Orle Gniazdo - Bogusława Radziwon, Józef Orzeł - ebook

Orle Gniazdo ebook

Bogusława Radziwon, Józef Orzeł

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

To moja pierwsza książka i mam nadzieję, że nie ostatnia. Po co pisać pierwszą książkę, gdy się ma siedemdziesiąt osiem lat? Co chcę Czytelnikowi opowiedzieć? Że można być pogodnym, pomimo tego, że życie bywa ciężkie. Że można się pośmiać, pokochać, pogadać z dziećmi i przyjaciółmi. Zjeść coś z nimi, a czasami wypić (in vino veritas). Zostawić Ślad, zawierzyć Bogu. Podzielić się sercem i historyjkami może się przydadzą, rozśmieszą, pozwolą pomyśleć, a może i zrobić coś pożytecznego.

Książka ma też na celu pokazanie współczesnej polityki, której poświęciłem dużą część życia. III RP wciąż nie jest taka, jaką sobie wymarzyliśmy i jakiej potrzebujemy, bo rządzi nią elita wyrosła z PRL-u, która wychowuje i selekcjonuje następców wedle postpeerelowskich (a czasem i postmodernistycznych) zasad. A my tę elitę ciągle wybieramy i pozwalamy jej rządzić wedle tych zasad. Ale nie od elity, jaką mamy, oczekuję zmiany na lepsze. Oczekuje tego od Polaków, od wyborców, którzy muszą więcej wymagać od polityków. I ostatni cel - te moje historyjki mają pokazać mnie, nietypowego faceta z nietypowym życiorysem, by Czytelnik zaakceptował nietypowość, indywidualność, by łatwiej mu było być z Innymi. Bo ich potrzebujemy, by być sobą. Józef Orzeł

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 407

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt graficzny okładki i stron tytułowych

Fahrenheit 451

 

Zdjęcie na okładce

© Bartek Syta

 

Historyjek z Orlego gniazda wysłuchała, spisała, opracowała i opatrzyła ilustracjami

Bogusława Radziwon

 

Korekta

Małgorzata Ablewska

 

Skład, łamanie wersji do druku, fotoedycja i retusz zdjęć

TEKST Projekt

 

Dyrektor wydawniczy

Maciej Marchewicz

 

ISBN 9788368123357

 

© Copyright by Józef Orzeł

© Copyright for Zona Zero,

 

Warszawa 2025

Wydawca Zona Zero Sp. z o.o.

ul. Łopuszańska 32

02-220 Warszawa

tel.: 22 836 54 44, 22 877 37 35

faks: 22 877 37 34

e-mail: [email protected]

 

Przygotowanie wersji elektronicznej

Epubeum

Od Autora

To moja pierwsza książka i mam nadzieję, że nie ostatnia – o następnych napisałem na końcu tej. A ta po co? Po co pisać pierwszą książkę, gdy się ma siedemdziesiąt osiem lat? Co chcę Czytelnikowi opowiedzieć? Że można być pogodnym, pomimo tego, że życie bywa ciężkie. Że można się pośmiać, pokochać, pogadać z dziećmi i przyjaciółmi. Zjeść coś z nimi, a czasami wypić (in vino veritas). Zostawić ślad. Zawierzyć Bogu, nawet jeśli dopiero po sześćdziesiątce. Podzielić się sercem i historyjkami – może się przydadzą, rozśmieszą, pozwolą pomyśleć, a może i zrobić coś pożytecznego. Mamy czasy ostateczne, co prawda od ponad dwóch tysięcy lat, ale teraz znowu żyjemy na zakręcie świata. Pierwszy raz możemy go zniszczyć (atom lub AI), przedtem musiał to za nas zrobić, a raczej tylko dokończyć, Pan Bóg (Potop), ale potem znów dał nam szansę. A my sobie teraz?

Pierwszy raz może za nas (za chwilę) pomyśleć ktoś inny niż Bóg – AI, sztuczna inteligencja. I to bez naszego udziału. Właśnie oddaliśmy jej własny jej rozwój. Sztuczną inteligencję (chatbot 4) już trenuje, czyli rozwija, inna sztuczna inteligencja, tyle że mniej rozwinięta (chatbot 2). Bo my jesteśmy za powolni. I w co się ona rozwinie i co sobie wymyśli i o nas pomyśli? I co z nami zrobi?

Odpowiedzi w tej książce nie będzie, ale będzie można tu od nich odpocząć. I popłynąć strumieniem historyjek, które życia (także mojego) nie wyczerpują ani nie tłumaczą. Poza nimi rozciąga się nie(d)opowiedziana reszta, jak ciemna materia we wszechświecie. Tam trzeba już dotrzeć samemu.

Książka, poza egotyczną potrzebą pokazania ludziom siebie, ma jeszcze jeden cel – pokazanie współczesnej polityki, której poświęciłem dużą część życia, przez to życie właśnie. III RP wciąż nie jest taka, jaką sobie wymarzyliśmy i jakiej potrzebujemy, bo rządzi nią jej elita wyrosła z PRL-u, która wychowuje i selekcjonuje następców wedle postpeerelowskich (a czasem i postmodernistycznych) zasad, ale skutek jest podobny i niezadowalający. A my tę elitę ciągle wybieramy i pozwalamy jej rządzić wedle tych zasad. Ale nie od elity, jaką mamy, oczekuję zmiany na lepsze. Tylko od Polaków, od wyborców, ale oni muszą, by dobrze wybierać, więcej chcieć od polityków. A w tym celu najpierw tę politykę zrozumieć, a jeszcze wcześniej zainteresować się nią. I o to mi chodzi, by ją pokazać – z uśmiechem – poprzez moje życie, poprzez moje historyjki. I ostatni cel – te moje historyjki mają pokazać mnie, nietypowego faceta z nietypowym życiorysem, by Czytelnik zaakceptował nietypowość, indywidualność, by łatwiej mu było być z Innymi. Bo ich potrzebujemy, by być sobą.

Józef Orzeł

(Źródło: archiwum autora)

Disclaimer

Mam kłopoty z mówieniem nieprawdy, chociaż to mi się zdarzało, ale potem strasznie się męczyłem. Często (za często?) mówię, co myślę, i o dziwo, jakoś sobie dałem radę w życiu z takim podejściem, a nie jest ono łatwe. Pewnie dlatego wyleciałem z polityki, czego nie żałuję, i staram się mówić prawdę do tej pory. Ale mam przypadłość zapamiętywania nieprawdy – z dwóch powodów. Pierwszy – nie zapamiętuję dat i nie umiem umieszczać wydarzeń z mojego życia na osi czasu tam, gdzie były (np. wydawało mi się, że byłem na stypendium w Oksfordzie w 1978 r., a Andrzej Zybertowicz uświadomił mi – bo tam się poznaliśmy – że to był 1988!). Drugi – czasem źle zapamiętuję wspomnienia (np. byłem przekonany, że babcia, którą poznałem w Izraelu, gdy tam byłem z ojcem w 1956 r., czyli miałem dziesięć lat, świetnie mówiła po polsku. Ojciec to sprostował – może i świetnie, ale tylko kilka wyrazów).

Oddaję więc moje historyjki z przeczuciem, że wielu ich bohaterów inaczej je zapamiętało i w takiej czy innej formie powiadomi o tym i mnie, i Czytelników. I dobrze, bo amicus Plato, sed magis amica verita.

Rozdział 1. Przed wojną

Żydowska szkoła religijnego wychowania – cheder. Do takiej klasy mógł chodzić mój ojciec. Umiał pisać i czytać w jidysz (alfabet jest hebrajski). Mama nie umiała, chodziła tylko do polskiej szkoły. A poznali się w polskim przedszkolu.

(Źródło: Wikipedia, domena publiczna)

Komuniści prawie od dziecka

Bardzo mało wiem o swojej rodzinie, o przodkach. Rodzice, Ruta i Adam (właściwie Abram, po wojnie ojciec zmienił imię na polskie na mocy rozporządzenia premiera Cyrankiewicza), byli komunistami już jako nastolatkowie. Oboje pochodzili z rodzin żydowskich, ojciec z Kutna, rodzina mamy z Kolna. Rodzice razem chodzili (byli równolatkami z 1912 r.) do przedszkola, do polskiego przedszkola. Ojciec chodził też (ale nie za długo) do chederu, czyli żydowskiej szkoły elementarnej, do której posyłano chłopców. Przed wojną mama zrobiła maturę, a ojciec skończył tylko szkołę podstawową, czyli chyba sześć klas, bo była bieda i musiał iść do pracy. Oboje byli z rodzin niespecjalnie religijnych, jednak wszystkie zwyczaje w domu się szanowało i celebrowało. Rodzice zbuntowali się dość szybko, jeszcze jako nastolatkowie. To się zdarzało w biednych rodzinach żydowskich, że młodzi ludzie nie widzieli przyszłości w takich miasteczkach jak Kolno czy Kutno, skazani na konkurencję w handlu między sobą i z Polakami. Rodzice byli bardzo inteligentnymi ludźmi. Szukali dla siebie czegoś lepszego i wymyślili, że czymś takim będzie dla nich komunizm. Najpierw byli w Związku Młodzieży Komunistycznej, a potem, już jako dorośli, w KPP – Komunistycznej Partii Polski. Za działalność w KPP (była nielegalna), za propagowanie marksizmu i komunizmu wśród robotników zostali skazani – w oddzielnych procesach – na więzienie: ojciec chyba na dwa lata, a mama bodajże na trzy – była lepsza i ojciec jej zazdrościł. Siedziała w ciężkim kobiecym więzieniu, zdaje się we Wronkach.

Sklep dziadka – mydło w kostkach

Tata miał trzech starszych od siebie braci: Leona, który miał żonę Irenę, młodszego Arona z żoną Cechą, imienia najstarszego brata nie znam, i sporo młodszą siostrę Renię. Dziadek Jakir (lub Jakub, babcia Małka lub Marianna z domu Elberg) prowadził sklepik w Kutnie i z tego rodzina jakoś skromnie żyła. Gdy bracia dorośli na tyle, że każdy zaczął pracować, przyszli do ojca i zaproponowali, żeby przestał prowadzić sklepik, bo biznes mu słabo wychodzi. Wszyscy się śmiali, że najlepiej idzie mydło w kostkach, bo długo leżało na półkach i schło, a było sprzedawane na wagę. Dziadek słynął z mądrości i Żydzi przychodzili do niego, nie żeby kupować, a porozmawiać i poradzić się. Mówili, że gdyby był bogatszy, to byłby rabinem, ale do tego trzeba było mieć pieniądze na naukę. Dziadek na propozycję, żeby przestać pracować, zareagował racjonalnie: jak biznes słabo idzie, to trzeba go zamknąć. I niezadługo umarł.

Babcia do Palestyny

W 1936 roku, po śmierci dziadka, babcia postanowiła wyjechać do Palestyny (Izraela jeszcze wtedy nie było). Zabrała ze sobą dwóch synów, Leona i Arona, i córkę Renię, ojciec – jako polski komunista – nie chciał zakładać komunizmu w Palestynie, wolał to robić w Polsce. Nie pojechał. Nie pojechał też jego najstarszy brat, który w okolicach Suwałk był kierownikiem tartaku i bardzo dobrze zarabiał. Babcia zmieniła w Palestynie nazwisko całej rodzinie na Neszer (po hebrajsku Orzeł).

Trzy siostry (mogłyby grać u Czechowa); od lewej: moja mama Ruta, Ala (Salomea) i Dora.

(Źródło: archiwum autora)

Prababcia na bujanym fotelu

Mama, sądząc po nazwisku – Rozen – była z Żydów niemieckich. Miała dwie siostry, Dorę oraz Alę (Salomeę), która przeżyła wojnę razem z moimi rodzicami. Rodzice nie chcieli w ogóle opowiadać (chyba, że po jednym czy drugim kieliszku, co nie zdarzało się często) ani o swoich rodzinach, ani o historii tych rodzin, ani o swojej przeszłości. Pytanie, czego się bali. Przyjęli postawę, jak wiele rodzin w PRL-u, że im mniej dzieci będą wiedziały, tym dla nich lepiej. Nie powiedzieli nam (mnie i bratu Włodkowi nawet, że pochodzimy z żydowskiego rodu. Miałem chyba dziesięć lat, gdy dowiedziałem się tego na podwórku, ale to osobna historia – jedna z najważniejszych w moim życiu. O rodzinie mamy wiem tyle, że jej rodzice nosili imiona Symche i Hana, babcia mamy kierowała domem, ale w dość specyficzny sposób. Mianowicie – tak ją mama zapamiętała – siedziała na bujanym fotelu w czarnej koronkowej sukni z czepkiem na głowie, jak to wypada tradycyjnej Żydówce, z książkami w ręku. Nie były to żadne książeczki religijne, tylko romantyczne poezje niemieckie: Goethego, Heinego, Schillera – wszyściutkie w gotyku. Z tego fotela wydawała polecenia, których wszyscy słuchali.

Szynka w szabat

Rodzice opowiedzieli kiedyś historię, jak to ojciec poszedł pierwszy raz do pracy, a miał wtedy z piętnaście lat. Dostał pierwszą tygodniówkę i w piątek kupił za nią szynkę. Przyszedł z mamą do domu i na stół, na którym stały żydowskie szabasowe potrawy, rzucił ją zawiniętą w papier. Był dumny ze swojej odwagi i niekonwencjonalności, nawet nie zrozumiał, jaki ból sprawił rodzinie – bo to znaczyło, że nie chce być Żydem.

Dom rodzinny ojca w Kutnie przy rynku. Gdy ojciec rano wstawał, pierwsze, co widział za oknem, to był krzyż.

(Źródło: archiwum autora)

Miłość od przedszkola

Mama miała bogatą ciotkę (czyli siostrę mamy), która mieszkała w Paryżu. Była bardzo piękną kobietą, wyszła za mąż za jakiegoś barona i miała wielki dom. Mama mówiła, że to był pałac. Ciotka zapraszała siostry i siostrzenice, po kolei, żeby pobyły z pół roku, rok, nauczyły się francuskiego, ale też pomagały jej w domu. Moja mama również tam pobyła, nie chciała jednak zostać, tęskniła za ojcem. Byli razem od przedszkola do śmierci mamy w 2002 roku, czyli około osiemdziesięciu pięciu lat.

Krzyż przed oknem

Na początku lat dziewięćdziesiątych z Izraela przyjechał nasz kuzyn i chciał zobaczyć dom rodzinny w Kutnie. Ojciec nie mógł pojechać, był chory, ale powiedział, jak trafić: „Gdy będziesz na rynku, pójdziesz w lewo pierwszą ulicą i na niej zobaczysz na chodniku trzyipółmetrowy krzyż. Stoi przed moim domem, przed oknem mojego pokoju. Kiedy rano wstawałem i patrzyłem przez okno, pierwsze, co widziałem, to ten krzyż”. Pojechaliśmy i dzięki krzyżowi trafiliśmy.

Od góry: „wujek” Leon z żoną Ireną, z Wałbrzycha i Kamiennej Góry, starsza siostra mamy Salomea (po wojnie Anna, rodzice mówili do niej ‒ Ala, dla mnie ‒ Ciociala, po mężu Zakrzewska) z mężem, który zginął w czasie drugiej wojny światowej jako żołnierz Armii Czerwonej, mama i tata. Zdjęcie z końca lat trzydziestych XX wieku.

(Źródło: archiwum autora)

Tajna misja w Krakowie

Łącznik – kominiarz

W latach trzydziestych rodzice dostali misję. Pojechali do Krakowa na kilka lat, by mieć kontakt z towarzyszem Józefem Cyrankiewiczem, który udawał działacza PPS-u, czyli Polskiej Partii Socjalistycznej, a naprawdę był ukrytym komunistą, oni zaś byli jego łącznikami z partią. Rodzice musieli z czegoś żyć. Ojciec był kominiarzem, chodził po dachach. Opowiadał nam, że była duża bieda i mało jedzenia. Źle płacili za te usługi kominiarskie.

Krakowski „widelec”

Rodzice znaleźli – i to ojciec pamiętał jako coś fantastycznego – gdzieś na podwórku w Krakowie stołóweczko-knajpeczkę dla biednych ludzi, którym gotowano dobrze i tanio. Było tam takie danie, które nazywało się „widelec” – pewnie dlatego, że były to resztki mięsa z potraw, które podawano w droższych restauracjach, duszone w przyprawach. Nóż był niepotrzebny. „Widelec” jadło się z chlebem i taka duża porcja nie dość, że była tania, to wystarczała na cały dzień.

Ślub partyjny?

Pytaliśmy rodziców, ja i mój brat Włodek, kiedy się pobrali. Najpierw usłyszeliśmy: „Nie mieliśmy ślubu cywilnego, bo ukrywaliśmy się. Jakby nas złapali, to posadziliby znowu do więzienia za komunizm, mieliśmy więc ślub partyjny”. Wyobraziłem sobie, że zbiera się grono towarzyszy, stawiają wódkę, jakieś jedzonko, przybywa bardzo ważny towarzysz z Warszawy i udziela im partyjnego ślubu. Ale jak byliśmy już starsi i podrążyliśmy temat, okazało się, że ślub partyjny to jest życie na kocią łapę. I co ciekawe, rodzice nigdy tego nie zalegalizowali ani w Rosji, gdzie byli w czasie wojny, ani w powojennej Polsce, a przecież musieli wtedy legalizować dokumenty. Przy okazji mama i jej siostra Ala odmłodziły się o cztery lata, czego potem żałowały, bo musiały pracować o te cztery lata dłużej do emerytury.

Rozdział 2. Wojna

Moja sowiecka metryka urodzenia w Charkowie. Cieniutki, „biblijny”, półprzezroczysty, niebieskawy, bardzo trwały papier. Ma już prawie osiemdziesiąt lat, jak ja.

(Źródło: archiwum autora)

Szmalcownicy i gestapo

Z wojną było tak, że w roku 1939 rodzice mieszkali w Warszawie. Ojciec mówił, że służył w Robotniczej Brygadzie Obrony Warszawy (RBOW). Rodzice chcieli wojnę przeżyć w stolicy, ale się nie udało, ponieważ szantażowali ich – a szczególnie mamę – szmalcownicy, grożąc wydaniem Niemcom, jeśli nie zapłacą okupu. Rodzice wytrzymali do zimy 1940 roku, po czym postanowili dostać się do Związku Radzieckiego. Najpierw jednak udali się do Kutna – chcieli namówić pozostałych członków rodziny, żeby pojechali z nimi. Zdecydowała się młodsza siostra mamy, Ala, reszta nie chciała albo ich nie znaleźli, nie wiem. W drodze do ZSRR mieli niebezpieczną przygodę. Zatrzymała się ciężarówka z niemieckimi żołnierzami i ci zapytali, dokąd idą. Rodzice bardzo się bali, ale odpowiedzieli, że na wschód, na co żołnierze powiedzieli, że też tam jadą i mogą ich zabrać. Gdy ich drogi już się rozchodziły, rodzice wysiedli, podziękowali, i wtedy ojciec wpadł na kretyński pomysł i powiedział: „A my jesteśmy Żydami”. Na co oficer, który tam dowodził, odpowiedział: „A my nie jesteśmy gestapo”. Zawdzięczam więc życie szmalcownikom, bo gdyby nie oni, to rodzice by nie udali się do Rosji i zginęliby pewnie w Oświęcimiu. No i tym żołnierzom.

Mama na Krym, ojciec do Armii Czerwonej

Rodzice znaleźli się w Wilnie. I tu się zaczynają dziwne historie, bo gdy komuniści polscy czy żydowscy docierali do Rosji, to albo szli w służby i awansowali, albo ich rozstrzeliwano, albo wysyłano na Syberię. Historia rodziców była inna: mama z siostrą trafiły na Krym. Pilnowały sadu z brzoskwiniami, zanim tam nie doszli Niemcy. Mogły jeść tylko brzoskwinie, które spadły na ziemię, za zjedzenie takiej z drzewa była kara śmierci, ale też nie mogły tych opadłych zgniłków zamieniać na cokolwiek, miały więc cały czas dyzenterię, czyli biegunkę. Ojciec z kolei wstąpił do Armii Czerwonej, a dziwne jest to, że jako polski obywatel. Rosjanie wymuszali przyjęcie obywatelstwa sowieckiego, a wtedy to już koniec z myśleniem, że kiedyś wrócą do Polski. Jakimś cudem rodzice komuniści nie wyzbyli się polskiego obywatelstwa. Równocześnie w sowieckich metrykach, mojej i mojego starszego rodzeństwa, dzieci i rodzice byli zapisani jako Żydzi (Jewreje).

Zamiast Andersa spółdzielnia rybacka za Uralem

Gdy zaczęto tworzyć w ZSRR armię Andersa, z Armii Czerwonej zwolniono wszystkich Polaków i skierowano ich do tej nowo tworzonej. Ojciec, jako dobry komunista, powiedział, że do burżuazyjnej armii nie pójdzie, w związku z czym skierowali go za Ural, do spółdzielni rybackiej w tajdze. Miał o wiele, wiele lepiej niż na Krymie mama z siostrą. W spółdzielni nie oddawali państwu wszystkich złowionych ryb. Część powyżej limitu zostawiali sobie, mieli więc co jeść, a w dodatku nadmiar mogli wymieniać na inne towary, na przykład na chleb.

Wódka

Rodzice nie mieli mocnych głów do picia, starali się więc nie przekraczać normy. Ale jak już wypili z przyjaciółmi te parę kieliszków, trochę więcej mówili. Stąd historyjki, które opowiadam. Jedną z nich jest opowieść ojca o przygodzie z rybakami.

W tajdze była stara szopa, w której się spotykali. Jak się otwierało drzwi, to po prawej stronie stała ogromna beczka z kawiorem i każdy, kto wchodził, wielką chochlą nabierał kawior i wtedy mógł się już napić wódki.

Rybacy ojca bardzo lubili, ale byli to prości, dość brutalni ludzie, i jak to Rosjanie – antysemici. Z ojca się trochę naśmiewali. Kiedyś tak się zdenerwował, że wyszedł, trzasnął drzwiami i powędrował wściekły w tajgę. Po paru minutach zorientował się, że nie wie, gdzie jest, bo tajga z każdej strony wygląda tak samo. Pewnie by tam zamarzł, gdyby nie ci rybacy, którzy zaczęli go szukać, i znaleźli. I tak po raz trzeci – żyję dzięki antysemitom.

Symche i Róża

Gdy ojciec osadził się w tej spółdzielni rybackiej, ściągnął do siebie mamę z siostrą (pytanie, jak je znalazł i jak załatwił im zezwolenie na zmianę miejsca zamieszkania). Obie były w fatalnym stanie. Tak bardzo nie dojadały, że gdy mama zobaczyła na stole chleb, tylko patrzyła. Ojciec spytał: „Nie jesteś głodna?”. „Jestem bardzo głodna”. „To dlaczego nie jesz?”. „Nie wiem, czy mogę”. „Możesz, jest dla ciebie”. Mama zjadła małą kromkę i dalej patrzyła.

W jakim stanie mama była, zorientowałem się, gdy kiedyś znalazłem w papierach rodzinnych trzy sowieckie metryki, na takim półprzezroczystym, bardzo porządnym, jak biblijnym, papierze. Na wszystkich trzech było napisane: ojciec Jewrej, mama Jewrejka i dziecko Jewrej. Okazało się, że jestem trzeci, a nie pierwszy, przede mną był chłopiec i dziewczynka. Chłopiec na imię miał Symche – jak dziadek ze strony mamy, a dziewczynka Róża – jak Luksemburg (nic dziwnego, że ja jestem Józef, a mój młodszy brat – Włodzimierz). Te dzieci zmarły od razu po urodzeniu. A potem mama odchowała się na ojcowych rybach i ja już się urodziłem w Charkowie w lutym 1946 roku (po drodze zza Uralu do Polski) jako duży, zdrowy i tłuściutki chłopiec.

Komunizm jest najlepszy?

Od małego byłem sceptyczny wobec komuny. Coś mi w tym wszystkim nie grało. Rodzice w domu byli bardzo porządnymi i uczciwymi ludźmi. Mama – działacz partyjny, ojciec – ubek, wychowali nas na uczciwych ludzi, w kulturze Dekalogu: nie kradnij, nie kłam itd. Może gorzej z „czcij Pana Boga swego”, bo mama była antyklerykalna. Ojciec zaś bez przerwy próbował mi udowodnić, że komunizm jest najlepszy. W końcu więc zapytałem: „Jak jest najlepszy, to dlaczego wyjechaliście ze Związku Sowieckiego, najlepszej na świecie ojczyzny światowego komunizmu, i wróciliście do Polski, co to nie było wiadomo, czy będzie równie komunistyczna jak ZSRR?”. Odpowiedzi nigdy nie było. Myślę, że właśnie taką nadzieję mieli, a ten komunizm sowiecki ich jednak nieźle wystraszył.

Maszynka Gillette

Gdy miałem osiemnaście lat, ojciec podarował mi swoją maszynkę do golenia i pędzel. Pewnego razu przyjrzałem się dokładniej tym dwóm przedmiotom. Na obu było napisane (napisy było mocno zatarte) to samo: „Gillette” (a na pędzlu dodatkowo – „bobrowy”). Mówię ojcu: „Słuchaj, ta twoja Armia Czerwona nie wygrałaby wojny, gdyby nie pomoc Zachodu. Związek Sowiecki nawet maszynek do golenia i pędzli nie umiał wyprodukować”. Maszynka była świetna, bo ciężka, co jest ważne, gdyż potem w PRL-u robili lekkie, które źle goliły. Gdy mój starszy syn, Stanisław, miał osiemnaście lat, a też ma twardy zarost, podarowałem mu tę maszynkę i pędzel. I dobrze mu służyły.

Ojciec Abek (zdrobnienie od Abrama, co stał się Abrahamem) zmienił około 1948 r. imię na Adam, gdyż takie było rozporządzenie premiera Cyrankiewicza, aby „żydowscy towarzysze” spolszczyli imiona i nazwiska. Nazwiska nie musieliśmy zmieniać.

(Źródło: archiwum autora)

W drodze do Polski – przystanek Charków

Zapytałem kiedyś ojca, czemu się nie zapisał do Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego (KPZR). Nie dostałem odpowiedzi. W Moskwie ludzi z Komunistycznej Partii Polski, a w większości byli oni pochodzenia żydowskiego, Stalin hodował na nową władzę w Polsce. Ojciec się do nich nie zapisał, chociaż mógł. W KPP były dwa skrzydła: internacjonalistyczne i nacjonalistyczne. Nacjonaliści chcieli, żeby nadal istniało państwo Polska (oczywiście z komunistycznym ustrojem), a internacjonaliści – żeby Polska była siedemnastą republiką ZSRR. Tych pierwszych Stalin kazał wystrzelać prawie co do jednego. Ojciec nie należał ani do jednych, ani do drugich, natomiast zapisał się do Związku Patriotów Polskich (ZPP) na czele z Wandą Wasilewską. Oczywiście to była następna frakcja hodowana przez Stalina do objęcia władzy w Polsce. Gdy wojna się skończyła, ojciec jako działacz ZPP został kierownikiem pociągu, który zza Uralu jechał z Polakami i polskimi Żydami do Polski. No i ja się urodziłem po drodze, w szpitalu w Charkowie. Nie wiem, czy pociąg czekał, aż się urodzę, czy rodzice po paru dniach pojechali następnym.

Rozdział 3. Poznań – pierwsze lata

A to ja przed Operą Poznańską, chyba w 1948 r. Miałem dobry apetyt. Teraz chodnik przed operą ma co najwyżej trzy metry szerokości.

(Źródło: archiwum autora)

Zamiast Szczecina

W Charkowie ojciec został kierownikiem pociągu, który jechał do Szczecina. W Poznaniu wyszedł na peron, żeby załatwić chleb i wodę dla pasażerów. Spotkał tam znajomego towarzysza sprzed wojny z KPP, który właśnie został szefem PPR w Poznaniu. PPR, czyli Polska Partia Robotnicza, udawała, że nie jest komunistyczna, ale była i rządziła. Zapytał ojca, po co mają jechać do Szczecina, jeśli mogą wysiąść w Poznaniu i pracować w partii razem z nim. Ojciec powierzył kierowanie pociągiem komuś innemu i osiedli z mamą w Poznaniu w jakimś poniemieckim mieszkaniu z meblami, które zabrali ze sobą, gdy jechali w 1952 roku do Warszawy. Ciężkie, bardzo fajne, ale za Gomułki, gdy przyszedł czas meblościanek, rodzice wyrzucili te porządne, stare meble i kupili byle jakie, niby nowoczesne, meblościanki. Miałem do nich o to wielkie pretensje.

Ojciec do UB

Ojciec z mamą byli w PPR-em, potem, po zjednoczeniu w 1948 z PPS-em – w PZPR-ze, czyli Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Ale wcześniej, być może jeszcze w 1946 roku, przyjechała jakaś dama z Warszawy i oznajmiła, że na rozkaz Stalina wszyscy towarzysze żydowscy pracujący w partii mają się przenieść do UB, czyli Urzędu Bezpieczeństwa. No i ojciec to zrobił. Bardzo długo się bałem, że się okaże, że mój ojciec krzywdził ludzi, ale potem czytałem poznańskie papiery (jest taka lista katów w Poznaniu sporządzona przez „Solidarność”) i jego tam nie ma. Z papierów w IPN-ie wynika, że pracował w dziale szkoleniowym.

Z kolegą, brat Włodek w wózeczku; Poznań, około 1949 r.

(Źródło: archiwum autora)

Marynowane śledzie i podwórko z pompą

W Poznaniu mieszkanie było duże, nie pamiętam, ile mieliśmy pokoi, ale w dużym stał wielki, okrągły stół, który się rozkładało na przyjęcia. Salon był tak duży, i stół też, że spokojnie mogliśmy naokoło niego jeździć z bratem na rowerkach. Natomiast w małym pokoju był podłużny stół, na którym, gdy było przyjęcie, stało jedzenie. Zapamiętałem z niego półmiski z marynowanymi śledziami, które po pierwsze przepięknie pachniały octem, a po drugie miały fantastyczny niebieski kolor. Pamiętam je do tej pory, nie pamiętam tylko, czy dawano mi te śledzie jeść, ale jak byłem mały, jadłem wszystko (prócz szpinaku i wątróbki). Nie można było zostawić jedzenia w żadnej szafce (lodówki nie mieliśmy; pierwszą polską lodówkę Mewa wyprodukowano w 1956 r.), ponieważ pochłaniałem dosłownie wszystko. Byłem okrąglutkim i tłuściutkim chłopcem, na co mam dowód – zdjęcie spod Opery Poznańskiej, na którym widać, jak fałdki tłuszczu wystają ze mnie w każdą stronę. No ale potem schudłem do normalnych rozmiarów. Przypominam sobie też pompę, która była na środku podwórka. Wodę pompowało się do wiader i nosiło do mieszkań.

Z młodszym bratem Włodkiem. Chyba dlatego nie (z)noszę krawatów; Poznań, około 1951 r.

(Źródło: archiwum autora)

Ciocia Ala (Ciociala), młodsza siostra mamy; Poznań, 1947 r. Ciociala po wojnie mieszkała w Szczecinie, lubiłem do niej jeździć.

(Źródło: archiwum autora)

Taniec z szablami

Kiedyś do Poznania przyjechał znany do tej pory, niestety, Chór Aleksandrowa, czyli Akademicki Zespół Pieśni i Tańca Armii (wtedy) Czerwonej im. A.W. Aleksandrowa. Występ był na wolnym powietrzu i jedną z głównych atrakcji miał być Taniec z szablami Arama Chaczaturiana z jeźdźcami na koniach. Utwór się zaczął i wtedy spadł tak potworny deszcz, właściwie było to urwanie chmury, że z tysiąc ludzi w kilka minut stamtąd uciekło. Wtedy pomyślałem, że jest sprawiedliwość na świecie. Tylko konie były biedne, bo nie miały, gdzie się podziać.

1952 – do Warszawy!

W 1952 roku rodzice dostali zezwolenie na pójście na studia w Warszawie. Trzeba było być dobrym towarzyszem, żeby na to zasłużyć, a zarazem, jak rozumiem, ojciec chciał uciec z ubecji. Poszedł na historię na czymś, co się nazywało Instytut Nauk Społecznych (INS). Była to partyjna komunistyczna uczelnia, ale tytuł magistra ojciec dostał na Uniwersytecie Warszawskim (widziałem dyplom). Mama skończyła bezpiecznie SGPiS (Szkoła Główna Planowania i Statystyki – od 1991 r. Szkoła Główna Handlowa) i jako ekonomistka poszła pracować do Zakładów Wytwórczych Lamp Elektrycznych im. Róży Luksemburg, nieistniejącej już fabryki na Woli na Karolkowej (oczywiście zlikwidowano ją za Balcerowicza) produkującej między innymi lampy elektronowe, ale też i zwykłe żarówki. Przez jakiś czas pracował tam Adam Michnik, który po wyjściu z więzienia po Marcu ‘68 dostał zakaz studiowania i musiał gdzieś pójść do pracy (oczywiście mamie się nie spodobał).

Czas niewinności ‒ brat Włodek ze mną w Wejherowie ok. 1952 r. ‒ czasy stalinizmu.

(Źródło: archiwum autora)

Pożegnanie mamy z Różą... Luksemburg – fabryką lamp elektronowych w Warszawie, 6 stycznia 1971 r.

(Źródło: archiwum autora)

Z kolei ojciec na pytanie: „Co robisz?”, odpowiadał: „Uczę historii”. Gdy się go jednak przycisnęło, przyznawał, że owszem, ale milicjantów w szkole milicyjnej w Legionowie. Dopiero potem się okazało, że była to szkoła ubecka. Zwolnili go w 1964 roku za dwie zbrodnie: mama z bratem Włodkiem wyjechali wtedy do Izraela, by spotkać się z rodziną, a ojciec – w czasie zbrojnego konfliktu ZSRR i Chin nad Ussuri – utrzymywał, że tylko zgoda między tymi państwami pozwoli na zwycięstwo komunizmu na całym świecie. Szkoła w Legionowie do 1972 roku nosiła nazwę Centrum Wyszkolenia MSW, a od 1972 do 1989 – Wyższa Szkoła Oficerska im. Feliksa Dzierżyńskiego. Ojciec był tam wykładowcą i kierownikiem Zakładu Historii. Gdy mnie zatrzymywała esbecja, to pierwsze ich zdanie zawsze było takie same: „My tu wszyscy uczniowie pańskiego ojca, takiego porządnego człowieka, a pan co, nie wrodził się w ojca?”.