12,99 zł
Dramatyczny opis zamachu na życie Adolfa Hitlera, którego dokonał Claus von Stauffenberg. Podłożył on bombę w sali narad w kwaterze Wilczy Szaniec koło Kętrzyna w Prusach Wschodnich. Po umieszczeniu ładunku von Stauffenberg samolotem wrócił samolotem do Berlina, aby zrealizować plan przejęcia władzy po śmierci Führera znany jako operacja "Walkiria". Ze względu na nieprzewidziane przez spiskowców okoliczności Hitler przeżył wybuch i spiskowcom nie udało się wzniecić ogólnoniemieckiego powstania. Ich dalsze losy były tragiczne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Na dźwięk dzwonka generał szybko uniósł słuchawkę. Jego goście zamilkli natychmiast, chociaż jeszcze przed sekundą cały gabinet pełen był gwaru. Generał zamienił się w słuch, lecz już po krótkiej chwili, mruknąwszy tylko coś w odpowiedzi niewidzialnemu rozmówcy, nie bez złości przerwał połączenie.
– Głupstwa, zwyczajne głupstwa – powiedział.
Jego twarz zdradzała wyraźnie rozczarowanie, choć generał starał się je ukryć. System nerwowy był już jednak zbyt długo utrzymywany w stanie napięcia, aby w pełni okazywać posłuszeństwo. Zresztą nastrój, w jakim znajdował się generał, nie był tylko jego udziałem. Zniecierpliwienie wyzierało z oczu wszystkich tu obecnych. Gra toczyła się o wielką stawkę, a wieść o szczęśliwym locie miał przynieść właśnie ów lśniący przedmiot, zwany aparatem telefonicznym.
Jak do tej pory przedmiot ów wykazywał zadziwiającą złośliwość donosząc o sprawach, które stojący generał określał mianem niewdzięcznych. Minęła już druga po południu, czas więc był najwyższy, aby w słuchawce zabrzmiał długo oczekiwany głos. Można było być pewnym, że każdy ze znajdujących się w tym gabinecie zadał sobie w duchu kilka już razy pytanie, co stanie się z nim samym, jeśli głos ten z pewnych przyczyn do nich nie dotrze…
W tym samym czasie ku Berlinowi, stolicy Wielkich Niemiec, których granice z woli Führera narodu niemieckiego rozciągały się od ziem Ukrainy po fale Atlantyku, leciał ponad postrzępionymi chmurami samotny w pustce powietrznego oceanu samolot. Silnik pluł płomieniami, pilot wyciskał z niego resztki mocy.
Pilota przynaglano. Starał się więc jak mógł, choć odczuwał wielce podejrzaną wibrację maszyny. Prędzej, prędzej! Lotnik mełł w ustach przekleństwa, ilekroć leutnant stukał go znacząco w plecy.
Przystojny oficer wypełniał polecenia swego przełożonego, któremu zależało teraz na każdej minucie. Wiedział to, czego nie mógł wiedzieć pilot. Znał powód nadzwyczajnego pośpiechu. Spoglądając w twarz pułkownika dziwił się, jak bardzo wytrzymały jest ten człowiek, który przed dwiema godzinami oglądał oblicze samej śmierci.
„Brutus niemieckiego imperium” – pomyślał leutnant von Haeften i odczuł dumę, że właśnie jego przeznaczył los na towarzysza tego dzielnego człowieka, który uratował Niemcy.
Jednooki pułkownik wpatrzył się w mapę, w kontury lądu, o który toczył się parę już lat najcięższy dotąd w dziejach bój. Bez względu na jego ostateczny wynik można było być spokojnym o sławę niemieckiej armii. Prowadziła działania bez precedensu w historii wojen. Walczyła sama. Chociaż nie… Walczyła wespół ze swymi sojusznikami, z których każdy był większym balastem od innego. Oto armia! – myślał z dumą. – Oto siła, która łamie wroga do cna, niszczy go i depce. Oto potęga, która teraz, gdy uzurpator przestał oddychać powietrzem, potrafi obronić Niemcy, stanie się ich opoką przed tymi, co w swej głupocie i zadufaniu prowadzą je do upadku, przed tymi także, którzy chcieliby je zniszczyć. Jeden rozkaz zjednoczy ją i pchnie tam, gdzie być powinna.
Mapa załamała się na brzegu, pułkownik wygładził ją dłonią. Angielska wyspa, śmieszny królik z podkurczonymi łapami, przykucnęła wprost nad północną Francją. Teraz trwała inwazja, toczyły się walki, których początek dopiero się zarysował. Końca nie było jeszcze widać, ale można było go przewidzieć. Amerykanie i Anglicy, spokojnie jak na manewrach, nie spiesząc się, pchali na zajęte tereny niesłychane wprost ilości ludzi i sprzętu. Trzy armie, wyposażone w najnowocześniejszą broń, były już właściwie gotowe do uderzenia. Przeszło czterdzieści kompletnych dywizji, z czego trzecia część pancernych.
Amerykański dowódca, Eisenhower, czekał jeszcze pewnie na piękną pogodę, aby lotnictwo mogło operować samodzielnie i pomagać piechocie. Kiedy uderzy, front pęknie.
Lecz front zachodni wydawał się bardzo jeszcze odległy, może dlatego właśnie, że nie zapłonął ogniem generalnego natarcia. Gorzej było tam, za plecami lecącego do stolicy pułkownika. Pamiętał on jedną z majowych narad, na której Führer zobowiązał dowódców wschodniego frontu do utrzymania za wszelką cenę osiągniętej linii stanowisk. Wszyscy byli wówczas dobrej myśli ,,Rosjanie nie uderzą wcześniej, zanim nie ruszą się Anglosasi – prorokował długogłowy Jodl.– To zaś potrwa jeszcze trochę czasu”. Udający skromnisia feldmarszałek Model, który dowodził wtedy w Galicji, ruszając kwadratową szczęką winszował swym północnym sąsiadom spokojnego lata. Keitel zawyrokował wreszcie, że uderzenie rosyjskie może nastąpić najprawdopodobniej w kierunku Karpat; z polecenia Hitlera zwrócił uwagę na konieczność pewniejszego zabezpieczenia naftowego rejonu Ploeszti.
Najbardziej czujny był feldmarszałek Ernest Busch. Wybrzuszenie frontu na dowodzonym przezeń obszarze, sięgające za Orszę i Połock, wydawało mu się niebezpieczne. Grupa wojsk, którą dowodził, była mimo posiłków zbyt słaba, by móc się przeciwstawić silnemu uderzeniu. W dodatku Rosjanie potrafili już nie tylko uderzać silnie, lecz i umiejętnie. Busch ostrzegł Hitlera i zaproponował skrócenie frontu.
– Śmieszne! – zawołał porywczo Führer. – Czyżby i pan należał do tych generałów, którzy to tak chętnie spoglądają do tyłu? Niech pan się nie lęka, w razie czego osobiście pana zastąpię.
Po paru tygodniach, gdy Rosjanie uderzyli z nieprawdopodobnym impetem, front zaczął się skracać błyskawicznie, czemu nie mógł już zaradzić nikt. Model zmienił w końcu czerwca Boscha, nie mógł zmienić jednak sytuacji. Nie pozostawało mu nic innego, jak skomleć o posiłki, które też ściągano skąd się tylko dało.
Niewiele one pomogły i po miesiącu 25 dywizji niemieckich na obszarze od Pskowa do Kowla zamieniło się dosłownie w proch. Reszta parła w niepowstrzymanej ucieczce na zachód. „Pomyśleć tylko: uciekający żołnierze w Prusach Wschodnich!” – wołał pewien szanowny niemiecki dyplomata. Była to straszliwa prawda. Żołnierz niemiecki uciekał przed ścigającym go wrogiem.
Pułkownik wzdrygnął się. Kto zadecyduje o zakończeniu tej wojny? Czy właśnie nie Rosjanie? Czy niesłuszne były jego własne przewidywania, o których zresztą starał się mówić mało? 12 lipca, a więc zaledwie przed tygodniem, gdy doktor Gisevius referował stary i wcale nie jego autorstwa plan jednostronnej kapitulacji przed mocarstwami zachodnimi, on właśnie zadał mu wiele znaczące pytanie:
– Czy przypadkiem nie jest już na to za późno?
Claus Schenk, hrabia von Stauffenberg, szef sztabu dowódcy wojsk rezerwy, pułkownik sztabu generalnego, uważał siebie za człowieka rozsądnego. Za takiego uważali go i inni. Fizyczne cierpienia, których doznał w czasie wojny w wyniku ciężkich ran, rozsądek ten pogłębiły. Dziś, gdy ogólna sytuacja wymagała szczególnej trzeźwości i maksymalnego obiektywizmu, właśnie on, który uważany był mimo młodego wieku, za jeden z czołowych sztabowych mózgów, mógł uczynić wiele.
Czy postąpił dziś słusznie? Czy historia osądzi czyn, jakiego dokonał, tak jak osądzał go on sam?
Był przekonany, że cios, który zadał, był wyjściem jedynym. Może uda się jeszcze uratować to, co uratować można?
Samolot położył się w skręt, mapa spadła z kolan pułkownika. Poprzez wstążki Bugu, Wisły, Odry, Łaby i Renu biegły czarne, ciężkie litery: GROSSDEUTSCHLAND. Pułkownik pomyślał, że trzeba będzie uczynić wszystko, aby nie zostały one starte z żadnej z map.
Adiutant pozwolił sobie zwrócić uwagę pułkownika na bliskie lądowanie. Pułkownik skinął głową, a gdy samolot dotknął podwoziem trawy lotniska Rangsdorf zwrócił się do porucznika:
– Drogi Haeften! Nim załatwi pan samochód, niech pan spróbuje zadzwonić na Bendlerstrasse. Powie pan generałowi Olbrichtowi, że jesteśmy już w Berlinie. Może pan dodać resztę, bo świadectwo nasze jest ważne, choć przypuszczam, że generał Fellgiebel zdążył wykonać swe zadanie.
Leutnant szybko uzyskał połączenie.
W odległości paru kilometrów na dźwięk brzęczyka aparatu telefonicznego generał, znużony już, uniósł tylko głowę. Telefon zadzwonił raz jeszcze, jak gdyby ostrzej, co pobudziło generała do właściwego ruchu ręką.
– Co? Kto mówi? – zawołał drżącym ze wzruszenia głosem.
Poprzez metalowy przewód płynęły doń długo oczekiwane słowa.
Generał odłożył słuchawkę i zwróciwszy się do obecnych powiedział po prostu:
– Er ist tot. On nie żyje.
Wszyscy pojęli te słowa.
Po dłuższej dopiero chwili rozległ się w ciszy głos generała pułkownika, nowej głowy państwa niemieckiego:
– Proszę zażądać wydania rozkazu „Walkiria”.
Zamachów na Hitlera było w sumie niewiele mniej, niż można się tego było spodziewać, ale więcej, niż o tym na ogół się wie. Hitler z zamachów na jego życie wychodził cało. Po małej wycieczce w przeszłość przestaniemy temu się dziwić.
Na początku wojny Adolf Hitler odbył triumfalny wjazd do Gdańska. Jego wizyta miała charakter szczególnie uroczysty, była przecież ukoronowaniem świetnego zwycięstwa nad znienawidzonym wrogiem. Podczas powrotu do Berlina, gdy pociąg wiozący Führera zwolnił, w pewnej chwili wagon salonowy, w którym on przebywał, został niespodziewanie ostrzelany z… rewolweru. Jeden z pocisków miał podobno przedziurawić czapkę Hitlera. Ponieważ zamachowiec przepadł bez wieści, jedyną ofiarą gestapo z racji owej rewolwerowej kanonady został dróżnik kolejowy zawiadujący odcinkiem linii. Spędził on resztę swych dni w więzieniu, a następnie w obozie Flossenbürg. Tak oto „opatrzność”, mówiąc słowami samego Hitlera, nie po raz ostatni rozwinęła nad nim opiekuńcze skrzydła. Jak się okazało, nie bez wiedzy gestapo, którego właśnie dziełem był ów „zamach”. Ponieważ cała historia była zbyt naiwna, aby mogła iść w świat w postaci propagandowego chwytu, skończyło się „jedynie” na stosowaniu nadzwyczajnych środków ostrożności, ilekroć Führer wybierał się w podróż. Miał on okazję przekonać się, jak bardzo są niezbędne nie tylko dla całości Rzeszy, lecz i dla niego osobiście karne i czujne kohorty himmlerowskiego aparatu bezpieczeństwa.
Inny zadziwiający przypadek.
9 listopada 1939 roku, w rocznicę hitlerowskiej próby przewrotu, która miała miejsce w Monachium w roku 1923, odbywała się w monachijskiej piwiarni „Bürgerbräukeller”, skąd Hitler wyruszył na podbój Niemiec i Europy, wielka uroczystość. Zebrali się w starej knajpie najbardziej zasłużeni członkowie partii narodowo socjalistycznej, aby wysłuchać mowy wodza, który zapoczątkował dzieło tysiącletniej Rzeszy krwawym atakiem na Polskę.
Hitler stanął na trybunie witany rykiem entuzjazmu, wygłosił świetne przemówienie, a następnie szybko i niespodziewanie opuścił piwiarnię. W kilkanaście minut później opodal miejsca, gdzie przemawiał, wybuchła silna bomba, umieszczona w słupie podtrzymującym strop. Można było przypuszczać, że gdyby Führer w chwili wybuchu znajdował się na swym miejscu, duch jego opuściłby ziemski padół i przeniósł się do Walhalli. Jednakże tym razem do germańskiego raju udało się tylko ośmiu jego partyjnych towarzyszy. Sześćdziesięciu zostało rannych.
Jak oświadczył sam Hitler, ocalenie swe zawdzięczał właśnie opatrzności, która nieustannie czuwając nad jego posłannictwem nakazała mu wcześniejsze zakończenie przemówienia i opuszczenie zgromadzenia. Gdy dowiedział się o tym dyktator Włoch, Mussolini, bliski zresztą w teorii i praktyce dyktatorowi Niemiec, nie mógł powstrzymać ironicznej uwagi na temat autoreklamiarskich zdolności sojusznika.
Mussolini miał najprawdopodobniej rację. Wszystko wskazywało na to, że listopadowy zamach był zwyczajną mistyfikacją zorganizowaną przez Hitlera z jednej strony dla zdobycia popularności, z drugiej zaś dla rozpętania propagandowej nagonki przeciw Anglii.
W oficjalnym komunikacie oświadczono, iż zamach przygotowany został przez angielski wywiad, Intelligence Service, konkretnie zaś przez dwóch jego wysłanników, których 8 listopada ujęto w pobliżu granicy holenderskiej. Oni to, synowie zdradzieckiego Albionu, postarać się mieli o umieszczenie bomby w sali monachijskiej piwiarni, by pozbawić życia Führera i w ten prosty sposób przechylić szalę wojny na korzyść Anglii. W rzeczywistości obaj oficerowie angielscy przybyli do Niemiec w innym celu i nie mieli z zamachem nic wspólnego. Wywiad angielski nie był zresztą na tyle nierozsądny, aby wierzyć w to, iż odejście Hitlera na tak zwany drugi świat może zmienić panujący w Niemczech reżim.
Gestapo postarało się także o wykrycie bezpośredniego wykonawcy zamachu. Okazał się nim niejaki Georg Elser, monachijski stolarz, który w śledztwie, przekonany szybko argumentami sędziów, oświadczył, iż on właśnie umieścił niepostrzeżenie bombę w kolumnie, przybywszy do piwiarni na kufel doskonałego bawarskiego piwa. Uczynił to na dziesięć dni przed zamachem.
Elser zatrzymany został w czasie nielegalnego przekraczania granicy szwajcarskiej. Znaleziono przy nim niezbity dowód winy: plan piwiarni z dokładnie oznaczonym punktem umieszczenia bomby typu zegarowego.
Rzecz na pierwszy rzut oka nieprawdopodobna: Elser uciekał do Szwajcarii po raz wtóry. Pierwszy raz przekroczył granicę tuż po podłożeniu bomby, lecz po kilku dniach powrócił do Monachium.
– Po cóż wracał pan na miejsce zamierzonej zbrodni? – surowo zapytał prowadzący śledztwo.
Protokolant skrzętnie zanotował odpowiedź zamachowca:
– Powróciłem do Monachium dlatego, aby przekonać się, czy wybuch bomby rzeczywiście nastąpi. Musiałem to zrobić, był to przymus wewnętrzny. Gdy przekonałem się, że mechanizm nie zawiódł, udałem się ponownie do Szwajcarii.
Cała ta historia jest więc jak gdyby żywcem wyjęta z kart trzeciorzędnych powieści kryminalnych. Nawet przestępca powraca na miejsce zbrodni, a każe mu to uczynić nic innego tylko „przymus wewnętrzny”. Autorzy tej ponurej tragifarsy, jak widać, nie wysilali się zbytnio.
Georg Elser, człowiek, który chciał Niemcom odebrać Führera i pchnąć je przez to na manowce klęski, został zadziwiająco łagodnie ukarany, znalazł się mianowicie w obozie koncentracyjnym w Dachau, gdzie otrzymał do swej dyspozycji… trzypokojowe pomieszczenie. Powodziło mu się dobrze, chwile samotności zabijał grą na gitarze. Przetrwałby on lata wojny, gdyby tuż przed jej zakończeniem nie przypomniał sobie o nim sam Heinrich Himmler, naczelny kat hitlerowskiej Rzeszy. Na specjalny rozkaz najwyższego dowódcy SS i gestapo, Elser został zastrzelony i zabrał tajemnicę swego „zamachu” do wspólnej mogiły.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki