Operacja Neptun. D-Day i inwazja Aliantów na okupowaną Europę - Symonds Craig - ebook + audiobook

Operacja Neptun. D-Day i inwazja Aliantów na okupowaną Europę ebook

Symonds Craig

0,0
104,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kompletna historia największej operacji desantowej w dziejach świata

Osiemdziesiąt lat temu sześć tysięcy alianckich okrętów przewiozło ponad milion żołnierzy przez kanał La Manche na okupowane przez Niemców wybrzeże Normandii. D-Day rozpoczął nowy rozdział w historii drugiej wojny światowej. Dla tysięcy żołnierzy okazał się tragiczny. Była to największa w historii ludzkości operacja desantowa. O jej koszcie przypomina dziś morze krzyży położonego na szczycie urwiska wojskowego cmentarza.

Większość opisów tego epickiego starcia zaczyna się od lądowania aliantów na plażach rankiem 6 czerwca 1944 roku. Ta historia jednak ma swój początek dużo wcześniej, w mrocznych dniach po ewakuacji Dunkierki latem 1940 roku. Poziom skomplikowania tego przedsięwzięcia był trudny do wyobrażenia. Wszystko mogło pójść źle.

Craig Symonds przedstawia pełny obraz operacji Neptun, charakteryzuje kluczowe postacie dowódców i porywająco relacjonuje sam moment desantu. Udowadnia też, że sukces zależał głównie od młodszych oficerów i szeregowców, którzy dotarli na wybrzeże w barkach desantowych, rozbrajali miny, zajmowali plaże i szturmowali obsadzone niemieckimi żołnierzami urwiska, by zabezpieczyć przyczółki dla przyszłej kampanii, której celem był Berlin i zakończenie najkrwawszej wojny, jaką widział świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 646

Data ważności licencji: 11/8/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Operation Neptune

Copyright © Craig L. Symonds 2014

Projekt okładki wraz z koloryzacją fotografii, opracowanie map i grafik

Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Fotografia na pierwszej stronie okładki

Domena publiczna

Opieka redakcyjna

Krzysztof Chaba

Opieka promocyjna

Karolina Domańska

Konsultacja merytoryczna

Jarema Słowiak

Adiustacja

Agnieszka Mąka

Jacek Ring

Korekta

Agnieszka Mąka

Katarzyna Onderka

Indeks

Tomasz Babnis

Opracowanie typograficzne i łamanie

Dariusz Ziach

Copyright © for the translation by Łukasz Witczak, Jerzy Wołk-Łaniewski

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

Operation Neptune was originally published in English in 2016.

This translation is published by arrangement with Oxford University Press.

Niniejsze tłumaczenie książki Operacja Neptun, opublikowanej pierwotnie w języku angielskim w 2016 roku, wydano za zgodą Oxford University Press.

ISBN 978-83-8367-867-2

Znak Horyzont

www.znakhoryzont.pl

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Marcin Kośka

Trojgu wspaniałych nauczycieli:

Jeffowi Symondsowi, Susan Witt i Carol Margaret Mason

Spis map, wykresów i tabel

Operacja Torch, 8–11 listopada 1942

Alianckie straty na morzu a budowa nowych statków, 1942–1944

Śródziemnomorski „smoluch”, lipiec 1943 – styczeń 1944

Liczebność sił amerykańskich w Wielkiej Brytanii, czerwiec 1942 – maj 1944

Amerykanie w Wielkiej Brytanii, grudzień 1943 – maj 1944

Porównanie rozmiarów alianckich środków desantowych

Amerykańska produkcja środków desantowych, styczeń 1942 – maj 1944

Struktura dowodzenia operacją Neptun/Overlord

Przeprawa, 5–6 czerwca 1944

Bombardowania, godz. 6.00, 6 czerwca 1944

Plaża Omaha, godz. 9.00, 6 czerwca 1944

Plan sztucznego portu Mulberry koło plaży Omaha

Wyładunek żołnierzy i zaopatrzenia na plaży Omaha, 6–26 czerwca 1944

Bitwa o Cherbourg, 19–25 czerwca 1944

Ostrzał Cherbourga z morza, 25 czerwca 1944

Neptun to wspólna operacja brytyjsko-amerykańska mająca na celu zdobycie na kontynencie przyczółka, z którego będzie można rozwijać dalsze działania ofensywne. Operacja ta stanowi element szerzej zakrojonej strategii mającej doprowadzić do całkowitego pokonania Niemiec poprzez silne i skoordynowane uderzenia na okupowaną przez nie Europę z obszarów Wielkiej Brytanii, Morza Śródziemnego oraz Rosji.

Tajny rozkaz operacji Neptun, nr BB-44, 20 maja 1944 roku

Prolog

Wielu ludziom, a zwłaszcza Amerykanom, termin „D-Day” przywodzi na myśl obraz plaży Omaha w chwili, gdy dziobowa rampa łodzi desantowej opada na spienioną wodę, a młodzi żołnierze, nierzadko nastoletni, ruszają na spotkanie z losem. Może dzięki hollywoodzkim ekranizacjom, a może za sprawą niezapomnianych zdjęć, jakie tamtego dnia zrobił Robert Capa, jest to moment, który wrył się głęboko w zbiorową pamięć naszego narodu. I tak być powinno. Przypomina bowiem o straszliwej cenie wojny i poświęceniu tych, którzy ją płacą.

Jest to jednak moment poprzedzony długą historią, którą dotychczas opowiadano jedynie we fragmentach, a często wręcz pomijano. Zanim pierwszy statek zarył w piasek, zanim pierwszy żołnierz wyszedł na plażę, by stawić czoło bezlitosnemu ogniowi karabinów maszynowych, wiele musiało się wydarzyć. Ludzie odpowiedzialni za decyzje strategiczne musieli wydać rozkazy, inni – opracować plany ich realizacji, jeszcze inni – zaprojektować i wybudować statki, które przewiozą żołnierzy i sprzęt najpierw z Ameryki do Anglii, a następnie, po kilkumiesięcznym szkoleniu, na drugi brzeg kanału La Manche, do okupowanej Francji. Alianckie lądowanie na plażach Normandii 6 czerwca 1944 roku oznaczono kryptonimem Overlord, ale wszystko, co działo się wcześniej, włącznie z transportem przez kanał i samym desantem, było częścią operacji Neptun, bez której „D-Day” nie mógłby dojść do skutku.

Neptuna, rzymskiego boga morza, przedstawia się zwykle jako białobrodego siłacza o nagim torsie; często dzierży on trójząb i powozi rydwanem zaprzężonym w konie morskie. W maju 1943 roku na konferencji w Quebecu (kryptonim Quadrant), gdzie połączone dowództwo wojskowe Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych zatwierdziło długo odwlekaną decyzję o wkroczeniu za rok do okupowanej przez Niemców Francji, uznano, że będzie to odpowiedni symbol dla gigantycznej operacji desantowej. Słowo „gigantyczna” nie jest tu żadną przesadą. Operacja Neptun była największym szturmem z morza w dziejach ludzkości; brało w niej udział ponad 6 tysięcy statków i przeszło milion ludzi. Niniejsza książka przygląda się temu, jak Brytyjczycy i Amerykanie zdołali przezwyciężyć różnice w myśleniu strategicznym, niecierpliwość Rosjan, niemieckie U-Booty, deficyt statków, niepowodzenia szkoleniowe i tysiąc innych przeszkód, jakie stały alianckim wojskom na drodze do skutecznego lądowania w Normandii.

Wielu spośród tych, którzy na konferencji w Quebecu uroczyście potwierdzili decyzję o otwarciu drugiego frontu w Europie wiosną 1944 roku, zastanawiało się wtedy, czy nie okaże się to jedynie pobożnym życzeniem, gdyż w tamtym czasie nie dysponowano tyloma okrętami, żeby dało się przeprowadzić tak wielką inwazję. Amerykanie, ufni w swój niezrównany potencjał przemysłowy, patrzyli w przyszłość z dużo większym optymizmem niż Brytyjczycy, którym sześciotysięczna armada wręcz nie mieściła się w głowach. W końcu statki pozwalały Amerykanom utrzymać życiodajną pomoc dla Wielkiej Brytanii i Rosji; trzeba ich było jeszcze więcej, aby przewieźć przez ocean milion (lub więcej) amerykańskich żołnierzy, a następnie dostarczać im listy i papierosy, nie wspominając o transporcie ze Stanów Zjednoczonych do Anglii jeepów, ciężarówek, czołgów, bomb, pocisków, paliwa i innych narzędzi wojny. Poza tym do ochrony tych statków przed zakusami wrogich U-Bootów niezbędne były okręty eskortowe – niszczyciele, korwety i małe lotniskowce. Sama inwazja wymagała z kolei użycia wielkiej liczby ściśle określonych statków, które najpierw przewiozą desant wraz z uzbrojeniem na drugą stronę kanału La Manche, a następnie będą zabierać rannych i jeńców do Wielkiej Brytanii. Tego wszystkiego trzeba było dokonać w sytuacji, gdy mnóstwo innych jednostek pływających – całe tysiące – toczyło wojnę morską z Japonią na drugim końcu świata. Wszechobecne braki spędzały sen z powiek wojskowym decydentom. Podczas drugiej wojny światowej żaden aspekt logistyczny nie wiązał rąk aliantom tak bardzo jak deficyt statków i to właśnie z jego powodu najważniejsze anglo-amerykańskie decyzje strategiczne więcej niż o chęciach mówiły o możliwościach zachodnich sprzymierzeńców.

Wszystkie doniosłe wydarzenia w historii wojskowości składają się z elementów strategicznego, logistycznego i operacyjnego. Jeśli chodzi o operację Neptun, początki planowania strategicznego sięgały czasu sprzed przystąpienia Stanów Zjednoczonych do wojny i miały związek z powstaniem i rozwojem partnerstwa anglo-amerykańskiego. Po tym, jak na przełomie maja i czerwca 1940 roku Brytyjski Korpus Ekspedycyjny ewakuował żołnierzy z plaż Dunkierki, planiści brytyjscy – a niedługo potem również amerykańscy – zaczęli się głowić, jak, kiedy i gdzie zachodni alianci mogliby wtargnąć z powrotem na kontynent europejski. Konieczność realizacji tych planów różniła się kompletnie między rokiem 1941 a 1944 i – niemal równie diametralnie – między formalnymi partnerami: Brytyjczycy przejawiali w tej sprawie znacznie mniej pośpiechu niż popędliwi Amerykanie czy, po czerwcu 1941 roku, przyciśnięci do muru Sowieci. Kwestie te stawały się nieraz przedmiotem ostrych wymian pomiędzy anglojęzycznymi sojusznikami. Do tego dochodziły rozbieżności, nieporozumienia i współzawodnictwo między różnymi rodzajami sił zbrojnych w poszczególnych krajach, w tym spory o wagę rozszerzonej wojny na Pacyfiku czy pełne zaangażowanie w bombardowania strategiczne. Ostatecznie udało się wypracować może nie jedność, ale konsensus, dzięki któremu Europa została wyzwolona, choć, jak swego czasu powiedział Wellington o Waterloo, zwycięstwo wisiało na włosku.

Nieodzownym drugim krokiem było zapewnienie zasobów potrzebnych do realizacji wspólnego celu. Tymi środkami, rzecz jasna, byli między innymi ludzie, toteż w latach 1942–1944 miliony Amerykanów musiały opuścić swoje farmy w Iowa i czynszówki na Brooklynie, by stać się żołnierzami i marynarzami. W tej liczbie znajdowały się także kobiety, służące nie tylko w mundurach, ale i w fabrykach i stoczniach produkujących narzędzia wojny: samoloty, czołgi, ciężarówki, a nade wszystko statki, bez których nie mogło być mowy o przewiezieniu miliona żołnierzy na wrogą plażę i zaopatrywaniu zdobytych przyczółków. Praktycy sztuki wojskowej zwykli mawiać, że „amatorzy dyskutują o strategii, profesjonaliści – o logistyce”. W duchu tego aforyzmu staram się w tej książce naświetlić kluczową rolę alianckiej, a zwłaszcza amerykańskiej produkcji wojennej, ze szczególnym naciskiem na budowę różnorakich okrętów w setkach amerykańskich stoczni. Choć wydajność tych stoczni w latach wojny wprawiała w zdumienie, Amerykanie przekonali się, że są granice tego, co da się osiągnąć. Zasoby stali, robotników i czasu nie były niewyczerpane.

Trzecim elementem tej opowieści jest aspekt operacyjny: szkolenia, okrętowanie, desant, wreszcie opanowanie plaż, którego dokonali nie tylko walczący na lądzie, ale również ci, którzy rozminowywali wody, transportowali żołnierzy na plażę, usuwali przeszkody, zapewniali niezbędne wsparcie ogniowe z morza, wreszcie zaopatrywali walczących w żywność i amunicję. Wydarzenia historyczne z perspektywy czasu nieraz jawią się jako nieuniknione i łatwo ulec wrażeniu, iż wynik inwazji był od początku sprawą przesądzoną, że przy tak ogromnej armadzie i tak starannie opracowanych planach aliancka operacja nie mogła się nie udać. To nieprawda. Armada istotnie była wielka, lecz to samo można powiedzieć o flocie, która w 1588 roku wyruszyła z Hiszpanii na podbój Anglii. Badając przebieg operacji Neptun/Overlord, warto, a może wręcz należy, spojrzeć na te wydarzenia w taki sposób, jakbyśmy nie znali zakończenia, tak jak nie znali go ich uczestnicy.

Opowiadanie tych wszystkich historii zaczynam od 7 grudnia 1941 roku, kiedy to Amerykanie przystąpili do wojny. Relacjonuję spory dotyczące strategii, wyzwania logistyczne, ale też na wskroś ludzkie doświadczenia samych żołnierzy i marynarzy: wczorajszych cywilów, których wsadzono na okręty, wysłano na drugą stronę Atlantyku, przeszkolono z różnych dziwnych specjalności, po czym rzucono w sam środek huraganu przemocy. Staram się dojść po nitce do kłębka tego wiekopomnego przedsięwzięcia, od pierwszych nieśmiałych rozmów brytyjskich i amerykańskich oficerów w Waszyngtonie zimą 1941 roku aż po szturm na plaże Normandii latem 1944 roku.

Wychodząc z przekonania, że motorem historii są ludzie, zwracam w tej opowieści uwagę na szczególny wkład wielu ważnych jednostek, które swoimi czynami i decyzjami przesądziły o biegu zdarzeń. Niektóre z tych osób, na przykład Franklin D. Roosevelt czy Winston Churchill, nasuwają się w sposób oczywisty. Inne postacie, wtedy znane prawie każdemu, dziś bywają pomijane lub niedoceniane, by wymienić choćby George’a Marshalla, Alana Brooke’a, Ernesta Kinga, Fredericka Morgana, Bertrama Ramsaya, Harry’ego Hopkinsa czy Louisa Mountbattena. Jeszcze inni po siedemdziesięciu latach stali się właściwie anonimowi – mam tu na myśli młodszych oficerów, sterników, artylerzystów, saperów, członków batalionów budowlanych (tzw. Seabees) czy w końcu zwyczajnych marynarzy marynarki wojennej i straży przybrzeżnej. Przyjmuję tu perspektywę aliantów anglo-amerykańskich, z uwzględnieniem wkładu Kana­dyjczyków, dlatego rola Francuzów, Rosjan, Włochów, a nawet Niemców została przedstawiona jedynie w zakresie, w jakim mieli oni wpływ na decyzje i operacje Brytyjczyków i Amerykanów.

Ostatnia uwaga: w maju 1995 roku, w pięćdziesiątą rocznicę zakończenia wojny w Europie, miałem przerwę od pracy na U.S. Naval Academy i wykładałem na wydziale studiów strategicznych Britannia Royal Naval College. Zgodnie z obowiązującym tam programem wziąłem udział w czymś, co cywilni wykładowcy nazwaliby wycieczką terenową, a co wojskowi określają mianem podróży sztabowej. Razem z czterdziestką studentów – brytyjskimi kadetami, którzy mieli wkrótce otrzymać patenty oficerskie – i Evanem Daviesem, kolegą z wydziału, udaliśmy się przez kanał La Manche do Normandii, zajrzeliśmy do zachowanych niemieckich schronów i stanowisk ogniowych, a na koniec odwiedziliśmy położony na skarpie cmentarz amerykański. Na szerokiej połaci nieprawdopodobnie zielonej trawy bieliło się morze marmurowych krzyży (jak mi później powiedziano, jest ich tam 9387), wśród których od czasu do czasu trafiała się Gwiazda Dawida. Moi studenci od razu wyczuli, jak silnie to miejsce przemawia do moich emocji; jeden z nich podszedł do mnie i szepnął: „Wiemy, że potrzebuje pan chwili dla siebie. Poczekamy z boku”. Rzeczywiście, potrzebowałem chwili samotności. Niech moja opowieść o alianckim lądowaniu na tej słynnej plaży będzie cokolwiek spóźnionym wyrazem uznania dla leżących tam żołnierzy, a także dla tysięcy innych Brytyjczyków, Kanadyjczyków i Amerykanów, którym tak wiele zawdzięczamy.

Rozdział pierwszy Najpierw Niemcy

Telefon zadzwonił o 13.47 czasu waszyngtońskiego. Chwilę przedtem w Gabinecie Owalnym prezydent Franklin D. Roosevelt skończył jeść lunch, na który składały się zupa i kanapki. Roosevelt przez całe życie zbierał znaczki z różnych stron świata i miał umowę z pracownikami Departamentu Stanu, że będą mu przesyłać znaczki otrzymane wraz z korespondencją z zagranicy. Właśnie otwierał najnowszą partię, gdy zadzwonił telefon. Harry Hopkins, były dyrektor rządowej agencji ds. robót publicznych, obecnie mieszkający w Białym Domu, gdzie pełnił funkcję osobistego doradcy Roosevelta, również był obecny, ale to prezydent sięgnął po słuchawkę. Telefonistka oznajmiła, że na drugiej linii czeka sekretarz marynarki wojennej Frank Knox, który chce z nim pilnie porozmawiać. „Proszę przełączyć” – odparł Roosevelt.

Knox od razu przeszedł do rzeczy.

– Panie prezydencie – powiedział – wygląda na to, że Japończycy zaatakowali Pearl Harbor.

Roosevelt głośno uderzył w stół lewą dłonią.

– Nie! – wykrzyknął1.

Roosevelta zaskoczył nie tyle sam fakt ataku, ile jego cel. W poprzednich tygodniach niekończące się negocjacje z dyplomatami japońskimi utknęły w martwym punkcie, wiadomo było też o wypłynięciu w morze z portów na Wyspach Japońskich znacznych sił Cesarskiej Marynarki Wojennej, które miały się kierować na południe. Były to wieści na tyle niepokojące, że Roosevelt jedenaście dni wcześniej kazał rozesłać „ostrzeżenia przed wojną” do wszystkich amerykańskich dowództw na Pacyfiku. Nie zdziwiłoby go, gdyby Japonia uderzyła na Indochiny Francuskie, Malaje Brytyjskie albo Holenderskie Indie Wschodnie, a może nawet na kontrolowane przez Amerykanów Filipiny. Lecz jemu, bądź co bądź człowiekowi marynarki, wiadomość, że Japończycy dużymi siłami przepłynęli niezauważenie ponad 3 tysiące kilometrów na wschód, ku amerykańskiej bazie w Pearl Harbor, po prostu nie mieściła się w głowie.

Szok i niedowierzanie szybko przeszły w złość i determinację. Doradcom, pilnie wezwanym do Białego Domu tego samego popołudnia, Roosevelt wydał się wyjątkowo cichy i ponury. Nie zdradzał żadnych oznak paniki czy konfuzji; przeciwnie, kilku jego gości zwracało później uwagę na prezydencki spokój. W pewnym sensie wieść o ataku przynosiła ulgę po długich miesiącach nerwowej niepewności. Przynajmniej nie będzie musiał dłużej balansować jak linoskoczek w sztucznych rozmowach z niezawodnie grzecznymi, ale najwidoczniej mało wiarygodnymi dyplomatami z Japonii – ani ważyć każdego publicznie wypowiadanego słowa, by nie drażnić wpływowych i podejrzliwych kręgów izolacjonistycznych, które zaciekle sprzeciwiały się jawnemu poparciu, jakiego Roosevelt udzielał Wielkiej Brytanii w wojnie z hitlerowskimi Niemcami. Japoński atak przekreślał te wszystkie kalkulacje. Wojna będzie oznaczała nowe problemy, ofiary i cierpienia, lecz przynajmniej kości zostały rzucone2.

W każdym razie tak się wydawało. Atak na Pearl Harbor niewątpliwie oznaczał wojnę z Japonią, jednak pod względem prawnym i geograficznym wojna w Europie pozostawała czymś odległym. Amerykanie mieli twardy orzech do zgryzienia. Jednym z powodów, dla których Roosevelt starał się uniknąć konfliktu z Japonią, było jego przekonanie, iż hitlerowskie Niemcy są dużo większym zagrożeniem – dla Stanów Zjednoczonych, dla Zachodu i ogólnie dla ludzkości. Chodziło przede wszystkim o megalomańską ideologię Hitlera, poza tym jednak Niemcy byli niebezpieczniejszym wrogiem, z gospodarką dwukrotnie większą od japońskiej (odpowiednio 412 miliardów i 196 miliardów dolarów)*. Z punktu widzenia Roosevelta japońskie ambicje na Dalekim Wschodzie stanowiły zmartwienie, którym można było zająć się później; najpilniejszym, żywotnym problemem był Hitler. Niemiecki Wehrmacht podbił już kilkanaście krajów europejskich i wtargnął głęboko na terytorium Związku Radzieckiego. Wielka Brytania broniła się w dużej mierze dzięki coraz bardziej zagrożonej linii zaopatrzenia wiodącej przez Atlantyk3.

Właśnie dla ochrony tej linii zaopatrzenia kilka miesięcy wcześniej Roosevelt zatwierdził nowe, mniej sztywne wytyczne dla amerykańskiej marynarki wojennej na Atlantyku. Amerykańskie niszczyciele towarzyszyły teraz konwojom w drodze do Wielkiej Brytanii aż do Islandii, a współpraca z Brytyjczykami sięgała jeszcze dalej. We wrześniu kapitan niemieckiego U-Boota, zirytowany faktem, że amerykańskie niszczyciele zasłaniają mu jego cel, wystrzelił torpedę w stronę USS „Greer”, a kilka tygodni później, 17 października, niemiecka torpeda trafiła USS „Kearny”, powodując śmierć jedenastu amerykańskich marynarzy i raniąc dwudziestu dwóch. Trudno nazwać USS „Kearny” niewinną ofiarą, zważywszy na fakt, że niszczyciel chwilę wcześniej próbował razić niemiecki okręt podwodny bombą głębinową, niemniej byli to pierwsi Amerykanie, którzy zginęli wskutek już trwającej, choć wciąż niewypowiedzianej wojny na morzu. Niecałe dwa tygodnie później niemiecka torpeda zatopiła USS „Reuben James”, który poszedł na dno razem ze stu piętnastoma marynarzami (cała załoga liczyła 160 osób). Te incydenty mogły stać się początkiem regularnej wojny, lecz obie strony zrobiły krok do tyłu: Hitler dlatego, że uwaga Niemców koncentrowała się teraz na Rosji, a Roosevelt ponieważ nie był pewien, jak na ostrzejszą odpowiedź zareagowałaby amerykańska opinia publiczna. Zapytany o to na konferencji prasowej odparł poza protokołem: „Nie chcemy wypowiadać wojny Niemcom, ponieważ działamy w obronie, w obronie własnej. (…) Poza tym zerwanie stosunków dyplomatycznych nie przyniosłoby nic dobrego”. Potem zmienił temat4.

W kształtowaniu swojej polityki zagranicznej Roosevelt od początku baczył na ramy konstytucyjne i kalkulował nastroje społeczne. W obu wypadkach sprawdzał, na jak wiele może sobie pozwolić, aby ratować Brytyjczyków przed klęską, najpierw we wrześniu 1940 roku, kiedy zgodził się na przekazanie Królewskiej Marynarce Wojennej pięćdziesięciu starszych niszczycieli amerykańskich w zamian za wielo­letnią dzierżawę brytyjskich baz morskich na Karaibach i Nowej Fundlandii, jak również trzy miesiące później, gdy wyszedł z propozycją uchwalenia programu Lend-Lease. Kongresmani, naczelni gazet i duchowni należący do głośnego i wpływowego politycznie środowiska izolacjonistów byli przerażeni tymi posunięciami, a wojna z niemieckimi U-Bootami niemal doprowadzała ich do apopleksji. Zarzucali prezydentowi, że rozmyślnie usiłuje sprowokować wojnę z Niemcami w interesie Wielkiej Brytanii lub przynajmniej zyskać pretekst do rozszerzenia programu konwojów. Mieli trochę racji. Sekretarz zasobów wewnętrznych Harold Ickes w kwietniu zanotował w swoim dzienniku: „Czekamy na incydent, którym moglibyśmy uzasadnić utworzenie systemu konwojowania statków do Anglii”. Inni, na przykład sekretarz skarbu Henry Morgenthau, byli zdania, że prezydent działa zbyt zachowawczo. W swoim dzienniku Morgenthau narzekał, że Roosevelt, zamiast przewodzić opinii publicznej, czeka, aż ta go wyprzedzi, by mógł za jej głosem podążać. Gdyby prezydentowi dane było przeczytać oba te wpisy, zapewne uznałby, że jego polityka jest wyważona w sam raz5.

Teraz wojna nastała, co prawda nie z Niemcami, lecz z Japonią. Ta ostatnia była oczywiście formalnie sprzymierzona z Niemcami w ramach tzw. paktu trzech, którego sygnatariuszem były też Włochy, ale układ zobowiązywał poszczególne kraje do wzajemnej pomocy jedynie w sytuacji, gdy któryś z nich padnie ofiarą ataku, a nie gdy sam rozpocznie wojnę, tak jak to uczyniła Japonia. Hitler był zachwycony, że japoński atak poważnie ranił naprzykrzających mu się Amerykanów, ale nie miał obowiązku przystąpić do wszczętego przez sojusznika konfliktu. Inna sprawa, że mógł to zrobić mimo wszystko. Dzięki amerykańskim łamaczom szyfrów Roosevelt wiedział o tajnej wiadomości, w której niemiecki MSZ obiecywał Japonii, że w razie konfliktu zbrojnego między nią a Stanami Zjednoczonymi „Niemcy oczywiście natychmiast przyłączą się do wojny”. Takie obietnice rządu Hitlera wcześniej znaczyły niewiele, ale trudno było wykluczyć, że tym razem niemiecki dyktator dotrzyma słowa i wypowie wojnę Stanom Zjednoczonym6.

Roosevelt mógłby go uprzedzić i wystąpić do Kongresu o wypowiedzenie wojny Japonii i Niemcom; kilku doradców, którzy tamtego wieczoru przybyli do Białego Domu na nadzwyczajne posiedzenie gabinetu, namawiało go, aby tak właśnie zrobił. Niepewny poparcia Kongresu i społeczeństwa Roosevelt wolał jednak poczekać i zobaczyć, jak zachowa się Hitler. Kiedy tamtego popołudnia ze swojej wiejskiej rezydencji w Chequers zadzwonił Winston Churchill, by zweryfikować doniesienia mediów i przekazać kondolencje z powodu śmierci amerykańskich żołnierzy w Pearl Harbor, Roosevelt zapewnił go: „Płyniemy teraz w jednej łódce”. Nie była to jednak do końca prawda7.

***

Gdyby Hitler nie wypowiedział wojny Ameryce, byłaby to okoliczność wybitnie kłopotliwa dla Stanów Zjednoczonych i całej polityki Roosevelta, zważywszy na to, że przez poprzednie dwa lata Amerykanie dokonali dramatycznego zwrotu w planowaniu wojennym: o ile wcześniej skupiali się na Japonii i Pacyfiku, o tyle teraz ich uwaga koncentrowała się na możliwej albo wręcz prawdopodobnej wojnie na dwa fronty z Japonią i Niemcami. Zasadniczym elementem nowego planu było założenie, iż w razie takiego konfliktu najpierw trzeba będzie pokonać Niemcy. Była to istna rewolucja w amerykańskim myśleniu strategicznym; do tej pory planistów U.S. Navy zaprzątał niemal wyłącznie Plan Pomarańczowy.

Plan Pomarańczowy był jednym z szeregu tzw. planów kolorowych, których początki sięgały czasów sprzed pierwszej wojny światowej. Były to plany na wypadek mniej lub bardziej prawdopo­dobnych konfliktów z różnymi potencjalnymi wrogami. Obok pomarańczowego, kreślącego scenariusz wojny z Japonią, istniały też plany na wypadek wojny z Niemcami (czarny), Anglią (czerwony), Meksykiem (zielony) i wieloma innymi państwami. Jednak to właśnie Plan Pomarańczowy był podstawą większości gier wojennych w Naval War College w Newport. Tam kandydaci na oficerów przesuwali drewniane modele okrętów po szachownicowej posadzce sali im. Pringle’a, rozgrywając od nowa bitwę jutlandzką z czasów pierwszej wojny światowej, ale i próbując sobie wyobrazić podobne starcie z Cesarską Marynarką Wojenną Japonii. Pierwotnie Plan Pomarańczowy był stosunkowo prosty, żeby nie powiedzieć uproszczony. Przyjęto w nim, że Japonia spróbuje zająć Filipiny, co miało doprowadzić do mobilizacji amerykańskiej floty wojennej w rejonie Hawajów, a następnie do natarcia przez środkowy Pacyfik zakończonego walną konfrontacją w stylu bitwy jutlandzkiej gdzieś na Morzu Filipińskim. Z biegiem lat do planu wnoszono różne poprawki i ulepszenia, lecz jego najważniejsze elementy pozostały fundamentem planowania wojennego U.S. Navy, co znajdowało wyraz zarówno w projektach budżetów, jak i w corocznych wiosennych ćwiczeniach sprawdzających gotowość bojową floty8.

Swoje założenia planiści amerykańscy zaczęli rewidować już w 1937 roku. Nie dlatego że Japonia wydała im się mniej zaborcza czy niebezpieczna (w rzeczy samej tamtego roku Japończycy najechali Chiny, a to, co nazywali „incydentem chińskim”, okazało się szeroko zakrojonym podbojem), ale dlatego że złożoność środowiska międzynarodowego dyktowała szerszą niż wcześniej perspektywę bezpieczeństwa. Roosevelt wysłał więc komandora Royala E. Ingersolla, szefa działu planowania wojennego marynarki, do Londynu, aby w prywatnych rozmowach wysondował Brytyjczyków pod kątem koordynacji sił obu państw, na Pacyfiku i nie tylko, w razie wojny. Był to pierwszy krok w stronę transatlantyckiego partnerstwa, które przez kolejne cztery lata rozwinęło się w sposób radykalny. Dwa lata później, w 1939 roku, podstawowe założenia Planu Pomarańczowego zostały otwarcie zakwestionowane przez wspólny komitet planistów armii i marynarki, którzy odnotowali, że skuteczna obrona Karaibów i Kanału Panamskiego będzie wymagać „środków ofensywnych na Atlantyku”, a co za tym idzie, Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych powinna przyjąć „postawę defensywną na wschodnim Pacyfiku”. Tamtej jesieni Połączona Rada Wojsk Lądo­wych i Marynarki Wojennej sporządziła nowy zestaw planów, które wprawdzie zachowały oznaczenia kolorystyczne związane z poszczególnymi wrogami, pogrupowano je jednak w taki sposób, aby uwzględnić możliwe wojny z dwoma lub więcej „kolorami” jednocześnie. Nic dziwnego, że zyskały one miano planów „tęczowych”. Mimo tych sygnałów większość dowódców marynarki wojennej opierała się reorientacji polityki obronnej. Dla Admiralicji Japonia pozostawała głównym i najbardziej prawdopodobnym wrogiem, a duch Planu Pomarańczowego nadal przenikał ich myślenie i nauczanie9.

Zaczęło się to zmieniać po hitlerowskiej napaści na Polskę we wrześniu 1939 roku, a zwłaszcza po tym, jak wiosną 1940 roku Niemcy przeszli przez Belgię i Holandię, przyparli Brytyjczyków do morza koło Dunkierki i zmusili Francję do rozmów pokojowych. Dwudziestego drugiego czerwca 1940 roku francuscy generałowie, uznawszy swoją porażkę, podpisali rozejm, a Roosevelt spotkał się z szefem sztabu U.S. Army George’em C. Marshallem oraz szefem operacji morskich Haroldem R. Starkiem, by omówić wpływ francuskiej klęski na interesy bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych.

Zarówno Marshall, jak i Stark mieli odegrać kluczowe role w zbliżającej się wojnie. Marshall, specjalista od planowania i szkoleń, w latach pierwszej wojny światowej pracował w sztabie Johna „Black Jacka” Pershinga i pomagał opracować plan ofensywy Moza–Argonny. W 1936 roku awansował na generała brygady, a czwartą gwiazdkę pełnego generała otrzymał, kiedy Roosevelt mianował go szefem sztabu, które to stanowisko objął, co znamienne, 1 września 1939 roku. Przy wszystkich jego talentach administracyjnych i błyskotliwym umyśle największym atutem Marshalla był jego temperament. Ten cichy, dystyngowany, cierpliwy człowiek rzadko podnosił głos i nigdy nie tracił panowania nad sobą. Miał świetnego nosa do ludzi i zapisywał w notesie nazwiska oficerów, którym w kryzysowej sytuacji będzie można powierzyć odpowiedzialność dowódczą.

Harold Raynsford Stark miesiąc wcześniej, 1 sierpnia 1939 roku, został ósmym szefem operacji morskich. Ten absolwent Akademii Marynarki Wojennej (rocznik 1903) nosił oryginalny przydomek. Kiedy w 1899 roku zaczynał studia, kolega ze starszego rocznika spytał go, czy jest spokrewniony z generałem Johnem Starkiem, uczestnikiem amerykańskiej wojny o niepodległość. Młody kadet przyznał, że nigdy wcześniej nie słyszał o generale Johnie Starku. Starszy kolega oznajmił wtedy z przekonaniem (choć nie całkiem zgodnie z prawdą), że przed bitwą pod Bennington John Stark powiedział: „Dzisiaj zwyciężymy albo Betty Stark zostanie wdową”. Była to jedna z patriotycznych legend, którą jego zdaniem powinien znać każdy młody adept sztuki wojennej, zwłaszcza jeśli sam nosi to nazwisko. Odtąd Stark musiał wygłaszać to zdanie, ilekroć spotykał starszego od siebie kadeta. W rezultacie szybko przylgnęło do niego przezwisko „Betty”, które zostało mu już do końca życia. Nawet jako szef operacji morskich podpisywał nim swoje memoranda, również te skierowane do prezydenta**.

I Marshall, i Stark byli zdania, że jeśli Niemcy przejmą marynarkę francuską, zachwieje to równowagą sił na Oceanie Atlantyc­kim. Radzili więc Rooseveltowi, aby w takiej sytuacji przesunął flotę amerykańską z Pearl Harbor, gdzie miała odstraszać Japończyków od agresywnych działań w Azji, właśnie na Atlantyk. Roosevelt zasadniczo przyznał im rację, postanowił jednak poczekać, aż wyjaśni się status floty francuskiej. Do pewnego stopnia stało się to jedenaście dni później, gdy Królewska Marynarka Wojenna wzięła sprawy w swoje ręce i dokonała wyprzedzającego ataku na flotę francuską w algierskim Mers el-Kébir (Al-Marsa al-Kabir), podczas którego zatopiła francuski pancernik i ciężko uszkodziła sześć innych okrętów, co doprowadziło do śmierci ponad 1200 Francuzów. Toteż choć w czerwcu 1941 roku Roosevelt wysłał na Atlantyk dywizjon niszczycieli oraz dwa najnowsze pancerniki, dziewięć okrętów liniowych pozostało na Pacyfiku, w tym osiem w Pearl Harbor, gdzie przebywały również pięć miesięcy później, 7 grudnia10.

Niemiecki triumf we Francji skłonił niektórych amerykańskich planistów do wniosku, że Europa, włącznie z Wielką Brytanią, jest stracona, więc najrozsądniej będzie, jeśli Stany Zjednoczone ograniczą lub wręcz zakończą wsparcie materiałowe dla Brytyjczyków i zaczną gromadzić broń z myślą o własnej obronie. Roosevelt swoim zwyczajem słuchał tych głosów i potakiwał, lecz obwarowywał zgodę tyloma warunkami, że w praktyce zwrot był niemożliwy. Przetrwanie Wielkiej Brytani uważał za nieodłączny składnik amerykańskiego bezpieczeństwa. Zamiast więc zmniejszyć pomoc, postanowił wysłać do Anglii „specjalnego obserwatora”, który zapewni mu niezależny wgląd w sytuację wojenną. Pomysł ten podsunął Rooseveltowi amba­sador brytyjski Philip Kerr, z racji tytułu nazywany powszechnie lordem Lothianem. Lothian przypomniał Rooseveltowi o decydującej roli, jaką w pierwszych miesiącach uczestnictwa Stanów Zjednoczonych w pierwszej wojnie światowej odegrał kontradmirał William S. Sims, pracując razem z Brytyjczykami nad skoordynowaną strategią aliancką. Oczywiście Sims udał się do Londynu dopiero po wypowiedzeniu przez Stany Zjednoczone wojny Niemcom. Mimo to Roosevelt uznał, że to dobra myśl, i wyznaczył do tego zadania kontradmirała Roberta L. Ghormleya. Formalnie biorąc, Ghormley miał jedynie omawiać z Brytyjczykami zagadnienia standaryzacji broni, lecz jego obecność w Londynie podczas trwającej wojny wzmacniała więź między oboma krajami – i może właśnie o to Lothianowi chodziło od samego początku11.

Tego lata Wielka Brytania szykowała się na niemiecką inwazję. Tymczasem Niemcy w pierwszym tygodniu września rozpoczęli kampanię nalotów na brytyjskie porty i miasta, tzw. blitz. Najwyraźniej zrobiła ona wrażenie na Japończykach, którzy 27 września 1940 roku formalnie zawiązali z Niemcami i Włochami pakt trzech. Od tej chwili wojna Stanów Zjednoczonych z wszystkimi trzema państwami Osi wydawała się już nie tylko możliwa, ale wręcz prawdopodobna, a może i nieuchronna. Zamiast jednak przykuć uwagę Amerykanów do Pacyfiku decyzja Japonii jeszcze zwiększyła nacisk kładziony na Atlantyk. W czerwcu Marshall dał do zrozumienia, że nowe okoliczności „zmuszają” Stany Zjednoczone do „przeformułowania naszej polityki morskiej” w kierunku „czysto defensywnej” postawy na Pacyfiku, z „głównym wysiłkiem po stronie atlantyckiej”. Nie było jednak wiadomo, czy uda się do tego przekonać marynarkę wojenną i właśnie w tamtej chwili niezwykle ważną rolę odegrał Stark12.

W apogeum niemieckich nalotów na Londyn i dwa miesiące po przystąpieniu Japonii do paktu trzech, 12 listopada Stark wziął na siebie przesłanie sekretarzowi marynarki Frankowi Knoxowi długiego memorandum, w którym poparł rysującą się reorientację w amerykańskim myśleniu strategicznym. W razie wojny, pisał, możliwe będzie „zmniejszenie japońskiej potęgi ofensywnej (…) głównie poprzez blokadę ekonomiczną”, a Stany Zjednoczone skoncentrują swoje wysiłki na „ofensywie lądowej przeciwko [europejskim] państwom Osi”. Miało to wymagać „dużego wysiłku morskiego i woj­s­kowego na Atlantyku”, w trakcie którego „na Pacyfiku będziemy mogli się bronić i niewiele ponadto”. Przyznawał, że taka strategia pozwoli Japończykom umocnić się na podbitych terytoriach. Mimo to był zdania, iż większym niebezpieczeństwem będzie scenariusz, w którym Niemcy całkiem opanowują Europę, włącznie z Wielką Brytanią. Gdyby do tego doszło, ewentualna przyszła kampania przeciwko Hitlerowi stałaby się znacznie trudniejsza. W takiej sytuacji wojska uczestniczące w inwazji na Europę musiałyby wsiąść na okręty w portach wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych; zamiast trzydziestu paru kilometrów kanału miałyby do przebycia całą szerokość Atlantyku13.

Wyłożywszy swoje argumenty, Stark przedstawił cztery warianty strategiczne, które oznaczył literami A, B, C i D. Sam opowiadał się za tym ostatnim. „Plan Dog”, jak o nim mówiono w żargonie marynarki wojennej, zakładał, że jeśli Stany Zjednoczone znajdą się w stanie wojny z Niemcami i Japonią, na Pacyfiku ograniczą się do działań stricte obronnych, a „cały potencjał ofensywny kraju” posłuży zwycięstwu nad nazistowskimi Niemcami. „Gdybyśmy byli zmuszeni do wojny z Japonią – pisał Stark – należałoby (…) unikać operacji na Dalekim Wschodzie i środkowym Pacyfiku uniemożliwiających marynarce wojennej szybki przerzut na Atlantyk sił potrzebnych do ochrony naszych interesów i celów politycznych w razie upadku Wielkiej Brytanii”. Choć podobne głosy pojawiały się od czerwca, orędownictwo Starka było kluczowe, gdyż stawiało U.S. Army i U.S. Navy po tej samej stronie debaty strategicznej. Co więcej, Stark posunął się dalej niż Marshall, proponując, aby w związku z dużym prawdopodobieństwem przyszłej wojny z Niemcami Stany Zjednoczone natychmiast zainicjowały serię narad sztabowych z myślą o wspólnym planowaniu z udziałem wysokich rangą oficerów amerykańskich i brytyjskich14.

Knox poparł zarówno argumenty, jak i konkluzje zawarte w his­torycznym memorandum Starka i przekazał je prezydentowi. Odpowiedź Roosevelta była w typowy dla niego sposób niewiążąca. W pełni się zgodził, że Niemcy są głównym wrogiem. Nie miał jednak ochoty zatwierdzać żadnego konkretnego planu, ponieważ głównym elementem jego stylu rządzenia była niechęć do jednoznacznych deklaracji. Niepokoił go również pomysł rozpoczęcia formalnych konsultacji z Brytyjczykami na szczeblu sztabów, gdyż obawiał się, jak to wpłynie na politykę krajową. Choć ledwie co (dosłownie w tym samym tygodniu) wybrano go na bezprecedensową trzecią kadencję, zdawał sobie sprawę, iż formalne rozmowy ze sztabem aktywnego uczestnika wojny będą stanowiły oczywiste naruszenie amerykańskiej neutralności. Ewentualny przeciek do prasy wywołałby falę oburzenia, i to nie tylko ze strony izolacjonistów. Roosevelt wyraził więc zgodę na rozmowy, ale pilnował, aby miały one charakter czysto międzysztabowy, bez wkładu czy udziału liderów politycznych, a ustalenia nie były wiążące dla jego administracji.

***

Wynikłe z tych decyzji rozmowy amerykańsko-brytyjskie, które przeszły do historii pod nazwą konferencji ABC, toczyły się w Waszyng­tonie od końca stycznia do początku marca 1941 roku. Choć nie były wiążące, sam fakt, że się odbyły, formalizował rodzące się partnerstwo anglo-amerykańskie.

Roosevelt trzymał się od nich z daleka. Początkowo chciał poprosić podsekretarza stanu Sumnera Wellesa, którego zdanie cenił, aby uczestniczył w spotkaniach i był jego oczami i uszami, lecz po namyśle doszedł do wniosku, że rozmowy powinny się toczyć w gronie czynnych oficerów. Wyczulona na to wspólna rada wojsk lądowych i marynarki podkreśliła, iż „aby uniknąć zobowiązań ze strony prezydenta, ani on, ani żaden członek jego gabinetu nie powinien oficjalnie przyjmować oficerów brytyjskich”. Nawet Stark, pomysłodawca konferencji, ograniczył swój udział w niej do krótkiego powitania gości z Wielkiej Brytanii. Potem obaj z Marshallem usunęli się w cień15.

Stark i Marshall przygotowali jednak uczestnikom rozmów listę celów, a najważniejszym z nich było „ustalenie najlepszych metod, jakimi siły zbrojne Stanów Zjednoczonych i Wspólnoty Brytyjskiej mogą pokonać Niemcy i sprzymierzone z nimi mocarstwa, gdyby Stany Zjednoczone zechciały przystąpić do wojny”. Roosevelt, otrzymawszy szkic tej notatki, wziął pióro i wykreślił z niej słowo „zechciały”, które zastąpił wyrażeniem „zmuszone były”. Nie była to jedyna zmiana, jakiej dokonał. Dokument Marshalla i Starka zawierał sześć wytycznych dla delegatów. Do pierwszej, mówiącej o „pokonaniu Niemiec i ich sojuszników” Roosevelt nie miał żadnych zastrzeżeń, zatrzymał się jednak na drugiej, wedle której Stany Zjednoczone miały skoncentrować „swój główny wysiłek militarny na Atlantyku albo w rejonie Morza Śródziemnego”. Zaniepokoiła go wzmianka o Morzu Śródziemnym. Nie chciał, aby Stany Zjedno­czone skupiały się na ochronie brytyjskich interesów od Gibraltaru po Suez. Znów chwycił za pióro i przed „w rejonie Morza Śródziemnego” wstawił wyraz „morsko”. Słowo to wprawdzie nie istniało, ale przynajmniej na poziomie teoretycznym ograniczało rolę, jaką miały tam do odegrania Stany Zjednoczone16.

Wszyscy oficerowie uczestniczący w konferencji byli ubrani po cywilnemu. Nie tylko było to zgodne z protokołem obowiązującym w czasie pokoju, ale również pomagało ukryć fakt, iż amerykańscy i brytyjscy wojskowi zajmowali się planowaniem wojennym. Choć formalnie obie strony miały równy status, dla wszystkich było jasne, że to Brytyjczycy są petentami. Zimą 1940–1941 roku Wielka Brytania stała przed widmem głodu i porażki. Brytyjczycy rozpaczliwie potrzebowali wsparcia materiałowego, na pewno znacznie bardziej niż Amerykanie wiązania się z oblężonym, osłabionym sojusznikiem, który zdaniem wielu mógł nie przetrwać kolejnego roku. Przedstawiciele Wielkiej Brytanii przybyli jednak na konferencję z jasnymi, konkretnymi celami, podczas gdy Amerykanie przede wszystkim głowili się, jak wcielić w życie nowe, zaktualizowane plany reagowania.

W trakcie dwóch miesięcy rozmów czternastu delegatów doszło do przekonania, że ich poglądy są w znacznej mierze zbieżne. Pierwszym ważnym osiągnięciem było wspólne zobowiązanie do „ustawicznej współpracy w kształtowaniu i realizacji planów strategicznych”. Samo to było już istotnym sukcesem strony brytyjskiej, gwarantowało bowiem dalsze partnerskie stosunki i ściślej wiązało Stany Zjednoczone z losami Wielkiej Brytanii. Euforię wśród Brytyjczyków budziła też zapowiedź, że Amerykanie gotowi są potraktować Atlantyk i Europę jako najważniejszą arenę działań. „Jako że Niemcy są największym mocarstwem Osi – można było przeczytać w ich raporcie końcowym – Atlantyk i obszar europejski został uznany za teatr o decydującym znaczeniu”. Nie wykraczało to poza wnioski, do których Marshall i Stark doszli już wcześniej, ale dla Brytyjczyków była to radosna nowina. Znamienny był też fakt, że ukończony w marcu raport obfitował w zdania w rodzaju: „Kiedy Stany Zjednoczone przystąpią do wojny” oraz „Kiedy Stany Zjednoczone zaangażują się [w konflikt]”, tak jakby chodziło o coś z góry przesądzonego. Dawało to Brytyjczykom nadzieję – nadzieję, która wkrótce zmieniła się w oczekiwanie17.

Skoro wszyscy delegaci byli zgodni co do konieczności pokonania nazistowskich Niemiec, należało się zastanowić, jak ten cel osiągnąć. Raport przedstawiał kompleksową strategię z wyszczególnieniem siedmiu działań ofensywnych do zastosowania względem Niemiec. Brzmiały one zbyt ogólnie, by można je było nazwać planem, niemniej dawały obraz szerokiej wizji strategicznej. Była tam mowa między innymi o blokadzie kontynentu, bombardowaniu Niemiec z powietrza, przeprowadzaniu rajdów na peryferiach hitlerowskiego imperium, a także o wsparciu dla okupowanych narodów. Wzmianka o wojskowych przygotowaniach „do przyszłej ofensywy przeciwko Niemcom” pojawiała się dopiero pod koniec18.

Już na pierwszy rzut oka widać, że w dokumencie zarysowano strategię bierną i peryferyjną – przypominającą działania pośrednie, jakie Brytyjczycy stosowali półtora wieku wcześniej przeciwko imperium Napoleona. Rzecz jasna, każde ambitniejsze zamierzenie wymagałoby zasobów militarnych dalece przekraczających te, którymi Brytyjczycy dysponowali na początku 1941 roku, a trudno, by Stany Zjednoczone, które wciąż nie były stroną konfliktu, zabiegały o bardziej bezpośrednie działania. Mimo wszystko dwa aspekty tego planu zasługują, by przyjrzeć im się z bliska. Pierwszym był trzeci z wymienionych celów, czyli „wczesna eliminacja Włoch jako czynnego partnera w ramach Osi”. Zdawało się to przeczyć przewodniej zasadzie, według której to Niemcy były najważniejszym wrogiem. Skoro konflikt z Japonią można było odwlec, dlaczego to samo nie dotyczyło Włoch? Prawdopodobny powód był taki, że na początku 1941 roku delegaci postrzegali Włochy jako słabszego przeciwnika, którego teoretycznie dałoby się pokonać przy użyciu ograniczonych środków, czego nie można było powiedzieć o Niemcach. Tak czy inaczej, efekt był taki, że w alianc­kim myśleniu i planowaniu strategicznym Włochy od początku były uważane za pierwszy krok na drodze do Niemiec19.

Innym ważnym elementem listy działań ofensywnych był zamiar opanowania „pozycji do wyprowadzenia przyszłej ofensywy” przeciwko Niemcom. Można było z tego wyczytać, że alianci jeszcze takich pozycji nie posiadają; innymi słowy, przyszła ofensywa przeciwko Niemcom nie ruszy z Wysp Brytyjskich, ale z innych, na razie nieokreślonych pozycji, które trzeba będzie dopiero zdobyć. Zamiar ten, w połączeniu z celem „wczesnego” pokonania Włoch, zapowiadał aliancką kampanię w Afryce Północnej i basenie Morza Śródziemnego. Trudno powiedzieć, czy takie, a nie inne brzmienie tych dwóch strategicznie istotnych punktów wynikało z faktu, iż Brytyjczycy nie chcieli się zobowiązywać do bezpośredniego ataku na Niemcy z baz w Anglii, czy może było jedynie wyrazem wczesnych, ogólnych rozważań w sytuacji ograniczonych zasobów. Jedno jest pewne: choć Roosevelt wstawił do wytycznych wymyślone słowo „morsko”, Brytyjczycy już myśleli o uderzeniu w „miękkie podbrzusze Europy”, jak się później wyraził Churchill20.

Są powody, aby przypuszczać, że delegaci już wtedy myśleli o problemach związanych ze strukturą dowodzenia, nieuchronnych w sytuacji skoordynowanej kampanii militarnej, w której miały brać udział cztery rodzaje sił zbrojnych z dwóch krajów. Amerykanie, tradycyjnie niechętni, aby oddawać swoich żołnierzy pod cudze rozkazy, zadbali o to, by w dokumencie znalazło się zastrzeżenie: „Co do zasady siły każdej ze sprzymierzonych potęg będą walczyć pod komendą własnych dowódców”. Gdyby się zdarzyło, że dowódca strategicznego teatru działań obejmie zwierzchnictwo nad jednostkami z innego kraju, miał ich nie rozdzielać, tylko w miarę możliwości trzymać razem, aby mogły pozostać pod rozkazami własnych oficerów21.

Ważnym następstwem konferencji ABC było porozumienie w sprawie ustanowienia oficjalnych stałych misji wojskowych w obu stolicach. Umówiono się, że każde państwo wyśle do zaprzyjaźnionej stolicy wysokiego rangą admirała oraz generała. Roosevelt już wcześniej wysłał Ghormleya do Londynu w roli obserwatora, lecz obowiązki przedstawicieli były znacznie szersze – szefowie nowych misji mieli współpracować z państwem gospodarzem „w zakresie formułowania planów i strategii wojskowych”, a także „reprezentować własne rodzaje wojsk”. Nie był to jeszcze oficjalny sojusz, a formalnie biorąc, Stany Zjednoczone pozostawały neutralne, lecz więzy jedności coraz bardziej się zacieśniały22.

Długi raport (dwanaście stron z pojedynczą interlinią plus kolejne pięćdziesiąt cztery strony aneksów) z datą 27 marca 1941 roku trafiał po kolei do gabinetów w obu stolicach. W Waszyngtonie sekretarz marynarki wojennej Knox złożył na nim parafkę 23 maja, a sekretarz wojny Henry Stimson – 2 czerwca. Poniżej znalazł się jednak trzeci odręczny dopisek: „Niezatwierdzone przez Prezydenta”. Nie chodziło o to, że Roosevelt nie zgadza się z przedstawionymi w raporcie wnioskami czy zaleceniami – w końcu zdążył już wcześniej wyrazić mocne poparcie dla strategii „najpierw Niemcy” w razie wojny i uważał, że dobrze mieć na półce gotowy plan reagowania. Nie chciał jednak wiązać sobie rąk ani formalnie sygnować dokumentu, który ocierał się niebezpiecznie o współpracę z uczestnikiem wojny. Na razie jeszcze partnerstwo anglo-amerykańskie w swoim obecnym kształcie ograniczało się do rozmów między sztabami, a opinia publiczna miała o nim wiedzieć jak najmniej23.

***

Kiedy brytyjscy i amerykańscy oficerowie omawiali ewentualną przyszłą współpracę przeciwko Niemcom Hitlera, Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych toczyła już wojnę z jego U-Bootami na Atlantyku. Zaledwie sześć dni po zakończeniu konferencji ABC Roosevelt odbył naradę w sprawie nowych, rozszerzonych zadań dla U.S. Navy w batalii z okrętami podwodnymi. Brał pod uwagę sprowadzenie większej liczby jednostek z Pacyfiku na Atlantyk i kazał Starkowi przygotować rozbudowany, bardziej agresywny program konwojów. Nowe instrukcje, którym prezydent nadał nieco orwellowską nazwę („Plan obrony półkuli nr 1”), zezwalały amerykańskim okrętom wojennym na atakowanie bez ostrzeżenia wszystkich U-Bootów operujących na zachodniej połowie Atlantyku. Zanim jednak wcielono je w życie, Japonia podpisała pakt o neutralności ze Związkiem Radzieckim. Stwarzał on Japończykom większą swobodę działania i dlatego Roosevelt postanowił zatrzymać na Pacyfiku okręty, które wcześniej był skłonny przesunąć na Atlantyk. Zatwierdził też „Plan obrony półkuli nr 2”, zgodnie z którym okręty wojenne U.S. Navy miały jedynie donosić o położeniu U-Bootów konwojom oraz ich eskortom. Mimo wszystko był to kolejny mały krok w stronę otwartej wojny między flotą nawodną Stanów Zjednoczonych a podwodnymi łowcami Trzeciej Rzeszy24.

Wreszcie 10 czerwca nadeszła wiadomość, że niemiecki okręt podwodny U-69 zatopił amerykański frachtowiec „Robin Moor”. Ofiar nie było, gdyż dowódca U-Boota zatrzymał frachtowiec, zażądał wglądu w jego dokumenty i uznawszy, że przewozi on kontrabandę (karabiny sportowe i amunicję), nakazał pasażerom i załodze zejście do szalup ratunkowych, po czym zatopił statek. Incydent wydarzył się parę tygodni wcześniej, ale dowiedziano się o nim, dopiero gdy odnaleziono szalupy i uratowano pasażerów. Choć nie był to krwawy dramat na miarę zatopienia RMS „Lusitania” w 1915 roku, Roosevelt, gdyby tylko zechciał, mógłby go spokojnie potraktować jako casus belli. Mógł wystosować ultimatum, tak jak to zrobił Wilson w czasach, gdy Roosevelt był u niego wicesekretarzem marynarki wojennej. Poprzestał jednak na ostrym wystąpieniu przed Kongresem, któremu daleko było do ultimatum. Hitler na dobrą sprawę je zignorował. Zaprzątały go wtedy inne tematy: dwa dni później jego wojska wtargnęły na terytorium Związku Radzieckiego25.

Z perspektywy czasu jasno widać, że decyzja Hitlera o ataku na Związek Radziecki w sytuacji, gdy Brytyjczycy wciąż bronili swojej wyspy, stanowiła punkt zwrotny drugiej wojny światowej. Oznaczała dla Niemiec wojnę na dwa fronty i obudziła z letargu rosyjskiego niedźwiedzia, który z czasem przeobraził się w militarnego olbrzyma. Hitler sądził, że pokonanie Rosji będzie tylko trochę trudniejsze niż rozbicie Francji, a kluczem do sukcesu miało być użycie miażdżących sił. Pierwszego dnia granicę radziecką przekroczyło ponad sto dywizji. Niemcy osiągnęli efekt całkowitego zaskoczenia i wkrótce byli już głęboko na terytorium ZSRR.

Roosevelt musiał teraz zdecydować, czy Rosja, podobnie jak Wielka Brytania, powinna otrzymać pomoc materiałową w ramach Lend-Lease. Czym innym było zaopatrywanie „brytyjskich kuzynów”, a czym innym dostawy broni i sprzętu dla Stalina i komunistycznej Rosji. Ostatecznie pragmatyzm zwyciężył nad ideologią i wkrótce konwoje amerykańskich statków przemierzały Atlantyk już nie tylko w drodze do portów brytyjskich, ale również – długą i uciążliwą trasą wokół Przylądka Północnego w Norwegii – do portów radzieckich na Morzu Białym. To jeszcze bardziej obciążało amerykańskie zasoby, a także komplikowało niewypowiedzianą wojnę U.S. Navy z niemieckimi U-Bootami.

W połowie lata sytuacja na Atlantyku stała się już krytyczna. Frank Knox przekonywał, że nonsensem jest wysyłanie cennej pomocy wojskowej, wytworzonej przez amerykańskich robotników i opłaconej z amerykańskich pieniędzy, na amerykańskich statkach tylko po to, by wróg mógł te statki zatopić w drodze. Stark był tego samego zdania; twierdził, że jeśli Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych nie zaangażuje się czynnie w ochronę konwojów, próby zaopatrywania Brytyjczyków będą skazane na porażkę. Lecz jak daleko mógł się posunąć Roosevelt w ochronie tych konwojów, żeby nie zostało to potraktowane jako wrogi akt? I tak już wykroczył daleko poza ramy neutralności w ogólnie przyjętym znaczeniu tego słowa i miał świadomość, że istnieje granica, której przekroczenie będzie oznaczało czynny udział w wojnie, tyle że bardziej niż niuansami prawnymi przejmował się reakcją amerykańskich wyborców. Choć z wykształcenia był prawnikiem, kierował się wyłącznie instynktem politycznym i dlatego stosował metodę małych kroków, po trochu rozszerzając udział Stanów Zjednoczonych w ochronie konwojów, jakby sprawdzał, na jak wiele może sobie pozwolić.

W połowie lipca, przebywając z Hopkinsem w Białym Domu, prezydent wyrwał z egzemplarza „National Geographic” mapę Oceanu Atlantyckiego. Rozprostował ją na stole, sięgnął po ołówek i nakreślił linię od punktu 300 kilometrów na wschód od Islandii aż do Azorów, mniej więcej na wysokości dwudziestego szóstego równoleżnika. Zasugerował Hopkinsowi, aby U.S. Navy wzięła na siebie pełną odpowiedzialność za bezpieczeństwo na zachód od tej linii, dzięki czemu mocno nadwerężona Royal Navy będzie mogła skoncentrować się na strefach działań bliżej Europy. Był to kolejny krok w stronę aktywnego udziału Ameryki w wojnie i zarazem kolejny węzeł łączący marynarkę amerykańską z brytyjską26.

Amerykańska Flota Atlantyku pod dowództwem admirała Erne­sta J. Kinga działała już właściwie w trybie wojennym. Na długo przed wrześniowym incydentem z „Greerem” i październikowymi atakami torpedowymi na „Kearny’ego” i „Reubena Jamesa” załogi amerykańskich okrętów na Atlantyku stawiano w stan pogotowia bojowego tak często, że stało się to niemalże rutyną. W nocy okręty zaciemniano, a przez całą dobę płynęły zygzakiem, aby stanowić trudniejszy cel dla mogących się czaić do strzału wrogich U-Bootów. Była to uzasadniona ostrożność w strefie działań wojennych i zarazem cenny trening na wypadek prawdziwej wojny.

***

Od czasu do czasu Rooseveltowi udawało się uciec z Waszyngtonu i spędzić kilka dni, a nawet tygodni, na morzu, żeglując albo łowiąc ryby. W jednym i drugim był dobry i oba te zajęcia sprawiały mu autentyczną przyjemność. Na lądzie nawet najbardziej rutynowe czynności były okupione trudem, a nieraz również upokorzeniem, zwłaszcza gdy poruszającego się na wózku prezydenta trzeba było gdzieś zanieść. Na morzu mógł kierować łodzią, wydając proste komendy i trzymając rękę na rumplu; mógł też na siedząco wyciągać z wody największe ryby, używając potężnych ramion, które wzmocnił przez lata, bo musiał odciążać chore nogi. Odporny na chorobę morską, mógł wreszcie czerpać pewną satysfakcję z faktu, że kiedy inni rozpaczliwie i często bezskutecznie usiłowali trzymać fason w obliczu rzucających łodzią fal, on zawsze panował nad swoim ciałem. Niektórzy jego doradcy, nie mogąc się pochwalić takim samym hartem na rozbujanym morzu, drżeli na myśl o zaproszeniu na taki rejs27.

Morskie urlopy Roosevelta były czymś tak zwykłym, że kiedy w sierpniu 1941 roku Biały Dom poinformował, że prezydent znowu wybiera się na ryby, nikogo z prasy specjalnie to nie obeszło. Roosevelt wsiadł na prezydencki jacht „Potomac” 3 sierpnia w New London w stanie Connecticut i wyruszył na morze. Po zapadnięciu zmierzchu „Potomac” spotkał się jednak u brzegów Martha’s Vine­yard z okrętami marynarki wojennej i prezydenta oraz jego świtę przewieziono na pokład ciężkiego krążownika „Augusta”, który następnie ruszył ku wodom kanadyjskim. Gdy nazajutrz Roosevelt ze swoimi współpracownikami był już daleko na północy, reporterzy na wynajętych łodziach u brzegów Martha’s Vineyard patrzyli przez lornetki, jak na rufie „Potomacu” siedzi z wędką mężczyzna w starym swetrze i okularach pince-nez, z cygarniczką w zębach. W przesyłanych codziennie korespondencjach donosili, że prezydent miło spędza wczasy. Nawet Secret Service dała się zwieść28.

Ta staranna mistyfikacja miała zmylić zarówno Niemców, jak i prasę opozycyjną. W istocie bowiem Roosevelt był w drodze na spotkanie z premierem Wielkiej Brytanii w zatoce Placentia na południowym wybrzeżu Nowej Fundlandii niedaleko Argentii. Pomysł takiego spotkania wyszedł od niego. Pokazywało ono, jak dalece rozwinęła się współpraca anglo-amerykańska od czasu marcowych rozmów między przedstawicielami sztabów. O ile wtedy Roosevelt zachował dystans, o tyle teraz wręcz zależało mu na osobistym spotkaniu z Churchillem, który jak nikt inny uosabiał brytyjski opór wobec hitlerowskiej machiny wojennej. Poza tym Roosevelt jako polityk cenił sobie bezpośredni kontakt i wierzył w to, że siłą własnej osobowości jest zdolny wpływać na wydarzenia. Chciał wyrobić sobie zdanie na temat Churchilla, upewnić się, czy „były człowiek marynarki” rozumie amerykańską strategię, liczył też, że będzie mu dane posłuchać jednego ze słynnych już analitycznych wywodów Churchilla na temat dotychczasowego przebiegu wojny.

Dziewiątego sierpnia „Augusta” wraz z resztą amerykańskiej eskadry, w której znalazły się pancernik i aż siedemnaście niszczycieli, zakotwiczyła w spowitej gęstą mgłą zatoce Placentia. Koło południa we mgle zamajaczyła ogromna szara sylwetka – to „Prince of Wales”, nowy brytyjski pancernik typu „King George V”, sunął dostojnie w stronę kotwicowiska. Uzbrojony w dziesięć dział kalibru 356 mm, mający wyporność 44 tysięcy ton „Prince of Wales” był najnowszym i największym spośród okrętów wojennych Royal Navy i wciąż jeszcze nosił ślady po niedawnym zwycięskim starciu z niemieckim pancernikiem „Bismarck”. Fakt, że Churchill wybrał właśnie ten okręt, świadczy o tym, jak wielką wagę przywiązywał do spotkania z Rooseveltem29.

Roosevelt posłał swojego doradcę ds. marynarki wojennej, komandora Johna R. Beardalla, by zaprosił Churchilla i jego ludzi na kolację na pokładzie „Augusty”. Nie będzie to wystawny bankiet, zaznaczył prezydent, lecz nieformalne zebranie, na którym on i premier będą mogli spokojnie porozmawiać. Churchill, rzecz jasna, przyjął zaproszenie, a cały wieczór okazał się wielkim sukcesem. Obaj przywódcy świetnie się dogadywali, a Churchill nie zawiódł tych, którzy liczyli na drobiazgowe i malownicze streszczenie sytuacji wojennej.

Nazajutrz rano Roosevelt udał się z rewizytą na brytyjski pancernik i uczestniczył tam w nabożeństwie. Pod względem symbolicznym był to kulminacyjny punkt konferencji. Oficerowie i marynarze obu flot usiedli razem na szerokim pokładzie „Prince of Wales” i śpiewali znajome pieśni we wspólnym języku. Na prośbę samego Roosevelta znalazła się wśród nich pieśń Eternal Father („Przedwieczny Ojcze”) ze wzmianką o „tych, co na morzu”. Potem amerykański prezydent zwiedził nowy pancernik, któremu pisane było zatonąć cztery miesiące później na Morzu Południowochińskim po ataku japońskich bombowców. Obaj przywódcy byli zachwyceni, Churchill wszedł w rolę przewodnika prezentującego klejnot w koronie Royal Navy – jego Royal Navy – a Roosevelt, ciekawy wszystkiego, co związane z wojną na morzu, wcale nie musiał udawać zainteresowania. Według relacji jednego ze świadków i prezydent, i premier byli w doskonałym nastroju30.

Z kolei formalne spotkania pozostawiły niedosyt. Churchill namawiał Roosevelta do wystosowania twardego ultimatum pod adresem Japonii. Miał w tym, oczywiście, swój cel, jednak Roosevelt odmówił. Wcale nie szukał „kuchennych drzwi”, przez które mógłby dołączyć do wojny, przeciwnie, chciał trzymać Japończyków na bezpieczny dystans, dopóki nie uda się rozwiązać problemu Hitlera. Powiedział Churchillowi, że zamiast przypierać Japończyków do muru, woli dać im „wyjście ratujące twarz”. Ostatecznie Roosevelt wysłał Japonii cokolwiek dwuznaczną notę, w której informował jedynie, że „dalsze kroki zmierzające (…) do militarnej dominacji” zmuszą Stany Zjednoczone do obrony „swoich słusznych praw i interesów”31.

W trakcie długiego rejsu przez Atlantyk do Nowej Fundlandii Churchill przygotował pisemne streszczenie swojego stanowiska w kwestii tego, jak należy poprowadzić wojnę, gdyby Stany Zjednoczone do niej dołączyły. Przewidywał konflikt, w którym ważną rolę odegrają blokada, bombardowanie, działania wywrotowe i propaganda. Odcinając Niemcy od reszty świata, bombardując je nieustannie z powietrza i apelując do mieszkańców okupowanych krajów, aby powstali, można byłoby osłabić hitlerowskie imperium do tego stopnia, że zawaliłoby się ono pod własnym ciężarem. W dokumencie pojawiła się wzmianka o „lądowaniu wojsk na kontynencie”, ale dopiero gdy Niemcy będą bardzo mocno osłabione. Churchill miał nadzieję, a nawet oczekiwał, iż blokada, bombardowanie i dywersja „zniszczą fundament, na którym opiera się [niemiecka] machina wojenna – gospodarkę, która ją zasila, morale, które ją podtrzymuje, zasoby, którymi się ją karmi (…) oraz nadzieje na zwycięstwo, które ją motywują”. Kopię przesłał Marshallowi, Starkowi, a także generałowi majorowi Henry’emu H. „Hapowi” Arnoldowi, dowódcy Korpusu Sił Lotniczych Armii Stanów Zjednoczonych32.

Na drugi dzień podczas spotkania wojskowych Amerykanie odnieśli się do wizji Churchilla z wyraźną rezerwą. Na jego sugestię, aby priorytetem produkcyjnym uczynić ciężkie bombowce, Stark odparł, że nie wydaje się to właściwe, zważywszy na niebezpieczeństwo grożące statkom. I Stark, i Marshall byli zdziwieni, że Churchill prawie nie wspominał o pomocy dla Związku Radzieckiego. Czyżby Brytyjczycy nie wierzyli, że Rosjanie się obronią? Poza tym Amerykanów niepokoiło, że dokument Churchilla zawierał jedynie ogólną wzmiankę o możliwej kampanii lądowej na kontynencie, i to dopiero gdy Niemcom zacznie się usuwać grunt spod nóg. Przypuszczalnie to Marshall umieścił w amerykańskiej odpowiedzi zdanie: „Wojen nie da się ostatecznie wygrać bez użycia wojsk lądowych”33.

Mimo tych wyraźnych rozdźwięków w anglo-amerykańskim planowaniu prawdziwe znaczenie spotkania w Argentii polegało na osobistym kontakcie między szefami obu rządów, a jedyną prawdziwą nowiną było ogłoszenie Karty Atlantyckiej. 9 sierpnia Roosevelt zasugerował Churchillowi sporządzenie „wspólnej deklaracji ustalającej ogólne zasady postępowania w czasie toczącej się wojny”. Wieczorem tego samego dnia Churchill podyktował pierwszą wersję takiej deklaracji, wyszczególniając osiem zasad, na których miał być oparty powojenny ład, wśród nich „prawo wszystkich ludów do wybrania sobie formy rządu, pod jakim chcą żyć”. Dokument był mało konkretny, lecz kreślił wizję powojennego świata, w którym panować będą pokój i dostatek34.

Konferencja w Argentii stanowiła kolejny kamień milowy w partnerstwie anglo-amerykańskim. Poczynając od wysłania do Anglii w 1937 roku pierwszych wojskowych obserwatorów, przez tajne rozmowy sztabów zimą 1941 roku, a skończywszy na serdecznych rozmowach przywódców na pokładzie „Augusty” i „Prince of Wales”, Stany Zjednoczone angażowały się tak bardzo, jak mogło to robić państwo neutralne, w strategiczny, przy całej swojej ogólności, plan pokona­nia Niemiec. Pierwszym krokiem miało być zabezpieczenie szlaku dostaw na Atlantyku, następnym – potężna kampania nalotów bombowych przy jednoczesnym szykowaniu żołnierzy i sprzętu do przyszłego ataku na Niemcy. Pytanie, kiedy i gdzie taka inwazja miałaby się rozpocząć, na razie pozostawało bez odpowiedzi.

A potem nadszedł 7 grudnia i Japonia zaatakowała Stany Zjednoczone.

***

W tamtym historycznym dniu, zaraz po telefonie Franka Knoxa telefoniści z Białego Domu zaczęli wzywać członków prezydenckiego gabinetu na zebranie kryzysowe. Stark zadzwonił do Roosevelta i potwierdził wiadomość o ataku, dodając, iż według wstępnych doniesień sytuacja jest poważna, a straty w ludziach i okrętach znaczne. Roosevelt podyktował komunikat dla prasy. O trzeciej spotkał się z ludźmi, którzy wkrótce mieli utworzyć jego „gabinet wojenny”: z Marshallem, „Betty” Starkiem, dwoma sekretarzami wojskowymi, czyli Stimsonem i Knoxem, a także, w tym wypadku, z sekretarzem stanu Cordellem Hullem. Zasadniczo Roosevelt wolał w codziennej pracy pomijać Hulla, który nigdy nie należał do ścisłego grona prezydenckich współpracowników. Jego obecność na tym spotkaniu wynikała przede wszystkim z faktu, że chwilę wcześniej Hull przyjął w swoim biurze negocjatorów japońskich, którzy przedstawili mu formalną odpowiedź na ostatnią amerykańską propozycję ugody. Zanim jeszcze przybyli na miejsce, Roosevelt zadzwonił do Hulla i przekazał mu wieści z Pearl Harbor. Kazał sekretarzowi stanu bez słowa przyjąć odpowiedź Japończyków, po czym pożegnać ich z chłodnym opanowaniem. Hull nie zdołał jednak zmilczeć tego, co się stało. Przeczytawszy otrzymaną notę w obecności dwóch japońskich delegatów, podniósł wzrok znad kartki i rzekł: „Nigdy jeszcze nie widziałem pisma tak obfitego w haniebne kłamstwa i przeinaczenia – ani nie przyszłoby mi do głowy, że istnieje na tej planecie rząd gotowy jednym tchem wygłosić tyle haniebnych kłamstw i przeinaczeń”35.

Dla Roosevelta i jego doradców skończył się czas planów reago­wania na wypadek wojny. Ta właśnie nadeszła. Roosevelt nakazał Starkowi podjęcie walki i jeszcze tego samego dnia flota otrzymała rozkaz „prowadzenia nieograniczonych działań podwodnych i powietrznych przeciwko Japonii”. Bardziej długoterminowe plany były jednak mgliste. Przez ostatnie dwa lata planowanie strategiczne koncentrowało się na Niemczech i współpracy z Wielką Brytanią w celu zwycięstwa nad Hitlerem. Ludzie, którzy siedzieli teraz w Gabinecie Owalnym, brali udział w kształtowaniu tych planów i wszyscy oni nadal uważali Hitlera za groźniejszego wroga. Byli też zdania, że Stany Zjednoczone prawdopodobnie znajdą się wkrótce w stanie wojny z Niemcami. Na razie jednak z dokładniejszymi planami trzeba było poczekać na rozwój wydarzeń36.

Wieczorem, po spotkaniu z członkami gabinetu i drugim, z liderami Kongresu, Roosevelt wezwał do siebie swoją osobistą sekretarkę Grace Tully. „Usiądź, Grace – powiedział. – Jutro wystąpię przed Kongresem. Chciałbym ci podyktować swoje przemówienie. Będzie krótkie”. Mówił powoli i wyraźnie, wymawiając na głos znaki interpunkcyjne: „Wczoraj, przecinek, siódmego grudnia, przecinek…”. Gdy skończył, kazał Tully przepisać całość z podwójną interlinią, by mógł nanieść poprawki. Wróciła z tekstem po kilku minutach. Roosevelt pochylił się nad kartką z ołówkiem w dłoni. Zaczął czytać pierwsze zdanie: „Wczoraj, 7 grudnia 1941 roku, w dniu, który zapisze się w dziejach świata…”. Choć był pilnym uczniem historii powszechnej, czuł, że temu zdaniu brakuje mocy. Wykreślił więc „dzieje świata” i zastąpił je „dziejami hańby”37.

* PKB Stanów Zjednoczonych w roku 1941 wyniósł 1094 miliardy, przewyższał więc połączone PKB Niemiec i Japonii.
** Żeby było śmieszniej, żona Johna Starka w rzeczywistości miała na imię Molly, a generał przed bitwą pod Bennington miał rzec: „Pokonamy ich przed nastaniem nocy albo Molly Stark jest wdową”. Gdyby starszy kadet wykazał się nieco lepszą pamięcią, być może przyszły szef operacji morskich przez całe życie nosiłby przydomek „Molly”.
1 Robert E. Sherwood, Roosevelt and Hopkins: An Intimate History, New York 2008 (pierwsze wyd. 1948), s. 337–380; Richard Ketcham, Yesterday, December 7, 1941, „American Heritage”, listopad 1989, s. 54.
2 Harold Ickes, The Secret Diary of Harold Ickes, New York 1953–1954, s. 662 (wpis z 14 grudnia 1941); Frances Perkins, The Roosevelt I Knew, New York 2011 (pierwsze wyd. 1946), s. 364.
3The Economies of World War II: Six Great Powers in International Comparison, red. Mark Harrison, Cambridge 1998, s. 10.
4 Konferencja prasowa Franklina D. Roosevelta, 3 listopada 1941, zob. The Complete Presidential Press Conferences, New York 1972, t. 18, s. 280.
5 Harold Ickes, The Secret Diary of Harold Ickes, dz. cyt., wpis z 20 kwietnia 1941, s. 485; Henry Morgenthau, The Presidential Dairies of Henry Morgenthau, Jr., New York 1984, t. 2, s. 253, 254.
6 Robert E. Sherwood, Roosevelt and Hopkins: An Intimate History, dz. cyt., s. 349.
7 Tamże.
8 Edward Miller, War Plan Orange: The U.S. Strategy to Defeat Japan, 1897–1945, Annapolis 1991; Craig C. Felker, Testing American Sea Power: U.S. Navy Strategic Exercises, 1923–1940, College Station 2007.
9 Relację Ingersolla z 21 kwietnia 1939 r. przytacza Mark S. Watson, zob. Chief of Staff: Prewar Plans and Preparations, Washington 1950, s. 98.
10 Z zapisków Marshalla ze spotkania 22 czerwca, cyt. za: Mark S. Watson, Chief of Staff: Prewar Plans and Preparations, dz. cyt., s. 111.
11 Mark S. Watson, Chief of Staff: Prewar Plans and Preparations, dz. cyt., s. 111, 112, 114.
12 Tamże, s. 108.
13 Stark do Knoxa, 12 listopada 1940, dostęp pod adresem www.fdrlibrary.marist.edu.
14 Tamże.
15 Połączony Komitet Planistyczny do Połączonej Rady, 13 stycznia 1941, w: Mark S. Watson, Chief of Staff: Prewar Plans and Preparations, dz. cyt., s. 371.
16 Mark S. Watson, Chief of Staff: Prewar Plans and Preparations, dz. cyt., s. 372, 373.
17United States – British Staff Conversations Report, 27 marca 1941, wydruko­wany jako dowód nr 49 (kopia nr 98 ze 125), U.S. Congress, Pearl Harbor Attack Hearings, Washington 1946, t. 15, s. 1487–1496. Fragmenty dotyczące spodziewanego udziału Stanów Zjednoczonych w wojnie znajdują się na stronach 1489 i 1524.
18 Tamże, s. 1490, 1491.
19 Tamże, s. 1491.
20 Tamże.
21 Tamże, s. 1493.
22 Tamże, s. 1497.
23 Tamże, s. 1485.
24 Robert E. Sherwood, Roosevelt and Hopkins: An Intimate History, dz. cyt., s. 230.
25 Thomas A. Bailey, Paul B. Ryan, Hitler vs. Roosevelt: The Undeclared Naval War, New York 1979, s. 138–140.
26 Robert E. Sherwood, Roosevelt and Hopkins: An Intimate History, dz. cyt., s. 242; Kenneth R. Davis, FDR: The War President, 1940–1943, New York 2000, s. 229, 232.
27 Robert F. Cross, Sailor in the White House: The Seafaring Life of FDR, Annapolis 2003, s. 90–92.
28 Jean Edward Smith, FDR, New York 2008, s. 499; Jon Meacham, Franklin and Winston: An Intimate Portrait of an Epic Friendship, New York 2004, s. 105, 106.
29 Robert E. Sherwood, Roosevelt and Hopkins: An Intimate History, dz. cyt., s. 276, 277.
30 Tamże, s. 276.
31 Tamże, s. 276–278.
32British Strategy Review, 31 lipca 1941, w: Mark S. Watson, Chief of Staff: Prewar Plans and Preparations, dz. cyt., s. 403.
33 Notatka do Wspólnej Rady, 25 września 1941, w: Mark S. Watson, Chief of Staff: Prewar Plans and Preparations, dz. cyt., s. 408.
34 Winston Churchill, Druga wojna światowa, t. 3, Wielka Koalicja, ks. 2, Wojna przychodzi do Ameryki, tłum. Krzysztof Filip Rudolf, Gdańsk 1995, s. 56; fragment dokumentu za: Karta Atlantycka, w: Krzysztof Juszczyk, Teresa Maresz, Historia w tekstach źródłowych, t. 4, Rzeszów 1996, s. 20.
35 Robert E. Sherwood, Roosevelt and Hopkins: An Intimate History, dz. cyt., s. 338.
36 Knox do ALNAV (wszystkich żołnierzy marynarki wojennej), 7 grudnia 1941, Nimitz Papers, NHHC, box 1, folder 5.
37 Grace Tully, F.D.R.: My Boss, New York 1949, s. 256, 257. Faksymile odręcznie poprawionego przemówienia jest dostępne pod adresem www.archives.gov/education/lessons/day-of-infamy.

Rozdział drugi Arcadia

Do Winstona Churchilla wieści dotarły wieczorem. Spędzał weekend w posiadłości Chequers w Buckinghamshire na północ od Londynu, która od 1917 roku służyła za wiejską rezydencję kolejnym brytyjskim premierom. Tak się złożyło, że akurat skończył kolację z dwoma Amerykanami: ambasadorem Johnem G. „Gilem” Winantem oraz Averellem Harrimanem, którego Roosevelt wysłał do Anglii, żeby koordynował dostawy w ramach programu Lend-Lease*. Po kolacji Churchill włączył przenośne radyjko (prezent od Harry’ego Hopkinsa), by zapoznać się z najnowszymi doniesieniami wojennymi. We trójkę wysłuchali informacji o wydarzeniach w Rosji i Libii. Pod koniec serwisu pojawiła się zagadkowa wzmianka o japońskim nalocie na okręty amerykańskie w Pearl Harbor – a może w Pearl River? Fakt, że wspomniano o tym niejako mimochodem, że nie była to główna wiadomość, wprawił mężczyzn w osłupienie. Co właściwie się wydarzyło? Churchill zapytał o to służącego, Franka Sawyersa, gdy ten przyszedł posprzątać talerze ze stołu. Sawyers potwierdził: „Japończycy zaatakowali Amerykanów”. Churchill wstał z fotela i zaczął chodzić po pokoju. Oznajmił, że zaraz zadzwoni do MSZ-u i każe przygotować wypowiedzenie wojny Japonii. Dopiero Winant zasugerował, że może należałoby wcześniej zadzwonić do Waszyngtonu. Kilka minut później Churchill połączył się z Rooseveltem. „Panie prezydencie – zaczął – czy to prawda z Japonią?” „Tak – odparł Roosevelt. – Zaatakowali nas w Pearl Harbor. Jesteśmy teraz w jednakowym położeniu”1.

Pierwszą odruchową reakcją Churchilla była euforia. Natychmiast wyciągnął wniosek, że Ameryka wreszcie przystąpi do wojny, co w jego przekonaniu oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko zwycięstwo – nie od razu, ma się rozumieć, ale sprawa była przesądzona. Przez ponad rok Wielka Brytania zmagała się właściwie w pojedynkę z machiną wojenną Hitlera, cierpiąc niedostatek wskutek blokady organizowanej przez U-Booty, znosząc niemal codzienne naloty bombowe i spodziewając się rychłej inwazji. W tym okresie Churchill był uosobieniem brytyjskiego oporu i determinacji: to wygrażał nazistom pięścią, to znów szydził z ich pretensji, a jednocześnie wzywał rodaków do poświęcenia („krew, znój, łzy i pot”). Obiecywał końcowe zwycięstwo, lecz zapewnienia te były raczej wyrazem jego determinacji aniżeli prawdziwych oczekiwań. Przy całej swojej buńczuczności w relacjach z bogatymi i potężnymi Amerykanami zmuszony był odgrywać rolę petenta, który godzi się na wszystkie ustępstwa, jakich Roosevelt od niego żądał w zamian za pomoc, byle tylko uśmierzyć obawy amerykańskich izolacjonistów i przekonać ich, że Stany Zjednoczone niczego nie oddają. Po tym, jak w czerwcu 1941 roku dywizje pancerne Hitlera wdarły się na terytorium Związku Radzieckiego, Anglia nie była już osamotniona i Churchillowi zaświtała nadzieja. Teraz, gdy do wojny dołączyły Stany Zjednoczone, ta nadzieja zmieniła się w pewność. Był przekonany, że w starciu z rosyjskim potencjałem ludnościowym, amerykańskim bogactwem i brytyjskim charakterem „los Hitlera był przypieczętowany”. Wstąpiła w niego nowa otucha: „Anglia przeżyje; Wielka Brytania przeżyje; Wspólnota Narodów i całe Imperium również żyć będą”. Wieczór był jeszcze młody, przynajmniej według jego standardów, dlatego pożegnawszy gości, Churchill natychmiast zabrał się do pracy, obdzwaniał członków swojego gabinetu i zaplanował nazajutrz specjalne posiedzenie Izby Gmin. Swoim zwyczajem pracował do późna w nocy. Wreszcie nad ranem 8 grudnia położył się do łóżka. Później napisał: „Nasycony emocjami i wrażeniami udałem się do łóżka i zasnąłem przepełniony radością i wdzięcznością”2.

Gdy się zbudził, euforia towarzyszyła mu nadal, lecz była teraz zabarwiona charakterystyczną dla niego polityczną kalkulacją. Churchill był przekonany, że Hitler wypowie wojnę Stanom Zjednoczonym i tym samym wciągnie Amerykanów w globalny konflikt, obawiał się jednak, że mimo wstępnych ustaleń poczynionych na konferencji ABC i potwierdzonych później w Argentii szczególny charakter japońskiej napaści może skłonić Roosevelta do tego, by skierować amerykański gniew przeciwko Japonii, a odległą wojnę w Europie uznać za mniej istotny teatr działań. Churchill nie uważał, że Roosevelt z premedytacją złamie daną obietnicę. Wiedział jednak, że będąc demokratycznie wybranym przywódcą, musi brać pod uwagę nastroje społeczne. Zdawał sobie sprawę z „niebezpieczeństwa, jakie by nam groziło, gdyby Stany Zjednoczone postanowiły skoncentrować się jedynie na walce z Japonią na Pacyfiku i zrzuciły na nas cały ciężar zmagań z Niemcami”3.

Równie niepokojąca była możliwość, że Amerykanie spowolnią albo wręcz wstrzymają strumień towarów i zaopatrzenia płynący ze Stanów Zjednoczonych na mocy Lend-Lease (albo Lease-Lend, jak nazywali ten program Brytyjczycy). Wielka Brytania stała się zależna od tej linii dostaw i jej przerwanie byłoby dla niej równie groźne jak triumf U-Bootów. W tej sprawie obawy Churchilla nie były bezpodstawne. Jedną z odruchowych reakcji Stanów Zjednoczonych na wieść o Pearl Harbor było zarządzenie Departamentu Wojny o natychmiastowym wstrzymaniu transportów w ramach Lend-Lease. W Nowym Jorku trzydzieści statków załadowanych środkami materiałowymi dla wojsk brytyjskich na Bliskim Wschodzie otrzymało instrukcje, by na razie nie opuszczać portu. Zaalarmowany Churchill poprosił swojego przyjaciela Maxa Aitkena, brytyjskiego magnata prasowego lepiej znanego jako lord Beaverbrook, aby zadzwonił do Harry’ego Hopkinsa w Waszyngtonie i wybadał, czy nie dałoby się te­mu jakoś zaradzić. Hopkins powiedział Beaverbrookowi, żeby się nie martwił, że to tylko chwilowe nieporozumienie. Był pewien, że gdy Stany Zjednoczone rozpoczną wojenną mobilizację, „bez wątpienia znacząco zwiększymy nasze dostawy”. Mimo wszystko sytuacja ta była dla Churchilla przypomnieniem, jak niepewna to linia dostaw i jak ważne jest, aby nie została przerwana. Mając to na względzie, postanowił udać się osobiście do Waszyngtonu w pierwszym możliwym terminie4.

Najpierw spotkał się z członkami gabinetu wojennego w celu uzyskania formalnej zgody, a następnie napisał do Jerzego VI z prośbą o pozwolenie na wyjazd z kraju w czasie wojny. Powód przedstawił jasno: „Musimy (…) zadbać o to, byśmy nie ponieśli szkody większej, niż to jest, niestety, konieczne, jeśli chodzi o przypadający nam sprzęt i w ogóle pomoc otrzymywaną ze Stanów Zjednoczonych”. Mając zgodę króla, Churchill tego samego dnia wysłał Rooseveltowi telegram, w którym wpraszał się do Waszyngtonu, aby „przedyskutować całościowy plan prowadzenia tej wojny w świetle istniejących faktów”5.

Roosevelt z początku nie był zachwycony. Zapewnie miał wątp­liwości, czy spotkanie na szczycie z szefem rządu brytyjskiego jest rozsądnym pomysłem w sytuacji, gdy Ameryka nie doszła jeszcze do siebie po japońskim uderzeniu. U.S. Navy usiłowała zorganizować odsiecz dla oblężonego garnizonu na maleńkiej wyspie Wake pośrodku Pacyfiku, a wojska lądowe – posiłki dla żołnierzy generała Douglasa MacArthura na Filipinach. Atak na Pearl Harbor uciszył izolacjonistów, którzy jednak z pewnością znów narobiliby hałasu, gdyby zaczęli podejrzewać, że Brytyjczycy przyjadą, by przejąć ster wojny. Niezależnie od tego, czego naprawdę obawiał się Roosevelt, swoim zastrzeżeniom nadał pozór troski o bezpieczeństwo Chur­chilla w podróży przez wciąż niespokojny Atlantyk. Churchill zbył ten argument i nie dał się odwieść od powziętego zamiaru.

Na drugi dzień Hitler wypowiedział wojnę Stanom Zjednoczonym. W rozwlekłej tyradzie przed członkami Reichstagu przedstawił całą wojnę jako niemiecką odpowiedź na spiski i zagrożenia ze wszystkich stron. Twierdził, że Polska, Wielka Brytania, Francja i Rosja szykowały się do ataku, lecz ich knowania zostały udaremnione dzięki śmiałym działaniom obronnym dzielnych żołnierzy niemiec­kich. Sam konflikt Niemiec ze Stanami Zjednoczonymi odmalował jako konfrontację pomiędzy nim, niestrudzonym obrońcą niemiec­kiego Volku, a uprzywilejowanym i zniewieściałym Rooseveltem. „Roosevelt pochodzi z bogatej rodziny i należy do klasy, która w demokracjach ma przetartą drogę kariery – oznajmił deputowanym. – Ja jestem tylko dzieckiem z małej, biednej rodziny i do wszystkiego musiałem dojść ciężką pracą”. Bogaty i uprzywilejowany Roosevelt był według niego fatalnym prezydentem i „jedynym dlań ratunkiem było odwrócenie uwagi społeczeństwa od spraw krajowych ku zagranicznym”. W rezultacie „sam od marca 1939 roku zaczął się mieszać w sprawy europejskie, które nie powinny obchodzić prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki”. Hitler oznajmił, że cierpli­wość Niemców się wyczerpała. Nie wezwał posłów do wypowiedzenia wojny, tylko zwyczajnie ogłosił, że odtąd Niemcy są w stanie wojny ze Stanami Zjednoczonymi. Sala zareagowała aplauzem6.

Amerykanie w końcu byli na wojnie – „walczyć będą aż do końca”, jak to ujął Churchill – i można było zacząć realizować plany, nad którymi pracowano już przeszło dwa lata. W marcu zachodni partnerzy ustalili, że to Niemcy są najbliższym zagrożeniem i najniebezpieczniejszym wrogiem. Czy ta ocena pozostawała w mocy po zdradzieckim ataku Japończyków? Aby się o tym przekonać, Churchill zamierzał po raz drugi w ciągu czterech miesięcy przemierzyć ocean7.

***