zam. 7227

 

Cena zł 30,— P—37

Odłożony set

Koszula przykleja się do pleców. Spocona dłoń z trudem utrzymuje rakietę tenisową. A major Bursa z 30 poleskiego pułku artylerii lekkiej narzucił ostre tempo i mimo upału ani myśli markować. Gra jak na pokazie.

Pok... pok... pok...

Mocnym uderzeniom rakiety towarzyszy charakterystyczny odgłos. Podobny do czegoś, ale do czego? Aha, racja. Chyba do wystrzału korka z butelki szampana.

Podporucznik Paprocki zwija się na korcie jak w ukropie. Bo zresztą i ukrop leje się z bezchmurnego nieba. Powinno być już nieco chłodniej, wszak to późne sierpniowe popołudnie. Jesień tuż-tuż, a upały jak w środku lata.

Pok... pok... pok...

Major zdecydowanie przeszedł do ataku. Mimo trzydziestki z okładam jest silny, zwrotny, sprężysty. Nie widać też na nim większego zmęczenia. Mocny backhand, za nim drugi, w przeciwny róg kortu. Później krótka piłka [nieczytelne] siatce, po niej znów długa.

Tak, z tym gemem chyba muszę się pożegnać [nieczytelne] A tak ładnie mi szło. Trzy do jednego... Później major podciągnął na trzy do dwóch, a teraz wyrówna z [nieczytelne]

Stało się. Sędziujący zawodnikom pułkownik dyplomowany Łapicki ze sztabu DOK IX pokazuje, że stosunek gemów wynosi już trzy do trzech.

Może zaproponować majorowi chwilę przerwy? A może poprosić o odłożenie spotkania do jutra? — myśli Paprocki, podnosząc piłkę z kortu. Czuje się już zmęczony. — Nie. Nie wypada. Jeszcze pomyśli, że oklapłem po przedwczorajszych nocnych ćwiczeniach. Krótki odpoczynek — i do dzieła! Najwyżej przegram tego jednego seta...

Major Bursa ociera chusteczką spocone czoło. On też czuje w mięśniach zmęczenie. Ten podporucznik ma silne uderzenie. Wprawdzie brakuje mu nieco precyzji, ale jeszcze trochę takiego ostrego treningu jak dziś i może stać się groźnym przeciwnikiem.

Nagle przedwieczorną ciszę przerywa narastający warkot silnika. Niemal na siatkę ogrodzenia kortu wpada motocyklista. Zeskakuje z siodełka i przytrzymując ręką bijący go po plecach karabin podbiega do pułkownika. Coś mu melduje. Oficer skinieniem dłoni zarządza przerwę w meczu i pilnie słucha gońca. Paprocki nie wie, o co chodzi, ale domyśla się, że nadeszła jakaś ważna informacja, jaka? To się okaże już za chwilę.

Sytuacja polityczna w Europie nie jest najlepsza. Cały kraj żyje pod wrażeniem narastającego od miesięcy nieuchronnego zagrożenia. Słowo „wojna” od pewnego czasu jest na ustach prawie wszystkich dorosłych. Ba, powtarzają je także i dzieci, ale cóż one mogą z niego zrozumieć? Dla nich to może i groźny, ale przecież pusty dźwięk.

Od 15 maja 30 dywizjon artylerii ciężkiej stacjonuje w Brześciu nad Bugiem, na tak zwanych Bugszopach, w koszarach jednego z dywizjonów wymienionego 30 pal, który od marca znajduje się gdzieś na Pomorzu, w osłonie zachodniej granicy. Artylerzyści przybyli tu transportem kolejowym w ciągu jednej nocy z Wilna. Od 15 sierpnia w gronie oficerów nie mówi się o niczym innym jak tylko o rychłej powszechnej mobilizacji. Wśród kanonierów temat ten przebijany jest jednak innym, dla nich ważniejszym. Żniwa zakończyły się niedawno, po wsiach rychło przystąpią do wykopków. Pogoda sprzyja pracom w polu, pogwarzają więc o gospodarce. Słonko świeci, grzeje. Może nawet za mocno.

Goniec kończy meldunek. Pułkownik chwyta swoją rakietę, zamienia kilka słów z majorem, żegna się uściskiem dłoni i szybko odchodzi. Podporucznik zbliża się do Bursy.

— Przerwa? — pyta.

— Tak. I to chyba nawet dłuższa, niż nam się wydaje — odpowiada major. — Została zarządzona powszechna mobilizacja! Więc wszystko wskazuje na to, że naszego seta dokończymy chyba dopiero po wojnie... Idę do koszar, tylko najpierw wpadnę do domu wykąpać się. Ugotowaliśmy się we własnym sosie na tym upale — kończy żartem. — To do zobaczenia, panie Kazimierzu.

— Czołem, panie majorze — odpowiada Paprocki.

W drodze do koszar rozmyśla nad wydarzeniami ostatnich dni i tygodni. Wiele jednostek zostało zmobilizowanych jeszcze wiosną 1939 roku. Niektóre z nich wyszły w pole już w marcu. Niby na wiosenno-letnie manewry, ale wiadomo, że w niespokojny czas wojsko trzeba w porę wyprowadzić z koszar. Później trochę uspokoiło się, a jeszcze później była ta pamiętna mowa ministra Becka w sejmie. Ale w lipcu i sierpniu czuło się, że niebezpieczeństwo wisi na włosku. Wprawdzie pocieszano się, że sojusznicy nie zawiodą, pomogą w potrzebie, przeliczano stosunek sił polskiej piechoty i kawalerii, francuskiego lotnictwa, angielskiej marynarki wojennej do niemieckiej machiny wojennej, ale za zasłoną optymizmu kryła się głęboka troska o kraj, o rodziny, o najbliższych. Więc jak będzie ostatecznie z tą wojną? Odważą się Niemcy, czy nie odważą? Hitler straszy, krzyczy, żąda coraz bezczelniej i coraz natarczywiej, ale przecież my nie ustąpimy! Z Polską nie pójdzie mu tak łatwo jak z Austrią, Czechosłowacją, Litwą... Gdańsk to nie Kłajpeda, korytarz — nie Sudety! My się nie damy!

I przychodzi niespodziewana, zaskakująca refleksja: a co będzie, jeśli sojusznicy nie zdążą z pomocą? Im Hitler nie grozi bezpośrednio, nie muszą być w pełni gotowi do obrony, do walki... Nie, to niemożliwe. Zdążą. Muszą zdążyć. Nie zostawią nas samych oko w oko z Niemcami.

jeszcze raz sprawdza w myśli, czy w baterii wszystko jest w należytym porządku. Przez kilka ostatnich dni pełnił obowiązki dowódcy baterii, ponieważ kapitan przebywał na urlopie. Taka sytuacja i urlop? — dziwił się Paprocki, ale pomyślał, że widocznie sytuacja nie jest aż „taka”, skoro dowódca dywizjonu na to pozwolił. A później nie miał czasu dziwić się niczemu, bo nagle zaczął się młyn, zakończony dzisiejszą wiadomością o mobilizacji.

Więc tak: w nocy z czwartku na piątek 25 sierpnia dowódca dywizjonu podpułkownik magister Józef Lankau zarządził alarm ćwiczebny i wyprowadzenie wszystkich baterii z koszar. Alarm przebiegł sprawnie, zresztą ćwiczyli taką sytuację już niejednokrotnie. Wyszli w rejon alarmowy, zajęli stanowiska ogniowe na ścierniskach za lasem. Okopali działa i czekali w gotowości na dalsze sygnały. Po północy przyszedł rozkaz odboju i powrotu do koszar. Zanim wrócili, była trzecia nad ranem. Gdy o piątej przybiegł goniec z baterii i przywiózł jakąś kopertę, Paprockiemu wydało się, że ledwo przyłożył głowę do poduszki. Przyświecając zapałkami przeczytał lakoniczną treść: „Pogotowie OPL zarządzone”.

Ładna historia — myśli podporucznik, ubierając się pośpiesznie. — Pogotowie OPL! A dowódca baterii na urlopie...

Biegnie do dywizjonu. Jako pełniący obowiązki dowódcy baterii wydaje szybko stosowne rozkazy. Po chwili przybywają pozostali oficerowie dywizjonu. Wszyscy udają się do wyznaczonego pomieszczenia w sztabie 30 pal. Paprocki zapoznaje się z dziennikiem czynności mobilizacyjnych baterii. Póki nie wróci z urlopu dowódca — już chyba zdążyli go powiadomić — on będzie kierować całością dalszych przygotowań. Także ewentualnym przebiegiem mobilizacji. Oczywiście jeżeli zostanie ogłoszona, ale co do tego już mało kto ma wątpliwości. Nie znany jest jedynie termin. Jutro? Pojutrze? A może nawet jeszcze dziś?

Więc obiad na tempa i powrót do koszar. Wieczorem dowódca dywizjonu podpułkownik Lankau zarządza całodobowe dyżury oficerów przy telefonach w bateriach. Oczywiście na zmiany, aż do odwołania. Noc mija spokojnie.

Nareszcie wrócił dowódca baterii kapitan January Pastuszewski. Jest opalony na brąz, ale zdenerwowany. Paprocki z ulgą powraca do swej roli młodszego oficera baterii. Ostatecznie, skoro już ma być ta wojna, niech baterią dowodzi jej etatowy dowódca. Ale wojny jeszcze nie ma. jest za to sobota, 26 sierpnia. Na kortach miejskich po południu rozpoczynają się zaplanowane wcześniej mistrzostwa tenisowe Brześcia, zorganizowane przez miejscowy klub tenisowy. Garnizon z powodzeniem reprezentuje major Bursa i podporucznik Paprocki. Jak dotąd posiada on już srebrny medal za zdobycie II miejsca w deblu.

Niedzielne przedpołudnie upływa pracowicie. Dywizjon otrzymał nowy sprzęt maskujący: duże siatki kobiercowe. Podporucznik organizuje więc pokaz maskowania dział i innego sprzętu. Kanonierzy pocą się, szarpią i szamoczą z wielkimi sieciami, złoszczą się, gdy im coś nie wychodzi. Twierdzą, że stare maskowanie, gałęźmi, było lepsze, szybsze, praktyczniejsze. Wreszcie zajęcia kończą się. A po obiedzie kontynuowane są tenisowe pojedynki reprezentacji garnizonu i społeczeństwa Brześcia.

W poniedziałek i wtorek znów trwa organizacyjny kołowrotek. Do garnizonu coraz liczniej przybywają oficerowie rezerwy powołani na ćwiczenia. Opowiadają, że w całym kraju na dworcach i w pociągach tłok. Do normalnych urlopowych i wakacyjnych przejazdów ludności doszły dodatkowe transporty wojskowe i przewozy powoływanych na ćwiczenia rezerwistów. Na jakie ćwiczenia — tego nikt nie wie. Rezerwiści twierdzą, że idą na wojnę. Garnizonowe kasyno zapchane po brzegi. Aby zjeść posiłek, trzeba nieraz czekać godzinę, a bywa, że i dłużej...

Teraz to już nici z naszych mistrzostw — Paprocki łapie się na niedorzecznej myśli. Ale wokół tyle niedorzeczności, że jedna więcej nie psuje obrazu.

Wpada do baterii. Tu też już wszyscy wiedzą o zarządzonej mobilizacji. Zgromadzeni oficerowie czekają na dowódcę dywizjonu, ale ten jest na odprawie. Po paru godzinach nerwowego napięcia przychodzi wiadomość o odwołaniu mobilizacji. A więc jeszcze nie teraz. Oficerowie rozchodzą się na kwatery.

Dzień 30 sierpnia jest równie pogodny jak poprzednie. Po odwołaniu mobilizacji emocje jakby nieco opadły. Od rana w dywizjonie odbywają się w miarę normalne zajęcia szkoleniowe. Kadra jak zwykle zbiera się nad rzeką. Podpułkownik Lankau prowadzi zajęcia oficerskie na przyrządach pomiarowych. Gdzieś niedaleko, na przeciwległym brzegu, plażuje i kąpie się jakaś miejscowa piękność w nadzwyczaj skąpym, obcisłym kostiumie. Wzrok niejednego uczestnika zajęć kieruje się tam chętniej niż w stronę teodolitu. Nadbiega goniec, wręcza dowódcy kopertę. Podpułkownik poważnieje.

— Panowie oficerowie! Mobilizacja powszechna zarządzona! Koniec zajęć! Wracamy do koszar. Proszę natychmiast przystąpić do wykonywania czynności mobilizacyjnych...

Drugie odwołanie już raczej nie przyjdzie. Z tą chwilą 30 dywizjon artylerii ciężkiej stał się 2 dywiz jonem 3 pułku artylerii ciężkiej, w składzie 4, 5 i 6 baterii. Baterie również zmieniły swe numeracje. Dotychczasowa 3 bateria Paprockiego stała się 6 baterią 2 dywizjonu 3 pac. Podporucznik machinalnie spogląda na zegarek. Daleki jest od myśli, że oto nadchodzi jakiś historyczny moment, ale czuje, że zbliża się coś, czego tym razem jeszcze nikt nie potrafi ani odgadnąć, ani sobie wyobrazić. Coś z pewnością bardzo trudnego, niebezpiecznego. Jest środa, trzydziesty dzień sierpnia, dochodzi godzina jedenasta trzydzieści...

Odprawa kończy się szybko. Dowódca dywizjonu przypomniał znane wszystkim czynności, obowiązki i zadania mobilizacyjne. Dowódcy baterii i plutonów rozeszli się do swych pododdziałów. Tu spotkały ich poważne, zatroskane spojrzenia kanonierów.

— To co, panie poruczniku, będzie wojna? — Szef baterii, starszy ogniomistrz Bolesław Drozdowski, zadał pytanie cisnące się na usta wszystkim żołnierzom. — Będzie?

— Jeśli Hitler zacznie, to będzie. Przecież nie oddamy mu ani korytarza, ani Wolnego Miasta — odpowiada Paprocki.

— A wygramy? — spytał z niepokojem któryś z kanonierów.

— Głupiś! Jeszcze pytasz! Pewnie, że wygramy! — zgromił go natychmiast inny.

Dobrze — pomyślał Paprocki. — Dobrze, że ludzie są pewni siebie. Duch żołnierza to połowa sukcesu.

Istotnie, na morale żołnierzy nie można było narzekać.

Wieczór zastał kadrę w koszarach. Sprawdzano przydziały, kontrolowano stan uzbrojenia, przeglądano sprzęt, wyposażenie indywidualne kanonierów. Czekano z niecierpliwością na uzupełnienie koni z poboru, po które pojechał w południe starszy ogniomistrz podchorąży Stanisław Wesołowski.

Kolejny dzień upłynął również na wytężonej pracy organizacyjnej. Do baterii przybyło dwóch oficerów rezerwy: podporucznicy Kazimierz Muśnicki, inżynier górnik, i Tadeusz Olkowski, inżynier leśnik. Nie przybyły natomiast konie z poboru mobilizacyjnego, co bardzo niepokoi dowódcę baterii.

— Diabli nadali taki interes — kinie umiarkowanie kapitan. Krępuje się jeszcze obecnością rezerwistów-inżynierów. — Jeśli tak dalej pójdzie, rozpoczniemy wojnę bez koni...

Wojna

Budzik rozdzwonił się punktualnie o szóstej. Już po pierwszym dźwięku Paprocki chwycił go i wetknął ze złością pod poduszkę. Poprzedniego wieczoru późno wrócił z koszar, położył się dobrze po północy i mimo zmęczenia długo nie mógł zasnąć.

Jeszcze chwilkę, jeszcze choć z piętnaście minut — pomyślał, niechętnie wyjmując uciszony zegarek spod poduszki. Wskazówki jednak miarowo posuwały się naprzód. Z głębokim westchnieniem podniósł się z posłania. Kończył ubieranie, gdy posłyszał dziwne, natrętne brzęczenie jakby wielkiego, odległego roju pszczół. Po chwili rozległy się głośne detonacje. Zawtórował im przytłumiony dźwięk szyb w oknach.

No, chyba zaczęło się już naprawdę, bo to nie wystrzały armatnie — stwierdził w myślach, zapinając ostatnie guziki munduru. Pobiegł do koszar, gdzie dowiedział się, że zostało zbombardowane lotnisko w Małaszewiczach.

W koszarach wrzało. Wszyscy już wiedzieli o wybuchu wojny. Rozgorączkowani kanonierzy wytaczali działa — ciężkie 155 mm olbrzymy, pozostały sprzęt oraz wyprowadzali konie. Czekali na rozkaz opuszczenia koszar, który przecież lada chwila musi nadejść.

— Poruczniku Paprocki — woła dowódca baterii — weźmie pan natychmiast działa i sprzęt i zaprowadzi kolumnę do wsi Wołynka. Wie pan, do rejonu mobilizacji baterii. Później wróci pan po konie, które powinny do tego czasu już tu przybyć.

— Rozkaz, panie kapitanie!

Paprocki formuje kolumnę baterii. Pomagają mu podoficerowie. Tym razem wszystko idzie znacznie lepiej niż podczas ostatnich ćwiczeń. Nic dziwnego, wtedy była noc, teraz jest dzień, a i trening zrobił swoje. Ludzie są pewniejsi, pracują sprawniej, choć jakiś cień niepokoju nadal wisi w powietrzu. Nikt głośno tego nie mówi, ale wszyscy obawiają się nalotu. W koszarowym kompleksie — choć mieści się on poza obrębem twierdzy — atak z powietrza może okazać się tragiczny w skutkach dla zgrupowanego wojska, zwłaszcza dla mało ruchliwej artylerii ciężkiej. Dlatego kanonierzy z ulgą przyjmują decyzję wymarszu w pole.

Kolumna rusza i krok za krokiem mozolnie pokonuje piaszczystą wiejską drogę. Nareszcie koniec uciążliwej, trzykilometrowej mordęgi. Konie i ludzie jednakowo parują od potu. Z bezchmurnego nieba nadal płyną potoki żaru. Na szczęście przemarsz odbył się spokojnie, bez niespodzianek ze strony nieprzyjacielskiego lotnictwa. W Wołynce zostaje część baterii pod dowództwem podporucznika rezerwy Muśnickiego. Obsługi zaciągnęły wartę przy działach, wokół wsi rozstawiono posterunki, a trzy lekkie karabiny maszynowe — wykonując również zadania obrony przeciwlotniczej baterii — skierowały do góry ryjki swych luf na wyznaczonych stanowiskach ogniowych. Obrona rejonu alarmowego baterii została zorganizowana. Paprocki wraca do Brześcia po resztę sprzętu i kanonierów.

— Panie poruczniku, melduję posłusznie powrót z końmi!

— A, to Wesołowski?

— Tak jest, panie poruczniku.

— No, i jak tam było? Konie są? Dobre?

— Było słabo, panie poruczniku. Nie ma jeszcze koni do pełnego stanu baterii. A i to, co przyprowadziłem, nie jest najlepsze. Kategorii AC, wie pan, do artylerii ciężkiej, mało. Większość koni jest bez podków...

— A po drodze wszystko było w porządku?

— Tak jest, panie poruczniku. To jak, pójdziemy zobaczyć te konie?

— Teraz? Po nocy? I tak nic nie zobaczymy. Pójdę rano.

— W porządku, panie poruczniku. Dobranoc panu.

— Dobranoc, panie podchorąży. Utrudził się pan dziś z tymi końmi. Należy się panu odpoczynek. Ja też mam dosyć.

I znów sobotni poranek. Pomyśleć — od rozgrywek tenisowych minął dopiero tydzień, a wydaje się, że to już co najmniej miesiąc albo i więcej. Wtedy był jeszcze pokój, teraz jest już wojna. I niech nikogo nie łudzi fakt, że jej odgłosy na razie tu jeszcze nie dotarły. Nic dziwnego, przecież Brześć to odległe zaplecze. Bombardowano wprawdzie Małaszewicze, ale Brześć? Duży garnizon, odległy od granic, dysponuje silną obroną przeciwlotniczą. Chyba się Niemcy nie odważą?

Bateria ma już pełny stan ludzi. Paprocki tyle chodził, tyle szukał wśród zmobilizowanych, aż wyszperał chyba samych najlepszych. Nawet inni dowódcy baterii próbowali protestować przeciwko takiemu wyborowi, ale ostudził ich podpułkownik Lankau.

— Kto się starał, chodził i szukał, rozmawiał, ten ma. Trzeba było też chodzić i wybierać. Kto nie chciał, dostał tych, którzy zostali...

Tak więc brakuje tylko jeszcze trochę koni i wozów taborowych. Po południu reszta baterii dyslokuje się do Wołynki. W Brześciu pozostaje Wesołowski i z nim kapral podchorąży rezerwy Bommersbach oraz kilku kanonierów. Czekają na brakujące konie, które podobno już są w punkcie rozdzielczym.

Podporucznik Paprocki śpieszy się. Szybko przerzuca swoje rzeczy. Mundur, płaszcz, kilka koszul, bielizna. Ciepłe rękawiczki brać? Chyba nie. Do zimy wszystko powinno się skończyć. Francuzi dołożą szkopom z zachodu, Anglicy przygrzeją im z góry i będzie po krzyku. Więc wszystkie niepotrzebne rzeczy do skrzyni. Pójdą na przechowanie do mieszkania dowódcy baterii w Brześciu.

Kapitanowi to dobrze — myśli Kazimierz gnając rowerem do Wołynki. — Wciąż mieszka sobie w domu, a ja muszę ganiać między Brześciem a Wołynką. Jeszcze trochę takiego treningu i będę mógł startować w zawodach cyklistów...

Po przybyciu na miejsce kontroluje posterunki, wydaje dalsze dyspozycje, wprowadza słabo jeszcze zorientowanych oficerów rezerwy w wojenne obowiązki. Sprawdza, czy kanonierzy jedli obiad, wypytuje szefa, co z kolacją. Wskakuje na rower i znów pedałuje do Brześcia. Na odprawę do 30 pal. Jest jeszcze trochę czasu, więc po drodze jedzie do miasta. Ostatecznie wojna wojną, a trzeba kupić parę niezbędnych drobiazgów. Mydło do golenia, a i woda kolońska się kończy. Przyda się też trochę papieru do pisania, parę kopert. Trzeba będzie przecież wysłać list do domu, do rodziców. Oni też tam martwią się o niego.

Nie dojechał jeszcze do centrum Brześcia, gdy nagle rozjęczały się syreny. Alarm lotniczy! Przez całe ciało przebiega dreszcz emocji. Nalot! Na niebie szeregi wrogich maszyn. Odrywają się ód nich jakieś niewielkie punkciki, lecą w dół. Słychać przejmujący, ostry, drażniący uszy świst, niepodobny do żadnego ze słyszanych dotychczas dźwięków.

Więc tak lecą bomby? Tak gwiżdżą? — Paprocki uspokaja się nagle. Przystaje przy jakiejś bramie, która może stanowić osłonę przed podmuchem i odłamkami. Ale hitlerowcy urządzili tym razem nalot na twierdzę. Bomby sypią się na tak zwane czerwone koszary. W górę wznoszą się słupy dymu i pióropusze ziemi, cegieł, kamieni. Wybucha pożar, drugi. Straszny, groźny widok. Tym bardziej że obrona przeciwlotnicza jakoś słabo odgryza się samolotom...

Wreszcie koniec nalotu. Ludzie wychodzą z ukryć: z piwnic, z bram. Syreny zawodzą znów, ale teraz przerywanym głosem. Paprocki rusza dalej. Kilka bomb spadło również na miasto. Parę między pocztą a stacją kolejową, jedna tuż przy moście na Muchawcu. A oto i pierwsze ofiary tej wojny w Brześciu. Zwłoki zmasakrowane bliskim wybuchem są nie do zidentyfikowania. Nie mają rąk, nóg. Okropność! Dwie bomby trafiły w kasyno garnizonowe. Jego wnętrze zostało całkiem zdemolowane. Tak samo zburzona została poczta i kilka domów mieszkalnych.

Im bliżej twierdzy, tym gorzej. W lasku obok „czerwonych koszar” odbywał się podział koni. Hitlerowskie bomby dokonały tu straszliwej masakry. Wokoło trupy łudzi i zwierząt, poniewierają się części rozbitych wozów. Pozostałe przy życiu konie są w szoku. Jedne stoją i drżą na całym ciele, inne — oszalałe ze strachu — biegają na oślep, przewracają się o wozy, wpadają i rozbijają się o drzewa. Oto prawdziwe oblicze wojny! Cierpią ludzie, nie mniej od nich cierpią zwierzęta. Tylko co one komu zawiniły?

Co z podchorążymi? Co z naszymi końmi? Niepokój gna Paprockiego dalej.

— Panie poruczniku! Panie poruczniku!

Podbiega Wesołowski, utyka nieco.

— Co panu? Raniło?

— Nie, tylko łapałem konie i chyba sobie skręciłem nogę w kostce.

— A co z końmi?

— Fatalnie. Zostało mi tylko kilkanaście zdrowych i całych. Reszta albo zabita, albo rozbiegła się po twierdzy. Inne poranione...

— Bierzmy to, co jest, i szybko do Wołynki!

— Tak jest, panie poruczniku! Ale żeby pan widział, co tu się działo! Sądny dzień, panie poruczniku... I to ma być wojna? Samoloty przeciw koniom?

— Niestety, panie podchorąży, taka będzie ta wojna. — Paprocki czuje wzbierającą w nim gorycz, żal, ból. Szkoda mu tych bezsensownie zabitych ludzi, tych zmasakrowanych zwierząt. A przecież na plakatach było: „Silni — zwarci — gotowi”...

— Jeszcze nie weszliśmy do walki, a już mamy straty — kontynuuje podchorąży, równie wzburzony. — Przylecieli, dranie, obrzucili bombami, a my jak te szczury uciekaliśmy, kryliśmy się po norach, po piwnicach... W koszarach zginęło kilkunastu żołnierzy.

— Od nas też?

— Nie, nasi są wszyscy. Ukryli się szybko w rowach przeciwlotniczych i ocaleli. To chyba dzięki tym naszym ciągłym treningom, jakie ostatnio pan robił: „lotnik — kryj się!”

— Może i tak. Ale teraz niech ich pan zbierze wszystkich, spędzi konie i wracamy. Trzeba wyrywać stąd jak najszybciej!

— Tak jest, panie poruczniku! Ja też wolę tu dłużej nie siedzieć. Diabli wiedzą, czy szkopy nie wrócą...

Odprawa nie odbyła się. Garnizon był zbyt zajęty usuwaniem gruzów, grzebaniem zabitych, opatrywaniem rannych, likwidacją szkód, gaszeniem pożarów, przywracaniem normalnego rytmu życia koszar. Wracali do Wołynki w ponurych nastrojach, pogrążeni we własnych, niewesołych rozmyślaniach.

I to ma być wojna? — Kazimierz bezwiednie powtarzał w myślach pytanie podchorążego. Niestety, niedaleka przyszłość miała pokazać, że wojna będzie jeszcze okropniejsza od tego, czego doświadczyli już w drugim jej dniu, i to na dalekim zapleczu.

W baterii spoglądano na nich jak na zjawy.

— Wróciliście? — spytał dowódca.

— Jak pan kapitan widzi — odparł całkiem nieregulaminowo Paprocki. — I do tego jeszcze przyprowadziliśmy kilkanaście koni.

— A wozy taborowe?

— Rozwalone. Nie było z czego wybierać. Będziemy musieli jakoś kompletować tabory we własnym zakresie. Tutaj. A teraz, panie kapitanie chciałem zameldować, że trzeba szybko rozśrodkować baterię, dobrze zamaskować działa, ukryć konie, wykopać i zamaskować ukrycia dla całego stanu baterii, zakazać gromadzenia się żołnierzy w jednym miejscu...

— Dobrze. Niech pan wyda odpowiednie rozkazy w moim imieniu, panie poruczniku.

— Trzeba też szybko przystąpić do kucia koni...

— Oczywiście. Niech pan przekaże to zaprzęgowym.

Obydwie kuźnie w Wołynce pracują dzień i noc bez przerwy. Kowalskie młoty walą w czerwony metal, szybkimi uderzeniami formują półokrągłe kształty podków. Niedziela upływa w stukocie młotów i jasnym dźwięku kowadeł. Zresztą mało kto chyba pamięta, że to niedziela. Może tylko odświętnie ubrane wiejskie kobiety i dziewczyny wędrujące do kościoła. Po drodze przystają na chwilę przy pracujących żołnierzach i chłopach, z ciekawością przypatrują się niecodziennej krzątaninie. Bo gospodarze pomagają przy kuciu koni, zestawianiu wozów, kompletowaniu zaprzęgów. Bateria musi jak najszybciej uzyskać pełną gotowość bojową.

Po południu nadchodzą wreszcie pozostałe konie i wozy. Wesołowski pamięta brzeską tragedię, dlatego teraz przynagla do szybszego rozdziału koni. Nie chce, by nawet przypadkowo przelatujący samolot wykrył baterię. Mimo pośpiechu mija jednak sporo czasu, a tu nagle ukazuje się rozpoznawczy samolot niemiecki. Leci, drań, na małej wysokości. Nie ma szansy, żeby nie zauważył baterii. Rozjazgotały się elkaemy z osłony przeciwlotniczej. Kąśliwe paciorki pocisków pomknęły w stronę wroga. Zaskoczony lotnik wykonał jakiś dziwny manewr, potem zachybotał w powietrzu i nagle zaczął zniżać lot.

— Trafiony! Trafiony! Dostał! — kanonierzy krzyczeli, klaskali w dłonie, cieszyli się jak dzieci z nowej zabawki. — Oberwał! Dostał! Dobrze mu tak, szkopowi!

Samolot istotnie jeszcze bardziej obniżył lot i wylądował na łąkach za Bugiem w pobliżu mostu kolejowego. Raczej nie zdążył przekazać wiadomości bombowcom; bo baterii nikt nie niepokoił. Może właśnie dostał w radio?

— To mamy pierwszy sukces w tej wojnie! — dowódca baterii uśmiechał się zadowolony. — Zestrzelili go bez wątpienia nasi przeciwlotnicy. Wszystkim obsługom elkaemów wyrażam podziękowanie i pochwałę w imieniu służby...

W baterię jakby wstąpił nowy duch. Nawet kanonierzy, którzy przeżyli bombardowanie w Brześciu i opowiadali o nim straszne rzeczy, zobaczyli i uwierzyli, że ci groźni Niemcy nie są tak całkiem bezkarni, że można do nich strzelać i można ich zestrzeliwać. Wprawdzie samolot rozpoznawczy to nie bombowiec, ale kto by na takie detale zwracał uwagę w trzecim dniu wojny i po — było nie było — sukcesie.

Pododdział zgrywał się i doskonalił. Ludzie dopasowywali się do siebie i do swych obowiązków coraz lepiej. Czas jednak uciekał, nadszedł już rozkaz przygotowania do wymarszu i załadowania. Bateria otrzymała również numer transportu i kolejność ładowania. Nadszedł też rozkaz pobrania amunicji ze składów na Grajewce pod Brześciem. Zadanie to otrzymał od dowódcy baterii Paprocki. Zdecydował się przewieźć amunicję nocą. W absolutnej ciszy kolumna wozów ruszyła zaraz po zapadnięciu ciemności i wróciła dobrze przed świtaniem. Przywieziono dwie jednostki ognia. Tego dnia przyjechał również dowódca baterii, który przywiózł z Brześcia żołd dla kanonierów. A ci pracowali ciężko przez cały dzień przy usuwaniu stwierdzonych niedokładności w zaprzęgach, w kuciu koni, w załadowaniu sprzętu i amunicji.

Wieczorem zaprzęgi ruszyły jak na defiladzie. Z początku wolno, ósemka za ósemką, później trochę szybciej. W zasadzie było nieźle, konie ciągnęły możliwie.

Żeby tak jeszcze chociaż z parę dni na lepsze zgranie zaprzęgów — troskali się dowódcy plutonów. Nic dziwnego, to od zgrania zależy przecież i sprawność marszu, i zajęcie stanowiska ogniowego, i wykonanie innych trudnych manewrów z ciężkim sprzętem artyleryjskim. Ale tych dni brakowało wszystkim, nie tylko im. Dni przygotowań zakłóconych nieoczekiwanie odwołaną mobilizacją, powodującą tyle niepotrzebnego, szkodliwego zamieszania.

Dowódca baterii zebrał swoją kadrę. Jest więc oficer zwiadowczy podporucznik Paprocki, oficer ogniowy podporucznik rezerwy Muśnicki, dowódca pierwszego plutonu podporucznik rezerwy Olkowski, dowódca drugiego plutonu starszy ogniomistrz podchorąży Wesołowski. No i oczywiście szef baterii, wyznaczony na czas wojny na stanowisko zastępcy dowódcy kolumny amunicyjnej. Jego obowiązki przejął już nowy szef — ogniomistrz Szczepan Bielecki. Jest też podoficer żywnościowy plutonowy Sadowski. Wszyscy kolejno meldują gotowość do załadunku. Kapitan kwituje meldunki skinieniem głowy, czasem spyta o jakiś dodatkowy szczegół.

— Panie poruczniku Paprocki — mówi na końcu. — Weźmie pan paru zwiadowców, pojedzie na stację do Brześcia i dowie się, kiedy będziemy się ładować. Reszta baterii, prócz wart i służb, odpoczywa.

Kazimierz ze zwiadowcami rusza na stację. Zastaje tu niespodziewanie ciszę i spokój. Składu jeszcze nie ma, nikt nie wie też, kiedy go podstawią. Wszystko owiane mgłą tajemnicy. Czyżby wojskowej? A może to tylko niedowład organizacyjny jakiegoś ogniwa?

— Może pan gdzieś zatelefonuje, czegoś się dowie o tym transporcie? — zachęca kolejarza podporucznik.

— A gdzież ja tam będę dzwonił? Ja już panu porucznikowi powiedział — śpiewnie zaciąga kolejarz — że jak ten skład tu przyjdzie, to on będzie...

Gadaj z takim. Paprocki kręci się po zapleczu stacji. Ani tu gdzie usiąść, ani się położyć. Zostawia swoich zwiadowców, podaje im numer telefonu do szkoły w Wołynce, gdzie kwateruje dowództwo baterii, i wraca do wsi, bo ciepła, wygodna kwatera ciągnie niby magnes. A kto wie, kiedy i jak będzie się spało jutro?

Noc upływa spokojnie. Patrole krążą wokół rozlokowanej baterii, konie podzwaniają wędzidłami, od czasu do czasu któryś parsknie, stuknie kopytem. Zmęczeni kanonierzy śpią w stodołach, po izbach, na wozach taborowych, gdzie się komu legowisko trafiło. Przed świtem kucharze rozpoczynają swoją krzątaninę. Wojna czy nie wojna, śniadanie musi być na czas...

Paprocki zrywa się i jedzie na stację. Tu nie zmieniło się nic. Zziębnięci i skuleni zwiadowcy siedzą pod ścianą, ćmią machorkę, pogadują leniwie. O transporcie nadal nic nie wiadomo? Dowódca baterii zaczyna się denerwować. Otrzymał numer transportu, którego jeszcze nie ma. To niesubordynacja! Nie czekając na Wiadomość wysyła w pierwszym rzucie kolumnę amunicyjną z Drozdowskim. Po niedługim czasie dowiaduje się, że kolumna załadowała się na swój transport i odjechała, ale o transporcie dla baterii nadal nic nie wiadomo. Mimo tego każę zaprzęgać i prowadzić oficerowi ogniowemu kolejne działony na stację. Zaprzęgi ruszają, zachowując zwiększone odstępy na wypadek nalotu. Zbytni pośpiech, bo transport nie nadszedł. Tymczasem coś się zacięło z łącznością, więc Kazimierz rusza do Wołynki. W połowie drogi napotyka jadący mu naprzeciw pierwszy działon.

— A wy dokąd?

— Melduję posłusznie, że na stację, panie poruczniku — działonowy jest wyraźnie zdziwiony pytaniem.

— Kto wam kazał, do cholery, tam jechać?

— Dowódca baterii, panie poruczniku! — zaskoczenie działonowego wyraźnie wzrasta.

— Po jakiego diabła?

— Ładować się...

— Gdzie, do czego?

— Do transportu... — zdumienie działonowego sięga zenitu. Tak samo zresztą jak zdenerwowanie Paprockiego. Tym bardziej że już się zbliża następny zaprzęg.

— Powariowaliście? Nie ma jeszcze żadnego transportu! Wracać natychmiast!

— Ale dowódca baterii rozkazał... — próbuje protestować działonowy.

— A teraz ja tu rozkazuję! Wracać! Do Wołynki! Zrozumieliście?

— Tak jest, panie poruczniku...

Zaprzęg, niby jakaś ogromna stonoga, powoli zawraca, zjeżdżając daleko w pole. Za nim rusza drugi.

Ugrzęźnie, czy nie ugrzęźnie? — zastanawia się Kazimierz. — Poplącze się?

Nie poplątał się, nie ugrzązł, choć koła wygniotły głębokie ślady w ziemi. Drugi też zawrócił sprawnie. Paprocki starł pot z czoła. Tylko tego brakowało, żeby na stację zwaliła się cała bateria i żeby nadleciały samoloty.

— Kto zawrócił działa? — dowódca baterii jest wyraźnie niezadowolony.

— Ja, panie kapitanie.

— Dlaczego? Kto panu pozwolił? Kto dał prawo zmienić mój rozkaz?

— Musiałem, panie kapitanie.