71,90 zł
Ameryka nie ma rodziny królewskiej. Ma Oscary.
Od dziewięciu dekad starannie wystrojone gwiazdy i goniący za zyskiem producenci polują na nieuchwytną statuetkę. To, co rozpoczęło się w 1929 roku jako branżowy bankiet, przerodziło się w wystawną ceremonię z czerwonym dywanem i tłumem fotoreporterów. Ale nie dajcie się zwieść. Oscary to przede wszystkim pole bitwy, na którym jak w soczewce widać historię Hollywood – i samej Ameryki. Droga do Oscarów może być złota, ale wybrukowano ją krwią, potem i złamanymi sercami.
Oscarowe wojny to niezwykła kronika najbardziej prestiżowej nagrody filmowej, obfitująca w osobiste dramaty – niektóre już kultowe, inne nigdy wcześniej nieujawnione – które rozgrywały się na scenie i poza nią. Schulman obserwuje ścierające się interesy, zmienne tendencje i kolejne punkty zwrotne w historii filmu. A w krzyżowym ogniu wielkiego biznesu znajdują się ludzie: ich zawiedzione ambicje, artystyczne epifanie, chaotyczne współprace i marzenia – ziszczone lub pogrzebane.
To fascynująca historia z iście gwiazdorską obsadą, w skład której wchodzą najpotężniejsi hollywoodzcy gracze, a także osoby z zewnątrz, które próbowały szturmować bramy oscarowej twierdzy. Każda z opowieści stanowi punkt zwrotny dla Akademii i sztuki filmowej, a czasem dla kultury w ogóle.
Każda noc oscarowa niesie za sobą najprawdziwsze dramaty – od wzlotów ambicji po spazmy zazdrości, od wielkich powrotów po gorzkie rozczarowania. Dramaty te zazwyczaj pozostają skrzętnie ukryte za fasadą blichtru, makijażu, profesjonalnych uśmiechów i kreacji za miliony. Ale Michael Schulman, wybitny dziennikarz, historyk i reporter zarazem, burzy tę fasadę. Jego książka daje wgląd w fascynujący, trwający już niemal wiek spektakl, jakim są nagrody amerykańskiej Akademii Filmowej. Jako kinoman i oscarowy geek nie mogłem jej odłożyć – to prawdziwy oscarowy thriller!
Michał Oleszczyk, autor podkastu „SpoilerMaster”
„Oscary zawsze trafiają w niewłaściwe ręce” – pisze Schulman, a chociaż zdarzają się nagrody zasłużone, trudno nie przyznać mu racji. Ta znakomita pod względem warsztatowym książka jest historią kina amerykańskiego w pigułce – od Śpiewaka jazzbandu po La La Land. A po drodze kupowanie Oscarów przez Weinsteina, rugowanie z nominacji kobiet, przedstawicieli społeczności LGBTQ i mniejszości rasowych, problemy z oglądalnością, bankiety i wyzwiska.
Gatunkowo to chyba kryminał. Opowieść o wojnie, której żaden pokój nie grozi. O strefach wpływów, bataliach producenckich i aktorskich, wielkich konfliktach interesów. Wysoka cena za show, ale przecież there's no business like show business.
Łukasz Maciejewski, krytyk filmowy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1046
Moim rodzicom, Nancy i Richardowi Schulmanom
Zaczynamy coroczny groteskowy spektakl pełen fałszu, zadęcia i wulgarnego egoizmu.
BOB HOPE
WSTĘP
Zbyt wystraszeni,żeby pozwolić sobie na odrobinę nadziei
Na początek trzeba powiedzieć, że Oscary zawsze trafiają w niewłaściwe ręce. Dwadzieścia cztery wieki po tym, jak Eurypides zajął trzecie miejsce w jednym z ateńskich agonów, co po dziś dzień oburza wielu starożytników, statuetka za najlepszy film powędrowała do twórców Miasta gniewu zamiast doTajemnicy Brokeback Mountain[1*] – i można przypuszczać, że utyskiwania z tego powodu nie umilkną przez następne dwa tysiące czterysta lat.
Oficjalnie nagroda Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej ma stanowić znak najwyższej jakości. W rzeczywistości, jak powiedziałby Alfred Hitchcock, jest MacGuffinem – pretekstem, obiektem dążeń bohaterów, dzięki któremu zawiązuje się akcja dramatu. Każdy sezon oscarowy to opowieść pełna suspensu, historia typu „wybierz swoją przygodę”. Tak jak w każdym dobrym hollywoodzkim scenariuszu, nie brakuje zaogniających się konfliktów, barwnych postaci i zwrotów akcji, aż wreszcie dochodzimy do momentu kulminacyjnego, który rozgrywa się na lśniącej scenie pod czujnym okiem kamer i milionów widzów. Fabuła poszczególnych wątków tego scenariusza była wielokrotnie poddawana recyklingowi. Role są te same, zmieniają się tylko aktorzy. Raz po raz mamy do czynienia z niesłusznie zlekceważonymi arcydziełami, z przestrzelonymi kampaniami oscarowymi, z gwiazdami, którym radość w chwili zwycięstwa odbiera mowę. Miejsce Elizabeth Taylor zajmuje Julia Roberts, Rób, co należy podzieli losObywatela Kane’a.
Czym tak naprawdę są Oscary? Różni ludzie różnie odpowiadają na to pytanie. Oscary są powszechnie cenioną nagrodą o długiej tradycji, świętem kina, a więc jednej z najwspanialszych form sztuki. Są zwyczajną imprezą branżową: od corocznego zjazdu handlowców lub architektów krajobrazu różnią się wyłącznie elegantszymi strojami. Są amerykańskim odpowiednikiem ceremonii królewskiej. Są jedyną rzeczą, która potrafi zmusić Hollywood, żeby kręciło filmy mające wartość artystyczną i nie oglądało się wyłącznie na przychody kasowe. Są chwytem marketingowym, wielką reklamą branży wartej miliardy dolarów. Są narzędziem kształtowania kanonu filmowego – kiepskim, ale zawsze. Grą. Przeżytkiem. Pokazem mody. Igrzyskami. Niesmacznym rytuałem wzajemnego poklepywania się po plecach przez bogatych i sławnych ludzi o zbyt rozdętym ego. Są jak Super Bowl, tyle że dla gejów.
W jedenastu rozdziałach tej książki staram się przekonać czytelnika, że na Oscary można też patrzeć z innej perspektywy i traktować je jako pole bitwy w rozmaitych wojnach kulturowych. Czerwony dywan biegnie przez sporne terytoria: czasami dopiero po latach uświadamiamy sobie, o co toczył się konflikt, i nie zawsze da się stwierdzić, kto jest prawdziwym zwycięzcą. Pierwszą, ledwo dostrzegalną zapowiedzią gwałtownej zmiany kinowych trendów mogą być nominacje w kategoriach scenariuszowych. Oscary, podobnie jak największe sagi powstałe w Hollywood – Gwiezdne wojny alboOjciec chrzestny – często sprowadzają się też do konfliktu pokoleniowego. Młoda gwardia rzuca wyzwanie starej, potem zaś dawni buntownicy sami stają się dostojnymi mistrzami. Chłopaczkowaty Steven Spielberg nie dostanie nominacji za Szczęki; Steven Spielberg – gruba ryba i jeden z najważniejszych symboli establishmentu, otrzyma Oscara za Szeregowca Ryana.
Ostatnio Akademia została uwikłana w spory dotyczące rasy, genderu oraz braku równości w sferze publicznej powodującego, że niektórym ludziom i grupom trudniej jest opowiadać na ekranie własne historie. Zanosiło się na to od dawna. Kampania #OscarsSoWhite (czyli „Oscar jest totalnie biały”) przeszła w crescendo w 2016 roku, gdy Ameryka przeżywała polityczne paroksyzmy ewidentnie wynikające z nierozwiązanych problemów rasowych, tak naprawdę jednak czarnych artystów pomijano od prawie stu lat – zwycięstwa Hattie McDaniel, Sidneya Poitiera czy Halle Berry były rzadkimi, odosobnionymi przypadkami. Rok później skandale związane z przemocą seksualną na zawsze wykluczyły z gry Harveya Weinsteina, jednego z najzacieklejszych zawodników w Hollywood, ale przecież casting łóżkowy to stara rzecz. Przykładem oscarowy weteran Harry Cohn, niegdysiejszy szef wytwórni Columbia.
Dawniej wojny oscarowe dotyczyły innych spraw niż dziś, nie znaczy to jednak, że były mniej zaciekłe. W latach trzydziestych bojowniczy ruch związkowy przypiął Akademii łatkę wroga publicznego numer jeden. Pracownicy branży filmowej bojkotowali ceremonie wręczania nagród i niewiele zabrakło, a uśmierciliby Oscary, zanim zdążyły one osiągnąć dojrzałość. Dwie dekady później Akademia uległa antykomunistycznej paranoi i nagonce organizowanej przez Komisję Izby Reprezentantów do spraw Działalności Nie-Amerykańskiej. Scenarzyści, którzy trafiali na czarną listę, musieli się ukrywać pod pseudonimami i korzystać z pomocy figurantów – nie mogli się ujawnić nawet wówczas, gdy ich scenariusze nagradzano Oscarami. Pod koniec lat sześćdziesiątych system wielkich studiów filmowych zaczął się walić. Do głosu doszło nowe pokolenie: na ceremoniach wręczenia statuetek zaroiło się nagle od młodych aktorów, aktorek i reżyserów, gotowych przekraczać obowiązujące od dawien dawna granice dobrego smaku. Filmy takie jak Swobodny jeździec stanowiły oznakę narodzin Nowego Hollywood. Z kolei w latach dziewięćdziesiątych zaczął się boom kina niezależnego, a na scenę wkroczyła hałaśliwa grupa filmowców dowodzona przez człowieka, który zmienił kampanie oscarowe w krwawe igrzyska – a równocześnie po kryjomu dopuszczał się znacznie, znacznie gorszych rzeczy.
Tym, co od zawsze odgrywa zasadniczą rolę w wojnach oscarowych, jest władza. Kto ją ma? Komu władza wymyka się z rąk? Kto szturmuje mury złotego zamku, żeby ją zdobyć? Za sprawą Oscarów w hollywoodzkim establishmencie następują nieustające roszady. Szare eminencje muszą się ścierać z nowicjuszami, klasycy z obrazoburcami. Nagrody Akademii od samego początku były obiektem pożądania, stanowiły wyznacznik władzy i prestiżu w mieście, w którym pozycja w hierarchii bez przerwy się zmienia. Statuetka jest talizmanem. Mieszkańcy Hollywood marzą o niej, bo pragną, by świat okazywał im zainteresowanie i doceniał ich pracę. Chcą się liczyć i właśnie dlatego usilnie zabiegają o Oscara. Czasem tracą rozum i opamiętanie, czasem zachowują się jak desperaci. Sztuka nie powinna sprowadzać się do wygranych i przegranych, do zdobywania punktów jak w meczu tenisowym, ale rywalizacja jest wpisana w ludzką naturę. Lubimy obserwować triumfy i porażki. A gdy sami mamy okazję wejść do gry, pragniemy zwyciężyć.
Zacząłem oglądać ceremonie rozdania Oscarów na początku lat dziewięćdziesiątych. Co roku gospodarzem był wówczas Billy Crystal, który zawsze zaczynał wieczór od satyrycznej wiązanki piosenek na temat nominowanych filmów. Mój nastoletni mózg uważał ją za szczyt dowcipu, olimpijskie wyżyny klasycznego, estradowego humoru. Jako dorosły organizowałem w biurze oscarowe zakłady. Znałem na pamięć przemówienia laureatów. W 2016 roku jako dziennikarz „New Yorkera” opisywałem burzę, która rozpętała się w Akademii za sprawą kampanii #OscarsSoWhite. Akademia zarządzana przez Cheryl Boone Isaacs, pierwszą czarną prezydentkę, oraz dyrektorkę generalną Dawn Hudson znalazła się w ogniu krytyki, gdy ogłosiła plan werbowania nowych członków, zwłaszcza osób należących do niedoreprezentowanych grup mniejszościowych, a także przyznania filmowcom, którzy od dawna nie byli aktywni zawodowo, statusu członków emerytów. Wielu weteranów zaczęło się zastanawiać z niepokojem, kiedy właściwie ostatni raz stanęli na planie. Plan reform sprawił, że na nowo nasiliły się podziały pokoleniowe i ideologiczne. Szybko odkryłem, że to tak naprawdę powtórka z przeszłości: w 1970 roku, krótko po tym, jak Nocny kowboj stał się pierwszym w historii filmem dozwolonym wyłącznie dla widzów dorosłych, który zdobył Oscara, prezydent Akademii Gregory Peck ogłosił zamiar odmłodzenia grona członkowskiego, żeby nadążało za teraźniejszością. On również, podobnie jak Boone Isaacs, otrzymywał mnóstwo gniewnych listów. W 2016 i 2017 roku sytuacja się powtórzyła. Paradoksalnie tym razem żale na łamach „The Hollywood Reporter” wylewali twórcy, którzy zaczynali kariery w buntowniczych latach siedemdziesiątych: niegdysiejsi „młodzi zdolni”, obecnie nestorzy, protestowali przeciwko odsyłaniu ich do lamusa.
W lutym 2017 roku pierwszy raz uczestniczyłem w ceremonii rozdania Oscarów – a mówiąc ściślej, siedziałem przy długim stole razem z kilkoma dziesiątkami dziennikarzy z całego świata zgromadzonymi w pressroomie w Loews Hollywood Hotel i oglądałem show na ekranie. Od czasu do czasu zjawiali się laureaci, żeby odpowiedzieć na kilka pytań. Na końcu pokoju, przy osobnym stole, siedzieli bibliotekarze Akademii uzbrojeni w grube segregatory, gotowi w każdej chwili wyszukać dla nas rozmaite informacje. Długi wieczór miał się ku końcowi, ogarniało nas coraz większe znużenie i czekaliśmy już tylko na nieuchronną informację, że Oscara za najlepszy film otrzymuje La La Land. Tak właśnie się stało, dziennikarze powitali triumf musicalu Damiena Chazelle’a oklaskami i zaczęli pisać podsumowania swoich relacji.
Chwilę później rozpętało się szaleństwo. Na ekranie zobaczyliśmy producenta La La Land, który oznajmił, że Oscara zdobył Moonlight, i na dowód podniósł do kamery kartkę z tytułem zwycięskiego filmu. W pressroomie rozległy się krzyki dziennikarzy: wreszcie jakieś emocje! Rzucono się na bibliotekarzy, zasypywano ich pytaniami, czy kiedykolwiek wydarzyło się coś podobnego. „Żaden precedens nie przychodzi mi do głowy – odparła jedna z bibliotekarek, w pośpiechu przerzucając kartki w segregatorze. – Były tylko sytuacje, kiedy ludziom wydawało się, że doszło do pomyłki”[1].
Po zakończeniu ceremonii pospieszyłem do windy i pojechałem na piętro, na którym odbywał się Bal Gubernatorów, czyli pooscarowa feta organizowana przez Akademię. Wszyscy rozmawiali wyłącznie o pomyłce z kopertą. „Kiedy powiedzieli, że Moonlight wygrał, pomyślałem, że to taka metafora. Że niby wygrał, bo najbardziej poruszył widzów”, opowiadał filmowiec siedzący koło stanowiska, przy którym na nowo przyznanych statuetkach mocuje się grawerowane tabliczki z nazwiskami laureatów. „Wszyscy zostali upokorzeni – dodała jego partnerka. – Przecież nie ma nic bardziej prestiżowego niż Oscary. Może tylko Nobel”. Cheryl Boone Isaacs wpatrywała się w ekran telefonu. Zapytałem ją, o czym myślała w tamtej chwili. „Horror – powiedziała. – Myślałam: «Że co? ŻE CO?». Zobaczyłam, jak facet z Pricewaterhouse wchodzi na scenę, i pomyślałam: «Coś się stało. Co? ŻE CO? To niemożliwe...». A potem: «O mój Boże, jak to się stało? JAK TO SIĘ STAŁO?». – Westchnęła. – I to na koniec tak wspaniałej ceremonii...”
Trwające cały rok dyskusje, rozmowy i próby rozwiązania problemu braku różnorodności rasowej w gronie członków Akademii doczekały się spektakularnego finału. Trzeba jednak pamiętać, że oscarowe historie zawsze obfitowały w niezwykłe zdarzenia i zwroty akcji. Kiedy zacząłem myśleć o napisaniu tej książki, zadałem sobie pytanie, które edycje nagród najlepiej nadają się jako punkt wyjścia do opowiadania o przemianach kulturowych dokonujących się w Ameryce i na świecie. Wkrótce stwierdziłem, że muszę cofnąć się do samego początku, do czasów kina niemego, Charliego Chaplina i Louisa B. Mayera. Dzieje Oscarów zaczęły się w 1927 roku od rzuconego mimochodem pomysłu wręczania „nagród za szczególne osiągnięcia”; było to jedno z wielu zadań nowo narodzonej Akademii. Pierwsze statuetki wręczono dopiero dwa lata później, ceremonia trwała mniej więcej dziesięć minut. Zatriumfowali producenci Skrzydeł, wojennego eposu o lotnikach, wszyscy mówili jednak przede wszystkim o nagrodzie specjalnej dla Śpiewaka jazzbandu – filmu, który mówił, rozbrzmiewał piosenkami i oznaczał rewolucję w świecie kina.
Z biegiem lat Oscary stały się niemal osobną branżą, okazją do zarabiania sporych pieniędzy przez konsultantów, stylistów, komentatorów i prognostów. Wyścig o Oscara, podobnie jak wybory prezydenckie, nie sprowadza się wyłącznie do postawienia krzyżyka w tej czy innej kratce. Liczy się przede wszystkim kampania, a za kampanią stoi potężna maszyna, nad którą nikt tak naprawdę nie panuje. Odpowiednikiem waszyngtońskich lobbystów i specjalistów od sondaży są stratedzy i „oscarolodzy”. Politycy muszą się spotykać z wyborcami, całować małe dzieci i z uśmiechem jeść kotlety wieprzowe na patyku podczas targów w stanie Iowa, natomiast ludzie zabiegający o Oscara przez wiele tygodni żywią się sashimi i w kółko odpowiadają na te same pytania o swoje „inspiracje” i „proces twórczy”. Wszystko to kosztuje miliony dolarów. Dlaczego? „Sprawa jest prosta: chodzi o ego i o możliwość wykazania, że jest się lepszym od innych – powiedziała mi Terry Press, kierowniczka jednej z wytwórni filmowych. – W tym mieście każdy próbuje ukrywać brak pewności siebie. Tak jest od zawsze”[2].
Nie wolno zapominać o ludziach, którzy grzęzną w trybach oscarowej machiny. O ich zawiedzionych ambicjach, olśnieniach, trudnych współpracach, spełnionych marzeniach, rozczarowaniach. Zamiast omawiać Oscary rok po roku, postanowiłem wybrać kilkanaście historii. Każda z nich ukazuje inny punkt zwrotny w dziejach Akademii, kina lub kultury. Czasami będę się skupiać na konkretnym wyścigu o Oscara, czasami akcja rozdziału będzie się rozciągała na całą dekadę. Pojawią się tu zarówno najważniejsi hollywoodzcy gracze, jak i outsiderzy, próbujący wyważyć bramy pałacu.
Nagrody Akademii od samego początku budziły przesadne emocje. Scenarzystka Frances Marion, laureatka dwóch Oscarów, tak oto wspominała atmosferę pierwszych ceremonii: „Panowało podniecenie jak na kinderbalu podczas zabawy w przypinanie osiołkowi ogona. Zresztą do pewnego stopnia wszystko przypominało ową zabawę. Uczestnicy mieli klapki na oczach, nie widzieli świata poza nagrodą. Trochę za bardzo pragnęli ją zdobyć, byli trochę zbyt wystraszeni, żeby pozwolić sobie na odrobinę nadziei”[3]. Oscary wkroczą wkrótce w swoje drugie stulecie. Artyści ubiegający się o nagrodę nadal pragną wygranej, nadal czują nadzieję i strach, ale prędzej czy później jednak klapki spadną każdemu z oczu i trzeba będzie rozejrzeć się dookoła.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czekajcie! Jeszcze niczego nie słyszeliście!
1927–1929
Louis B. Mayer dostaje olśnienia podczas układania pasjansa, Mary Pickford próbuje zerwać z wizerunkiem niewinnego dziewczęcia, kino zaczyna mówić, rodzi się Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej.
Louis B. Mayer czuł, jak tasowane karty z furkotem mieszają mu się pod palcami. Leniwy niedzielny wieczór miał się ku końcowi: panowie rozsiedli się w bibliotece, palili cygara, pomału sączyli brandy Napoleon. Mayer wyłożył na stół pierwszą kartę, potem kolejną. Na drugim końcu pokoju jego trzej goście prowadzili niemrawą rozmowę, rozprawiali o pogodzie i o cenie niezabudowanych działek w Los Angeles. Tymczasem Mayer udawał, że zajmują go wyłącznie karty. Ograniczał się do układania pasjansów, bo jak powiedział kiedyś reżyser Fred Niblo, obecny tamtego wieczoru w bibliotece, „jako dobry gospodarz nie mógł sobie pozwolić na ryzyko, że zasiądzie ze swoimi gośćmi do gry karcianej i ogołoci ich z pieniędzy”[1].
W styczniowe noce takie jak ta bryza znad oceanu podkradała się do nowo wybudowanej dwudziestopokojowej willi w stylu hiszpańskim przy Pacific Coast Highway 625, prześlizgiwała się między żelaznymi prętami balustrady balkonowej i po cichu roztaczała w środku delikatny słony zapach. Mayer zapraszał gości tylko w niedziele. Jego żona Margaret serwowała zazwyczaj kolację w formie szwedzkiego stołu, podawała jesiotra i żydowskie przysmaki sprowadzone z nowojorskiej restauracji Barney Greengrass[2]. Potem popijano alkohol, czasami oglądano film w prywatnej sali kinowej pana domu. Mayer zbudował willę rok wcześniej na życzenie żony, która od dawna marzyła o domu przy plaży. Całe przedsięwzięcie przeprowadził jak przystało na szefa wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer. „Kiedy w studiu potrzebujemy tej czy innej scenografii, budujemy ją w jedną noc – tłumaczył swojej córce Irene. – Budowa dużej wioski zajmuje nam najwyżej parę tygodni. Nie ma co zdawać się na łaskę budowlańców, nie ma co zaczynać od architektów. U nas liczy się biznes. Jak czegoś potrzebujemy, to sobie to załatwiamy”[3].
Plany willi przygotował Cedric Gibbons, główny scenograf MGM, który przyczynił się do tego, że eleganckie art déco królujące wówczas na ekranach spopularyzowało się w mieszkaniach zamożniejszych Amerykanów. Kierownik produkcji zwerbował ekipę pracowników MGM, którzy zbudowali dom w sześć tygodni, tyrając na trzy zmiany, dzień i noc, dzięki ustawionym na plaży reflektorom. Koszt całego przedsięwzięcia wyniósł 28 tysięcy dolarów. Dach pokryto ceramicznymi dachówkami, łazienki udekorowano onyksem, grube ściany wyłożono marmurem, co miało chronić willę przed letnim upałem. Nie zabrakło basenu, który podczas sztormów wypełniał się morską wodą.
Był rok 1927, czas, gdy władcy Hollywood stawiali na Złotym Wybrzeżu w Santa Monica rezydencje, będące ostentacyjnym dowodem na to, że w Ameryce pojawiła się nowa arystokracja. Irving Thalberg, protegowany Mayera, wybrał tę samą plażę co on i zbudował tam dom w stylu normandzkim. Niedaleko miała wkrótce zamieszkać para królewska ówczesnego Hollywood, czyli Douglas Fairbanks i Mary Pickford. Producent Jesse Lasky, szef potężnej wytwórni Famous Players–Lasky (która później przekształciła się w Paramount), mieszkał cztery domy dalej. W maju 1927 roku pisał w liście do syna: „Wszyscy przeprowadzają się nad morze, latem będziemy tu mieli wspaniałą kolonię”[4].
Mayer wyłożył kolejną kartę. Był raczej królem pik, a nie królem serce. „To diabeł wcielony – mówiła o nim Helen Hayes. – Nigdy nie miałam do czynienia z człowiekiem, który skrywałby w sobie tyle zła. Nie przejawiał żadnych talentów, był wstrętny, bezwzględny i chciwy”[5]. Aktor Ralph Bellamy posunął się jeszcze dalej. „Louis B. Mayer to żydowski Hitler, zwyczajny faszysta. Nie darzył uczuciem żadnej mniejszości, nawet tej, z której sam się wywodził. Ludzie ani trochę go nie obchodzili”. Inni traktowali Mayera jak monarchę, który uczynił terror narzędziem władzy. „Pracownicy bardzo go szanowali, ale mógł cię zniszczyć jednym ruchem małego palca, z czego świetnie zdawał sobie sprawę” – wspominała scenarzystka zatrudniona w MGM[6]. Reżyser Marshall Neilan żartował, że za inicjałami „L.B.” kryje się „lichawy bandyta”[7].
Młode lata Mayera upłynęły w Saint John w kanadyjskiej prowincji Nowy Brunszwik. Jego rodzina pochodziła z Europy Wschodniej, uciekła stamtąd przed antysemickimi pogromami. Mayer pomagał ojcu, który trudnił się handlem złomem; do jego zajęć należało ciągnięcie wózka wyładowanego metalowymi odpadkami z rozbitych statków. W 1907 roku kupił obskurny teatr w stanie Massachusetts, odnowił go, nadał mu nazwę Orpheum i obiecał publiczności „wyszukane rozrywki”[8]. Amerykanie od kilku lat szaleli na punkcie krótkich filmów wyświetlanych w nickelodeonach, czyli kinach, w których bilet kosztował pięć centów. Mayer szybko uświadomił sobie, że prawdziwe pieniądze można zarobić na „kreowaniu idoli, gwiazd, które publika będzie darzyła uwielbieniem i z którymi będzie się utożsamiać”[9]. Biznes kręcił się przede wszystkim na Zachodnim Wybrzeżu, więc Mayer przeniósł się tam i założył wytwórnię Louis B. Mayer Productions. W kwietniu 1924 roku Marcus Loew, właściciel sieci kin, doprowadził do połączenia studia Mayera z Metro Pictures i Goldwyn Pictures. Tak powstało MGM, wielkie imperium Hollywood. Na początek urządzono fetę, przypominającą parady wojskowe: nie zabrakło nawet kwiatów zrzucanych z przelatującego samolotu. Prezydent Calvin Coolidge przysłał telegram z gratulacjami.
Tak oto Mayer dołączył do grona żydowskich magnatów przemysłu filmowego, którzy dorastali w ubóstwie, lecz z czasem dotarli na szczyt i kontrolowali czwartą największą branżę w Ameryce[10]. Byli wśród nich Carl Laemmle, urodzony w Niemczech księgowy z Oshkosh w Wisconsin, założyciel wytwórni Universal, i Adolph Zukor, pochodzący z małej węgierskiej wioski, który dawniej pracował przy obsłudze automatów do gier, potem zaś stworzył studio Famous Players i przekształcił je w Paramount. Inny Węgier, Wilhelm Fuchs, po przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych zmienił nazwisko na William Fox. Sprzedawał napoje z saturatora i czernidło do pieców, pomału dorobił się niezłych pieniędzy i powołał do życia Fox Film Corporation. Do tego dochodzili jeszcze bracia Warner – Harry, Albert, Sam i Jack – synowie imigranta z Polski, który pracował jako szewc w Baltimore, potem zaś osiedlił się z rodziną w Youngstown w Ohio. Właśnie tam młodzi Warnerowie zaczęli przygodę z kinem: zrzucili się i kupili wspólnie projektor filmowy.
Biografia Mayera, podobnie jak typowy hollywoodzki scenariusz, doczekała się wielu poprawek. Przyszły producent przyszedł na świat w Ukrainie jako Lazar Meir w 1884 roku. Twierdził, że wszystkie jego akta stanu cywilnego zaginęły, więc sam wybrał sobie datę urodzin: 4 lipca (tak naprawdę urodził się 12 lipca). Każdego roku w Dniu Niepodległości w MGM wstrzymywano wszelkie prace, aby gwiazdy, reżyserzy, kamerzyści i pracownicy planu filmowego mogli wziąć udział w wielkim pikniku. Machali chorągiewkami, orkiestra grała patriotyczne utwory[11]. Czy świętowali urodziny Stanów Zjednoczonych, czy swojego władcy? Mayer uważał się za symbol amerykańskiego marzenia i pragnął je krzewić w dostojnych filmach, które powstawały w jego wytwórni. „Darzę prawdziwą czcią porządne kobiety, szlachetnych mężczyzn i święte matki”, zadeklarował pewnego razu w rozmowie z Frances Marion[12]. Podczas pracy nad scenariuszem Wesołej wdówki w 1924 roku reżyser Erich von Stroheim nazwał główną bohaterkę, graną przez Mae Murray, „dziwką”. Mayer zbeształ go i oznajmił: w filmach MGM nie ma żadnych „dziwek”[13].
Idealizm łączył z żądzą władzy. O obu tych rzeczach myślał w niedzielny wieczór w 1927 roku, gdy układając pasjansa w swojej bibliotece, przysłuchiwał się rozmowie gości. Wszyscy zaproszeni byli jego podwładnymi. Fred Niblo, reżyser znany choćby dzięki Trzem muszkieterom z Douglasem Fairbanksem, rzucił właśnie jakiś żart na temat budżetu Ben-Hura, rodzącej się w bólach superprodukcji MGM, którą przejął w 1924 roku i sprawił, że stała się prawdziwym hitem kasowym z 9,3 miliona dolarów dochodu. Autoironiczny dowcip Nibla rozbawił jego rozmówców, Conrada Nagela i Freda Beetsona. Pierwszy był gwiazdorem o delikatnych błękitnych oczach i jasnych włosach z przedziałkiem pośrodku. Przybył do Hollywood w 1920 roku i szybko znalazł sobie niszę jako idealny ekranowy partner dla aktorek w rodzaju Glorii Swanson, zawsze nieco przyćmiony ich blaskiem. Beetson pracował niegdyś dla Republikańskiego Komitetu Narodowego, pod rządami Williama Harrisona Haysa, mianowanego później przez prezydenta Hardinga dyrektorem generalnym poczty Stanów Zjednoczonych. Hays również trafił do Hollywood: został szefem Amerykańskiego Stowarzyszenia Producentów i Dystrybutorów Filmowych, zwanego Urzędem Haysa, i odpowiadał za oczyszczenie Hollywood ze zgnilizny moralnej. Zatrudnił Beetsona jako swojego sekretarza i skarbnika stowarzyszenia.
Od anegdot z planu Ben-Hura trzej rozmówcy przeszli do rozmowy o wojnie. „Tak, dyskutowaliśmy o wojnie światowej i o tym, jak wspaniale przysłużyła się przemysłowi filmowemu – wspominał Niblo. – Mówiliśmy sobie, jakie to dziwne, że od pięciu tysięcy lat ludzie wszelkich narodów, ras i wyznań toczą ze sobą konflikty i próbują się pozabijać tylko dlatego, że mówią różnymi językami, nie rozumieją się nawzajem, żyją wedle nieco innych zasad”.
Wtedy nagle wtrącił się Mayer: „Przyczyną wojny jest nienawiść”, powiedział. Trzej goście przenieśli na niego wzrok. Przyczynami nienawiści, ciągnął Mayer, są samolubność i podejrzliwość. Przyczyną samolubności i podejrzliwości jest niezrozumienie drugiej osoby. Brak zrozumienia odpowiada zatem za więcej nieszczęść i tragedii niż wszystkie epidemie i wszystkie katastrofy naturalne w dziejach. Można by temu zaradzić raz na zawsze, zakończył Mayer w kaznodziejskim tonie, gdyby wszystkie narody na świecie postanowiły się zjednoczyć.
Rozmawiali tak sobie w rajskiej Kalifornii, gdzie nigdy nie gościły mrozy, a słońce muskało dojrzewające cytryny. Zdawało się, że żyją w krainie szczęśliwości, a mimo to Mayer powtarzał, że branża filmowa znajduje się w niebezpieczeństwie, gdyż zagrażają jej nieustanne konflikty wewnętrzne i zewnętrzne. Reżyserzy nieufnie odnosili się do producentów, producenci nie znosili aktorów, a tymczasem prowincjonalni Amerykanie uważali całe to towarzystwo za bandę bezbożników. „Kiedy machina gospodarki zwolniła z powodu Wielkiej Wojny, nasza branża rozkwitła – ciągnął Mayer. – Cóż z tego, skoro nie potrafimy się skutecznie zorganizować”. Owszem, Urząd Haysa dbał, żeby Hollywood trzymało pion i promowało określone cnoty. Potrzeba jednak czegoś więcej. Potrzeba odpowiednika Ligi Narodów, organizacji, która zdoła zaprowadzić pokój między zwaśnionymi frakcjami i będzie głosem branży filmowej.
Gościom na chwilę odebrało mowę.
– Na niebiosa! – odezwał się wreszcie Niblo. – Dlaczego dopiero teraz mówisz nam o tym pomyśle?
– Dlatego, że jestem producentem – odparł Mayer. – Jeśli poczynię jakiekolwiek kroki w celu stworzenia takiej organizacji, wszyscy zaczną się zastanawiać: „Co też ten Mayer kombinuje?”.
Nagel odgadł, co kryje się za słowami szefa.
– Jeśli nam pomożesz, spróbujemy coś zorganizować – obiecał.
Mayer, niby obojętnie, wzruszył ramionami.
– Spróbujcie. Mam nadzieję, że wam się uda.
Goście przystąpili zatem do układania planów. Postanowili, że wyślą listy do dwudziestu pięciu kolegów i współpracowników. Zamierzali zaprosić ich na prywatną kolację. Może w hotelu Ambassador?
Tymczasem Mayer wrócił do swojego pasjansa. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni trzymał w ręku wszystkie najważniejsze karty.
Historię powstania Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej można opowiedzieć na dwa sposoby. Przy czym od razu trzeba zaznaczyć, że nagrody nie odegrały tu żadnej roli.
Pierwszy sposób wymaga przyjęcia za dobrą monetę utopijnej wizji, którą Mayer roztoczył przed swoimi rozmówcami w tamten zimowy wieczór, i uwierzenia w to, że Akademia miała umożliwiać dialog, zapewnić harmonię w podzielonym środowisku i wspierać rozwój sztuki filmowej. Druga opowieść jest utrzymana w nieco bardziej cynicznym tonie. W 1927 roku branża filmowa nie była już tylko nieślubnym dzieckiem szacownego teatru. Produkowała osiemset filmów rocznie, zatrudniała 42 tysiące ludzi, jej obroty przekraczały miliard dolarów. Co tydzień przez 25 tysięcy kin działających w całym kraju przewijało się 100 milionów widzów[14]. Studia odpowiedzialne za kręcenie filmów były warte około 65 milionów dolarów – przy czym kwota ta nie uwzględnia wartości powiązanych z nimi sieci kin. Biznes się kręcił, a mimo to dwa problemy spędzały Louisowi B. Mayerowi sen z powiek. Tak się składało, że miały związek z gośćmi Mayera: pierwszy z Conradem Nagelem, drugi zaś z Fredem Beetsonem.
Zanim Nagel przeprowadził się do Hollywood, występował na Broadwayu i był weteranem bitwy stoczonej w 1919 roku przez związek zawodowy Actor’s Equity, dotyczącej przyznania wszystkim pracownikom teatrów prawa do zrzeszania się w organizacjach związkowych. Podobny konflikt toczył się w Hollywood. Mayer i jemu podobni chcieli pełnej władzy nad robotnikami fabryki snów – brak regulacji dotyczących stawek i warunków pracy oznaczał choćby, że szef MGM mógł zażądać, aby w sześć tygodni zbudowano mu luksusową rezydencję na plaży – natomiast pracownicy techniczni od lat zabiegali o możliwość wstępowania do związków zawodowych. Przez długi czas nie mogli wywrzeć dostatecznie dużej presji na studia filmowe przede wszystkim dlatego, że nie mieli poparcia aktorów, scenarzystów i reżyserów, którzy nie byli zainteresowani uzwiązkowieniem. Nagel, przewodniczący niewielkiego oddziału Actor’s Equity na Zachodnim Wybrzeżu, doskonale orientował się, z czego to wynika. Gwiazdy zarabiały ogromne pieniądze, nie widziały więc potrzeby należenia do organizacji, które broniłyby ich praw; pozostali aktorzy i statyści musieli co prawda spędzać na planie po siedemnaście godzin dziennie i godzić się na niebezpieczne warunki pracy, ale akceptowali ten stan rzeczy, bo wierzyli, że pewnego dnia sami wejdą do pierwszej ligi. W listopadzie 1926 roku nastąpił przełom. Pracownicy techniczni zatrudnieni przez studia filmowe zagrozili zorganizowaniem „największego strajku w dziejach branży”[15]. Doprowadziło to do zawarcia Porozumienia w Kwestiach Podstawowych, pod którym podpisało się dziewięć wytwórni i pięć związków zawodowych. Porozumienie kończyło trwający dziesięć lat okres intensywnych walk toczonych przez pracowników technicznych. Uzwiązkowienie stało się faktem. Pozostało jedynie czekać, aż aktorzy, reżyserzy, a nawet ci cholernie upierdliwi scenarzyści również postanowią się zorganizować. Skoro tak, Mayer postanowił wykonać manewr wyprzedzający. Uznał, że lepiej zjednoczyć pracowników artystycznych pod hasłem „harmonii”. I że lepiej utrzymywać dobre stosunki z Nagelem ze względu na jego działalność w Actor’s Equity.
Drugi problem wiązał się z Beetsonem i Urzędem Haysa, powstałym na skutek długiego ciągu okropnych wydarzeń, które niemal doprowadziły Hollywood do upadku. Po I wojnie światowej w kraju nastąpiło poluzowanie obyczajów. Skorzystała na tym branża filmowa, która postanowiła zaoferować publice więcej ekstrawagancji, więcej szyku i więcej seksu. Prowincjonalna Ameryka pierwszy raz mogła zetknąć się z zupełnie innymi obyczajami, obowiązującymi na Zachodnim Wybrzeżu. Nie wszystkim przypadło to do gustu. Chrześcijańscy reformatorzy, którzy dopiero co zdołali wywalczyć prohibicję i pozamykać knajpy z wyszynkiem, uważali kino za źródło zepsucia i moralnej zgnilizny, chwycili więc za nożyczki. W Pensylwanii lokalni cenzorzy kazali wyciąć z pewnego filmu scenę, w której kobieta szyje dziecięce ubranka, gdyż „najmłodsi widzowie wierzą i nadal powinni wierzyć, że dzieci są przynoszone przez bociana”[16]. Hollywood, coraz częściej przedstawiane jako kraina grzechu, bało się ustanowienia cenzury na poziomie federalnym. Brat Wilbur W. Crafts, założyciel Międzynarodowego Biura do spraw Reform, które przyczyniło się do wprowadzenia prohibicji, głosił, że branżę filmową kontrolują „szatan i pięciuset niechrześcijańskich Żydów”[17].
Seria skandali na początku lat dwudziestych dostarczyła reformatorom niezbędnej amunicji. Prasa nagłośniła choćby historię tajemniczej śmierci Olive Thomas, dziewczyny występującej w rewiach Ziegfelda, która przeniosła się do Hollywood i poślubiła hulakę Jacka Pickforda, brata Mary, gwiazdy filmowej słynącej z wizerunku nieskalanej dziewicy. W 1920 roku małżonkowie wyjechali do Paryża i zamieszkali w Ritzu. Kilka tygodni później Olive już nie żyła; zmarła po wypiciu chlorku rtęci. Popełniła samobójstwo? Została zamordowana? Może doszło do przypadkowego zatrucia (chlorek rtęci służył w tamtych czasach jako środek czyszczący)? Niewykluczone też, że jakiś francuski doktor przepisał go Jackowi jako lekarstwo na syfilis. Gazety przez wiele dni trąbiły o „uciechach w paryskim półświatku”, którym miała się oddawać Olive[18].
Krótko później wybuchł kolejny skandal: Roscoe „Fatty” Arbuckle, jedna z największych sław wytwórni Paramount, został aresztowany po tym, jak młoda gwiazdka Virginia Rappe zmarła po „orgii”, która rzekomo odbyła się w jego pokoju hotelowym w Święto Pracy. Z dnia na dzień w całym kraju zaczęto odwoływać seanse filmów Arbuckle’a. Duchowni przedstawiali tęgiego komika jako symbol rozpasania panującego w Hollywood. Gazety – zwłaszcza należące do Williama Randolpha Hearsta – nie posiadały się z zachwytu. Proces sądowy aktora dwukrotnie zakończył się brakiem rozstrzygającego werdyktu ławy przysięgłych, dzięki czemu prasa mogła miesiącami rozpisywać się o skandalu. Ostatecznie Arbuckle został uniewinniony, ale wielu ludzi, w tym Henry Ford, legendarny przemysłowiec słynący z antysemickich poglądów, i tak wydało wyrok skazujący. Za wszystko odpowiadają hollywoodzcy magnaci, powtarzał Ford. „Świat filmu niemal całkowicie oddano w ręce Żydów”[19]. Szefowie wytwórni czuli, że sytuacja robi się niewesoła, wymyślili więc rozwiązanie: jeśli sędzia meczu się na ciebie uwziął, zatrudnij własnego. Nie był to oryginalny pomysł. W 1919 roku, po głośnej aferze z ustawianiem meczów, najważniejsza amerykańska liga bejsbolowa postanowiła utworzyć stanowisko komisarza, który miał odtąd gwarantować uczciwość rozgrywek. Studia filmowe postąpiły tak samo: zaoferowały Haysowi 100 tysięcy dolarów rocznie w zamian za „nadzór”. Mimo to skandale nadal się mnożyły; prasa rozpisywała się choćby o zabójstwie reżysera Williama Desmonda Taylora („Zamordowany filmowiec odwiedzał lokale dla sodomitów!”)[20] i o śmierci uzależnionego od morfiny aktora Wallace’a Reida, pożeracza niewieścich serc. W kontraktach podpisywanych z wytwórniami gwiazdy musiały się zobowiązywać, że będą się dobrze prowadziły. Ich prywatne życie stało się przedmiotem zainteresowania publiki – skoro tak, żadnych wyskoków ani ekscesów.
Mayer nigdy nie kręcił odważnych ani prowokacyjnych filmów, ale jako szef wielkiej wytwórni MGM stał się najtłustszą z grubych ryb i doskonale zdawał sobie sprawę, że wszelkie ingerencje ze strony rządu odbiją się również na nim i na jego studiu. Epoka jazzu stawała się coraz bardziej dekadencka; moralistom łatwo było przekonywać, że to wina filmów i ich żydowskich producentów. „Wprowadzenie cenzury filmowej jest już przesądzone. Najlepsze, co można teraz zrobić, to wypracować odpowiedni kompromis – pisała w lipcu 1926 roku gazeta «Los Angeles Times». I dodawała: – Młodej branży filmowej przetrzepano skórę”[21]. Hollywood musiało zareagować. Aż wreszcie pewnego wieczoru w swoim domu na plaży Mayer wymyślił prosty sposób, aby całkowicie odmienić wizerunek przemysłu filmowego.
Siedlisko moralnej zgnilizny przeobraziło się w Akademię.
11 stycznia 1927 roku grupa zaproszonych, starannie wyselekcjonowanych VIP-ów spotkała się w hotelu Ambassador. Hotel działał od sześciu lat i zdążył już stać się jednym z najmodniejszych miejsc w Hollywood, choćby za sprawą klubu nocnego Cocoanut Grove z dekoracją w postaci drzew palmowych, gdzie gwiazdy w rodzaju Joan Crawford uczestniczyły w konkursach charlestona. Zaproszenia trafiły do dwudziestu pięciu adresatów. Fred Niblo wspominał: „Sądziliśmy, że przyjdzie osiem, góra dziesięć osób”[22]. Zjawili się wszyscy. Mayer przedstawił swój pomysł stworzenia, jak to określił „Los Angeles Times”, „klubu branży filmowej”[23]. Reguły przyjmowania kandydatów wyłożono później w pierwszym oficjalnym biuletynie Akademii. Jej członkiem mógł zostać każdy, kto uczestniczył w kręceniu filmów, „przyczynił się do powstania uznanych dzieł lub zaskarbił sobie powszechny szacunek, a ponadto cieszy się nieposzlakowaną reputacją”[24]. To ostatnie kryterium eliminowało między innymi „Fatty’ego” Arbuckle’a.
Nie wszyscy zapałali entuzjazmem do tego pomysłu. „Nigdy w życiu nie uczestniczyłem w podobnym spotkaniu – wspominał później reżyser Frank Lloyd. – Sądząc po minach, większość obecnych odnosiła się do tego wszystkiego dość cynicznie, z wyjątkiem samych pomysłodawców. Zastanawialiśmy się, dlaczego w całe przedsięwzięcie zaangażowany jest producent”[25]. Innymi słowy: dlaczego wszystkim steruje Mayer? Czy to jakaś zagrywka biznesowa? Mimo tych wątpliwości Lloyd i inni uczestnicy spotkania słuchali uważnie. „Pomału dotarło do nas, że nie chodzi tu o pieniądze, ale o zrzeszenie ludzi z naszej branży”.
Członkowie założyciele rekrutowali się z różnych wpływowych grup: byli wśród nich producenci (dwaj bracia Warnerowie, Harry i Jack), reżyserzy (Raoul Walsh, którego film wojenny Jaka jest cena sławy wyświetlano wówczas w kinach), aktorzy (słynny filmowy kowboj Jack Holt, gwiazda slapstickowych komedii Harold Lloyd), scenarzyści (Joseph W. Farnham, uchodzący za jednego z najlepszych autorów plansz tekstowych, którego imieniem nazwano kanapkę serwowaną w kantynie MGM). Mayer dokooptował jeszcze dwóch swoich prawników oraz Sida Graumana, właściciela kin dekorowanych z niemal pałacowym przepychem, takich jak Egyptian Theatre, gdzie gości witał posąg przedstawiający sfinksa.
Co najważniejsze, Mayer zapewnił sobie poparcie pary królewskiej Hollywood, czyli Douglasa Fairbanksa i Mary Pickford. Czterdziestotrzyletni Fairbanks słynął jako zawadiacki gwiazdor filmów w rodzaju Znak Zorro i Trzej muszkieterowie. Pickford, młodsza od męża o dziewięć lat, była ulubienicą Ameryki. Dzięki długim, kręconym włosom nadal mogła wbrew swojemu wiekowi grywać role niewinnych dziewcząt. W 1919 roku razem z Charliem Chaplinem i D.W. Griffithem założyli wytwórnię United Artists, przez co zapewnili sobie ogromne wpływy w Hollywood. Pobrali się rok później; ich ślub był międzynarodową sensacją. Towarzyszący mu rozgłos sprawił, że stali się jeszcze potężniejsi. Nakłonienie ich, aby zgodzili się dołączyć do grona założycieli Akademii, było ogromnym triumfem Mayera.
„Podczas pierwszego dużego zebrania padła propozycja, żeby prezydentem został Irving Thalberg” – wspominał Niblo. Dwudziestosiedmioletni Thalberg był najmłodszym z założycieli Akademii i jednym z najcenniejszych nabytków MGM, choćby za sprawą wyjątkowej smykałki do konstruowania fabuł filmowych. Przyszedł na świat z wrodzoną wadą serca; lekarze powiedzieli jego rodzicom, że pożyje najwyżej trzydzieści kilka lat. Miał niewiele czasu, więc postanowił wykorzystać go jak najlepiej. Już jako nastolatek pracował w wytwórni Universal zarządzanej przez Carla Laemmle’ego; w wieku dwudziestu lat był dyrektorem generalnym. Krótko potem Mayer ściągnął go do swojego studia i powierzył mu posadę szefa produkcji. Gdy jednak Thalberg dostał szansę zostania pierwszym prezydentem Akademii, odmówił. Według Nibla oznajmił, że „na czele organizacji powinien stanąć aktor”[26]. Wybór był oczywisty: Douglas Fairbanks.
Przez całą wiosnę 1927 roku założyciele spotykali się w różnych podgrupach raz lub dwa razy w tygodniu. Mayer przewodniczył komisji o nazwie Plan i Wizja, co de facto oznaczało, że sterował całym przedsięwzięciem z tylnego siedzenia. Fairbanks odgrywał rolę wytwornego ambasadora Akademii. Na krótko zanim jej powstanie ogłoszono światu, wysłał telegram do Cecila B. DeMille’a, który bawił w Nowym Jorku z okazji premiery Króla królów. „SZYKUJEMY SIĘ DO ZORGANIZOWANIA DUŻEJ KOLACJI STOP BĘDZIEMY BARDZO ZOBOWIĄZANI JEŚLI POZWOLISZ ŻEBYŚMY WPISALI TWOJE NAZWISKO NA LISTĘ SPONSORÓW STOP”[27]. DeMille wyraził zgodę; tym samym liczba członków założycieli wzrosła do trzydziestu sześciu. Przyszła pora, by przygotować manifest zatytułowany Nasze motywacje, wydrukować go na eleganckim papierze przewiązanym błękitną wstążką, jak gdyby chodziło o ogłoszenie narodzin dziecka płci męskiej, i rozesłać do śmietanki Hollywood. „Wszystkie grupy pracowników branży filmowej zostały zrzeszone w jednej organizacji”, głosił dumnie manifest. Zjednoczona Akademia „będzie mogła podejmować zdecydowane działania w odpowiedzi na niesprawiedliwe ataki z zewnątrz”, a także „dbać o godność i honor naszej profesji”. Miała też „promować harmonię i solidarność” w obliczu zagrożenia strajkami i „rozwiązywać wszelkie konflikty wewnętrzne”[28].
Wśród tych szumnych deklaracji znalazł się jeszcze jeden zapis. „Z myślą o rozwijaniu sztuki i techniki filmowej” Akademia zamierzała ustanowić „nagrody za wybitne osiągnięcia”.
Do bankietu Akademii 11 maja 1927 roku zostało zaledwie kilka godzin, ale Mary Pickford nadal ślęczała nad porozrzucanymi kartkami. Co chwila przekreślała jakieś słowo i próbowała zastąpić je innym, zaczynała nowy akapit, aby ostatecznie z niego zrezygnować. Tekst uparcie się nie kleił.
Spędziła cały dzień w Pickfair, willi w Beverly Hills, którą otrzymała od Fairbanksa w prezencie ślubnym, stanowiącej hollywoodzki odpowiednik Białego Domu[29]. Mary i Doug, jak ich nazywano, przyjmowali tu znakomitych gości w rodzaju F. Scotta Fitzgeralda, Amelii Earhart czy księcia Yorku. Dwuskrzydłowa willa z dwudziestoma pięcioma sypialniami była pałacem godnym króla i królowej. Na terenie posiadłości znajdowały się basen w kształcie ostrygi, korty tenisowe, ogrody różane, stajnie, psiarnia, fontanna z kupidynem i domek dla piętnastoosobowej służby. „To szczęśliwy dom – mawiała Mary. – Nigdy nie usłyszysz tu gniewnych słów”.
Stateczna rezydencja Pickfair mogłaby posłużyć za kontrargument dla wszystkich, którzy twierdzili, że Hollywood to Gomora, miasto narkomanów, Żydów i nowobogackich lafirynd. Owszem, podczas przyjęć po kolacji zaczynały się tańce, ale „wyłącznie walc lub two-step”, zastrzegała Mary. „Nigdy nie «idziemy w jazz»”[30]. Goście nie mogli też liczyć na szmuglowaną gorzałę. „Nie dadzą ci tu, cholera, ani kropli wina”, narzekała aktorka Miriam Cooper[31].
Mary idealnie pasowała do tego domu. Była elegancka i czysta niczym szklanka wody z lodem. Na głowie miała wszak nie tylko swoje sławne loki, ale i dbanie o reputację branży filmowej.
A przecież tak niewiele zabrakło, a doszłoby do katastrofy.
Kiedy w 1915 roku poznała Douga, oboje byli w związkach małżeńskich. Mary, pracująca w wytwórni Famous Players Adolpha Zukora, już wówczas uchodziła za ulubienicę Ameryki. Zachwycona prasa pisała o niej: „Duch wiosny w niewieścim ciele”. Choć Mary pragnęła dowieść, że jest aktorką o wszechstronnych talentach, Zukor podkreślał: „Publika stanowczo domagała się, aby pozostała dziewczęciem z lokami, ze szczeniaczkiem w ramionach, buzią usmarowaną dżemem, z dzielnym uśmiechem, który nie znika nawet wówczas, gdy przychodzi jej zmagać się z najstraszniejszymi przeciwnościami losu”[32]. Skądinąd za owym wizerunkiem skrywała się kobieta doskonale znająca się na pieniądzach i interesach. Chaplin nazywał ją „ulubienicą Banku Ameryki”.
Pickford i jej pierwszy mąż Owen Moore poznali urzekającego Fairbanksa podczas kilkudniowego pobytu w rezydencji przyjaciół w Tarrytown[33]. Całe towarzystwo wybrało się na spacer. Dotarli do zimnego strumienia, nad którym przechodziło się po kłodzie drewna. Mary zrobiła ostrożny krok, ale zaraz „zastygła ze strachu”, na co Fairbanks wziął ją w ramiona i przeniósł na drugą stronę. Była zachwycona jego „niepokonaną żywotnością”, wiedziała jednak, że ze względu na kariery muszą utrzymywać romans w najściślejszej tajemnicy. On uchodził wszak za Dzielnego Harcerza, ją nazywano Małą Mary. „Zachowywali się bardzo dyskretnie, a przynajmniej tak im się wydawało – wspominał Zukor. – W Nowym Jorku ubierali się czasem w płaszcze, zakładali gogle automobilowe i jeździli po mieście. Sądzili, że nikt ich nie rozpozna. Szczególnie podobało się to Dougowi, który lubił atmosferę romantycznej przygody”[34].
W 1919 roku, kiedy Pickford i Fairbanks razem z Chaplinem i Griffithem założyli United Artists, Richard Rowland z MGM kpił: „Wariaci przejmują szpital psychiatryczny”[35]. Mary była pierwszą i jedyną wówczas kobietą zarządzającą studiem filmowym. Mimo to romans z Dougiem, który w międzyczasie zdążył rozwieść się z żoną, stanowił poważne zagrożenie dla jej kariery. Pewnego razu ze łzami w oczach spytała pisarkę i scenarzystkę Adelę Rogers St. Johns: „Powiedz, czy moi fani kiedykolwiek mi wybaczą, jeśli opuszczę Owena i poślubię Douglasa Fairbanksa?”[36]. Realizacja tego planu wymagała ogromnej pracy PR-owskiej. W 1920 roku Pickford pojechała do Nevady i uzyskała szybki rozwód. Oznajmiła dziennikarzom: „Nauczyłam się, że nie należę do siebie – należę do widzów”[37]. Publicznie przysięgła, że nigdy nie wyjdzie już za mąż.
Trzy tygodnie później wzięła ślub z Fairbanksem.
Ku ogromnemu zaskoczeniu pary świat przyjął to z radością. Podczas miesiąca miodowego Doug popisywał się przed dziennikarzami chodzeniem na rękach, a Mary udawała, że jest przerażona jego akrobacjami. W Londynie ich rolls-royce z trudem przebił się przez – jak to określił Doug – „tłum uśmiechniętych ludzi, którzy o dziwo nie chcieli dokonać na nas linczu”[38]. Kino zapewniło Fairbanksowi i Pickford status mitycznych istot, półbogów, których nie imają się żadne skandale.
A potem brat Mary wszystko zrujnował.
Jack Pickford ożenił się z Olive Thomas w 1916 roku. Mary nigdy nie przepadała za bratową; uważała ją za parweniuszkę z nizin społecznych, która zbruka nazwisko Pickfordów. No i proszę, zaledwie miesiąc po tym, jak nowo poślubieni Mary i Doug zdołali zapewnić sobie przychylność opinii publicznej, Olive miała czelność umrzeć! W gazetach codziennie ukazywały się teraz sensacyjne doniesienia o rozwiązłości Olive i o rozmaitych „przygodach” Jacka. Skąd ten chlorek rtęci w jego pokoju hotelowym, co?
Mary postanowiła ratować swój wizerunek. St. Johns wspominała: „Zachowała się niczym młoda królowa Wiktoria, która zasiadając na tronie, poprzysięgła sobie: «Spełnię wszystkie stawiane mi oczekiwania, nie zawiodę moich poddanych, dopóki mnie potrzebują»”[39]. Było to jednak coraz trudniejsze z powodu upływu czasu. W 1926 roku zagrała kolejną małą sierotkę, tym razem w filmie Wróbelki. Miała wówczas trzydzieści cztery lata. Opowiadała później: „Owładnęło mną szalone pragnienie, żeby chwycić za nożyczki i obciąć blond loki, które coraz bardziej mi ciążyły”[40]. Nadchodził czas kobiet epoki jazzu, czas ekranowych gwiazd w rodzaju Clary Bow czy Louise Brooks. Długie włosy i dziewictwo wyszły z mody. Mała Mary nie mogła żyć wiecznie.
Jej kariera była w poważnym niebezpieczeństwie. Mary uznała, że w tej sytuacji musi koniecznie odciąć się od półświatka Olive Thomas, i zaangażowała się bez reszty w tworzenie Akademii i dyskusje toczone w zadymionych pokojach czasem aż do drugiej nad ranem. Dołączyła do zarządu jako przedstawicielka sekcji producentów filmowych, a nie sekcji aktorskiej. Wzięła udział we wszystkich trzydziestu dwóch zebraniach organizacyjnych, uczestniczyła w omawianiu rozmaitych reguł i pisaniu statutu. Doug został pierwszym prezydentem Akademii – zapewne uznano, że kobieta nie nadaje się na to stanowisko – Mary tymczasem pomagała planować inauguracyjny bankiet, podczas którego zamierzała zabrać głos i dać upust swojej frustracji.
Tyle że nadal nie miała gotowego przemówienia. Postanowiła poprosić Douga o radę.
Fairbanks był w swoim bungalowie na terenie studia United Artists. Właśnie zrobił sobie przerwę w pracy. (Przygotowywał się do roli w filmie Gaucho, w którym znów miał się wcielić w postać zawadiackiego awanturnika. Mary pojawiła się w epizodzie, zagrała – jakżeby inaczej – Dziewicę Maryję). Popływał w basenie, dzięki czemu nabrał energii, po czym udał się do łaźni tureckiej w swoim prywatnym spa. Ktoś zawołał, że dzwoni jego żona, włożył więc szlafrok i ruszył do telefonu.
Nie zdążył się przywitać, gdy nagle za plecami usłyszał potężny huk: w łaźni eksplodował piec[41]. Płomienie buchnęły pod sam dach, Fairbanks wraz ze swoim siedemnastoletnim synem i z reżyserem Herbertem Brenonem chwycili za gaśnice. Uporali się z pożarem jeszcze przed przybyciem strażaków, byli cali w sadzy. Wymarzony temat dla prasy: Douglas Fairbanks, bohater srebrnego ekranu, opanowuje pożogę!
Oddzwonił do Mary, zapewnił, że wszystko jest w porządku. I dodał, że gdyby nie jej telefon, wybuch rozerwałby go na kawałki.
Mary odetchnęła z ulgą. Za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności Akademia uratowała życie jej mężowi. Czy mogła też ocalić reputację Mary Pickford?
„Jak tam, Doug, gotowy?”[42]
Wybiła dwudziesta, Fred Niblo, pełniący funkcję mistrza ceremonii, poprosił zebranych o ciszę, po czym zapowiedział wystąpienie Fairbanksa. Nowy prezydent Akademii wszedł na mównicę i omiótł wzrokiem twarze hollywoodzkich luminarzy zebranych w Kryształowej Sali Balowej hotelu Biltmore. Uciszył owacje i jak zwykle zaraz zaczął czarować publiczność: na początek opowiedział anegdotę o znajomym, który uderzył samochodem w ciężarówkę, na szczęście lekko. Krzepki kierowca ciężarówki natychmiast wyskoczył z szoferki, „widać było, że kipi gniewem”. Podszedł do automobilu sprawcy i zobaczył, że na fotelu pasażera siedzi bokser Jack Dempsey. Natychmiast dał dyla. „To dlatego, że Jack Dempsey ma, by tak rzec, dobrze zorganizowane mięśnie – zażartował Fairbanks. – Właśnie o to nam dziś chodzi: o dobrą organizację!”
Słuchali go między innymi Mary Astor, Walter Wanger, Jack Warner, Gloria Swanson i Ramon Novarro, czyli Ben-Hur we własnej osobie. Delektowali się homarem à la Eugénie i dynią w sosie Périgueux, podczas gdy kolejni mówcy kreślili wizje optymistycznej przyszłości i starali się rozwiać wszelkie obiekcje. „Wielu ludzi, z którymi rozmawiałem o Akademii, mówiło mi, że nie podoba im się ten pomysł, bo stoją za nim producenci”, mówił scenarzysta Carey Wilson. A przecież, ciągnął, Akademia będzie miała piętnastoosobowy zarząd. Każda sekcja oddeleguje do niego trzech przedstawicieli, toteż producentów będzie można bez trudu przegłosować.
Joseph Schenck, szef wytwórni United Artists, przyznawał w swoim przemówieniu, że nazwa Akademii niespecjalnie przypadła mu do gustu. „Wydaje się zbyt górnolotna, nie mam jednak wątpliwości, że dzięki Akademii pozbędziemy się nieufności i wielu wzajemnych antypatii. Mimo dzielących nas różnic staniemy się członkami jednej wielkiej organizacji”. Conrad Nagel odniósł się do obaw, że dojdzie do konfliktu między Akademią a związkiem zawodowym Actor’s Equity. To niemożliwe, zapewnił. Wszak sam był aktywnym członkiem obu organizacji. Powstanie Akademii nazwał „początkiem ery współpracy i partnerstwa, dążenia do wspólnego celu, jakim jest dobro ludzkości”.
W najwznioślejsze tony uderzył Cecil B. DeMille, który wrócił do Hollywood na premierę Króla królów w nowo otwartym ekstrawaganckim Grauman’s Chinese Theatre:
Niewielka grupa ludzi, która zebrała się dziś w tej sali, ma większy wpływ na to, co myślą zwykli ludzie, niż jakakolwiek inna siła. Pomyślcie tylko, jak wielki drzemie w tym potencjał! Nie wolno lekce sobie tego ważyć. Spoczywa na nas olbrzymia odpowiedzialność, musimy zatem kierować się najszlachetniejszymi ideałami! Pamiętajcie: dawno temu, za sprawą innej grupy zebranej w innej sali, narodziły się Stany Zjednoczone Ameryki.
Zanim jeszcze podano ptifurki i kawę, słuchacze dali się porwać entuzjazmowi. Po wystąpieniach dziewięciu szacownych panów mistrz ceremonii Niblo znów zabrał głos. „Następnego mówcy, przyjaciele, nie trzeba nikomu przedstawiać. Wspomnę tylko, że jej imię i osoba stanowią symbol wszystkiego, co dobre, piękne i bezinteresowne: Mary”.
Zebrani zgotowali Pickford owację na stojąco. „Dzięki naszym wpływom, naszemu zapałowi i naszej współpracy Akademia stanie się potężną instytucją – zaczęła. – Pod względem znaczenia będzie ustępowała jedynie samej branży filmowej. – Zaraz jednak zmieniła ton: – Zbyt długo pokornie, bez żadnych protestów, znosiliśmy ingerencje z zewnątrz. Pozwalaliśmy, by nas karcono i wymierzano nam klapsy. – Można odnieść wrażenie, że mówiła nie tylko o Hollywood, ale też o sobie. – Nagle zdaliśmy sobie sprawę, że wyszliśmy już z dzieciństwa. Że potrafimy sami sobą rządzić. Że sami potrafimy się bronić. Że będziemy walczyć o ochronę naszego dobrego imienia przed niesprawiedliwymi oskarżeniami”.
Nerwy na moment wzięły górę. Aby się uspokoić, Pickford przejrzała notatki i uśmiechnęła się do Fairbanksa. „Douglasowi przypadło łatwe zadanie: przemawiał na początku – powiedziała, czym rozbawiła publiczność. – Ponieważ jestem drobną kobietą, uznano, że to ja powinnam wygłosić najbardziej wojowniczą mowę. Powiedzieli: «To zadanie dla Mary!». – Opanowała się i powtórzyła mantrę, której nauczyła się w okresie swojego rozwodu: – Nikt z nas nie jest panem swojego życia. Należymy do siebie nawzajem, jesteśmy odpowiedzialni za siebie nawzajem, musimy tedy dobrze się prowadzić i postępować jak należy. Cios w każdego z nas to cios w całą branżę. Świat zawsze będzie o nas mówił i uważnie się nam przyglądał, albowiem jesteśmy osobami publicznymi. Skoro nie zdołamy tego powstrzymać, musimy zachowywać się roztropnie”.
Wśród aplauzu wróciła na swoje miejsce i szepnęła Fairbanksowi do ucha: „Strasznie się denerwowałam”.
Po „wojowniczej mowie” należało raz jeszcze przypomnieć, że w całym przedsięwzięciu chodzi o zaprowadzenie pokoju i harmonii. Uczynił to Louis B. Mayer, który oznajmił, że dzięki zjednoczeniu branży filmowej „w życiu wszystkich jej pracowników rozbłyśnie więcej słońca”[43].
Ale prasa usłyszała tylko jedno słowo: klapsy.
„Mary Pickford ma dość «wymierzania klapsów» całej filmowej braci z powodu kilku czarnych owiec”, donosiła gazeta „The New York Evening World”[44]. Nagłówek „Salt Lake City Telegram” brzmiał: Dość klapsów![45]. Czasopismo „The Film Spectator” pisało o „bojowym duchu” Pickford i informowało czytelników, że „branża szykuje sobie nowy oręż do obrony”[46].
Nie wiadomo, czy na uczestników bankietu bardziej podziałały idealistyczne hasła, czy wojowniczość Mary Pickford. Grunt, że wieczór był sukcesem: dwieście siedemdziesiąt pięć zaproszonych osób zadeklarowało chęć wstąpienia do Akademii, a zebrane od nich wpisowe dało łączną kwotę przekraczającą 27,5 tysiąca dolarów.
W żadnym z przemówień nie wspomniano choćby słowem o nagrodach.
Tymczasem Hollywood było zajęte kręceniem filmów, do których wkrótce miały powędrować pierwsze nagrody Akademii. Dziesięć dni po bankiecie cała Ameryka zachwyciła się wyczynem Charlesa Lindbergha, który odbył pierwszy, historyczny transatlantycki lot. Zakończył go na paryskim lotnisku Le Bourget. W tłumie gapiów, którzy oglądali lądowanie, znalazł się Adolph Zukor. Patrzył w chmury, gdy maszyna Lindbergha pomału zniżała się ku pasowi startowemu oświetlonemu wielkimi reflektorami. „Opadała lekko jak piórko wśród euforycznych wiwatów”, pisał producent[47]. Wytwórnia Paramount dopiero co urządziła pierwszy, przedpremierowy pokaz filmu wojennego Skrzydła, opowiadającego o przygodach dzielnych lotników. Zukor miał nadzieję, że szalony entuzjazm, z którym Ameryka przyjęła wyczyn Lindbergha, przełoży się na większe zainteresowanie nową produkcją. Liczył się każdy sprzedany bilet, gdyż z powodu poczynań awanturniczego młodego reżysera Williama „Dzikiego Billa” Wellmana budżet Skrzydeł urósł do niewyobrażalnej kwoty 2 milionów dolarów.
Trzydziestojednoletni Wellman trafił do świata filmowego dzięki Douglasowi Fairbanksowi, który wypatrzył go podczas meczu hokejowego w Bostonie i zasugerował, że powinien zająć się aktorstwem. Podczas I wojny światowej Wellman służył we francuskiej Legii Cudzoziemskiej jako pilot myśliwca. Strącił trzy maszyny, potem sam został zestrzelony przez Niemców. Dowiedziawszy się o tym, Fairbanks wysłał mu telegram: „DOBRA ROBOTA CHŁOPCZE STOP JESTEŚMY Z CIEBIE BARDZO DUMNI STOP JAK WRÓCISZ DO DOMU BĘDZIE NA CIEBIE CZEKAŁA PRACA”[48].
Pewnego dnia, krótko po wojnie, Fairbanks zorganizował eleganckie przyjęcie połączone z partyjką gry w polo. Zaprosił samą śmietankę Hollywood: zjawili się Charlie Chaplin, Rudolph Valentino i Mary Pickford, którą z Fairbanksem łączył już wówczas starannie ukrywany romans. Goście gawędzili w cieniu parasoli ogrodowych, gdy nagle idyllę przerwał ryk srebrnego samolotu SPAD lecącego z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Konie się spłoszyły, maszyna tymczasem zniżyła lot i zgrabnie wylądowała na trawniku. Wyskoczył z niej podporucznik Wellman.
– Pamięta mnie pan, panie Fairbanks? – zapytał gospodarza. – Pisał pan, żebym się do pana odezwał, jeśli kiedyś znajdę się w Hollywood[49].
Fairbanks odwrócił się do Pickford.
– Mary, pozwól, że przedstawię ci Dzikiego Billa Wellmana, pierwszorzędnego hokeistę i bohatera wojennego.
– Czytałam o panu – powiedziała ulubienica Ameryki. – Muszę przyznać, że potrafi się pan popisać.
Skrzydła niepokoiły szefostwo Paramountu nie tylko z powodu reżysera, którego nazwisko nie było znane publiczności, ale też z powodu głównych wykonawców. Richarda Arlena i Charlesa „Buddy’ego” Rogersa, młodego aktora o niezwykle sympatycznej twarzy, nikt nie nazwałby gwiazdami; jedyną sławą w obsadzie była Clara Bow, której przypadła rola „dziewczyny z sąsiedztwa”. Dzięki płomieniście rudym, krótko przystrzyżonym włosom i na wpół sennemu, na wpół flirtującemu spojrzeniu stała się nowym symbolem seksu epoki jazzu. Jeszcze przed premierą Skrzydeł za sprawą występu w filmie Paramountu It przylgnęło do niej określenie „dziewczyna, która ma to coś”, dziedziczone w późniejszych dekadach przez niezliczone młode aktorki. Dostawała dwadzieścia tysięcy listów od fanów tygodniowo. W Skrzydłach wystąpił też Gary Cooper, któremu przypadła niewielka, ale ważna rola kadeta White’a. Pojawił się tylko w jednej scenie: White odgryza kawałek czekolady, wypowiada prostą mądrość („Możesz mieć szczęście albo go nie mieć, ale jak wybije twoja godzina, to nic nie poradzisz”) i wkrótce ginie podczas lotu szkoleniowego.
Producenci filmowi już dawno postawili kreskę na filmach o lotnictwie, uważali bowiem, że „nie mają kopa”. Wellman doskonale wiedział, na czym polega problem. Rzymski rydwan okrążający arenę wspaniale prezentował się na ekranie, bo nieruchome tło pozwalało zachwycić się jego szybkością, tymczasem ujęcie samolotu lecącego pod bezchmurnym niebem wydawało się nudne i statyczne. „Potrzeba solidnego tła – zrozumiał Wellman. – Oczywiście tym tłem powinny być chmury. Jeśli ich nie ma, samoloty wyglądają jak byle muchy”[50]. Lasky skonstatował z przerażeniem: „Wellman uparcie odmawia rozpoczęcia zdjęć, dopóki niebo jest przejrzyste”[51].
William Wellman nie był jedynym reżyserem, który szukał nowych sposobów, by kamera mogła fruwać i tańczyć. We wrześniu 1926 roku F.W. Murnau, klasyk niemieckiego ekspresjonizmu, zaczął kręcić w wytwórni Fox swój nowy film. Wschód słońca opowiadał o człowieku ze wsi, który ulega namowom kochanki z wielkiego miasta i postanawia zabić swoją żonę, graną przez Janet Gaynor. Małżonkowie wypływają łódką na jezioro, ale do morderstwa nie dochodzi. Gaynor ucieka do miasta, mąż podąża za nią. Murnau obmyślił skomplikowane ujęcia z jazdy, by kamera mogła śledzić bohaterów. Uwodzicielskie wielkie miasto zostało nakręcone dzięki ogromnym scenografiom i zastosowaniu wymuszonej perspektywy. Autor zdjęć wspominał, że scena w restauracji została sfilmowana na pochyłym planie zdjęciowym. „Przechodnie, których widać za oknem, to tak naprawdę karły, ale wyglądają jak normalni ludzie”[52].
Zdjęcia doWschodu słońca zakończyły się w lutym 1927 roku. Gaynor poszła do swojej garderoby, zdjęła perukę i niemal od razu trafiła na plan Siódmego nieba Franka Borzage. Grała sponiewieraną życiem paryżankę, którą ratuje przystojny kanalarz. Borzage wybudował Paryż w hali zdjęciowej Foxa; nakręcił tam między innymi niesamowitą scenę, w której para bohaterów wspina się po krętych schodach, by dotrzeć do obskurnego „nieba”, czyli mieszkania na siódmym piętrze. Aby stworzyć zachwycającą iluzję, w której kamera jedzie do góry przez kolejne kondygnacje, trzeba było postawić specjalne rusztowanie oraz zaprojektować skomplikowany układ lin i wielokrążków.
Reżyser King Vidor pracujący dla MGM kreślił jeszcze ambitniejsze plany. Chciał przedstawić ekranowy portret zwyczajnego człowieka i ukazać widzom zwyczajne, a zarazem jakże ważne elementy jego życia: narodziny, szkołę, miłość, pracę, ojcostwo, płacenie rachunków. Filmy tamtej epoki pragnęły urzekać przepychem – tymczasem Vidor pragnął opiewać przeciętną jednostkę. Rozważał tytuł One of the Mob, ale Thalberg uznał, że „budzi to zbyt silne skojarzenia z konfliktem między kapitałem a związkami zawodowymi”[53], ostatecznie więc film trafił do dystrybucji jako Człowiek z tłumu. Aby pokazać, że bohater to zwykły, anonimowy mieszkaniec wielkiego miasta, Vidor wymyślił scenę, w której kamera filmuje fasadę drapacza chmur, pnie się w górę, coraz wyżej i wyżej, wybiera losowe okno, wślizguje się przez nie i ukazuje pomieszczenie z niezliczonymi rzędami biurek, po czym pomału zbliża się do jednego z nich. Wymagało to zastosowania modeli, przenikania i podwieszenia ruchomej kamery na lince. Zatrudniono też skrzypka i organistę, którzy akompaniowali aktorom na planie, tworząc w ten sposób odpowiedni nastrój. „Było to wówczas standardem – wspominał Conrad Nagel. – Muzycy znali sto, może nawet sto pięćdziesiąt różnych utworów. Grali to, co było akurat potrzebne ze względu na emocje w danej scenie”[54].
Choć z ekranów nie padały wówczas żadne dźwięki, kino nieustannie eksperymentowało i szukało nowych pomysłów. Romantyczny świat filmu tętnił życiem. Nikt nie przeczuwał, że jego zagłada już się zaczęła.
Nowo narodzona Akademia urządziła sobie tymczasową siedzibę w trzypokojowym biurze przy Hollywood Boulevard. Wstawiono tam między innymi „wygodne krzesła, żeby można było odbywać zebrania”[55]. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się Grauman’s Chinese Theatre; przed jego wejściem Mary Pickford i Douglas Fairbanks odcisnęli niedawno dłonie i stopy w mokrym cemencie.
Organizacja miała wielkie plany. Nagel został wybrany przewodniczącym sekcji aktorskiej i zaczął prace nad nowym standardowym kontraktem dla wolnych strzelców. Komisja Koncyliacyjna rozstrzygała spory. Przymierzano się do utworzenia biblioteki. Pewnego razu w południe spotkano się przy lanczu, żeby omówić forsowany przez sekretarza Akademii Franka Woodsa pomysł „nagrody za wybitne osiągnięcia”.
Mayer odnosił się do tego ambiwalentnie. Wiele lat później przypisał sobie wszystkie zasługi i twierdził, że wymyślił nagrodę Akademii, aby zapewnić sobie posłuszeństwo twórców – „Życie nauczyło mnie, że najlepszym sposobem, aby wziąć artystów w ryzy, jest obwieszanie ich medalami. Jeśli zapewniałem im puchary i trofea, prześcigali się w kręceniu filmów, których oczekiwałem. Właśnie dlatego powstały Nagrody Akademii”[56] – w rzeczywistości jednak na początku miał o wiele skromniejsze plany. Nagelowi przyznano 500 dolarów, żeby wymyślił, jak można by wyróżniać aktorów. Dziennikarka Louella Parsons zasugerowała, aby wręczać im dyplomy przewiązane wstążką „podobne do tych, które przyznaje rada miasta”.
Nagel jednak wpadł na pomysł zorganizowania bankietu. Gdy poszedł z tym do Mayera, ten aż pobladł. „Nie będziemy wydawali tyle pieniędzy”, zaprotestował. „Stwierdziłem, że to bardzo drażliwy temat – wspominał Nagel – postanowiłem więc powołać komisję. Miałem nadzieję, że będzie pracowała powoli i na spokojnie «pomyśli» o jakiegoś rodzaju nagrodach. Powiedziałem jej członkom, żeby się nie spieszyli”[57].
Wkrótce jednak wybuchł potężny kryzys, który odbił się na wszystkich planach Akademii, w tym na planach dotyczących nagród.
Adolph Zukor nabrał przekonania, że koszty kręcenia filmów za bardzo się rozrosły – w zarządzanej przez niego wytwórni Paramount były szczególnie wysokie za sprawą wysokobudżetowych produkcji takich jak Skrzydła – i trzeba je obniżyć, bo zjadają zbyt dużą część zysków. Inne studia poszły za przykładem Zukora i postanowiły obciąć płace o 10 do 25 procent wszystkim, którzy zarabiali ponad 50 dolarów tygodniowo. Pomysł natychmiast wywołał powszechną wściekłość. Magazyn „Variety” pisał: „Mamy za sobą jeden z najbardziej burzliwych tygodni w historii branży filmowej na Zachodnim Wybrzeżu. Pracownicy wszystkich wytwórni grożą protestami, zrywaniem kontraktów i strajkami”[58]. W kantynie jednego ze studiów zamiast „steków ciętych z polędwicy” zaczęto serwować befsztyki, żeby nie przypominać o cięciach płac[59].
Akademia zaczęła budzić podejrzenia – od początku przecież była kojarzona z producentami i z wielkimi wytwórniami. „Kretyni, którzy nią zarządzali, próbowali udawać, że jest czymś w rodzaju związku zawodowego, choć w rzeczywistości zależało im na stworzeniu trustu”, pisał dziennikarz relacjonujący wydarzenia w Hollywood[60]. W obliczu kontrowersji wykonała zaskakujący manewr: zablokowała obniżki wynagrodzeń. Mayer bywał co prawda skąpy – nie chciał na przykład płacić za bankiet połączony z rozdawaniem nagród – ale nigdy nie opowiadał się za zaciskaniem pasa dla samego zaciskania pasa. Chętnie wydawał mnóstwo pieniędzy na swoje filmy, byle tylko budziły zachwyt widzów. „Zeszłej zimy, kiedy pomału szykowano powstanie Akademii, nikt nie przewidział obecnego kryzysu. Nasze założenia i plany okazały się na tyle dobrze obmyślone, że mogliśmy teraz podjąć skuteczną interwencję” – chwaliła się Akademia w swoim biuletynie[61].
Część Hollywood odnosiła się do tego sceptycznie. Według „The Film Spectator” producenci zrezygnowali z cięć płacowych po tym, jak grupa aktorów dowodzonych przez Conrada Nagela zażądała od Mayera wglądu w księgi rachunkowe MGM. Nagłówek wybrany przez redaktorów czasopisma – Akademia staje się narzędziem producentów – podsumowywał coraz powszechniejszą opinię na jej temat. Ponadto sam artykuł nie pozostawiał suchej nitki na Akademii zapewniającej nieustannie, że zależy jej na „harmonii”. „Taką harmonię osiąga kot, kiedy trawi kanarka”[62]. Zamiast krzewić pokój i dobrą wolę, nowa organizacja zyskiwała coraz więcej wrogów.
Ośmielony sytuacją współzałożyciel związku zawodowego Actor’s Equity Frank Gillmore zorganizował spotkanie, na którym stawiło się około ośmiuset osób. Ostrzegał, że producenci nie poprzestaną na cięciach płac i zapewne wkrótce sięgną po inne drastyczne środki[63]. Actor’s Equity natychmiast zyskał trzystu nowych członków. Gillmore zaproponował też nowy standardowy kontrakt, który wprowadzał między innymi tygodniowy limit czterdziestu ośmiu godzin pracy. Producenci kompletnie zignorowali Actor’s Equity i stanęli po stronie Akademii, Fairbanks natomiast opublikował specjalne oświadczenie pełne szumnych haseł typu „duch współpracy”. Wniosek był oczywisty: w Hollywood nie ma miejsca na dwie organizacje. Actor’s Equity i Akademia musiały stoczyć walkę na śmierć i życie.
Wydawało się, że rebelianci ze związku zawodowego złapali wiatr w żagle, ale wkrótce spadł na nich potężny cios: Conrad Nagel, działający zarówno w Actor’s Equity, jak i w Akademii, publicznie opowiedział się po stronie tej drugiej. Na zebraniu Actor’s Equity w obecności tysiąca osób oznajmił, że „nie ma sensu atakować, kiedy przeciwnik wyciąga dłoń w geście przyjaźni”[64]. Gillmore słuchał tych słów jak uderzony obuchem. Na sali szeptano, że gwiazdy postanowiły grać wyłącznie na siebie, więc sprzymierzyły się z Akademią i zdradziły nisko opłacanych aktorów. Następnego dnia „Variety” poinformowało czytelników, że Gillmore został „zmuszony do powrotu” do Nowego Jorku, a Akademia „przepłoszyła Actor’s Equity”.
Na horyzoncie majaczyło tymczasem inne zagrożenie dla branży filmowej: cenzura. Za sprawą zaleceń Willa Haysa grupa robocza, w której skład wszedł między innymi Irving Thalberg, przygotowała listę zasad zatytułowaną: „Czego nie wolno i z czym należy uważać”[65]. Zakazano seksu na ekranie, przekleństw, „wyśmiewania duchownych” oraz innych nieobyczajności. Rzecz jasna egzekwowaniem zasad miały się zajmować same wytwórnie.
W listopadzie 1927 roku Akademia, nieco poobijana, ale zwycięska, przeniosła się do hotelu Roosevelt. Nowa siedziba – „przestronna, ekskluzywna i wygodna”, jak zapewniano w biuletynie – obejmowała salon, kuchnię i salę konferencyjną. Zapewniała też „wygodny dostęp” do sali balowej hotelu[66].
Akademia chwaliła się zatem postępami, nie wspomniała jednak o najbardziej dramatycznym wydarzeniu od czasów narodzin Hollywood, a mianowicie o premierze Śpiewaka jazzbandu 6 października 1927 roku.
Pomysł tworzenia filmów dźwiękowych nie był niczym nowym. Thomas Edison już w 1891 roku snuł marzenia o tym, by móc „w doskonałej jakości sportretować na ekranie dowolnego człowieka i wiernie odtwarzać jego słowa”[67]. W 1913 roku w jedenastu kinach zaprezentowano stworzone przez firmę Edisona kinetofony. Widzowie mogli podziwiać udźwiękowiony film przedstawiający człowieka tłukącego talerz i posłuchać muzyków grających utwór The Last Rose of Summer. Popularność kinetofonu nie trwała długo. „Variety” nazwało go „sensacją, która nie wypaliła”, a Edison stracił zainteresowanie filmem dźwiękowym. „Amerykanie idą do kina, by zaznać relaksującej ciszy – oznajmił. – Postacie mówiące do nich z ekranu zniszczyłyby iluzję”[68].
Mimo to inni nadal eksperymentowali. Firma Western Electric opracowała system nagrywania dźwięku na płycie, który zyskał później sławę pod nazwą Vitaphone. Pod koniec 1924 roku zaprezentowano go wytwórniom Paramount, MGM i First National. Spotkał się z lekceważącym przyjęciem. „Kiepski bajer”, stwierdził pogardliwie Zukor. „Zabawka”, podsumował Mayer[69].
Za to Sam Warner był urzeczony.
Bracia Warnerowie należeli do drugiej ligi Hollywood, pozostawali w cieniu swoich odpowiedników z MGM czy Paramountu. Harry, najstarszy, koncentrował się przede wszystkim na kwestiach finansowych i uchodził za realistę. Albert zazwyczaj się nie odzywał, Sam natomiast był człowiekiem towarzyskim i miłośnikiem nowinek technicznych. Zawsze wybiegał myślą do przodu. Jack, najmłodszy z całej czwórki, piastował stanowisko wiceprezesa wytwórni i odpowiadał za produkcję filmową, choć najchętniej poświęcałby czas wyłącznie na przyjęcia i kobiety. Miał skłonność do niesmacznych żartów (pewnego razu zagadnął jakąś dziewczynę: „Hej, skarbie, powiedz, masz przy sobie irygator?”)[70]. Buntował się przeciwko władczemu, konserwatywnemu Harry’emu, ten zaś czuł odrazę z powodu romansów i ekstrawagancji najmłodszego brata. „Sam pełnił funkcję mediatora – opowiadał Darryl Zanuck, który został zatrudniony przez Warner Bros. jako scenarzysta, a z czasem dosłużył się stanowiska szefa produkcji. – Harry był strasznym nudziarzem. Na Jacku nie można było polegać, ale trzeba przyznać, że w jego towarzystwie nikt się nie nudził”[71].
Sytuacja finansowa braci przedstawiałaby się kiepsko, gdyby nie Rin Tin Tin, owczarek niemiecki uratowany podczas wojny ze zbombardowanej psiarni we Francji. Film, który przyniósł mu sławę, nosił tytuł Where the North Begins i okazał się ogromnym hitem 1923 roku. „Rinty”, nazywany przez Jacka „Spłacaczem Hipoteki”, zaczął nagle otrzymywać tysiące listów od fanów. Jego wizerunek zdobił pudełka z psimi ciasteczkami. Firma Warner Bros. uznała, że to dobry moment na rozszerzenie działalności, i uruchomiła własną stację radiową KFWB (w początkowym okresie na antenie występował również Jack, ukrywający się pod pseudonimem „Leon Zuardo”). Zanim jeszcze rozgłośnia zaczęła nadawać, przedstawiciel Western Electric dowiedział się o planach braci i zaprosił Sama na prezentację najnowszego systemu synchronizowania dźwięku z obrazem. Pokaz był dość prosty, ale Sam wpadł w zachwyt. Kilka tygodni później poprosił Harry’ego, który obojętnie odnosił się do idei filmów dźwiękowych, żeby wybrał się razem z nim do Bell Labs w Nowym Jorku[72]. Na ekranie pojawił się mówiący człowiek – a zaraz po nim dwunastoosobowy zespół jazzowy. Oczy Harry’ego, wielkiego melomana, natychmiast zabłysły. „No, to niezła sprawa”, szepnął. Wstał i poszedł za ekran, żeby sprawdzić, czy nie ma tam ukrytych muzyków.
– Pomyślcie tylko, w tym kraju są setki małych kin, których nie stać na wynajęcie orkiestry ani nawet porządnego tapera! – zawołał. – Co za wynalazek!
– Nie zapominaj, że możesz też mieć mówiących aktorów – wtrącił Sam.
– Że co? Kto, do cholery, chciałby słuchać aktora, który gada?
Sam zdołał przekonać pozostałych braci, żeby wytwórnia poeksperymentowała z vitaphone’em, choć uważali, że kompletnie stracił rozum. W kwietniu 1926 roku firma Western Electric, której nie udało się zainteresować swoim systemem żadnego dużego studia filmowego, ogłosiła nawiązanie współpracy z Warner Bros. Aby zademonstrować widzom swoją tajną broń, bracia postanowili na początek dodać muzykę graną przez orkiestrę do Don Juana z Johnem Barrymore’em. Obiecywali „nadejście nowej epoki kina”, która „zaskoczy i zachwyci świat”[73]. Premiera odbyła się 6 sierpnia 1926 roku i, trzeba przyznać, była niemałym sukcesem. Film został poprzedzony wstępem nagranym przez samego Willa Haysa. Gdy Hays na ekranie chrząknął i nabrał tchu, po widowni przeszedł szmer podniecenia. Potem światła przygasły i salę wypełniły dźwięki uwertury do Tannhäusera, granej przez Orkiestrę Filharmonii Nowojorskiej.
Wśród zdumionych widzów był sam Hays, który poczuł zawrót głowy, słuchając własnego głosu dobiegającego z ekranu. „Powiedziałem sobie: «Oto wydarzył się cud, a ja się do niego przyczyniłem»”, wspominał[74]. „New York Times” również z zachwytem wyrażał się o kinowej innowacji, aczkolwiek nie docenił jej możliwości. „Przyszłość nowego wynalazku nie ma granic: mieszkańcy małych miasteczek zyskają możliwość oglądania i słuchania wspaniałych oper niczym w Nowym Jorku”[75]. Nie brakowało jednak sceptyków. Krytyk teatralny George Jean Nathan narzekał, że vitaphone „wprowadzi do filmów to, czego w filmach być nie powinno, a mianowicie ludzki głos”[76].
Zachodnie Wybrzeże dostrzegło, że dzieje się coś ważnego, dopiero w październiku, gdy udźwiękowiona wersja Don Juana została wyświetlona w Grauman’s Egyptian Theatre (wcześniej przez dwa miesiące grano tam wersję niemą). Na premierze zjawiło się mnóstwo luminarzy, między innymi Charlie Chaplin, Cecil B. DeMille, Greta Garbo, a nawet wyklęty „Fatty” Arbuckle[77]. Jack Warner wysłał triumfalny telegram do Harry’ego, który przebywał na Wschodnim Wybrzeżu: „JESTEŚMY ZACHWYCENI INNE PREMIERY TO PRZY TYM DZIECIĘCA IGRASZKA STOP NIE MA SENSU ŻEBYM OPOWIADAŁ CI JAK BYŁO STOP POPUŚĆ WODZE FANTAZJI A POTEM POMNÓŻ PRZEZ TYSIĄC TO CO SOBIE WYOBRAZISZ STOP WŁAŚNIE TAK!”.
Branża filmowa była pod wrażeniem – ale siedziała z założonymi rękami. Po trzech tygodniach Don Juan zszedł z ekranu w Grauman’s Egyptian Theatre, choć w Nowym Jorku grano go przez całe dziewięć miesięcy. Jedynym studiem, które poważnie potraktowało sprawę, był Fox: wytwórnia kupiła własny system dźwiękowy – Movietone. W maju zorganizowała premierę Siódmego nieba poprzedzoną specjalnym filmem muzycznym i komediowymi krótkometrażówkami. Tego samego dnia, gdy w Paryżu Zukor gratulował Lindberghowi i prosił go o autograf, Fox pokazał kronikę filmową przedstawiającą start samolotu Spirit of St. Louis z Long Island. Widzowie mogli usłyszeć warkot silnika.
Wytwórnia Warner Bros. w pośpiechu dodawała muzykę do wszystkich swoich nowych filmów, wykorzystała też vitaphone w krótkometrażówkach z udziałem popularnych aktorów. Przed filmem The Better ’Ole zaprezentowano atrakcję, która szczególnie przypadła widzom do gustu: Ala Jolsona ucharakteryzowanego na czarnego robotnika z plantacji. Jolson pochodził z Litwy, był synem rabina, przyszedł na świat jako Asa Yoelson. Publiczność w całym kraju lubiła jego ckliwe wykonania piosenek Swanee czyMy Mammy. Często występował w tak zwanym blackface: twarz miał pomalowaną na czarno, do tego usta karykaturalnie pogrubione białą farbą. Dramaturg Samson Raphaelson, oszołomiony emocjonalnością Jolsona, napisał opowiadanie o żydowskim śpiewaku, który buntuje się przeciwko swojemu ojcu kantorowi i zostaje świeckim artystą[78]. W 1925 roku przerobił je na broadwayowski hit pod tytułem Śpiewak jazzbandu. Warnerowie zapłacili 50 tysięcy dolarów za prawa do adaptacji filmowej. „Moim zdaniem niewiele zarobimy, ale przynajmniej powstanie dobry film, który będzie krzewił tolerancję religijną”, prorokował Harry Warner.
Ponieważ bracia zainwestowali już w hale zdjęciowe do kręcenia filmów dźwiękowych, postanowili, że wykorzystają system Vitaphone podczas produkcji Śpiewaka jazzbandu. Nie planowali dialogów; zdecydowali jedynie, że Jolson wykona sześć piosenek, w tym swój szlagier My Mammy. Ale jak wspominał dźwiękowiec George Groves, „Jolson uparł się, że w paru momentach coś zaimprowizuje, a Sam Warner zdołał przekonać braci, żeby zostawić te sceny w filmie”[79].
Sam