Osobliwość - Bartłomiej Fitas - ebook

Osobliwość ebook

Fitas Bartłomiej

3,4

Opis

Książka, która poniekąd jest “projektem”, ponieważ wszystkie dziewięć historii zainspirowanych zostało obrazami Zdzisława Beksińskiego, stanowi interesującą fabularyzację malarstwa tego wyjątkowego artysty. Opowiadania napisane zostały w konwencji klasycznego weird fiction, a ich styl przywodzi skojarzenia z autorami, których doskonale pamiętamy z magazynu “Weird Tales”. Dzięki temu zabiegowi potrafią one zawiesić Czytelnika w czasie, a opisywana współczesność zaczyna nabierać osobliwego wymiaru, w którym kryjące się potężne siły, potrafią destrukcyjnie wpływać na losy tych, których ciekawość prowadzi o krok za daleko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (8 ocen)
2
3
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
emmeneea

Dobrze spędzony czas

Ma swój mroczny klimat. Panuje tu totalne szaleństwo. Trzeba mieć otwarty umysł na to, co jeszcze nie zostało wyjaśnione. Autor ma bogatą wyobraźnię, to fakt i atut. Lubię takie smutne, melancholijne historię z nutką grozy. Myślę, że czytając w środku nocy bardziej odczuła bym strach emanujący ze stron książki, aczkolwiek nie jestem zawiedziona nawet w najmniejszym stopniu. Czytałam z przyjemnością, zatapiając się w czymś niewiarygodnym, czytałam z ogromną ciekawością. Śmiało mogę polecić, chociaż wiem, że nie każdemu może przypaść do gustu.
10
Prixon

Dobrze spędzony czas

Niewątpliwie należy pochwalić autora za wyobraźnie, płynne przejścia pomiędzy "normalnym", a "nienormalnym". Inspiracja twórczością Beksińskiego jest widoczna, jeśli czytelnik jest obeznany z obrazami wspomnianego malarza, to bez problemu w każdym z opowiadań wyłapie nawiązanie do konkretnego malunku. Jedyną moją uwagą jest fakt, iż opowiadania są w pewnym sensie mocno podobne do siebie. Nie zmienia to jednak faktu, iż "Osobliwość" to niewątpliwie wart sprawdzenia zbiór opowiadań.
00
mewaczyta

Nie polecam

Nudne i nijakie.
00

Popularność




Tytuł: Osobliwość

Autor: Bartłomiej Fitas

Copyright © Wydawnictwo IX. 2021

Copyright for the cover art ©

by Dariusz Klucznik & Wydawnictwo IX. Kraków 2021

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja: Ksenia Olkusz

Korekta: Krzysztof Biliński

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Fotografia na okładce: Dariusz Klucznik

Projekt okładki: Krzysztof Biliński

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2021

Wydanie I

ISBN 978-83-962017-5-1

Niniejszy zbiór dedykuję Tacie

I

Często zadaję sobie pytanie, czemu fascynują mnie rzeczy złe i dlaczego czerpię masochistyczną wręcz radość z przebywania w miejscach, z których mogę nigdy nie wrócić. Zapewne przez tę ciekawość kiedyś źle skończę, chociaż jeśli o tym myślę, mam wrażenie, że mnie to nie dotyczy. Wydaje mi się, że jestem trochę jak narkoman, który – podając sobie kolejną dawkę – odrzuca myśl, że wkrótce nałóg doprowadzi go do śmierci. Mam przekonanie, że nigdy do końca nie pojmę, skąd u mnie te właśnie zainteresowania… Przecież mógłbym kolekcjonować znaczki, martwe motyle albo zabytkowe monety. Taki zbiór miałby szansę na zdobycie przeze mnie uznania wśród innych pasjonatów, a może nawet sławy i dużych pieniędzy. Mimo wszystko, jaka to miałaby być radość, skoro taka kolekcja nie niesie ze sobą silnych, przesyconych adrenaliną wrażeń? Cóż, dla mnie żadna i dlatego uparcie brnę w miejsca, gdzie umierają ludzie, nic sobie nie robiąc z tego, że to ja mogę być następny.

Wydaje się, że ta ciekawość wzięła się ze snów, które w moim przypadku – są niezwykle barwne i realistyczne. Czasami mam problem z uświadomieniem sobie, czy w danym momencie śpię, czy może to wszystko dzieje się na jawie. Jeszcze jakiś czas temu potrafiłem bez trudu to odróżnić, ale teraz czuję, że stały się one jak zjadliwy wirus – z każdą następną nocą przejmują kontrolę nad moim życiem, wybijając je z właściwego, bezpiecznego biegu. Każdy taki sen obsesyjnie prowokuje do poszukiwania jego elementów w świecie jawy.

Być może chcielibyście dowiedzieć się o mnie czegoś więcej… Jestem dobiegającym trzydziestki doktorem etnologii i pasjonatem filozofii. Przeciętnemu człowiekowi mogłoby się to wydawać nudne, ale obie te dziedziny mają duży wpływ na to, co robię i najprawdopodobniej właśnie za ich sprawą nie jestem w stanie ignorować dziwacznych sennych wizji. Mam wrażenie, że w każdej jest coś wartościowego i chyba to przekonanie staje się siłą napędową, pozwalającą przełamać strach, zapomnieć o instynkcie przetrwania.

Ostatniej nocy śniłem o osobliwym obrazie, który wrył się w psychikę i, niczym silnie jadowity pająk, czekał aż wpadnę w zastawione, dobrze ukryte sieci. Całkowicie świadomie zacząłem brnąć w stronę pułapki, z każdym działaniem czując kolejne fale adrenaliny. Lubię ten stan. W tym momencie muszę już otwarcie przyznać, że jestem osobą uzależnioną, mimo całkowitej świadomości, że nie pomoże mi żadna terapia, leki czy prawienie morałów. Jedyne, co mogę robić, aby zaspokajać ten specyficzny głód i nie oszaleć, to dążyć do odkrycia prawdy stojącej za snami.

W tym najosobliwszym ujrzałem konia, aczkolwiek nie wyglądał jak zwykłe, doskonale wszystkim znane zwierzę. Jego anatomia wprawiała mnie w skrajne obrzydzenie i przerażenie, ale jednocześnie intrygowała do tego stopnia, że nie mogłem wyzwolić się spod tej fascynacji. Stworzenie miało wyraźnie wystające żebra, z których zwisały fragmenty tkanek i chorobliwie bladą skórę, na pierwszy rzut oka kojarzącą się z gęstą pajęczyną. Nagą czaszkę zdobiła piękna grzywa. Przez moment myślałem, że może czaszka jest atrapą, konstrukcją założoną na głowę człowieka, jakimś fragmentem artystycznej instalacji, tak bowiem realistyczne było wrażenie ich falowania.

Nogi konia przypominały wysuszone pnie drzew; były przeraźliwie chude, a do tego niemal idealnie proste i nie widziałem typowych dla tego zwierzęcia zgrubień w miejscu napięstków. Kończyny wydawały się wrośnięte w ziemię, tym bardziej, że nie mogłem dostrzec kopyt. Wszystko wskazywało na to, że mam przed sobą jakiś potworny monument, ustawiony przez kogoś niespełna rozumu, u kogo pojęcie piękna poszło w zupełnie innym, chyba nie do końca dobrym, kierunku. Mimo to rzeźba istotnie była zachwycająca, a otaczająca ją sceneria nadawała całości nostalgicznego wydźwięku, skłaniając do ponurych refleksji o przemijaniu. Krwistoczerwona jesień, bezustannie opadające suche liście i chylące się ku zachodowi słońce, zalewające ostatnimi promieniami korony drzew – to wszystko w moim odczuciu symbolizowało niechybnie zbliżający się koniec. Czułem, że koń jest w jakiś sposób żywy; jego ciało, pomimo doskonale ukazanego zaawansowanego stadium rozkładu, uparcie stało na dziwnych kończynach, jakby nie mogło pogodzić się z tym, że czas jego ziemskiej egzystencji już dawno przeminął.

Najbardziej zaintrygowało mnie, że nie dostrzegam całego ciała stworzenia. Widziałem głowę, przednie kończyny i fragment tułowia, lecz reszta tonęła w czarnej mgle, która, niczym lotna smoła, uniemożliwiała dostrzeżenie wszystkiego. Chciałem podejść bliżej, aby dokładniej zbadać to niezwykłe zjawisko, lecz w tym momencie obudziłem się zlany zimnym potem, z zamierającym w gardle krzykiem.

Był środek nocy. Udałem się do kuchni i jednym haustem wypiłem szklankę wody. Pomimo zaspokojenia pragnienia, nadal czułem suchość w gardle, które wydawało się spieczone i boleśnie podrażnione. Serce waliło w piersi jak oszalałe, a każdy oddech przychodził z trudnością. Czułem się tak, jakbym przebiegł cięgiem wiele kilometrów. Moje ciało wydawało się skrajnie przemęczone, lecz umysł sprawiał wrażenie całkowicie sprawnego i działającego na najwyższych obrotach. Ustawicznie analizował coś, czego, jak na razie, nie chciałem dopuszczać do świadomości, choć zdawałem sobie sprawę, że w końcu silna wola ustąpi ciekawości i poddam się. Wiedziałem, że nie będę w stanie już zasnąć, że gdy tylko położę się do łóżka, przed moimi oczami stanie fragment dziwnego końskiego truchła z lśniącą grzywą, tak łudząco przypominającą ludzkie włosy.

Poczłapałem do stołu i usiadłem. Spojrzałem na zegarek, lecz ten zatrzymał się około godziny drugiej. Chyba zapomniałem go nakręcić… Na zewnątrz panował jeszcze nieprzenikniony mrok, co nie wróżyło rychłego nadejścia świtu.

Wyciągnąłem z szuflady sennik, który został mi jeszcze z czasów studiów. Wprawdzie nie dawałem wiary w to, że sen może mieć jakieś znaczenie, które przełoży się na życie codzienne, lecz coś podkusiło mnie, abym sprawdził, jak interpretowana jest wizja martwego konia.

Kartkowałem książkę, aż znalazłem właściwy fragment. Według autora opracowania, sen o martwym koniu miał oznaczać, że stracę chęci do działania, a w moim życiu czegoś zabraknie.

Parsknąłem pod nosem, ale zaraz się zreflektowałem. Po plecach przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz. Poczułem, jakbym został skarcony za złe zachowanie. Powoli odwróciłem głowę, odnosząc wrażenie, że jestem obserwowany. W jednej chwili uświadomiłem sobie, że w kuchni coś uległo zmianie. Mianowicie nad starym kaflowym piecem – pozostałością jeszcze po czasach moich dziadków – wisiała kępa czarnych, niepokojąco długich włosów. Nie musiałem zastanawiać się, skąd pochodzą.

Jakby w odpowiedzi na wyzwanie czegoś niewidzialnego, skinąłem głową.

Jak zwykle w tego typu sytuacjach, w umyśle pojawił się gotowy pomysł. Instynktownie wiedziałem, gdzie mam się udać i jeszcze tej samej nocy poczyniłem wszelkie konieczne przygotowania. Zaplanowałem drogę i przez Internet kupiłem bilet na pociąg. Odjazd miałem o godzinie dziesiątej, więc pozostało jeszcze sporo czasu, aby się spakować i spróbować jeszcze przespać.

Godzinę później leżałem w łóżku, wpatrzony w sufit. Kładąc się, liczyłem na nadejście senności, lecz po kilkunastu minutach miałem już pewność, że nie zdołam zmrużyć oka. Natłok myśli był tak silny, że zacząłem odczuwać w skroniach nieprzyjemne ćmienie. Zrezygnowany i sfrustrowany, oczekiwałem nadejścia dnia.

Po pewnym czasie mrok zaczął ustępować szarości świtu, aż w końcu przez okno skromnie urządzonej sypialni wpadły pierwsze promienie porannego słońca. Wstałem i wmusiłem w siebie śniadanie, ponieważ w takich momentach moje życie skupiało się wyłącznie na poszukiwaniach, toteż całkowicie zapominałem o tak elementarnych sprawach, jak jedzenie czy picie. A przecież musiałem jeść, bo nie mogłem pozwolić sobie, aby w czasie podróży paść z wycieńczenia.

Po niewielkim posiłku i porannej toalecie, byłem gotów do drogi. Wykonałem jeszcze telefon do dziekanatu, aby poinformować uczelnię o tym, że potrzebuję kilku wolnych dni. Jak zwykle nie miałem z tym najmniejszego problemu. Mam wrażenie, że jakiś duch poszukiwań czuwał nade mną, aby ułatwić mi zrealizowanie celu. Niech będzie przeklęty!

Pociąg był jedyną możliwością dotarcia do celu, udałem się więc na dworzec kolejowy. Muszę wspomnieć, że, ogólnie rzecz biorąc, nie przepadałem za tym miejscem. Kręciło się tam sporo nieciekawych osób, które żebrały o pieniądze, papierosy albo jedzenie. Nie byłem, rzecz jasna, człowiekiem obojętnym na czyjąś niedolę, jednak wobec takich ludzi miałem mieszane uczucia. Zazwyczaj wśród bezdomnych trafiali się mężczyźni w różnym wieku, którzy bez reszty wpadli w oślizgłe macki alkoholowego ciągu. Ich rozpaczliwe prośby o jedną bułkę brzmiały w moich uszach jak błaganie o butelkę piwa. Domyślałem się, że nawet gdyby taka osoba faktycznie dostała ode mnie coś do jedzenia, najprawdopodobniej dalej próbowałaby wyprosić od kogoś pieniądze na alkohol.

Ze wstrętem udałem się na odpowiedni peron, dziękując Bogu za to, że nie zaczepił mnie ani jeden z tych ludzi, a mój pociąg już podstawiono. Szybko do niego wsiadłem i zająłem swoje miejsce, z ulgą stwierdzając, że jest przy oknie. W trakcie podróży lubiłem oglądać roztaczający się na zewnątrz krajobraz, więc całkowicie mi to odpowiadało. Zieleń drzew i lasów uspokajały mnie, a jednocześnie pozwalały zapomnieć o tym, dokąd i po co jadę. Wiedziałem przecież, że podążając za niebezpiecznymi snami, ryzykuję bardzo wiele, toteż stres z tym związany narastał. Wolałem przynajmniej na moment zapomnieć, że mój nałóg jest przecież równie destrukcyjny, jak alkoholizm tamtych dworcowych meneli. W przeciwieństwie do nich zachowałem jednak godność i mogłem funkcjonować na tyle normalnie, na ile pozwalały mi moje sny.

Przez cały czas gdzieś w podświadomości czaił się utrwalony obraz ostatniego z nich – oblepione mrokiem truchło konia na tle jesiennej scenerii. Czerwone liście i drzewa, skąpane w ciepłym blasku zachodzącego słońca, napawały mnie czymś w rodzaju euforii, w której jednocześnie czaił się paniczny strach. Wrażenie było na tyle niesamowite, że nie jestem w stanie do końca go opisać. Żeby je całkowicie pojąć, trzeba poczuć dokładnie to samo, a biorąc pod uwagę fakt, że pod tym względem – o czym mam pełne przekonanie – jestem jednostką wyjątkową, istniała nikła doza prawdopodobieństwa, że ktokolwiek kiedykolwiek mnie zrozumie.

Kiedy patrzyłem tak na mijane drzewa, przed oczami mimowolnie stawały mi osobliwe końskie nogi ze snu. Całkowicie proste, tonące w głębokiej ściółce. Czy ta istota faktycznie wyrastała z ziemi, czy może posiadała kopyta, których po prostu nie mogłem dostrzec? Pytanie to tłukło mi się w głowie, ale nie potrafiłem uzyskać na nie odpowiedzi. Tę poznam zapewne wówczas, gdy dotrę we właściwe miejsce i znajdę realne potwierdzenie snu, aczkolwiek nie był to całkowity pewnik. Niejednokrotnie bowiem zdarzały się sytuacje, kiedy nie mogłem znaleźć fizycznego dowodu na łączność sennej mary z rzeczywistością i po kilku dniach beznadziejnej tułaczki wracałem do domu z niczym, targany depresją i niespełnieniem. Miałem nadzieję, że tym razem szczęście się do mnie uśmiechnie, gdyż ów sen był najciekawszym, jaki mi się przytrafił, odkąd odkryłem swój specyficzny talent.

Po kilku niemiłosiernie przedłużających się godzinach, pociąg wreszcie dojechał do stacji docelowej. Okazało się, że jestem jedyną osobą, która wysiadła w tej miejscowości, co trochę mnie zdziwiło. Z drugiej strony wątpię, aby komukolwiek chciało się jechać w takie miejsce. Większość ludzi przemieszczała się z jednego wielkiego miasta do innego, nawet nie zwracając uwagi na mijane wsie lub nieduże miejscowości.

Ściskając w dłoni walizkę, udałem się przed siebie, nie do końca wiedząc, dokąd mam iść – nogi niosły mnie same, więc postanowiłem całkowicie poddać się temu instynktowi. O samej miejscowości wiedziałem niewiele; było to dla mnie jedno z wielu rozrzuconych po całej Polsce małych miasteczek, w których ludzie żyli o wiele spokojniej niż mieszkańcy dużych aglomeracji, a czas zdawał się płynąć w zupełnie inny sposób, jakby wolniej. Lubiłem takie miejsca, choć pojawiałem się w nich zawsze w celu innym niż rekreacyjny.

Pokonałem polną drogę, po czym moje buty zachrzęściły na żwirze. Żałowałem, że nie wziąłem sportowego obuwia, gdyż skórzane sztyblety, które zwykłem nosić na co dzień, nie były przystosowane do takich warunków. Nie potrafiłem nadziwić się temu absurdalnemu wręcz niedopatrzeniu, ale z drugiej strony miałem świadomość, że pakując się, zacząłem już odczuwać podekscytowanie faktem, że po raz kolejny udam się w pogoń za nocną wizją i to właśnie było powodem rozkojarzenia. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że nie zapomniałem o niczym poważniejszym.

Po kilku minutach marszu dziki teren zamienił się w niewielkie miasteczko. Od razu uderzył mnie panujący dookoła nieład. Domy wydawały się zbudowane z przypadkowych materiałów i stały w jakby losowo wybranych miejscach. Ich kształty były tak znacząco różne, że momentami nie mogłem się powstrzymać od przystanięcia, żeby dokładniej im się przyjrzeć. W pewnym momencie dostrzegłem wykonaną z drewnianych bali trzypiętrową konstrukcję, niebezpiecznie pochylającą się w kierunku ładnego domu zbudowanego z czerwonej cegły, krytego ceramiczną dachówką. Kontrast, jaki tworzyły te budynki, przywodził na myśl granicę między dwoma rzeczywistościami – światem skrajnej biedy, gdzie na podwórku trawa ustępowała miejsca suchym badylom i chwastom, a światem bogactwa, w którym ogródek ze starannie utrzymanymi klombami kwiatów robił przyjemne, sielskie wrażenie.

Nie chcąc wyjść na wścibskiego, zmusiłem się do pójścia dalej. Wolałem, aby moje zaciekawienie nie zostało dostrzeżone przez mieszkańców któregoś z domów, tym bardziej zaś tego rozsypującego się. Przypuszczałem, że lokatorzy odebraliby to w negatywny sposób, a ja wolałem nie wpadać w żadne tarapaty.

W oddali dostrzegłem coś, co przypominało restaurację. Widok sprawił, że mój żołądek boleśnie się zacisnął, budząc we mnie zdumienie, bo, jak już wcześniej wspomniałem, w takich momentach zawsze całkowicie zapominałem o jedzeniu. Mimo wszystko uznałem to za dobry znak i postanowiłem coś zjeść. Niewykluczone, że moja pasja zaczęła właśnie dojrzewać. Przestałem być bezmyślnie zafascynowany, powracała odpowiedzialność.

Wszedłem do lokalu. Brak klientów nie umknął mojej uwadze, zwłaszcza że zbliżała się godzina szesnasta. W mieście oznaczało to, że wszelkie restauracje i bary szybkiej obsługi pękają w szwach. Tutaj jednak było całkowicie pusto, wywołując u mnie pewne obawy, bowiem zazwyczaj brak klienteli wskazywał na kiepskiej jakości posiłki. Głód jednak na tyle mi doskwierał, że postanowiłem zaryzykować. Zamówiłem danie dnia, jakim były zupa pomidorowa i pierogi ruskie ze skwarkami. Potrawy okazały się całkiem smaczne i świeże, więc moje obawy dotyczące ewentualnych rewolucji żołądkowych odeszły w niepamięć.

Pokrzepiony, wyszedłem z baru, żeby trochę rozejrzeć się po okolicy. Po kilku chwilach dostrzegłem, że nieopodal jadłodajni znajduje się motel, choć może takie określenie jest w tym wypadku nazbyt śmiałe, skoro miejsce to – jak się okazało – było przebudowaną stodołą, w której znajdowało się kilka niewielkich pokoików, wyposażonych w telewizory i małe tapczany. Warunki takie jednak mi odpowiadały, a niska cena była dodatkową zaletą. W łazience czułem ostry zapach chloru, co jednoznacznie wskazywało, że właściciel dba o zachowanie względnej czystości.

Opłaciłem pokój na jedną noc. Mając zamiar jak najszybciej znaleźć materialne odzwierciedlenie snu, wolałem zachować ostrożność w kwestii zakwaterowania. Poza tym motel i tak był zupełnie pusty, więc nie musiałem się obawiać, że zabraknie dla mnie miejsca. Gdy okaże się, że moje poszukiwania się przeciągną, mogę być spokojny przynajmniej o nocleg.

Zostawiłem rzeczy w pokoiku, przebrałem się w mniej oficjalny strój i postanowiłem rozpocząć eksplorację. Przez moment zastanawiałem się, czy nie zasięgnąć języka wśród miejscowych. Niewykluczone przecież, że ktoś wiedział o jakichś dziwnych zjawiskach, lecz po dokładniejszym przemyśleniu stwierdziłem, że pomysł ten nie należy do najlepszych. Byłem tu obcy i nie wiedziałem, jaki stosunek mogą mieć do mnie tutejsi, zwłaszcza że poza obsługą baru i człowiekiem z motelu, do tej pory nie napotkałem chociażby jednego przechodnia. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy to miasteczko ma jakichkolwiek mieszkańców. Pod pewnymi względami sprawiało bowiem wrażenie częściowo wyludnionego, lecz póki co, wolałem spekulacje utrzymać na wodzy. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że obywatele niewielkich miejscowości pałają niekiedy otwartą niechęcią wobec przyjezdnych, a już w szczególności do tych z dużych miast.

Ostatecznie postanowiłem oddać całą sprawę intuicji, która jak dotąd zawiodła mnie zaledwie kilka razy, co, biorąc pod uwagę niezliczone wyprawy, które odbyłem, świadczyło na korzyść jej nieomylności.

Pomimo że była już połowa września, pogoda dopisywała, a wieczory bywały zaskakująco ciepłe. Do zachodu słońca pozostawało jeszcze sporo czasu, więc chciałem go wykorzystać jak najlepiej. Czułem, że jestem na dobrym tropie i gdy tylko zacząłem iść w stronę lasu, mój umysł przeszedł w osobliwy stan funkcjonowania. Poczułem, że część mnie, która do tej pory pozostawała w uśpieniu, budzi się do życia, prowadząc do celu. Tymczasem nieznacznie zboczyłem z wytyczonej drogi, choć zdałem sobie z tego sprawę dopiero po przejściu kilkunastu metrów, orientując się, że nie podążam już za ścieżką.

Wchodziłem w głąb lasu, podziwiając miejscową roślinność, która wydawała mi się w jakiś sposób obca. Z pozoru normalne drzewa, krzewy i kwiaty sprawiały wrażenie wyrwanych nie z tego świata, namalowanych przez nad wyraz utalentowanego surrealistę, którego wizje są niezrozumiałe dla zwykłego człowieka. Każda roślina sprawiała wrażenie skreślonej inną ręką, przy użyciu odmiennych farb oraz pędzli. Obserwując liście na drzewach, dostrzegałem wielowymiarowość barw. Choć dla przeciętnego oka każdy z nich byłby zapewne po prostu zielony, ja widziałem odcienie, których istnienia nigdy bym nie podejrzewał. To było coś pięknego i tajemniczego zarazem, coś, co wprawiało mnie w zachwyt, a jednocześnie wzbudzało pierwotny niepokój, związany z badaniem nieznanego – z badaniem snów. Wiedziałem, że nie są one banalnym wytworem umysłu, lecz czymś o wiele bardziej zaawansowanym. Były to obrazy z obcego świata, który z jednej strony wydawał się odległy o całe eony, a z drugiej pozostawał na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło mieć oczy i umysł otwarte na wizje, zdające się przeczyć wszystkiemu, co ziemskie. Koń, którego ujrzałem we śnie, bez wątpienia musiał należeć do nieznanego wymiaru, funkcjonującego równolegle z naszym światem, lecz nie mającego nic wspólnego z człowiekiem lub jego wytworami.

Zorientowałem się, że przechodzę przez rozsypujący się drewniany pomost. Niebo, którego odcień z każdą chwilą stawał się coraz ciemniejszy, nadawało wodzie niesamowitej barwy, stanowiącej połączenie pomarańczu, czerwieni i żółci. Jakimś sposobem kolory te nie zlały się w jeden, były jakby obok siebie, raz nakładając się falami, a raz oddalając.

Nadnaturalne piękno tego miejsca było warte zapamiętania i w tym momencie pożałowałem, że zostawiłem canona w wynajętym pokoiku. Mimo wszystko barwne wspomnienie również było interesującą i wartościową pamiątką.

Przeszedłszy na drugą stronę rzeki, udałem się w kierunku gęstego lasu. Wiedziałem, że niedługo znajdę polanę ze snu, a jeżeli dopisze mi szczęście, zdołam również trafić na upiorne stworzenie i poznać resztę wizji, która wciąż siedziała w mojej głowie, nie dając o sobie zapomnieć.

Po raz kolejny myśli ruszyły torem zupełnie niezależnym. Oczywiście nadal wszystko oscylowało wokół snu, lecz widziałem to z zupełnie innej perspektywy. Chodziło tu o poznanie istoty grozy, jaka biła z postury konia. Bałem się tego i brzydziłem, a jednocześnie coś sprawiało, że byłem zafascynowany tak bardzo, że pokonałem kilkaset kilometrów, aby zobaczyć to na własne oczy, a może nawet poznać tajemnicę, która się z tym wiązała. Mój umysł mógł otworzyć się na coś niespodziewanego, obcego, przerażającego, a równocześnie obłędnego – nałóg, w który popadłem, był chimeryczny i dlatego tak silnie uzależniał.

Las zaczął się stopniowo przerzedzać, a moja euforia wzrastała. Gdzieś w głębi umysłu czułem wprawdzie ukłucia strachu, lecz nadmiar adrenaliny sprawiał, że wrażenie to nie było wyraźne. Przyspieszyłem kroku, całkowicie tracąc zainteresowanie specyfiką otaczającej mnie natury.

Wkroczyłem na polanę i nagle zostałem zatrzymany. Z początku nie mogłem pojąć, dlaczego tak się stało, lecz po chwili dotarło do mnie, że, pozostający dotychczas na peryferiach świadomości, strach ostatecznie wziął nade mną górę i zadziałał jak hamulec. Stałem skamieniały, wpatrując się w olbrzymiego konia. We śnie nie było tego tak dobrze widać, jednak w rzeczywistości jego sylwetka miała monstrualne rozmiary, zdawała się górować ponad drzewami. Znajdowałem się w odległości dobrych stu metrów od potwornej istoty, próbując zmusić ciało do ruszenia naprzód. Wmawiałem sobie uparcie, że nie czuję lęku, a ze strony tego stworzenia nie grozi mi nic złego.

Przez ciało przeszła kolejna fala paraliżującego strachu, wywołując bolesny skurcz mięśni.

Na koniu siedziała kobieta. Jej olbrzymi wzrost pozwalał swobodnie dosiadać wierzchowca, czego z pewnością nie mógłby zrobić żaden człowiek, nawet gdyby stanowił rzadko spotykany w medycynie przypadek skrajnego gigantyzmu.

Dokładnie obejrzałem zjawisko, jakie roztaczało się przed moimi oczami. Nie widziałem twarzy kobiety, gdyż zasłaniały ją włosy tej samej barwy, co grzywa konia. Nieustannie wiał wiatr, przynoszący ze sobą zapach jesiennych liści, czerwoną zamiecią wirujących wokół upiornych postaci. Zauważyłem, jak ich intensywny kolor przechodzi w brąz, po czym w jednej chwili stają się suche, a wreszcie bezwładnie opadają na ziemię. Przemiana zachodząca na moich oczach była czymś niespotykanym. Zupełnie, jakby tajemniczy duet w jakiś sposób wpływał na najbliższe otoczenie, wysysając z niego wszystko, co żywe i bezbronne.

Skierowałem wzrok nieco niżej i wtedy dostrzegłem, że noga kobiety jest w przerażający sposób przyrośnięta do boku zwierzęcia. Wyglądało to, jakby poszarpane płótno lub gęsta pajęczyna scalała konia i jeźdźca w jeden symbiotyczny organizm, mimo że posłużenie się takimi kategoriami w odniesieniu do tego, co martwe, wydawało się całkowicie nie na miejscu.

Przeniosłem wzrok na zad konia. Tam jego ciało wydawało się być znacznie lepiej zachowane. Rozpięta na kościach, rozkładająca się skóra, przechodziła w stan, który można było określić jako dobry, aczkolwiek żółtawy kolor nie świadczył o całkowitej normalności.

Dziwna para zaczęła stawać się coraz większa, przez co odniosłem wrażenie, że jestem niewielkim, bezbronnym bytem. Niebawem zorientowałem się, że to złudzenie; ani koń, ani jego jeździec wcale nie rosną. W pewnym momencie dotychczasowy paraliż musiał ustąpić, choć dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że znów idę w stronę niezbadanego zjawiska. Mimo że jeszcze kilka minut wcześniej chciałem podejść do konia, a fakt, że nie mogę się ruszyć, irytował mnie nie do opisania, teraz prosiłem Boga, abym mógł się zatrzymać, odwrócić i uciec. Moja ciekawość została zaspokojona, w końcu przecież poznałem resztę nocnej wizji. Zobaczyłem wszystko – tyle wystarczyło. Teraz po prostu chciałem wrócić do domu, zapomnieć o tym, że kiedykolwiek przyśniło mi się coś tak przerażającego i że byłem na tyle szalony, aby podążyć za obłąkańczą wizją.

Moje prośby nie zostały wysłuchane, choć nieopisanie liczyłem na pomoc ze strony wyższego bytu, który czuwałby nade mną w takiej chwili. Nie wiem, czy stało się tak dlatego, że Bóg z jakiegoś powodu się ode mnie odwrócił, czy wiązało się z tym, że nie istnieje. Poczułem jednak nagle, że moje życie jest w niebezpieczeństwie.

Zawiał silniejszy wiatr. Suche liście uderzyły mnie w twarz i ze zdziwieniem stwierdziłem, że odczuwam przy tym ból. Instynktownie przeciągnąłem ręką i dostrzegłem krew. Liście były twarde niczym chitynowy pancerz, głęboko rozcinający mi skórę.

Wtedy już stałem zaledwie kilka metrów od konia. Był tak imponująco ogromny, że ponownie mój strach ustąpił miejsca fascynacji. Nogi stworzenia przypominały pnie drzew, lecz ja sięgałem zaledwie do ich połowy. Tymczasem reszta ciała zwierzęcia wydawała się rozpływać w zmierzchu.

Zatrzymałem się niecałe dwa metry od istoty ze snu. Dookoła panowała niczym niezmącona cisza, gdyż wiatr, który wciąż wiał, zdawał się zupełnie bezgłośny. Opadające zewsząd liście również nie wydawały żadnych dźwięków. Wiedziałem, że stoję w obliczu czegoś, wobec czego byłem zupełnie bezbronny. Byłem świadom, że znajduję się pod wpływem obcej siły, najwyraźniej wpuszczonej do tego świata poprzez mój sen. Coś podpowiadało mi, że miejsce pochodzenia tych tajemniczych istot jest znacznie bliżej, niż mógłbym przypuszczać. Oboje byli dziełem Matki Ziemi, lecz z pewnością nie w znanym człowiekowi wymiarze. Teraz miałem całkowitą pewność, że znany nam świat jest tak na prawdę jednym z wielu, które istnieją tuż obok, na co dzień nie wchodząc sobie w drogę. To było zaskakujące i niewiarygodne, lecz nie miałem najmniejszych wątpliwości co do słuszności mojego stwierdzenia.

Nagle poczułem drżenie ziemi. Zamiast szukać jego źródła pod stopami, spojrzałem w górę i dostrzegłem, że kobieta poruszyła się. Jej blada twarz nadal w większości pozostawała skryta za włosami, lecz mimo wszystko poczułem, że jestem obserwowany. Wywołało to nieprzyjemne dreszcze, a niepokój stał się znacznie silniejszy. Nie byłem w stanie się poruszyć, a ciało całkowicie poddało się wpływowi kobiety, mogącej teraz zrobić ze mną, co tylko zechciała.

Usłyszałem najbardziej ohydny i przerażający odgłos, który będzie mnie prześladował do końca moich dni, a być może jeszcze długo później. Przypominał trzeszczenie naciągniętych do granic wytrzymałości lin, a jednocześnie było w nim coś, co przywołało obraz rozciętego mięśnia, który samoczynnie zaczyna rozdzielać się na pojedyncze warstwy. Wzdrygnąłem się i był to jedyny ruch, jaki byłem w stanie wykonać.

Kobieta wyciągnęła do mnie dłoń, wieńczącą długą rękę, której skóra pokryta była czymś na pierwszy rzut oka przypominającym kolorowe plemienne tatuaże, jednak przy dokładniejszym przyjrzeniu się wiedziałem, że był to efekt rozkładu o różnorodnych barwach.

Nagle dotarło do mnie, że unoszę ręce do góry, zupełnie jakbym był małym dzieckiem, które czeka, aż rodzic podniesie je i weźmie sobie „na barana”. Chciałem to jakoś powstrzymać, lecz nie mogłem niczego zrobić. Moje wyciągnięte w górę ramiona trwały nieruchomo aż do momentu, w którym poczułem w klatce piersiowej ucisk, a nogi oderwały się od, pozornie bezpiecznego i pewnego, podłoża.

Znalazłem się na grzbiecie konia i omal nie zwymiotowałem. Do tej pory, poza zapachem jesiennych liści, nie czułem innych woni. Zdziwiło mnie, że fakt ten w ogóle nie wzbudził we mnie niepokoju. Teraz bowiem poczułem fetor gnijącego ciała. Smród zepsutego mięsa łączył się z obrzydliwie słodkawą nutą, czego nawet nie jestem w stanie i nie chcę opisywać.

Równocześnie poczułem przyjemną senność i pomimo dyskomfortu, jaki sprawiało mi siedzenie na niemalże odsłoniętym kręgosłupie konia, było mi w pewnym sensie wygodnie. Kobieta przytuliła mnie kościstymi rękoma, przybliżając do pokrytych dziwną pajęczyną żeber. Kątem oka ujrzałem swoje ramię i z przerażeniem odkryłem, że jest ono niebieskie; wyglądało niczym pokryte zabarwionym bandażem, co skojarzyło mi się z kobietą i jej koniem. Dotarło do mnie, że moje ciało także zaczęło poddawać się rozkładowi.

Odsunąłem twarz od trupa kobiety i spojrzałem na krawędź lasu, z którego niedawno wyszedłem jako zdrowy mężczyzna. Teraz czułem się jak bezbronne dziecko, zdane na swoją matkę, pochodzącą z zupełnie odmiennego świata.

Po raz ostatni wytężyłem gasnące spojrzenie i w gęstniejącym mroku dostrzegłem człowieka, w którym od razu rozpoznałem samego siebie. Odwrócił się, by zaraz zniknąć między drzewami. Przez chwilę na powrót poczułem zapach lasu oraz uginające się pod nogami igliwie. Straciłem jakiekolwiek poczucie czasu i miejsca, nie wiedziałem, czy jestem człowiekiem, który zaspokoiwszy ciekawość, ruszył w drogę powrotną do domu, czy bezimiennym bytem, porzucającym swoje jestestwo na rzecz trwania w martwej trójcy. Moja świadomość w szaleńczym tempie przeskakiwała z jednego stanu w drugi, a ja nie potrafiłem za tym nadążyć. Z tego, co mi wiadomo, psychiatrzy coś podobnego nazywają zaburzeniem dysocjacyjnym tożsamości, w potocznym języku określanym jako rozdwojenie jaźni. Czy to oznaczało, że zaczynam wariować? Nie byłem w stanie odpowiedzieć.

Część mojej osobowości, która trwała w niebycie, odetchnęła z ulgą i na powrót wtuliła się w pokryte pajęczyną żebra. Do nozdrzy doleciał kojący zapach rozkładu. Druga moja część przyspieszyła kroku, znikając w gęstych zaroślach, modląc się o wyjście z lasu przed zapadnięciem zmroku.

Wierzchowiec ruszył, a mnie ukoiło delikatne bujanie, z jakim poruszało się martwe zwierzę.

II

Po tym, co odkryłem jakiś czas temu, chyba już nigdy nie odważę się na kolejną szaleńczą ekspedycję. Fascynują mnie miejsca osobliwe, unikane przez innych. Za każdym razem, kiedy dociera do mnie informacja o istnieniu jednej z takich lokalizacji, zachodzi we mnie proces całkowicie przeczący instynktowi samozachowawczemu, nakazujący udać się w nieznane, zmierzyć z tajemnicami. Moje działania zazwyczaj polegają na rozpytaniu miejscowych o mity i legendy związane z danym budynkiem lub terenem. Bogatszy o nabytą wiedzę, wyruszam następnie, by dokonać dokładnych badań. Często, nim zdołam cokolwiek wartościowego wyciągnąć od ludzi, muszę wysłuchać przesyconych niepokojem ostrzeżeń, abym tam nie szedł, jeżeli życie mi miłe. Oczywiście nigdy nie słucham tego typu przestróg, skoro celem mojej egzystencji jest odkrywanie, bowiem bez tego nie potrafię normalnie funkcjonować.

Pewnego dnia natknąłem się na opowieść o terenie, na którym znajduje się szereg dziwnych konstrukcji, nazywanych potocznie kominami. Nikt nie zdołał ustalić dokładnej liczby, lecz szacuje się, że może ich być około trzydziestu. Są to niezwykle wysokie twory, o których trudno powiedzieć, czy zostały wykonane przez człowieka, czy może jest to jakaś dziwna formacja geologiczna, pochodząca jeszcze z czasów wielkiego zlodowacenia. Wprawdzie natura potrafi zaskakiwać, lecz według wielu szacunków, wzniesienia te są niemalże identycznych kształtów i wysokości, więc nie jestem do końca przekonany, czy Matka Natura potrafiłaby wykazać się taką precyzyjnością. Istnieją przecież dowody na to, że ludzie potrafili stawiać imponujące budowle jeszcze na wiele lat przed narodzinami Chrystusa – dobrym przykładem mogą tu być piramidy, świadczące o tym, że człowiek już od dawna dysponował wystarczającą wiedzą matematyczną i technologią, aby zaprojektować i wznieść konstrukcje, które dzięki dokładności i odpowiednim obliczeniom przetrwały całe milenia.

Nim wyruszyłem do miejsca, z którym styczność, jak się miałem przekonać, doprowadziła mnie na skraj załamania nerwowego, postanowiłem zdobyć jak największą wiedzę na jego temat. W tym celu udałem się do wielu bibliotek, próbując odnaleźć materiały, które mogłyby rzucić nieco więcej światła na całą sprawę. Pomimo czasochłonności takiego sposobu pozyskiwania wiedzy, bardzo to lubiłem. Zapach starych ksiąg, wszechobecna cisza, której można zaznać jedynie w czytelni, i starodruki, często zawierające informacje, o jakich niewielu nawet śniło – wszystko to składało się na powody, dla których przebywanie w tych miejscach sprawiało mi przyjemność.

Moje poszukiwania trwały około tygodnia. W tym czasie zwiedziłem wszystkie lokalne biblioteki, a nawet pojechałem do najbliższego miasta, licząc na dotarcie do ksiąg, których dotąd nie miałem jeszcze okazji przejrzeć. Tak jak przypuszczałem, woluminy dostarczyły mi cennych informacji, dzięki którym wiedziałem z grubsza, na czym stoję. Choć grunt ten był grząski, w głowie jak dotąd nie zawyła mi żadna ostrzegawcza syrena. Z drugiej strony fakt ten nie dowodził niczego nadzwyczajnego, bowiem zwykle odczuwałem obawy dopiero w momencie, gdy zagrożenie było na tyle blisko, że ucieczka nie miała najmniejszych szans powodzenia.

W jednej z ksiąg znalazłem fragment, który rozpalił moją ciekawość bardziej niż cokolwiek innego. Chodziło mianowicie o to, że na szczytach interesujących mnie konstrukcji co noc widać żółto-pomarańczową łunę, przywodzącą skojarzenia z płomieniami ognisk. Pewnego razu ekipa uniwersyteckich naukowców postanowiła zbadać to zjawisko. W tym celu wynajęto niewielki śmigłowiec i doświadczonego pilota. Grupa, złożona z profesora i kilku jego najlepszych studentów, udała się na miejsce w nocy. Do pewnego momentu wszystko przebiegało bez jakichkolwiek problemów, lecz gdy tylko śmigłowiec wzniósł się wyżej, wstrząsnęły nim potężne turbulencje. Przez kilka minut pilot zaciekle walczył z przeciwnościami, jednak w końcu stwierdził, że nie jest w stanie dłużej utrzymać maszyny. Z relacji studentów wynikało, że dostrzegli niknący w czerni rząd kominów, na których faktycznie można było dostrzec jakąś poświatę. Kilku z nich twierdziło, że widok ten przywodził na myśl świece na torcie urodzinowym. Porównanie to zdawało się być nie na miejscu, lecz nawet sam profesor potwierdził, że mimo swej prostoty, jest ono jak najbardziej adekwatne.

Kolejnego wieczora podjęto drugą i ostatnią próbę zbadania kominów. Gdy zapadł zmrok i na szczytach konstrukcji pojawiły się blade łuny, helikopter z całą załogą oderwał się od ziemi i udał w swój ostatni lot. Mieszkańcy pobliskiego miasteczka, których przestrogi nie zdały się na nic, z zapartym tchem obserwowali lot maszyny, która wpadła w turbulencje, aby po chwili zniknąć im z oczu. Nikt z gapiów nie potrafił wyjaśnić, co się właściwie stało. Śmigłowiec w jednej chwili był, a w drugiej niespodziewanie zniknął, jakby zdematerializował się w powietrzu. Odgłos pracujących śmigieł nagle się urwał, nie pozostawiając po sobie nawet najmniejszego echa. Miejscowi wpadli w popłoch, a najwięksi panikarze, być może zwolennicy czarnych scenariuszy, przepowiadali, że rozgniewani mieszkańcy kominów zjawią się, aby dokonać bestialskiej zemsty na niewinnych ludziach. Te krwawe wizje jednak się nie sprawdziły.

Przez kilka dni mieszkańcy okolicy żyli w pełnym napięcia strachu. Założono, że wszyscy członkowie ekspedycji przepadli bez śladu bądź zginęli, dlatego nagłe pojawienie się profesora wywołało nową falę paniki. Mężczyzna przyszedł trzeciego wieczora po zaginięciu śmigłowca. Wydawał się całkowicie w pełni władz fizycznych, lecz doznał uszczerbku na zdrowiu psychicznym, co okazało się trwałe w skutkach i profesor nigdy już nie wrócił do formy. Gdy tylko został znaleziony, zaczął bredzić o jakichś istotach, które rzekomo zamieszkiwały kominy. Twierdził, że był na szczycie jednej z konstrukcji i miał okazję porozmawiać z jej lokatorami. Rozmowa była tu jednak pojęciem względnym, gdyż ów rzekomy dialog miał raczej charakter jednostronnego monologu w tym sensie, że odpowiedzi na zadane na głos pytania pojawiały się w głowie profesora jako szereg obrazów i uczuć, o istnieniu których człowiek nie miał najmniejszego pojęcia. Mężczyzna przedstawił mieszkańców kominów jako szkielety o antropomorficznym kształcie, zbyt niskie, aby mogły należeć do homo sapiens czy innego gatunku człowieka, począwszy od zarania jego długiej ewolucji. Również kościec nie był identyczny z ludzkim. Na sugestię, że mogły to być nierozwinięte szkielety dzieci, profesor gwałtownie pokręcił głową. Upierał się, że jest to coś obcego, coś, co tylko przypomina ludzi, lecz niewiele ma z nimi wspólnego. Kolejnym zaskakującym faktem było to, że profesor miał całkowitą pewność, że dziwni mieszkańcy kominów noszą na sobie wytrawione ludzkie skóry. Gdy przysłuchujący się rewelacjom miejscowi usłyszeli o tym, nagle zapadła pełna napięcia cisza.

— Czy przez ostatnie lata ktoś próbował odkryć tajemnicę kominów? Ktoś odważył się tam pójść? — Pytanie profesora zostało wypowiedziane drżącym, nienaturalnie zachrypniętym głosem, w którym wyraźnie dało się usłyszeć nutę niewysłowionej paniki. Ludzie jednak nie potrafili wydusić z siebie żadnych odpowiedzi. Tylko pojedyncze skinienia głów potwierdziły postawioną tezę. Okazało się, że w ciągu ostatnich stu lat przyjechało tu wiele ekspedycji śmiałków, którzy, mimo świadomości, że mogą zginąć, łudzili się jednak nadzieją, że zdołają szczęśliwie powrócić z eksplorowania kominów. Jak dotąd profesor był pierwszą i jedyną osobą, której udało się przetrwać wyprawę do tego miejsca. Zdołano jeszcze wyciągnąć z mężczyzny informację, z której wynikało, że studenci oraz pilot śmigłowca zaginęli bez śladu.

Krótko po tej rozmowie profesor całkowicie oszalał. Nocami wywrzaskiwał słowa, których nikt nie potrafił powtórzyć. Ich wynaturzone brzmienie i specyficzna intonacja nie przypominały niczego, co mogłoby być tworem ludzkiego języka. Gardłowe sylaby przywodziły momentami na myśl klekot kruczego dzioba, kiedy indziej zaś porykiwanie dzikich zwierząt, toteż niewiele z tego można było zapisać fonetycznie. Później, gdy profesor przebywał już w szpitalu dla umysłowo chorych, kilku lingwistów starało się rozszyfrować ów dziwny język, lecz nie potrafili oni przypisać słów do żadnej współczesnej ani wymarłej mowy. Z tego powodu zdania, które wypowiadał ów szalony człowiek, na zawsze miały pozostać tajemnicą.

Po całym zajściu wokół miasteczka wybudowano wielki płot otoczony drutem kolczastym i wymalowanymi tu i ówdzie napisami zakazującymi wstępu. W późniejszych latach wciąż trafiali się zapaleńcy, który chcieli zbadać, co kryje się wśród kominów, lecz miejscowa społeczność była bezkompromisowa i gdy naukowcy stawali się zbyt uparci, negocjacje kończyły się zwykle ucieczką przed zdenerwowaną grupą. Ludzie chcieli spokoju, obawiając się o swoje bezpieczeństwo. To przecież oni żyli w cieniu kominów, zdani na łaskę i niełaskę zamieszkujących je dziwnych istot. Nikt nie wiedział, kim one są i jakie mogą być ich intencje, gdyby ich spokój ciągle zakłócano. Z tego powodu każdy wolał trzymać się od tego miejsca z daleka i nie dopuszczać do niego żadnych przybyszów.

Opowieść była bez wątpienia niesamowita i z początku nie mogłem dać jej wiary, toteż odłożyłem książkę, żeby sprawdzić, kim są autorzy i co za wydawnictwo ją opublikowało. Okazało się, że kojarzyłem ich – byli to ludzie wykształceni i znani z wielu prac, które zyskały uznanie w świecie nauki. Wydawnictwo również nie należało do małych i publikujących tandetę, co ostatecznie wykluczyło, że mogło to być pseudonaukowe, sensacyjne opracowanie. Nawet jeżeli informacje zostały podkoloryzowane przez tubylców, wiedziałem, że w każdym micie znajduje się ziarno prawdy. Oglądałem też zdjęcia kominów, choć tylko te zrobione za dnia. Szczyty konstrukcji były zawsze zasnute sinymi chmurami, więc jak dotąd nikomu nie udało się udokumentować ich w pełnej okazałości. Choć fotografie były niezbitym dowodem świadczącym o osobliwości tego miejsca, jedynym sposobem, aby upewnić się co do prawdziwości przeczytanej przeze mnie relacji, była rozmowa z profesorem, który – jak się dowiedziałem – wciąż żył, od lat przebywając w szpitalu psychiatrycznym. Musiałem znaleźć sposób, aby się z nim skontaktować, do czego najpierw potrzebowałem dokumentu, który upoważniłby mnie do odwiedzin na oddziale zamkniętym. Nie byłem członkiem rodziny, zresztą tej podobno i tak nie miał, więc personel szpitala bez trudu mógłby zorientować się, że nie jestem spokrewniony z pacjentem.

Udałem się zatem do mojego dobrego przyjaciela, który – na moje szczęście – był właśnie psychiatrą. Niegdyś zwiedzaliśmy wspólnie opuszczone miejsca, lecz gdy Gustaw poszedł na studia, jego fascynacja całkowicie zogniskowała się wokół dziedzin ściśle związanych z ludzkim umysłem i jego wszelkimi aberracjami. Zostałem więc z moją pasją sam, aczkolwiek patrząc z perspektywy czasu, wyszło mi to na dobre, ponieważ w zasadzie wolałem pracować w pojedynkę. Samotna podróż w dziwne, owiane złą sławą miejsca dostarczała mi wiele radości i satysfakcji, podczas gdy obecność drugiej osoby skłaniała do kompromisów, czasami także działania wbrew sobie, gdy towarzysz stanowczo odmawiał zrobienia czegoś, co dla mnie było ważne.

Wykorzystując znajomości, przyjaciel umożliwił mi wyjazd do profesora, zapewniwszy, że personel placówki pozwoli mi się z nim zobaczyć. Na drugi dzień byłem już w mieście. Z racji tego, że sezon letni rozkwitał w najlepsze, ulice wypełniały tłumy rozwrzeszczanych dzieci i podchmielonych turystów, którzy, korzystając z uroków nadmorskiego miasta, miło spędzali czas, zapominając o obowiązkach, jakie czekały na nich w rodzinnych stronach.

Udałem się do szpitala i powołałem na mojego przyjaciela. Ordynator oddziału zamkniętego dość niechętnie umożliwił wizytę u profesora. Ów był już w podeszłym wieku – z dostępnych informacji wiedziałem, że zbliżał się do dziewięćdziesiątki.

Na pierwszy rzut oka człowiek ten sprawiał wrażenie zupełnie normalnego, dość żwawego, jak na swój wiek, staruszka. Gdy tylko pojawiłem się w sali, wstał bez najmniejszych trudności i zrobił w moją stronę dwa kroki, uśmiechając się bezzębnymi ustami. Byłem zaskoczony tym wszystkim. Jeszcze nie natknąłem się na osobę w tak zaawansowanym wieku, która wykazywałaby sprawność, jakiej mógłby pozazdrościć niejeden pięćdziesięciolatek.

Moje pozytywne wrażenie dotyczące profesora legło w gruzach, gdy usłyszałem pierwsze słowa, jakie padły z jego ust. Starałem się potem zapisać je fonetycznie, lecz żaden ze znanych człowiekowi systemów pisma nie jest wystarczający, aby dokładnie oddać brzmienie tych wyrazów, dlatego pozwolę sobie ominąć próbę ich przytoczenia.

Zastygłem i przez chwilę przypatrywałem się staremu mężczyźnie. W jednej chwili dotarło do mnie, że najprawdopodobniej pokonałem kilkaset kilometrów, aby wrócić z niczym.

— Dzień dobry — powiedziałem, nawet nie licząc na odpowiedź w jakimkolwiek ze znanych mi języków.

Profesor, słysząc powitanie, popatrzył na mnie w dość osobliwy sposób. Z jednej strony spojrzenie zdawało się być całkowicie pozbawione wyrazu, co stanowiło niezbity dowód tego, że umysł pacjenta znajduje się winnym miejscu, aczkolwiek z drugiej strony zyskałem przekonanie, że pod skorupą obłędu tkwi wciąż jeszcze myślący człowiek. Na krótki moment mgła szaleństwa nieco się rozrzedziła i w oczach pojawił się przebłysk świadomości.

— Dzień dobry — odpowiedział profesor, lecz słowa te były tak zniekształcone przez lata posługiwania się obcą człowiekowi mową, że przeniknięte były dziwnym, niespotykanym akcentem. Przez chwilę zastanawiałem się, co też do mnie rzekł. Od tego momentu wiedziałem już, że każde zdanie, które wypowie, będzie wymagało ode mnie wzmożonego wysiłku wkładanego w to, abym mógł je zrozumieć.

Opowiedziałem profesorowi, kim jestem i co jest powodem mojej wizyty. Starałem się przy tym mówić wolno i wyraźnie, aby bez problemu mógł mnie zrozumieć. Nie miałem pojęcia, jakimi kategoriami myśli ani czy język ojczysty nie został w większości wyparty przez obcą mowę. Mile zaskoczyło mnie, gdy wykazał zainteresowanie, kiwając głową w momentach, które wydawały się tego wymagać. Niezbitym dowodem na to, że mężczyzna mnie rozumie, była chwila, gdy oznajmiłem mu, że mam zamiar wybrać się do kominów w celu ich dokładnego zbadania i napisania na ten temat obszernej pracy naukowej.

— Nie rób tego młody człowieku, jeżeli kochasz życie i nie chcesz skończyć tak, jak ja — powiedział. W jego wypowiedzi nadal pobrzmiewały echa nieludzkiego akcentu, lecz chyba zacząłem się do niego przyzwyczajać, bo tym razem zrozumiałem wszystko bez większych trudności.

— Nauka czasami wymaga poświęceń i podejmowania ryzyka… Kto jak kto, ale pan doskonale o tym wie. Obojętnie, czy bada się dzikie zwierzęta, schodzi do głębokich jaskiń, czy pracuje z niebezpiecznymi związkami chemicznymi — odparłem. — Moja dziedzina zainteresowań jest dość osobliwa, ale nie zmienia to faktu, że również jest potrzebna, aby człowiek z nieco innej perspektywy mógł poznać świat, w którym żyje. Zjawiska, które studiuję od lat, nigdy nie należały do bezpiecznych i każda moja wyprawa wiązała się z dużym ryzykiem.

Profesor tak gwałtownie pokręcił głową, że aż usłyszałem trzask kręgów i przez chwilę miałem obawy co do tego, czy starzec sobie czegoś nie uszkodził. Po tym geście mężczyzna wpadł w słowotok, słowa wypadały z jego ust z prędkością kul wystrzeliwanych z karabinu. Miałem spore trudności z nadążaniem za tym, co chciał powiedzieć, lecz nawet nie próbowałem prosić, aby mówił wolniej. Wpadł chyba w jakiś rodzaj euforii. Potrzeba powiedzenia wszystkiego, co zamierzał przekazać, była na tyle duża, że żadne prośby nie przebiłyby się przez jego rozszalałe myśli.

— Istoty z komina są złe i nie są bezpieczne. Kontakt z nimi nie jest bezpieczny. Możesz oszaleć, a mogą zrobić z ciebie ubranie. Ich słowa brzmią tak, jakby ktoś ugniatał w uszach potłuczone szkło lub zardzewiałym szpikulcem rozdzierał błonę bębenkową. Nie idź tam! Trzymaj się od tego miejsca z daleka, a najlepiej w ogóle o nim zapomnij! Nikomu, kto żyw, nie wolno badać kominów! To coś nie z tego świata i powinno się to zostawić w spokoju! Nie rób tego! Nie rób tego! Nie rób tego! Nie rób…

Mężczyzna nagle padł na łóżko, a jego ciałem wstrząsnęły drgawki. Już miałem pobiec albo zawołać lekarza, gdy profesor znieruchomiał. Przez krótki, pełen napięcia moment obawiałem się, że strach zwyciężył i stare serce nie wytrzymało ogromnych emocji. Profesor jednak zwrócił w moim kierunku głowę, choć jego oczy stały się na powrót puste, a z ust nie wydobyło się żadne zrozumiałe słowo. Pojąłem, że nie dowiem się już niczego więcej. Resztki zdrowego umysłu ulotniły się w tym nagłym wybuchu emocji i teraz z mężczyzny pozostała tylko wyniszczona, czekająca na śmierć cielesna powłoka.

Zachowanie uczonego, a przede wszystkim strach, jaki wzbudziło w nim wspomnienie kominów, sprawiły, że poczułem się winny pogorszenia jego stanu. Z drugiej strony, to tylko zwiększyło moją ciekawość, toteż jeszcze tego samego dnia postanowiłem pojechać do miejscowości znajdującej się w sąsiedztwie zagadkowych tworów. Wiedziałem, że będę musiał wykazać się ogromną pewnością siebie i wielkim darem przekonywania, bo nie miałem wątpliwości, że okoliczni mieszkańcy będą próbowali wszelkich sposobów na wybicie mi z głowy szaleńczego pomysłu. Byłem również przeświadczony, że raczej nikt nie będzie próbował odebrać mi życia… Cóż, przynajmniej taką miałem nadzieję.

Zebrałem odpowiedni ekwipunek, po czym wsiadłem w pierwszy autobus, którym mogłem dojechać do celu. Podróż zajęła mnóstwo czasu i żałowałem, że nie kupiłem na dworcu żadnej gazety. Przez kilka niemiłosiernie dłużących się godzin siedziałem bez ruchu, wpatrując się w mijany krajobraz. Liczne domostwa, lasy i kolejne wsie przelatywały przed moimi oczami, a ja nie zwracałem większej uwagi, na czym spoczywał mój wzrok. Przez ten czas starałem się bowiem ułożyć odpowiedni plan. Dotyczyło to zarówno rozmowy z tamtejszymi ludźmi, jak i samej wyprawy. Wiedziałem, że ryzyko jest ogromne i mogę skończyć w identycznym stanie, jak profesor. Perspektywa spędzenia reszty życia w szpitalu psychiatrycznym nie była kusząca, lecz tkwiący we mnie instynkt naukowca był zbyt silny, abym mógł tak po prostu porzucić swój – skądinąd szalony – zamiar. Czułem coś w rodzaju podniecenia na samą myśl, że będę miał okazję wybrać się w pobliże kominów. Liczyłem na to, że uda mi się znaleźć stosunkowo bezpieczną drogę na szczyt jednego z nich, a może nawet porozmawiać z jego mieszkańcami. Nie wiedziałem, kim są te istoty ani w jakim celu trwają w oddaleniu od ludzi. Z pewnością ich egzotyczny wygląd nie wzbudzałby zaufania społeczeństwa, choć jeśli spojrzeć na dzieje ludzkości, można przekonać się, że człowiek jest w stanie przywyknąć do wielu rzeczy. Ostatecznie są na przykład tacy, którzy biorą do rąk ogromne, często niebezpieczne pająki albo ci, dla których sekcje zwłok są życiową pasją, mimo że przeciętnemu zjadaczowi chleba może się to wydawać czymś niezrozumiałym albo wręcz niezdrowym.

Jak wspomniałem, ułożyłem cząstkowy plan, lecz gdy znalazłem się u celu podróży, pomysł legł w gruzach. Nie wziąłem pod uwagę aż takiej niechęci ze strony mieszkańców miasteczka. Chociaż od tragicznego zaginięcia ekspedycji minęły już ponad trzy dekady, każdy tu pamiętał w najdrobniejszych szczegółach, co zaszło. Pomyślałem wówczas, jak wielką traumę i bolesne piętno musiały odcisnąć na miejscowej społeczności tamte wydarzenia.

Na początku zostałem zbluzgany i próbowano przy pomocy mniej lub bardziej ordynarnych słów wyperswadować mi mój plan. Gdy to nie zadziałało, pod groźbą rękoczynów nakazano mi natychmiastowe opuszczenie miasteczka. To już bardziej do mnie dotarło, zwłaszcza że słowa te padły z ust rosłego mężczyzny, o głowę wyższego ode mnie, a w barkach prawie dwa razy szerszego. Może nie miałem rachitycznej sylwetki, lecz przy tym olbrzymie wyglądałem jak kruszyna. Wówczas mój umysł wszedł na pełne obroty i zacząłem gorączkowo zastanawiać się nad tym, co robić dalej.

— Spieprzaj pan stąd. Jak nie po dobroci, to porozmawiamy trochu inaczej — oznajmił tymczasem olbrzym i skinął na uzbrojonego w wiatrówkę towarzysza.

— Jestem synem profesora Jaworskiego — zaryzykowałem. Nie miałem pojęcia, czy miejscowi wiedzą o tym, że tamten nie miał ani żony, ani żadnych, nawet pozamałżeńskich, potomków. Okazało się jednak, że dopisało mi szczęście. Wieśniak stojący obok olbrzyma powoli opuścił wiatrówkę. Również na twarzy wielkoluda pojawił się wyraz zrozumienia. Wszystko szło w dobrym kierunku, w co z początku nie mogłem uwierzyć. Pomysł na podszycie się pod nieistniejącego syna profesora wydawał się zupełnie bez szans na powodzenie, ale, jak się okazuje, czasami najbardziej trywialne i z pozoru nietrafione pomysły mogą zaskoczyć skutecznością.

— Pan żeś mógł gadać od razu — odparł olbrzym. — Pan chcesz dowiedzieć się, co łojca tam spotkało, nie?