Ostatni zamach na Hitlera - Robert Weiss - ebook + książka

Ostatni zamach na Hitlera ebook

Weiß Robert

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dramatyczny opis zamachu na życie Adolfa Hitlera, którego dokonał Claus von Stauffenberg. Podłożył on bombę w sali narad w kwaterze Wilczy Szaniec koło Kętrzyna w Prusach Wschodnich. Po umieszczeniu ładunku von Stauffenberg samolotem wrócił samolotem do Berlina, aby zrealizować plan przejęcia władzy po śmierci Führera znany jako operacja "Walkiria". Ze względu na nieprzewidziane przez spiskowców okoliczności Hitler przeżył wybuch i spiskowcom nie udało się wzniecić ogólnoniemieckiego powstania. Ich dalsze losy były tragiczne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bendlerstrasse oczekuje

Na dźwięk dzwonka gene­rał szybko uniósł słu­chawkę. Jego goście zamil­kli natych­miast, cho­ciaż jesz­cze przed sekundą cały gabi­net pełen był gwaru. Gene­rał zamie­nił się w słuch, lecz już po krót­kiej chwili, mruk­nąw­szy tylko coś w odpo­wie­dzi nie­wi­dzial­nemu roz­mówcy, nie bez zło­ści prze­rwał połą­cze­nie.

– Głup­stwa, zwy­czajne głup­stwa – powie­dział.

Jego twarz zdra­dzała wyraź­nie roz­cza­ro­wa­nie, choć gene­rał sta­rał się je ukryć. Sys­tem ner­wowy był już jed­nak zbyt długo utrzy­my­wany w sta­nie napię­cia, aby w pełni oka­zy­wać posłu­szeń­stwo. Zresztą nastrój, w jakim znaj­do­wał się gene­rał, nie był tylko jego udzia­łem. Znie­cier­pli­wie­nie wyzie­rało z oczu wszyst­kich tu obec­nych. Gra toczyła się o wielką stawkę, a wieść o szczę­śli­wym locie miał przy­nieść wła­śnie ów lśniący przed­miot, zwany apa­ra­tem tele­fo­nicz­nym.

Jak do tej pory przed­miot ów wyka­zy­wał zadzi­wia­jącą zło­śli­wość dono­sząc o spra­wach, które sto­jący gene­rał okre­ślał mia­nem nie­wdzięcz­nych. Minęła już druga po połu­dniu, czas więc był naj­wyż­szy, aby w słu­chawce zabrzmiał długo ocze­ki­wany głos. Można było być pew­nym, że każdy ze znaj­du­ją­cych się w tym gabi­ne­cie zadał sobie w duchu kilka już razy pyta­nie, co sta­nie się z nim samym, jeśli głos ten z pew­nych przy­czyn do nich nie dotrze…

W tym samym cza­sie ku Ber­li­nowi, sto­licy Wiel­kich Nie­miec, któ­rych gra­nice z woli Führera narodu nie­miec­kiego roz­cią­gały się od ziem Ukra­iny po fale Atlan­tyku, leciał ponad postrzę­pio­nymi chmu­rami samotny w pustce powietrz­nego oce­anu samo­lot. Sil­nik pluł pło­mie­niami, pilot wyci­skał z niego resztki mocy.

Pilota przy­na­glano. Sta­rał się więc jak mógł, choć odczu­wał wielce podej­rzaną wibra­cję maszyny. Prę­dzej, prę­dzej! Lot­nik mełł w ustach prze­kleń­stwa, ile­kroć leut­nant stu­kał go zna­cząco w plecy.

Przy­stojny ofi­cer wypeł­niał pole­ce­nia swego prze­ło­żo­nego, któ­remu zale­żało teraz na każ­dej minu­cie. Wie­dział to, czego nie mógł wie­dzieć pilot. Znał powód nad­zwy­czaj­nego pośpie­chu. Spo­glą­da­jąc w twarz puł­kow­nika dzi­wił się, jak bar­dzo wytrzy­mały jest ten czło­wiek, który przed dwiema godzi­nami oglą­dał obli­cze samej śmierci.

„Bru­tus nie­miec­kiego impe­rium” – pomy­ślał leut­nant von Haeften i odczuł dumę, że wła­śnie jego prze­zna­czył los na towa­rzy­sza tego dziel­nego czło­wieka, który ura­to­wał Niemcy.

Jed­no­oki puł­kow­nik wpa­trzył się w mapę, w kon­tury lądu, o który toczył się parę już lat naj­cięż­szy dotąd w dzie­jach bój. Bez względu na jego osta­teczny wynik można było być spo­koj­nym o sławę nie­miec­kiej armii. Pro­wa­dziła dzia­ła­nia bez pre­ce­densu w histo­rii wojen. Wal­czyła sama. Cho­ciaż nie… Wal­czyła wespół ze swymi sojusz­ni­kami, z któ­rych każdy był więk­szym bala­stem od innego. Oto armia! – myślał z dumą. – Oto siła, która łamie wroga do cna, nisz­czy go i depce. Oto potęga, która teraz, gdy uzur­pa­tor prze­stał oddy­chać powie­trzem, potrafi obro­nić Niemcy, sta­nie się ich opoką przed tymi, co w swej głu­po­cie i zadu­fa­niu pro­wa­dzą je do upadku, przed tymi także, któ­rzy chcie­liby je znisz­czyć. Jeden roz­kaz zjed­no­czy ją i pchnie tam, gdzie być powinna.

Mapa zała­mała się na brzegu, puł­kow­nik wygła­dził ją dło­nią. Angiel­ska wyspa, śmieszny kró­lik z pod­kur­czo­nymi łapami, przy­kuc­nęła wprost nad pół­nocną Fran­cją. Teraz trwała inwa­zja, toczyły się walki, któ­rych począ­tek dopiero się zary­so­wał. Końca nie było jesz­cze widać, ale można było go prze­wi­dzieć. Ame­ry­ka­nie i Anglicy, spo­koj­nie jak na manew­rach, nie spie­sząc się, pchali na zajęte tereny nie­sły­chane wprost ilo­ści ludzi i sprzętu. Trzy armie, wypo­sa­żone w naj­no­wo­cze­śniej­szą broń, były już wła­ści­wie gotowe do ude­rze­nia. Prze­szło czter­dzie­ści kom­plet­nych dywi­zji, z czego trze­cia część pan­cer­nych.

Ame­ry­kań­ski dowódca, Eisen­ho­wer, cze­kał jesz­cze pew­nie na piękną pogodę, aby lot­nic­two mogło ope­ro­wać samo­dziel­nie i poma­gać pie­cho­cie. Kiedy ude­rzy, front pęk­nie.

Lecz front zachodni wyda­wał się bar­dzo jesz­cze odle­gły, może dla­tego wła­śnie, że nie zapło­nął ogniem gene­ral­nego natar­cia. Gorzej było tam, za ple­cami lecą­cego do sto­licy puł­kow­nika. Pamię­tał on jedną z majo­wych narad, na któ­rej Führer zobo­wią­zał dowód­ców wschod­niego frontu do utrzy­ma­nia za wszelką cenę osią­gnię­tej linii sta­no­wisk. Wszy­scy byli wów­czas dobrej myśli ,,Rosja­nie nie ude­rzą wcze­śniej, zanim nie ruszą się Anglo­sasi – pro­ro­ko­wał dłu­go­głowy Jodl.– To zaś potrwa jesz­cze tro­chę czasu”. Uda­jący skrom­ni­sia feld­mar­sza­łek Model, który dowo­dził wtedy w Gali­cji, rusza­jąc kwa­dra­tową szczęką win­szo­wał swym pół­noc­nym sąsia­dom spo­koj­nego lata. Keitel zawy­ro­ko­wał wresz­cie, że ude­rze­nie rosyj­skie może nastą­pić naj­praw­do­po­dob­niej w kie­runku Kar­pat; z pole­ce­nia Hitlera zwró­cił uwagę na koniecz­ność pew­niej­szego zabez­pie­cze­nia naf­to­wego rejonu Plo­eszti.

Naj­bar­dziej czujny był feld­mar­sza­łek Ernest Busch. Wybrzu­sze­nie frontu na dowo­dzo­nym prze­zeń obsza­rze, się­ga­jące za Orszę i Połock, wyda­wało mu się nie­bez­pieczne. Grupa wojsk, którą dowo­dził, była mimo posił­ków zbyt słaba, by móc się prze­ciw­sta­wić sil­nemu ude­rze­niu. W dodatku Rosja­nie potra­fili już nie tylko ude­rzać sil­nie, lecz i umie­jęt­nie. Busch ostrzegł Hitlera i zapro­po­no­wał skró­ce­nie frontu.

– Śmieszne! – zawo­łał poryw­czo Führer. – Czyżby i pan nale­żał do tych gene­ra­łów, któ­rzy to tak chęt­nie spo­glą­dają do tyłu? Niech pan się nie lęka, w razie czego oso­bi­ście pana zastą­pię.

Po paru tygo­dniach, gdy Rosja­nie ude­rzyli z nie­praw­do­po­dob­nym impe­tem, front zaczął się skra­cać bły­ska­wicz­nie, czemu nie mógł już zara­dzić nikt. Model zmie­nił w końcu czerwca Boscha, nie mógł zmie­nić jed­nak sytu­acji. Nie pozo­sta­wało mu nic innego, jak skom­leć o posiłki, które też ścią­gano skąd się tylko dało.

Nie­wiele one pomo­gły i po mie­siącu 25 dywi­zji nie­miec­kich na obsza­rze od Pskowa do Kowla zamie­niło się dosłow­nie w proch. Reszta parła w nie­po­wstrzy­ma­nej ucieczce na zachód. „Pomy­śleć tylko: ucie­ka­jący żoł­nie­rze w Pru­sach Wschod­nich!” – wołał pewien sza­nowny nie­miecki dyplo­mata. Była to strasz­liwa prawda. Żoł­nierz nie­miecki ucie­kał przed ści­ga­ją­cym go wro­giem.

Puł­kow­nik wzdry­gnął się. Kto zade­cy­duje o zakoń­cze­niu tej wojny? Czy wła­śnie nie Rosja­nie? Czy nie­słuszne były jego wła­sne prze­wi­dy­wa­nia, o któ­rych zresztą sta­rał się mówić mało? 12 lipca, a więc zale­d­wie przed tygo­dniem, gdy dok­tor Gise­vius refe­ro­wał stary i wcale nie jego autor­stwa plan jed­no­stron­nej kapi­tu­la­cji przed mocar­stwami zachod­nimi, on wła­śnie zadał mu wiele zna­czące pyta­nie:

– Czy przy­pad­kiem nie jest już na to za późno?

Claus Schenk, hra­bia von Stauf­fen­berg, szef sztabu dowódcy wojsk rezerwy, puł­kow­nik sztabu gene­ral­nego, uwa­żał sie­bie za czło­wieka roz­sąd­nego. Za takiego uwa­żali go i inni. Fizyczne cier­pie­nia, któ­rych doznał w cza­sie wojny w wyniku cięż­kich ran, roz­są­dek ten pogłę­biły. Dziś, gdy ogólna sytu­acja wyma­gała szcze­gól­nej trzeź­wo­ści i mak­sy­mal­nego obiek­ty­wi­zmu, wła­śnie on, który uwa­żany był mimo mło­dego wieku, za jeden z czo­ło­wych szta­bo­wych mózgów, mógł uczy­nić wiele.

Czy postą­pił dziś słusz­nie? Czy histo­ria osą­dzi czyn, jakiego doko­nał, tak jak osą­dzał go on sam?

Był prze­ko­nany, że cios, który zadał, był wyj­ściem jedy­nym. Może uda się jesz­cze ura­to­wać to, co ura­to­wać można?

Samo­lot poło­żył się w skręt, mapa spa­dła z kolan puł­kow­nika. Poprzez wstążki Bugu, Wisły, Odry, Łaby i Renu bie­gły czarne, cięż­kie litery: GROSS­DEUTSCH­LAND. Puł­kow­nik pomy­ślał, że trzeba będzie uczy­nić wszystko, aby nie zostały one starte z żad­nej z map.

Adiu­tant pozwo­lił sobie zwró­cić uwagę puł­kow­nika na bli­skie lądo­wa­nie. Puł­kow­nik ski­nął głową, a gdy samo­lot dotknął pod­wo­ziem trawy lot­ni­ska Rangs­dorf zwró­cił się do porucz­nika:

– Drogi Haeften! Nim zała­twi pan samo­chód, niech pan spró­buje zadzwo­nić na Ben­dler­strasse. Powie pan gene­ra­łowi Olbrich­towi, że jeste­śmy już w Ber­li­nie. Może pan dodać resztę, bo świa­dec­two nasze jest ważne, choć przy­pusz­czam, że gene­rał Fel­l­gie­bel zdą­żył wyko­nać swe zada­nie.

Leut­nant szybko uzy­skał połą­cze­nie.

W odle­gło­ści paru kilo­me­trów na dźwięk brzę­czyka apa­ratu tele­fo­nicz­nego gene­rał, znu­żony już, uniósł tylko głowę. Tele­fon zadzwo­nił raz jesz­cze, jak gdyby ostrzej, co pobu­dziło gene­rała do wła­ści­wego ruchu ręką.

– Co? Kto mówi? – zawo­łał drżą­cym ze wzru­sze­nia gło­sem.

Poprzez meta­lowy prze­wód pły­nęły doń długo ocze­ki­wane słowa.

Gene­rał odło­żył słu­chawkę i zwró­ciw­szy się do obec­nych powie­dział po pro­stu:

– Er ist tot. On nie żyje.

Wszy­scy pojęli te słowa.

Po dłuż­szej dopiero chwili roz­legł się w ciszy głos gene­rała puł­kow­nika, nowej głowy pań­stwa nie­miec­kiego:

– Pro­szę zażą­dać wyda­nia roz­kazu „Wal­ki­ria”.

Od rewolwerowej kuli do szarży pruskich ułanów

Zama­chów na Hitlera było w sumie nie­wiele mniej, niż można się tego było spo­dzie­wać, ale wię­cej, niż o tym na ogół się wie. Hitler z zama­chów na jego życie wycho­dził cało. Po małej wycieczce w prze­szłość prze­sta­niemy temu się dzi­wić.

Na początku wojny Adolf Hitler odbył trium­falny wjazd do Gdań­ska. Jego wizyta miała cha­rak­ter szcze­gól­nie uro­czy­sty, była prze­cież uko­ro­no­wa­niem świet­nego zwy­cię­stwa nad znie­na­wi­dzo­nym wro­giem. Pod­czas powrotu do Ber­lina, gdy pociąg wio­zący Führera zwol­nił, w pew­nej chwili wagon salo­nowy, w któ­rym on prze­by­wał, został nie­spo­dzie­wa­nie ostrze­lany z… rewol­weru. Jeden z poci­sków miał podobno prze­dziu­ra­wić czapkę Hitlera. Ponie­waż zama­cho­wiec prze­padł bez wie­ści, jedyną ofiarą gestapo z racji owej rewol­we­ro­wej kano­nady został dróż­nik kole­jowy zawia­du­jący odcin­kiem linii. Spę­dził on resztę swych dni w wię­zie­niu, a następ­nie w obo­zie Flossenbürg. Tak oto „opatrz­ność”, mówiąc sło­wami samego Hitlera, nie po raz ostatni roz­wi­nęła nad nim opie­kuń­cze skrzy­dła. Jak się oka­zało, nie bez wie­dzy gestapo, któ­rego wła­śnie dzie­łem był ów „zamach”. Ponie­waż cała histo­ria była zbyt naiwna, aby mogła iść w świat w postaci pro­pa­gan­do­wego chwytu, skoń­czyło się „jedy­nie” na sto­so­wa­niu nad­zwy­czaj­nych środ­ków ostroż­no­ści, ile­kroć Führer wybie­rał się w podróż. Miał on oka­zję prze­ko­nać się, jak bar­dzo są nie­zbędne nie tylko dla cało­ści Rze­szy, lecz i dla niego oso­bi­ście karne i czujne kohorty him­m­le­row­skiego apa­ratu bez­pie­czeń­stwa.

Inny zadzi­wia­jący przy­pa­dek.

9 listo­pada 1939 roku, w rocz­nicę hitle­row­skiej próby prze­wrotu, która miała miej­sce w Mona­chium w roku 1923, odby­wała się w mona­chij­skiej piwiarni „Bürgerbräukeller”, skąd Hitler wyru­szył na pod­bój Nie­miec i Europy, wielka uro­czy­stość. Zebrali się w sta­rej knaj­pie naj­bar­dziej zasłu­żeni człon­ko­wie par­tii naro­dowo socja­li­stycz­nej, aby wysłu­chać mowy wodza, który zapo­cząt­ko­wał dzieło tysiąc­let­niej Rze­szy krwa­wym ata­kiem na Pol­skę.

Hitler sta­nął na try­bu­nie witany rykiem entu­zja­zmu, wygło­sił świetne prze­mó­wie­nie, a następ­nie szybko i nie­spo­dzie­wa­nie opu­ścił piwiar­nię. W kil­ka­na­ście minut póź­niej opo­dal miej­sca, gdzie prze­ma­wiał, wybu­chła silna bomba, umiesz­czona w słu­pie pod­trzy­mu­ją­cym strop. Można było przy­pusz­czać, że gdyby Führer w chwili wybu­chu znaj­do­wał się na swym miej­scu, duch jego opu­ściłby ziem­ski padół i prze­niósł się do Wal­halli. Jed­nakże tym razem do ger­mań­skiego raju udało się tylko ośmiu jego par­tyj­nych towa­rzy­szy. Sześć­dzie­się­ciu zostało ran­nych.

Jak oświad­czył sam Hitler, oca­le­nie swe zawdzię­czał wła­śnie opatrz­no­ści, która nie­ustan­nie czu­wa­jąc nad jego posłan­nic­twem naka­zała mu wcze­śniej­sze zakoń­cze­nie prze­mó­wie­nia i opusz­cze­nie zgro­ma­dze­nia. Gdy dowie­dział się o tym dyk­ta­tor Włoch, Mus­so­lini, bli­ski zresztą w teo­rii i prak­tyce dyk­ta­torowi Nie­miec, nie mógł powstrzy­mać iro­nicz­nej uwagi na temat auto­re­kla­miar­skich zdol­no­ści sojusz­nika.

Mus­so­lini miał naj­praw­do­po­dob­niej rację. Wszystko wska­zy­wało na to, że listo­pa­dowy zamach był zwy­czajną misty­fi­ka­cją zor­ga­ni­zo­waną przez Hitlera z jed­nej strony dla zdo­by­cia popu­lar­no­ści, z dru­giej zaś dla roz­pę­ta­nia pro­pa­gan­do­wej nagonki prze­ciw Anglii.

W ofi­cjal­nym komu­ni­ka­cie oświad­czono, iż zamach przy­go­to­wany został przez angiel­ski wywiad, Intel­li­gence Service, kon­kret­nie zaś przez dwóch jego wysłan­ni­ków, któ­rych 8 listo­pada ujęto w pobliżu gra­nicy holen­der­skiej. Oni to, syno­wie zdra­dziec­kiego Albionu, posta­rać się mieli o umiesz­cze­nie bomby w sali mona­chij­skiej piwiarni, by pozba­wić życia Führera i w ten pro­sty spo­sób prze­chy­lić szalę wojny na korzyść Anglii. W rze­czy­wi­sto­ści obaj ofi­ce­ro­wie angiel­scy przy­byli do Nie­miec w innym celu i nie mieli z zama­chem nic wspól­nego. Wywiad angiel­ski nie był zresztą na tyle nie­roz­sądny, aby wie­rzyć w to, iż odej­ście Hitlera na tak zwany drugi świat może zmie­nić panu­jący w Niem­czech reżim.

Gestapo posta­rało się także o wykry­cie bez­po­śred­niego wyko­nawcy zama­chu. Oka­zał się nim nie­jaki Georg Elser, mona­chij­ski sto­larz, który w śledz­twie, prze­ko­nany szybko argu­men­tami sędziów, oświad­czył, iż on wła­śnie umie­ścił nie­po­strze­że­nie bombę w kolum­nie, przy­byw­szy do piwiarni na kufel dosko­na­łego bawar­skiego piwa. Uczy­nił to na dzie­sięć dni przed zama­chem.

Elser zatrzy­many został w cza­sie nie­le­gal­nego prze­kra­cza­nia gra­nicy szwaj­car­skiej. Zna­le­ziono przy nim nie­zbity dowód winy: plan piwiarni z dokład­nie ozna­czo­nym punk­tem umiesz­cze­nia bomby typu zega­ro­wego.

Rzecz na pierw­szy rzut oka nie­praw­do­po­dobna: Elser ucie­kał do Szwaj­ca­rii po raz wtóry. Pierw­szy raz prze­kro­czył gra­nicę tuż po pod­ło­że­niu bomby, lecz po kilku dniach powró­cił do Mona­chium.

– Po cóż wra­cał pan na miej­sce zamie­rzo­nej zbrodni? – surowo zapy­tał pro­wa­dzący śledz­two.

Pro­to­ko­lant skrzęt­nie zano­to­wał odpo­wiedź zama­chowca:

– Powró­ci­łem do Mona­chium dla­tego, aby prze­ko­nać się, czy wybuch bomby rze­czy­wi­ście nastąpi. Musia­łem to zro­bić, był to przy­mus wewnętrzny. Gdy prze­ko­na­łem się, że mecha­nizm nie zawiódł, uda­łem się ponow­nie do Szwaj­ca­rii.

Cała ta histo­ria jest więc jak gdyby żyw­cem wyjęta z kart trze­cio­rzęd­nych powie­ści kry­mi­nal­nych. Nawet prze­stępca powraca na miej­sce zbrodni, a każe mu to uczy­nić nic innego tylko „przy­mus wewnętrzny”. Auto­rzy tej ponu­rej tra­gi­farsy, jak widać, nie wysi­lali się zbyt­nio.

Georg Elser, czło­wiek, który chciał Niem­com ode­brać Führera i pchnąć je przez to na manowce klę­ski, został zadzi­wia­jąco łagod­nie uka­rany, zna­lazł się mia­no­wi­cie w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w Dachau, gdzie otrzy­mał do swej dys­po­zy­cji… trzy­po­ko­jowe pomiesz­cze­nie. Powo­dziło mu się dobrze, chwile samot­no­ści zabi­jał grą na gita­rze. Prze­trwałby on lata wojny, gdyby tuż przed jej zakoń­cze­niem nie przy­po­mniał sobie o nim sam Hein­rich Him­m­ler, naczelny kat hitle­row­skiej Rze­szy. Na spe­cjalny roz­kaz naj­wyż­szego dowódcy SS i gestapo, Elser został zastrze­lony i zabrał tajem­nicę swego „zama­chu” do wspól­nej mogiły.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki