Old Surehand. Tom I - III - Karol May - ebook

Old Surehand. Tom I - III ebook

Karol May

4,0

Opis

„Old Surehand” to powieść przygodowa Karola Maya, składającej się z trzech tomów. Tytuł powieści stanowi przydomek jej głównego bohatera.

Komancze postanawiają napaść na osadę przyjaciela Old Shatterhanda i Winnetou – Bloody Foxa. Wódz Apaczów i Old Shatterhand ruszają mu na pomoc.

W czasie wędrówki poznają jednak najważniejszą postać powieści, tajemniczego myśliwego – Old Surehanda. Old Shatterhand i Winnetou pomagają również jemu, ale tym razem w rozwiązaniu rodzinnej tajemnicy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1709

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-35-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Tom I

Old Wabble

W licznych moich podróżach i dalekich wędrówkach spotykałem, szczególnie wśród dzikich lub napół cywilizowanych ludzi, często takich, którzy zostwali moimi przyjaciółmi, którym wiernie dochowuje pamięci i którym jej dochowam aż do śmierci. Nikt jednak nie posiadł mej miłości w tym stopniu, co słynny wódz Apaczów, Winnetou. Wszyscy moi czytelnicy znają tego szlachetnego Indyanina i wiedzą, jak się z nim zapoznałem, oraz to, że przywiązanie moje do niego gnało mnie nawet z dalekiej Afryki i Azyi na prerye, lasy i Góry Skaliste Ameryki północnej. Wówczas nawet, kiedy spotkanie się nasze nie było z góry umówione i nie oznaczyliśmy schadzki, umiałem go zawsze odszukać. W takich wypadkach jechałem zwykle nad Rio Pecos, do tego szczepu Apaczów, do którego należał, i tam mówiono mi, gdzie się znajdował, albo dowiadywałem się o tem od myśliwców z Zachodu lub od Indyan, z którymi się spotykałem.  Często jednak mogłem mu przed rozstaniem oznaczyć dokładnie miejsce i czas przyszłego spotkania. Kierowałem się przy tem datą, on zaś posługiwał się indyańską rachubą czasu, a jakkolwiek ta rachuba wydawałaby się niepewną, przybywał zawsze na oznaczoną minutę. Nie zdarzyło się nigdy, żebym czekał na niego.  Tylko raz wydawało mi się, że nie był punktualnym, ale to zdawało się tylko. Musieliśmy się rozstać wysoko na północy na tak zwanem Couteau i mieliśmy się w cztery miesiące potem spotkać na południu, w Sierra Madre. Winnetou spytał mnie wtenczas:  — Czy mój brat zna wodę, zwaną Clear Brook?  — Tak.  — Polowaliśmy tam razem. Czy przypominasz sobie odwieczny dąb, pod którym wtedy rozłożyliśmy się na noc obozem?  — Doskonale.  — A zatem nie możemy się minąć. Korona tego drzewa uschła już i nie rośnie. Gdy w południe cień tego drzewa będzie miał pięciokrotną długość mojego brata, Winnetou nadejdzie. Howgh!  Musiałem oczywiście przetłómaczyć to na naszą rachubę czasu i zjawiłem się tam o czasie oznaczonym. Nie było widać ani Winnetou, ani śladu jego, chociaż długość cienia dębu przenosiła moją pięciokrotnie. Czekałem przez kilka godzin, ale on się nie stawił. Wiedziałem, że tylko coś ważnego mogło go powstrzymać od dotrzymania mi słowa, i zacząłem się już niepokoić o niego, kiedy przyszło mi na myśl, że on mógł już być tu, lecz że nie mógł czekać na mnie. W takim razie musiał mi zostawić jakiś znak. Zbadałem pień dębowy i rzeczywiście znalazłem na wysokości człowieka małą zeschłą gałązkę świerkową. Ponieważ na dębie niema świerkowych gałązek, s musiał ją tu ktoś wetknąć naumyślnie i to już dość dawno, gdyż była całkiem już zeschła. Wyciągnąłem ją, a wraz z nią owinięty na końcu jej papier. Rozwinąwszy go, znalazłem na nim słowa:  „Niechaj mój brat przybywa czemprędzej do Bloody Foksa, na którego chcą napaść Komancze. Winnetou śpieszy, ażeby go ostrzedz zawczasu.“  Ci z moich czytelników, którzy już znają Winnetou, wiedzą, że umiał dobrze czytać i pisać i że zawsze miał papier przy sobie. Wiadomość, jaką w ten sposób otrzymałem od niego, nie była pomyślna; zaniepokoiłem się o niego, chociaż wiedziałem, że podoła każdemu niebezpieczeństwu. Zatrwożyłem się także o Bloody Foksa, gdyż byłby prawdopodobnie zgubiony, gdyby Winnetou nie udało się dotrzeć do niego przed nadejściem Komanczów. Co do mnie samego, to położenie moje także bynajmniej nie było bezpieczne. Bloody Foks mieszkał na jedynej oazie pustego Llano Estakado, a droga tam wiodła przez terytoryum Komanczów, z którymi niejednokrotnie zetknęliśmy się wrogo. Gdybym się im dostał w ręce, przeznaczyliby dla mnie pewnie pal męczeński, zwłaszcza, że plemię to „wykopało topory wojenne“ i przedsięwzięło kilka wypraw rozbójniczych, które przyniosły im łup obfity.  W tych warunkach każdy inny człowiek pomyślałby przedewszystkiem o własnem bezpieczeństwie i wolałby prawdopodobnie nie pójść za wezwaniem Winnetou; mnie to jednak ani przez myśl nie przeszło. Winnetou narażał się przede mną bez namysłu na te same niebezpieczeństwa, które i mnie czekały, gdybym za nim poszedł. Czy miałem być mniej odważny, niż on? Wtykając wezwanie w pień drzewa, był pewien, że go w tej chwili posłucham. Czyż miałbym zdradzić to zaufanie? Czy mógłbym kiedy popatrzeć mu śmiało w oczy, gdybym teraz uciekł tchórzliwie? Nigdy!  Byłem sam jeden i zdany tylko na siebie, ale miałem dobrą broń i znakomitego konia, któremu mogłem zaufać. Zarazem znałem te okolice dokładnie i powiedziałem sobie, że doświadczonemu „westmanowi“ łatwiej przejechać samemu, aniżeli w towarzystwie ludzi, na których nie można zdać się w zupełności. Gdyby zaś oprócz tego były jeszcze jakie wątpliwości, to musiałyby upaść wobec świadomości, że Bloody Foks w niebezpieczeństwie i że musi się go ocalić. Wsiadłem zatem na konia i ruszyłem naprzód wedle życzenia przyjaciela i brata.  Dopóki znajdowałem się we właściwej Sierze, było mniej powodu do obaw; miałem gdzie ukryć się tutaj i przywykłem do uważania na wszystko. Potem następowało nagie płaskowyże, gdzie było się już z daleka widocznym, a przecinały je strome parowy i głębokie keniony, porosłe rzadkimi aloesami i kaktusami, za którymi jeździec nie mógł się ukryć. W takim kenionie mogłem się natknąć na Komanczów i ocalić się tylko wtedy, gdybym czemprędzej zawrócił i powierzył się rączości i wytrwałości konia.  Najniebezpieczniejszym z tych parowów był tak zwany Mistake-Canon, ponieważ tworzył najwięcej uczęszczaną drogę indyańską miedzy górami a równiną. Nazwę swoją zawdzięczał nieszczęsnemu qui pro quo, gdyż opowiadano sobie, że pewien biały myśliwiec zastrzelił tutaj swego najlepszego przyjaciela, Apacza, zamiast nieprzyjacielskiego Komancza. Kto był ten biały i kto owi dwaj Indyanie, nie wiedziałem podówczas i nie mogłem się dowiedzieć o ich nazwiskach. Ten to, już skądinąd niebezpieczny kenion, był odtąd omijany nadto dzięki zabobonności „westmanów“ — mówiono bowiem, że mało kiedy udało się białemu przejść przezeń bez szkody. Duch zabitego Apacza miał każdego prowadzić do zguby.  Tego ducha nie bardzo się bałem i, gdybym tylko nie natknął się na ludzkich wrogów, niechby się był ze mną spotkał. Zanim jednak dotarłem do niego, zauważyłem ślady większej liczby jeźdźców, idące z boku, a potem dalej w moim kierunku. Nie mogły to być luźne konie, mustangi, gdyż nie było ich w tych stronach. Zsiadłszy z konia i zbadawszy trop, spostrzegłem ku mojemu zdumieniu i uspokojeniu, że konie były podkute. Jeźdźcy nie należeli zatem do rasy czerwonej; ale kim byli i czego tu chcieli?  Nieco dalej zsiadał jeden z nich z konia, prawdopodobnie celem poprawienia popręgu, a reszta jechała dalej. Zbadałem dokładnie to miejsce i zauważyłem przy lewej nodze kilka krótkich wązkich wcięć, jakby od grzbietu noża. Skąd to? Czyżby ten jeździec miał pałasz? Miałżebym przed sobą żołnierzy, konnicę? Czyżby wojsko wyruszyło przeciw Komanczom, by ich ukarać za owe rozbójnicze wyprawy? Ciekawy odpowiedzi na to pytanie, ruszyłem cwałem za tropem, przyczem, im dalej jechałem, tem więcej znajdowałem śladów, zbiegających się z różnych stron i wiodących potem w jednym kierunku. Nie było już wątpliwości, że przede mną byli żołnierze — a kiedy po pewnym czasie objechałem odnogę gęstego lasu kaktusowego, ujrzałem przed sobą obóz. Zauważyłem też na pierwszy rzut oka, że nie rozbito go na czas krótki. Pas kaktusów zabezpieczał przed napadem z tyłu i z boków, a ku przodowi mogło oko objąć tak daleką otwartą płaszczyznę, że niespodziany napad był niemożliwy. Prawda, że nie zauważono mego zbliżenia się od zachodu; nawet w biały dzień należało tu straż postawić, a zaniechanie tego było niedbalstwem. Co byłoby, gdyby zamiast mnie nadciągnęła gromada Indyan! Po tamtej stronie opadał teren ku kenionowi, gdzie prawdopodobnie musiało być wody podostatkiem. Konie leżały lub chodziły wolno. Dla osłony przed żarem słonecznym porozciągano nad kaktusami prześcieradła; jeden wielki namiot był przeznaczony dla oficerów, a w cieniu jego przechowywano także zapasy żywności. W pobliżu leżało kilku ludzi, nie należących do wojska, lecz chcących z niem przenocować, gdyż dzień miał się już ku schyłkowi. Postanowiłem zrobić to samo. Mogłem wprawdzie jechać dalej, lecz musiałbym potem sam przenocować i nie spać dla własnego bezpieczeństwa. Tutaj znalazłem spoczynek, potrzebny mi do dalekiej jazdy jutrzejszej.  Skoro mnie spostrzeżono, wyszedł naprzeciwko mnie podoficer i zaprowadził mnie do komendanta, który, zauważywszy okrzyki, wyszedł z oficerami z namiotu. Kiedy zsiadałem z konia, przypatrzył się mnie i koniowi, a potem spytał:  — Skąd, sir?  — Z Sierry.  — A dokąd?  — Nad Rio Pecos.  — Przyszłoby wam to z trudnością, gdybyśmy nie byli przepłoszyli tych łajdaków Komanczów. Czy znaleźliście gdzie ich ślady?  — Nie. — Hm! Zwrócili się widocznie ku południowi. Siedzimy tutaj już prawie od dwu tygodni i nie widzieliśmy z nich ani nosa.  „Ośle!“ byłbym mu chętnie powiedział w oczy, gdyż, chcąc mieć czerwonych, musiałby ich był szukać. Ani im się śniło wpadać mu tutaj w ręce. Jeśli on nie mógł sic dowiedzieć, gdzie byli, wiedzieli oni dokładnie, że on tu się znajdował. Należało być pewnym, że nocami podchodzili pod obóz. Jak gdyby odgadł część moich myśli, dodał:  — Brak nam tęgiego skuta, któremu mógłbym zaufać i któryby mi ich wytropił. Old Wabble nocował tutaj i on byłby dla mnie odpowiednim człowiekiem, lecz dopiero po jego odejściu dowiedzieliśmy się, kto to był. Ten łotr przeczuł pewnie coś podobnego i nazwał się Cutter. Przed tygodniem natknął się patrol na Winnetou; ten byłby jeszcze lepszy, lecz zabrał się czemprędzej. Gdzie on się pokaże, mówią, że Old Shatterhand niedaleko. Chciałbym, żeby on mi wpadł w sidła. Jak się nazywacie, sir?  — Charley.  Powiedziałem mu imię chrzestne, które mogło być także nazwiskiem. Ani mi się śniło powiedzieć, że to ja właśnie jestem Old Shatterhand. Nie miałem ani czasu, ani ochoty zostawać tutaj i wysługiwać się im, jako szpieg. Przypatrzyłem się przytem leżącym na ziemi cywilistom i ku memu uspokojeniu nie znalazłem pośród nich twarzy znajomej. Mógł mnie tylko zdradzić koń i broń moja. Wiedziano o tem, że Old Shatterhand posiadał rusznicę na niedźwiedzie i sztuciec Henryego, oraz jeździł na czarnym ogierze, darowanym mu przez Winnetou. Szczęściem, komendant był tyle skromny na duchu, że nie wpadł na to. Wrócił do namiotu, nie pytając o nic więcej.  Na co on nie wpadł, to mógł odgadnąć któryś z cywilistów, będących prawdopodobnie myśliwcami z Zachodu. To też wsunąłem sztuciec nieznacznie do skórzanego futerału, żeby nie było widać osobliwego zamku; rusznica mniej wpadała w oko. Rozsiodłałem ogiera i puściłem go wolno. Trawy tu wprawdzie nie było, ale pomiędzy wielkimi kaktusami rosło mnóstwo kaktusów „melo“, które dostarczały podostatkiem soków i pożywienia. Mój karosz umiał te rośliny obierać z kolców, nie kalecząc się wcale. Kiedy potem poprosiłem cywilistów, ażeby mi pozwolili przysiąść do nich, odrzekł jeden z nich:  — Chodźcie tylko, sir, i jedzcie z nami, jeśli łaska. Nazywam się Sam Parker, a gdy ten człowiek posiada jeszcze kawałek mięsa, może każdy uczciwy człowiek jeść, dopóki się nie skończy. Macie apetyt?  — Przypuszczam.  — To ukrójcie sobie, ile chcecie. Jesteśmy sami westmani, sir. A wy?  — Ja tułam się też czasami po tej stronie Mississipi, ale nie wiem, czy mógłbym się nazwać westmanem. Dużo potrzeba, aby nim módz być.  Odkrząknął z zadowoleniem i rzekł:  — Macie słuszność, sir, wielką słuszność. Cieszy mnie, że spotykam człowieka skromnego, który zostawszy stróżem nocnym, nie uważa się zaraz za prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mało teraz takich ludzi. Jaką macie robotę tu na Zachodzie? Myśliwiec? Nastawiacz sideł? Zbieracz miodu?  — Poszukiwacz grobów, mr. Parkerze.  — Poszukiwacz grobów? — zawołał zdumiony. — To znaczy, że... wy... szukacie... grobów.  — Yes.  — Czy drwicie z nas, sir?  — Ani mi przez myśl nie przeszło.  — Więc bądźcie tacy dobrzy i wytłumaczcie się, jeśli wam nie mam noża wbić między żebra. Nie pozwolę się wodzić za nos.  — Well. Chce zbadać, skąd pochodzą teraźniejsi Indyanie. Słyszeliście m że już kiedy, że to, co się w grobach znajduje, oddaje pod tym względem wielkie usługi.  — Hm! Czytałem o tem rzeczywiście, że są ludzie, którzy rozkopują dawne groby, aby z nich studyować historyę, czy coś podobnego. To głupstwo! I takim właśnie jesteście?  — Yes.  — A więc uczonym?  — Yes.  — Niech was Bóg wspiera, sir! Możecie łatwo paść nosem w grób i zostać tam bez życia. Jeśli szukacie zwłok umarłych, to czyńcie to w okolicach, gdzie jesteście pewni waszego życia. Tutaj kule i tomahawki świszczą w powietrzu. Komancze w drodze. Czy umiecie strzelać?  — Trochę.  — Hm, wyobrażam sobie! Mnie się także kiedyś zdawało, że umiem strzelać. Może wam to kiedy opowiem. Jak widzę, macie starą rusznicę, którą można mury walić. To ma głębokie znaczenie. A tam w etui to pewnie taka strzelbka na niedzielę.  — Ja nie wiem.  — Musi tak być! Powiadam wam, sir, że tu niebezpiecznie szukać trupów. Zabierajcie się stąd. Przyłączcie się do nas, to wam będzie bezpieczniej, aniżeli samemu.  — W jakim kierunku stąd pojedziecie?  — Także nad Pecos, tam gdzie i wy, jak słyszeliśmy przedtem  Powiódł po mnie napół łaskawym a napory ironicznym wzrokiem i mówił dalej:  — Wyglądacie wcale nieźle, jak obłuskane jajo, ale to nie przyda się na nic w tych stronach, sir. Prawdziwy westman wygląda całkiem inaczej. Mimoto podobacie mi się i zapraszam was do pójścia z nami. Obronimy was, gdyż tak, sam jeden, nie zdołacie się przebić. Macie, zdaje się, konia, jak to nazywają we wschodnich stronach. Czy wasz dyszlowiec jest tutaj z wami?  — Tak, musi być podobnie, mr. Parkerze — odrzekłem, ubawiony wewnętrznie, że mego rasowego indyańskiego ogiera, z którym tylko karosz Winnetou mógł się porównać, uważał za konia do zaprzęgu. Podobał on mi się przynajmniej tak, jak ja jemu. Gdybym się do niego przyłączył, a on dowiedziałby się później, kim byłem, należało się spodziewać scen bardzo komicznych. Przytem towarzystwo to mogło mi się przydać, jeśli nie później, to przez Mistake-Canon, więc postanowiłem zgodzić się na tę propozycyę.  — Spodziewałem się tego — mówił dalej. — Koń wygląda tak samo gracko, jak wy. Widać po nim, że także szukał dawno zmarłych ciał i że nie miał nic innego do roboty. Powiedzcie zatem, czy jedziecie z nami? Wyruszamy jutro wczesnym rankiem.  — Przyjmuję z wdzięcznością waszą propozycyę i proszę wyraźnie o waszą opiekę.  — Będziecie ją mieli — i sądzę, że wam będzie potrzebną. Ucieszę się, gdy już stąd odjedziemy, gdyż komendant gotów któregoś z nas zatrzymać tu, jako skuta. Nieprawdaż, Jozie?  Pytanie to było zwrócone do starszego mężczyzny którego sympatyczna twarz miała melancholijny wyraz, jak gdyby miał jakieś wewnętrzne zmartwienie. Joz, to skrócenie z Jozue, a jak się później dowiedziałem, nazywał się ten człowiek Jozue Hawley.  — Jestem tego samego zdania — odrzekł. — Tego jeszcze brakowało, żeby za te mundury wyciągać z ognia kasztany i popiec sobie przytem przednie łapy. Gdybyż jeszcze byli zatrzymali Old Wabblego; to był człowiek do tego. Mnie nie dostaną. Będę szczęśliwy, kiedy mnie już tu nie będzie i kiedy będę miał za plecyma Mistake-Canon.  — Czemu? Czy obawiasz się ducha zabitego Indyanina?  — Obawiać się? Nie, ale mi z myśli nie schodzi. Ten kenion to dla mnie bezecne miejsce. Przeżyłem tam coś, co nie każdy przeżył i znalazłem przytem złoto.  — Złoto, w Mistake-Canon?  — Yes.  — To nie może być. Tam go niema.  — A przecie musiało być, skorośmy je tam znaleźli.  — A więc istotnie? Odkryliście je tam przypadkiem, stary Józie?  — Nie. Pokazał nam Indyanin.  — Trudno uwierzyć. Czerwony nigdy nic takiego nie wyjawi białemu, żeby nawet był najlepszym jego przyjacielem.  — W takim razie wypadek ten był wyjątkiem. Był to nawet ten sam czerwony, którego tam zastrzelono. Opowiem wam może tę historyę, gdy jutro zobaczymy ten kenion. Teraz nie mam ochoty i wolę o tem zamilczeć. Daj mi mięsa, bo jestem głodny. To wprawdzie tylko antylopa, ale musi smakować, bo niema czego innego. Wolałbym kawał bawolego garbu, albo polędwicę z łosia.  — Łosiowej? Ach łoś, to słuszne! — zawołał Parker, mlaskając językiem. — To najdelikatniejsza i najsoczystsza pieczeń, jaka tylko być może. Ilekroć tylko pomyślę o łosiu, przychodzi mi na myśl westman, który właściwie zrobił ze mnie myśliwca.  — Kto to był taki?  — Imię jego wymieniono przed chwilą. Mam na myśli Old Wabblego.  — Co? Jak? Old Wabblego? Tego, zarówno osobliwego, jak słynnego starca? Więc go znałeś?  — Czy go znałem? Cóż za pytanie! Pod jego to kierunkiem przeżyłem na zachodzie pierwszą przygodę. Opowiem wam ją, chociaż potem wyśmiejecie się ze mnie porządnie. Szło tam mianowicie o mojego pierwszego łosia.  Otrząsnął się, zrobił wielce obiecującą minę i zaczął w sposób następujący.  „Nazywał się on właściwie Fred Cutter, lecz z powodu chwiejnego kroku i wiszącego na chudem ciele ubrania, nazywano go stale Old Wabble. Był dawniej w Teksas cowboyem i tak przywykł do tamecznego stroju, że tu, na północy, nikt nie zdołał go nakłonić do zmiany ubrania.  „Widzę go jeszcze, jak stał przede mną, długi i strasznie cienki, z nogami w niesłychanych ciżmach i legginach. Na koszuli, o której barwie wolę nie wspominać, wisiała bluza, a jedyną jej zaletą była ogólna otwartość. Pierś i szyja były nieodziane, zato nosił zawsze pod zmiętym kapeluszem owiniętą na czole chustę, a końce jej zwisały mu na plecy. Za pasem miał długi nóż myśliwski, w uszach ciężkie srebrne kolczyki, a w wielkiej, brunatnej, kościstej ręce palące się nieodstępne cygareto. Inaczej nikt go chyba nie widział.  „Najcenniejszem było jego stare, ogorzałe, pomarszczone a zawsze gładko wygolone oblicze z grubemi, jak u murzyna, wargami, z długim, śpiczastym nosem i z ostremi, szaremi oczyma, którym nic ujść nie mogło,, chociaż powieki były zawsze napół przymknięte. Czy twarz ta była spokojna, czy też znajdowała się w ruchu, miała zawsze wyraz wyższości, której niczem niepodobna było wyprowadzić z równowagi. Ta wyższość była zupełnie uzasadnioną, gdyż Old Wabble był pomimo swojego zaniedbania nietylko mistrzem w konnej jeździe, w używaniu strzelby i lariatu, lecz niebrak mu było żadnej z właściwości, jakie musi posiadać prawdziwy westman. „Th’ is clear“ — zwykł był mawiać stale, co dowodziło, że nawet najtrudniejsze rzeczy były dlań czemś rozumiejącem się samo przez się.  „Co do mnie, byłem tam w Princeton czemś w rodzaju budowlanego pisarza i zarobiłem tam sobie tyle, że mogłem wykonać plan pójścia do Idaho, jako poszukiwacz złota. Byłem greenhorn, zupełny nowiczyusz i, ażeby zdobytymi skarbami nie dzielić się z wielu ludźmi, wziąłem tylko jednego towarzysza, Bena Needlera, który tak samo znał dziki Zachód, jak ja. Gdy w Eagle-Rock wysiedliśmy z wozu, byliśmy wyszykowani, jak dandysi, a obładowani, jak juczne osły, samemi pięknemi, dobremi i świecącemi rzeczami, mającemi niestety tę zaletę, że były nie do użycia. Kiedy zaś po tygodniu przybyliśmy nad Payette Fork, wyglądaliśmy, jak prawdziwe wagabundy; marliśmy prawie z głodu i porzuciliśmy po drodze zbyteczne przedmioty, to znaczy wszystko z wyjątkiem broni i amunicyi. Przyznam się wam jednak otwarcie, że za dobry chleb z masłem byłbym oddał całe moje uzbrojenie, a Ben Needler myślał pewnie tak samo.  „Siedzieliśmy na krawędzi zarośli, trzymaliśmy obtarte aż do krwi stopy w wodzie i rozmawialiśmy o różnych delikatesach, o których nie mówilibyśmy wcale w innych warunkach, a więc o sarniej łopatce, o polędwicy bawolej, o łapach niedźwiedzich i łosiowej pieczeni. W tej okolicy miały się znajdować łosie i bawoły. Właśnie rzekł Ben, mlaskając językiem:  „Good lack! Gdyby teraz takie bydlę podeszło blizko, wpakowałbym mu z prawdziwą rozkoszą obie kule pomiędzy rogi...  „A potem byłoby po was! — zabrzmiał głos jakiś pomieszany ze śmiechęm tuż za nami w zaroślach. — Łoś zrobiłby z was rogami ciasto. Do takiego zwierzęcia nie strzela się między rogi. Wylecieliście chyba, jako uczniacy ze szkoły w Nowym Yorku i spadliście tutaj, moi panowie?  „Zerwaliśmy się i spojrzeliśmy na mówcę, wydobywającego się teraz z zarośli, w których nas podsłuchał. Oto stał przed nami Old Wabble, taki, jakim go opisałem poprzednio, z niezbyt szanującym nas wyrazem twarzy i pobłażliwem spojrzeniem w pół przymkniętych oczach. Pominę rozmowę, która potem nastąpiła. Wyegzaminował nas, jak nauczyciel swoich chłopców, i zawezwał, żebyśmy za nim poszli.  „Mniej więcej o milę od rzeki stała chatka strażnicza na preryi, otoczonej lasem dokoła. Nazywał on to swojem rancho. Za nią było kilka otwartych bud, przeznaczonych w niepogodę dla koni, mułów i bydła, które teraz pasły się na wolnem polu. Old Wabble został mianowicie z cowboya samoistnym hodowcą bydła. Służba jego składała się z białego dozorcy Willa Littona i z kilku Indyan z plemienia Wężów, nazywanych przez niego wakerami i przywiązanych bardzo do niego. Widzieliśmy tych ludzi zajętych pakowaniem na lekki wóz płótna namiotowego i innych przedmiotów.  „— To jest coś dla was — rzekł starzec. — Chcecie strzelać łosie, a tam właśnie czyni się przygotowania do wyprawy myśliwskiej. Zobaczę, co potraficie; pójdziecie ze mną. Jeśli się na co przydacie, to możecie zostać u mnie. Przedtem jednak chodźcie do domu, gdyż, th’ is clear, głodny strzelec strzela w powietrze.  „Well, to nam było na rękę. Zjedliśmy, wypiliśmy i ruszyliśmy w drogę, ponieważ Old Wabble’owi ani się śniło odwlekać wycieczki dla nas. Otrzymaliśmy konie i pojechaliśmy najpierw ku rzece. Znaleźliśmy tam bród, przez który przejść należało. Na czele pochodu jechał stary, który chciał, żebym jechał obok niego. Prowadził obok siebie za uzdę luźnego muła. Przeprawiwszy się, widzieliśmy resztę orszaku idącą za nami: Ben Needler jechał na gniadym koniu, Will Litton na siwym, a za nimi toczył się wóz, zaprzężony w cztery konie; prowadził go jeden z Indyan. Nazywał on się Pakmuh czyli Krwawa Ręka, lecz w swojem cywilizowanem ubraniu nie wyglądał wcale tak krwawo, jak brzmiało jego miano. Współplemieńcy jego, na których stary mógł zdać się ze wszystkiem, pozostali w ranchu.  „Po drugiej stronie brodu jechaliśmy przez pewien czas rzadkim lasem, a następnie wjechaliśmy na zieloną bezdrzewną dolinę, wychodzącą na trawiastą sawannę. Gdy po kilku godzinach dostaliśmy się na drugi koniec, gdzie teren zaczął się wznosić, rozłożyliśmy się obozem. Zdjęto z wozu ładunek i rozbito namiot. Za nim przywiązano konie, a przed nim rozniecono ognisko. Tu mieliśmy się zatrzymać przez jeden dzień, ażeby zapolować na widlaste antylopy, albo natknąć się na bawoły. Poznaliśmy bowiem po rozrzucanych szkieletach, że tu przychodziły bizony. Wybielała ode słońca czaszka leżała tuż obok namiotu, w którym miał zostać Krwawa Ręka, my zaś, biali, mieliśmy się udać na wyżej położone bagnisko, gdzie, jak twierdził Old Wabble, było mnóstwo łosiów.  „Niestety, ani tego ani następnego dnia nie pokazało się zwierzę, nadające się do polowania, co starego bardzo rozzłościło, mnie jednak było na rękę, gdyż spodziewałem się ostrego sądu in puncto moich strzeleckich zdolności. Byłem pewien, że na trzydzieści kroków trafię w wieżę kościelną — że jednak wystrzeliłbym wielką dziurę w przyrodzie, gdyby odemnie zażądano dosięgnąć na sześćdziesiąt kroków szybkonogą antylopę, tego byłem całkiem pewien.  „Wtem wpadł Old Wabble na niefortunną myśl spróbowania naszej strzeleckiej zdolności i zażądał od nas, żebyśmy zmierzyli do sępów. Ptaki te pousiadały o jakich siedmdziesiąt kroków od nas na szkielecie i ja miałem pierwszy pokazać swoją sztukę. No, i powiadam wam, że sępy musiały być ze mnie zadowolone, gdyż stało się tak, jak przewidziałem. Wystrzeliłem cztery razy, nie trafiłem, a żadnemu ze ścierwożerców nie przyszło nawet na myśl uciekać po strzałach. Zwierzęta te wiedzą mianowicie dobrze o tem, że nikomu rozsądnemu nie przyjdzie na myśl strzelać do nich. Strzał je znęca zamiast odstraszyć, ponieważ z każdej ubitej zwierzyny zostają dla nich przynajmniej wnętrzności. Ben chybił dwa razy i dopiero trzecia kula trafiła jednego sępa, a resztę spłoszyła.  „— Eximious incomparable! — śmiał się Old Wabble, potrząsając niedbale zwisającymi członkami. — Moi panowie, th’ is clear, że jesteście właśnie jak stworzeni dla dzikiego Zachodu. Nie boicie się o siebie i jesteście już gotowymi ludźmi, gdyż, cokolwiekby z was być mogło, tem wszystkiem jesteście już teraz. Wyżej dojść nie możecie!  „Ben przyjął ze spokojem ten wyrok, ja jednak wybuchnąłem gniewem, co oczywiście miało tylko ten skutek, że mi Old Wabble odpowiedział:  „— Milczcie, sir! Wasz kolega trafił przynajmniej za trzecim razem, można się więc po nim czegoś spodziewać, wy zaś jesteście dla Zachodu straconym. Nie mogę was użyć i daję wam jedyną dobrą radę, żebyście się czemprędzej wynieśli.  „Zgryzło mnie to potężnie, gdyż nikt mistrzem się nie rodzi, a proch, jaki wystrzelałem aż po ów czas, nie ważył pewnie całego funta. Postanowiłem sobie w każdym razie wymusić dla siebie szacunek starego.  „Nazajutrz rano wyruszyliśmy na bagna w górach Salmon Riwer. Żywność, naczynia do gotowania, koce i inne rzeczy wpakowano na muła, a wóz, którego nie można było użyć na górskich bezdrożach, został przy namiocie. Znacie ten kraj i nie będę wam opisywał drogi. Była ona wprost niebezpieczną dla życia, szczególnie tam, gdzie Snakes-Canon tworzy kąt ostry i gdzie musi się zjeżdżać stromo w głąb, aby się po drugiej stronie dostać na ścieżkę Wihinasht. Na prawo skała niebotyczna, na lewo czarna otchłań, a w środku droga o szerokości zaledwie dwu łokci. Szczęście, zaiste, że nasze konie przywykły do takich dróg i że nie cierpiałem nigdy na zawrót głowy. Przedostaliśmy się szczęśliwie, lecz wkrótce okazało się nowe niebezpieczeństwo, którego tylko ja jeden nie uznawałem.  „Gdy mianowicie zaraz potem wjechaliśmy na ścieżkę Wihinasht, spotkaliśmy się z oddziałem z ośmiu Indyan, z których czterej byli ozdobieni piórami wodzów. Nie przestraszyli się widocznie nagłem ukazaniem się naszem i przypatrywali się nam, przejeżdżając obok nas cicho, owym melancholijnie niedbałym wzrokiem, właściwym rasie czerwonej. Pierwszy z nich, jadący na płowym siwku, trzymał w lewej ręce jakiś szczególny podłużny przedmiot, ozdobiony frendzlami z piór. To milczące, posępne spotkanie z dawnymi panami tej krainy wzruszyło mnie niezwykle. Nie wydali mi się bynajmniej niebezpieczni, zwłaszcza, że nie mieli barw wojennych i że nie mieli, jak się zdawało, żadnej broni. Zaledwie jednak objechaliśmy najbliższe wzgórze i zniknęliśmy im z oczu, zatrzymał się Old Wabble i rzekł, rzucając za siebie groźne spojrzenie:  „— Damm them! Czego tu chcą te łotry? To są Panaszci, żyjący w niezgodzie z właściwymi Wężami, do których należą moi wakerowie. Dokąd zmierzają? Droga ich musi prowadzić obok mego rancha. Co za niebezpieczeństwo, że mnie w domu niema...  „— Nie byli uzbrojeni! — wtrąciłem.  „Old Wabble łypnął na mnie pogardliwie z pod przymkniętych powiek i rzekł:  „— Już po naszem polowaniu na łosie przynajmniej na dziś i na jutro. Musimy wracać do namiotu, a może nawet do rancha i uprzedzić ich koniecznie. Szczęściem znam ścieżkę opodal, która prowadzi na dół; nie dla jeźdźców wprawdzie, lecz dla dobrych piechurów po górach. Naprzód, boye! Powziąłem postanowienie. Musimy wziąć ich na cel; th’ is clear!  — Wjechaliśmy cwałem pomiędzy skały na lewo i po pięciu minutach dostaliśmy się na małe płaskowzgórze o gruncie, utworzonym przez bagnistą łąkę. Na skalistym brzegu rosły wysokie jodły, a środkiem płynął strumyczek. Old Wabble zeskoczył z konia i powiedział:  „— Tam, na końcu tej doliny, schodzi droga w dół. Jeśli się pośpieszymy, to będziemy przy namiocie przed czerwonymi. Jeden musi tu zostać przy zwierzętach, a mianowicie ten, bez którego najłatwiej nam się obejść. Jest nim ten osławiony Sam, który chybił cztery razy. On trafiłby prędzej któregoś z nas aniżeli czerwonoskórca.  „Tym osławionym Samem byłem oczywiście ja, Sam Parker, dawniej pisarz budowlany w Princeton. Sprzeciwiałem się temu z gniewem, lecz musiałem się zgodzić. Następnie popędzili wszyscy trzej, przedczem stary nakazał mi nie opuszczać doliny, dopóki on nie powróci.  „Byłem wściekły z gniewu, że musiałem na to przystać. Tych biednych Indyan miano zastrzelić, chociaż nie wyglądali niebezpiecznie. Czy miałem do tego dopuścić? Nie! Byli tak samo ludźmi, jak my, a przytem zemsta — za obrazę! Nie znałem dzikiego Zachodu i posłuchałem mego nierozsądku. Przywiązałem muła i trzy luźne konie do drzew, a sam wróciłem cwałem drogą, którą przybyliśmy tutaj. Chciałem spełnić polecony mi obowiązek, lecz pierwej ostrzedz Indyan. Zjechałem, jak mogłem, najszybciej ścieżką Wihinasht i wjechałem w Snakes-Canon. Tu ujrzałem przed sobą czerwonych, którzy mnie posłyszeli i stanęli. Parów był tu jeszcze dostatecznie szeroki. Osadziłem konia i zapytałem, czy który z nich umie po angielsku. Ten, który jechał na płowym siwku i miał w ręku ów podłużny przedmiot, odpowiedział:  „— Jestem To-ok-uh, Szybka Strzała, wódz Panasztów. Mój biały brat powrócił, by przynieść mi wiadomość starego męża, którego trzód pilnują Węże tam na dole.  „— A więc ty znasz go? — spytałem. — On uważa was za wrogów i poszedł prędzej piechotą, by was pozabijać. Jestem chrześcijaninem i uważam za swój obowiązek ostrzedz was przed tem.  „Spojrzenie ciemnego oka wświdrował mi formalnie w twarz i zapytał:  „— Gdzie wasze zwierzęta?  „— Stoją tam, po drugiej stronie ścieżki Wihinasht, na zielonej dolinie.  „Rozmawiał przez chwilę po cichu z towarzyszami, poczem zapytał mnie z przyjaznym wyrazem na twarzy.  „— Mój brat dopiero niedawno w tym kraju?  „— Dopiero od wczoraj.  „— Czego chcą blade twarze tam w górach?  „— Chcemy polować na łosia.  „— Czy mój brat jest słynnym myśliwcem?  „— Nie; strzelam zwykle obok celu.  „Dopytywał się dalej z uśmiechem, dopóki nie dowiedział się wszystkiego. Musiałem mu nawet wymienić swoje nazwisko, poczem rzekł do mnie:  „— Samuel Parker, to trudno sobie zapamiętać czerwonemu mężowi. Nazwiemy cię At-pui, Dobre Serce. Skoro tu dłużej zabawisz, zrobisz się ostrożniejszy. Dobroć twoja mogła się stać zgubą dla was. Ciesz się, że nie idziemy ścieżką wojenną! Przypatrz się temu wampum — przytem pokazał mi ów długi, ozdobiony frendzlami, przedmiot — zawiera wieść pokojową do wodzów wszystkich Szoszonów. Jesteśmy bez broni i wieziemy je do rancha starego męża, a jego Indyanie poniosą je dalej. Nie boimy się zatem niczego, lecz wdzięczność nasza jest taką samą, jak gdybyś nas od śmierci ocalił. Jeśli będzie ci potrzeba przyjaciół, przybądź do nas. At-pui będzie u nas zawsze mile widziany. Howgh! Powiedziałem.  „Podał mi rękę i ruszył dalej ze swoimi ludźmi. Zawołałem jeszcze za nim, żeby mnie nie zdradził, i wróciłem zadowolony z wyniku, chociaż nie dałem dowodu roztropności. Przeciwnie, byłem wielce nieostrożny.  „Przybywszy na dolinkę, zdjąłem z muła ciężary i odwiązałem konie, żeby się pasły. Wolny czas poświęciłem ćwiczeniom w strzelaniu. Miałem pełny rożek, a z rzeczami była jeszcze cała puszka. Wypróżniwszy rożek, mogłem już sobie powiedzieć, że trafiłbym w wieżę kościelną już z odległości dwustu kroków. Pod wieczór nadszedł Old Wabble z Benem i Willem. Spotkali się z czerwonymi koło namiotu i opowiedzieli mi jako coś całkiem nowego, że dzicy mieli całkiem pokojowe zamiary: oddali wampum Krwawej Ręce celem zaniesienia go dalej i wrócili natychmiast. Oczywiście, że zataiłem to, co uczyniłem.  „Przenocowaliśmy na dolince, a nazajutrz pojechaliśmy do położonego opodal bagna górskiego.  „Leżało ono na większej dolinie, aniżeli wczorajsza. W pośrodku znajdowało się jeziorko z bagnistymi brzegami, dalej zarośla i las ze zwodniczym gruntem, a potem następowały wysokie, nagie, porozpadane masy skał, otaczające dolinę. Miała ona ze dwie godziny drogi długości i szerokości.  „Rozjuczywszy muła, urządziliśmy obóz i roznieciliśmy ognisko, a ja miałem zostać, ażeby pilnować koni. Następnie udali się oni na poszukiwania. Aż do południa panowała cisza. Nagle usłyszałem huk kilku strzałów, a później wrócił Ben Needler sam jeden. Strzelił za wcześnie do łosicy, a rozgniewany Wabble napędził go za to. Nadszedł z Littonem dopiero o zmroku, rozłoszczony niepowodzeniem, jakiego doznał.  „— Tropów dość było — rezonował, — ale nietylko łosi, lecz i czerwonoskórych, którzy musieli tu być przed nami i przepłoszyli zwierzynę. Th’ is clear! Natknęliśmy się tylko na jedną krowę, wtem huknął ten Needler z obydwu luf równocześnie, i uciekła. To się ma z zadawania się z greenhornami. Nie chcę jednak, żeby droga była daremna i zostanę jeszcze z dzień, dwa, albo wogóle dopóki nie rozciągnę ciężkiego starego łosia.  „Nie rzekł do żadnego z nas dwu ani słowa i zachował ten sam nastrój także nazajutrz rano. Wyruszając, oświadczył, że będzie polował tylko z Littonem, a greenhorny zostaną w obozie, żeby czego nie popsuli. Miał prawo zrobić, jak mu się podobało, ale my przyznaliśmy sobie po cichu to samo prawo. Skoro obaj odeszli, wykonaliśmy to, o co umówiliśmy się w nocy. Jeśli łosie wypłoszono, to nie było ich już w dolinie, lecz poza jej obrębem. Tam ich należało szukać. Ponieważ to polowanie nasze mogło potrwać do wieczora, zabraliśmy z sobą muła do niesienia potrzebnych rzeczy, a ewentualnie i zdobyczy.  „Wyszliśmy z tej doliny na drugą. Nie było tu ani jeziora ni bagna, ale także i łosi, gdyż znajdowali się tutaj ludzie, mający ze sobą osła. Nie widzieliśmy ludzi, lecz tem wyraźniej osła, który bez uzdy i siodła używał sobie na trawie w pewnej odległości. Gdzie byli ludzie? Musiałem ich odszukać. Kiedy Ben poszedł powoli do osła, ruszyłem z naszym mułem dalej. Domniemany osioł pasł się dalej, dopóki Ben nie zbliżył się doń na sto kroków. W tem zwietrzył go, podniósł głowę, odwrócił się błyskawicznie i pobiegł w wielkich susach ku mnie, jakby wiedziony sympatyą dla stojącego obok mnie swego krewnego. Ale co to? To dalibóg nie był osioł, lecz dzikie zwierzę. Poznałem to, chociaż byłem greenhorn. Ukląkłem czemprędzej za mułem, złożyłem się, wymierzyłem i pociągnąłem za cyngiel. Nieznana kreatura skoczyła jeszcze raz, drugi i trzeci i padła. Pobiegłem na miejsce, a Ben nadszedł także. Strzał poszedł pod łopatkę, my zaś zgodziliśmy się, że zabiłem „łanię“. Przywiązaliśmy ją do juków na mule i ruszyliśmy dalej, ale nie długo, gdyż dolina już się skończyła. Na prawo i na lewo były niebotyczne ściany, a przed nami dość strome wzgórze w rodzaju przełęczy, za którą musiała być druga dolina. Ponieważ muł nasz dobrze się piął po górach, postanowiliśmy pójść prosto.  „Dostaliśmy się z pewnym wysiłkiem na górę i przekonaliśmy się, że nie popełniliśmy pomyłki, gdyż przed nami opadał znowu teren ku dołowi. Ale stamtąd dochodził szczególny zgiełk, utworzony z ludzkich głosów. Musieliśmy się dowiedzieć, co to było; szukaliśmy więc miejsca, z którego moglibyśmy wyglądnąć. Po obu stronach przełęczy znajdowały się wysokie wprawdzie, ale o tyle dostępne wzniesienia, że łatwo było wyjść na nie. Wygramoliliśmy się z lewej strony, aby rzucić stamtąd okiem na dalszą dolinę. Przybywszy na górę, chciał Needler wychylić się daleko, żeby lepiej widzieć — ponieważ jednak mógł go ktoś zobaczyć z powodu zbyt jasnego ubrania, a ja miałem ciemniejsze, odsunąłem go i spojrzałem na dół.  „Nie mogłem dostrzedz, co się działo na pierwszym planie doliny, ponieważ stanowisko moje nie było dostatecznie wysokie — w głębi jednak ujrzałem siedmiu indyańskich jeźdźców, którzy jechali tworząc rozwlekłą linię i krzycząc na całe gardło. Wrzaski te zbliżały się i wzmogły tak, że stojący na dole muł zaczął bardzo niespokojnie grać uszyma i obracać ogonem. Toteż posłałem Bena nadół, ażeby go uspokoił.  „Wtem rzuciłem okiem na przeciwległe wzniesienie, oddalone mniej więcej o pięćset kroków. Ku mojemu zdumieniu ujrzałem siedzącego tam Indyanina. Był to To-ok-uh, Szybka Strzała, który skinął na mnie znacząco i położył prawą rękę na ustach, co u Indyan jest znakiem milczenia. Skąd się tu wziął, dlaczego miałem milczeć i o czem? Onegdaj nie był uzbrojony, a teraz leżała mu strzelba na kolanach. Kiedy nad tem rozmyślałem, zgiełk zbliżył się jeszcze bardziej; usłyszałem pod sobą łoskot spadających kamieni i spojrzałem na dół. Nieba, a to co za potwór! Z głośnem gniewnem parskaniem wspinał się z tamtej doliny na przełęcz. Mając do łopatek ze dwa metry wysokości, krótkie niezgrabne cielsko, długie nogi, szeroko zwisającę górną wargę i najeżoną brodę, wynurzył się z iskrzącemi oczyma na brzeg przełęczy. Ujrzawszy stamtąd tuż przed sobą muła i Bena Needlera, rzucił wstecz brzydką głowę z potężnemi, szerokiemi łopatami i popędził w moją stronę. Needler, ujrzawszy potwora o sześć kroków od siebie, wyrosłego, jakby z pod ziemi, wrzasnął ze strachu, odrzucił strzelbę i pobiegł, a raczej stoczył się na łeb na szyję w dolinę po tej stronie. Muł nie okazał także więcej odwagi od swego pana: dał susa w tył i — zjechał, szczęściem, na wszystkich czterech nogach, jak na saniach, z przełęczy.  „Nie miałem czasu uważać, czy obydwaj szczęśliwie dostali się na dół, bo zwierz zwrócił się w moją stronę, nie spostrzegłszy, że miał już wolną drogę przed sobą. Pędził w górę w potężnych susach wprost na mnie. Przeraziłem się niemniej, jak Needler; strzelba wypadła mi z ręki, i zacząłem uciekać. Skakałem z kamienia na kamień po skalistem zboczu, a potwór za mną. Naraz rozwarła się przede mną wielka dziura w skalnej ścianie, więc wlazłem w nią tak szybko, jak jeszcze nigdy przedtem nie znikałem w dziurach. W otworze się ściemniło, gdyż zwierz włożył weń głowę, o ile mu tylko rogi na to pozwoliły. Parskał, jak dyabeł, i czułem na twarzy gorący jego oddech. Ale strach ściganego zwierzęcia był większy od jego gniewu; wyciągnął głowę i pobiegł dalej. Przytem odwrócił się lewym bokiem do wodza, siedzącego naprzeciwko i czekającego na to z zimną krwią. Wymierzył krótko i wypalił, a łoś runął równocześnie na ziemię.  „W jednej chwili zbiegł To-ok-uh z tamtej strony i wszedł na tę. Kiedy ja wysunąłem ostrożnie głowę, przypatrywał się olbrzymiemu zwierzęciu i zawołał do mnie z uśmiechem:  „— Niech mój brat wyjdzie! Ten peere padł od jego kuli, więc jest jego własnością.  „— Od mojej kuli? — zapytałem zdumiony, wyłażąc z dziury.  „— Tak — rzekł, skinąwszy chytrze głową. — Jesteś At-pui, Dobre Serce i chciałeś nas ocalić, zato zbieraj sławę u swoich. Wojownicy Panasztów oddali wampum i przybyli przed wami na dolinę łosi, gdzie ukryli broń swoją. Nie mogliście znaleźć tam innej zwierzyny oprócz dziecka łosia, które widzę na grzbiecie waszego muła. Byłeś na tyle otwarty, że powiedziałeś mi, iż trafiasz obok celu, lecz musisz o tem milczeć, gdyż życzę sobie, żeby towarzysze szanowali cię tak, jak ja cię miłuję. Usiadłem na skale i kazałem pędzić na siebie to niezwykle ogromne zwierzę, wtem spostrzegłem ciebie i postanowiłem natychmiast ci je darować. Niechaj będzie, jak gdybyś ty je trafił, ażebyś miał sławę, dopóki rzeczywiście nie trafisz. Twój brat nie widział mnie i odchodzę, ażeby mnie jeszcze nie zobaczył. Oko moje życzy sobie zobaczyć ciebie. Powiedziałem. Howgh!  „Uścisnął mi rękę i pobiegł na dół, aby zniknąć po tamtej stronie przełęczy, w  „Oto była wdzięczność tak zwanego dzikiego człowieka. Odstąpił mi własną sławę. Czy miałem ten dar odepchnąć? Nie; byłem na to za słaby i za młody, a Old Wabble mnie wydrwił. Był to wprawdzie błąd z mojej strony i kłamstwo, że chciałem się stroić w cudze pióra, lecz stary westman miał zazdrościć mnie, greenhornowi.  „Zeszedłem na dolinę po tej stronie. Daleko, bardzo daleko stał Ben Needler obok nieuszkodzonego muła!  „Skinąłem nań i zaprowadziłem go tam, gdzie leżał łoś. Podniosłem oczywiście strzelbę, a Indyanina nie widział, był więc pewien, że to ja zabiłem łosia. Można sobie wyobrazić jego zdumienie, podziw i radość.  „Żal mi go było. Dlatego to, a także, jak otwarcie przyznaję, dla ulżenia własnemu sumieniu, zaproponowałem mu, żeby powiedział Old Wabble’owi, iż to on zabił „dziecko łosia“. Był z tego powodu taki szczęśliwy, że mnie uściskał. Musiałem zostać przy moim łupie na straży przed drapieżnemi zwierzętami, a Needler ruszył z mułem na bagno po Old Wabble’a i Littona. Sprowadził ich dopiero po południu. Nie widzieli ani kępki kudłów z łosia. Stary stał oniemiały nad moim łupem, a wkońcu przyznał, że rzadko widywał takie wielkie okazy. Zazdrość wstrząsała jego niedbałą postacią, potem zmierzył mnie groźnem niemal spojrzeniem przymkniętych oczu i powiedział:  „— Well, ja wiem o co idzie, sir. Gdy onegdaj cztery razy wystrzeliliście dziurę w naturze, żartowaliście sobie. Th’ is clear, lecz mam nadzieję, że nie stanie się już nic podobnego, jeśli mamy być nadal przyjaciółmi.  „Zostaliśmy też nadal przyjaciółmi i daliśmy potem razem niejeden dobry strzał. Zdawało się, że dar wodza przysporzył mi odrazu dobrego wzroku i pewnej ręki. Od owego dnia latały moje kule tak szczęśliwie, że staremu nigdy na myśl nie przyszło, żeby to była blaga z owym łosiem. Z Szybką Strzałą spotykałem się jeszcze często, a jego ludzie nazywają mnie dziś jeszcze At-pui. Dochował mi wiernie tajemnicy, i dziś poraz pierwszy ją zdradzam. Tak, panowie, przyznaję się wam z całą myśliwską pokorą, że mój pierwszy łoś nie był moim pierwszym, ale też i nie ostatnim. Powiedziałem. Howgh.“  Zamilkł, a drudzy zaczęli robić uwagi o tem, co słyszeli. Każdy westman musiał przebyć nowicyat; nikt się mistrzem nie rodzi. Ja miałem także nauczycieli: najpierw zabawnego, małego Sama Hawkensa, a potem Winnetou, niezrównanego mistrza we wszystkiem, czego dziki Zachód wymaga.  Co do Old Wabble’a, to słyszałem o nim wiele, bardzo wiele, lecz nie widziałem go dotychczas. Wiedziano, że istniał rzeczywiście, a mimo to żył w podaniach. Opowiadano sobie setki jego konceptów i czynów, dowodzących, że był oryginałem, jakich mało. Nie wiedziano, gdzie się znajdował i co robił, a ilekroć wynurzył się nagle tu lub ówdzie, było to zawsze na krótki czas; mimo to opowiadano znowu o jakimś szybkim i śmiałym czynie, lub o jakiejś niesłychanej osobliwości.  W młodości był „królem cowboyów“, a teraz dosiągł lat dziewięćdziesięciu, mimo to miał być rzeźki, jak młodzieniec, i tylko długie, białe, jak śnieg, włosy, powiewające za nim podczas jazdy, jak grzywa, świadczyły o długości niezwykle burzliwego życia.  Podczas opowiadania Parkera zapadł wieczór, a ponieważ dzięki Komańczom nie można było rozniecać ognisk, nie było dalszej rozmowy, i położyliśmy się spać. Kiedy chcieliśmy wyruszyć nazajutrz rano, pokazało się, że obawy Parkera były uzasadnione. Komendant chciał absolutnie zatrzymać jednego z myśliwców, jako skuta, lecz spotkał się z takim zatwardziałym uporem, że uznał wkońcu, iż lepiej się tego wyrzec. Przymuszony do tego wywiadowca przyniósłby mu raczej szkodę, aniżeli pożytek. Wobec tego zażartowałem sobie i ofiarowałem mu swoje usługi. Odmówił mi pogardliwym ruchem ręki i powiedział:  — Jedźcie tylko, mr. Charleyu! Człowiek z zawodem poszukiwacza zgniłych kości i szczątków nie potrafi zrobić tego, czego wymagam od skuta. Dłubajcie sobie dalej po starych grobach; ja nie chcę brać sobie z wami na kark ciężaru.  Dowiedział się zatem widocznie, co mnie wrzekomo przygnało na Zachód. Well, mnie było to rozstanie na rękę. Żeby mnie jeszcze przed odjazdem nie poznano, wisiałem na koniu tak nieporadnie, jak mogłem, i zachowałem to przez całą dzisiejszą jazdę, żeby towarzysze nie zmienili o mnie zdania.  Tych dziesięciu ludzi pozbierało się w drodze z nad Rio de la Plata. Udawali się teraz do Teksas, jeden w takim, drugi w owakim zamiarze, i nie tworzyli jednym celem połączonego towarzystwa.  Od obozu wojskowego do Mistake-Canon mieliśmy konno cztery godziny drogi, które przeszły bez żadnego wypadku. Jozuemu Hawleyowi przypomniano wczorajszą obietnicę, a on przyrzekł powtórnie, że jej dotrzyma. Tych kilka słów, które wczoraj z jego ust usłyszałem, wystarczyło mi zupełnie. Wiedziałem już, że to on był owym białym, który zastrzelił przyjaciela przez pomyłkę. To nurtowało mu w duszy dotychczas, i stąd pochodziła melancholia, którą spostrzegłem na pierwszy rzut oka.  Znajdowaliśmy się dotychczas na skalistem płaskowzgórzu, opadającem zwolna ku dołowi. Następnie zatrzymaliśmy się nad głęboką czeluścią, do której prowadziła stroma droga, jak gdyby pięścią gigantów wyrąbany rów, ciągnęła się w nieskończoność ku wschodowi, między stromemi ścianami, na kilkaset stóp wysokiemi. Na dole szemrała woda, wyglądająca z góry jak atrament. Tam, gdzie zatrzymaliśmy się, rosły na krawędzi skały rozrzucone kaktusy. Był to Mistake-Canon, a raczej jego początek, którym musieliśmy się puścić. Kto rzucił okiem w groźnie zionącą czeluść, ten musiał doznać uczucia, jakoby tam na dole znajdowała się siedziba nieuniknionego nieszczęścia. Widziałem już i przejechałem wiele kenionów, ale, że użyję takiego wyrażenia, nie odrzucało mnie tak, jak od tego.  Zjechaliśmy na dół stromą drogą i dostaliśmy się na dno, gdzie jechaliśmy dalej nad wodą, wyglądającą teraz inaczej. Gdy dojechaliśmy do wielkiego nadbrzeżnego głazu, na którym woda załamywała się, zatrzymał Joz swego konia, zlazł zeń, usiadł na kamieniu i powiedział:  — Otóż i miejsce, na którem chcę dotrzymać obietnicy, Zsiądźcie, panowie, a dowiecie się, w jaki sposób powstało podanie o duchu tego kenionu.  — Duchu? Pshaw! — roześmiał się Sam Parker. — Tylko głupiec wierzy w takie widma i duchy. Biały myśliwiec zastrzelił przez pomyłkę przyjaciela Apacza, zamiast wroga Komańcza. Ale nikt nie może powiedzieć, kto to był i jak mogło się stać coś takiego.  — Ja, ja to mogę powiedzieć, ja jeden — rzekł Joz, przecierając sobie oczy rękoma.  — Ach, ty? Ty wiesz, jak się odbyła ta nieszczęsna, historya?  „Czy ja to wiem? Tu z tego kamienia, na którym siedzę, dałem wówczas ten fatalny strzał. Miałem oczy o trzydzieści lat młodsze, aniżeli teraz, nie były jednak dość bystre, by odróżnić prawdziwego od fałszywego. Miałem przyjaciela, wiecie, prawdziwego, a był nim Apacz i nazywał się Tkhlisz-lipa, grzechotnik. Zawdzięczając mi życie, przyrzekł mi pokazać miejsce, na którym, jak powiedziałem, miało być mnóstwo nuggetów. Znalazłem więc sobie czterech dzielnych boyów, nadających się do takiego przedsiębiorstwa. Musieliśmy być bardzo ostrożni, ponieważ miejsce to leżało na terytoryum Komanczów. Toteż nie wzięliśmy ze sobą koni; tylko Apacz nie chciał się wyrzec swojego mustanga. Aby uniknąć wstępu, powiem, że przybyliśmy tu, do kenionu. Widzicie na krawędzi te kaktusy? Dawniej był tam cały las kaktusowy, gdzie zbudowaliśmy sobie chatę dla gospodarstwa, a tu nad wodą był teren pracy.  „Tkhlisz-lipa nie skłamał, i zdobycz była nadspodziewanie obfita, chociaż pracować mogły tylko cztery osoby, bo jeden musiał stać na straży a jeden polować i starać się o mięso. Musiało się to dziać z największą rozwagą, gdyż Awat-kuts, „wielki bawół“, wódz mieszkających tutaj Komanczów, był nietylko krwi chciwym człowiekiem, lecz wirtuozem w tropieniu. Rozumie się samo przez się, że każdy z nas oprócz motyki i łopaty miał zawsze broń przy sobie.  „Byliśmy tu już ze trzy tygodnie, kiedy pewnego dnia Apacz miał stać na straży przy chacie, a jeden z towarzyszy, długi Winters, włóczył się za zwierzyną. My pracowaliśmy raźno na dole, a czerwonoskóry nudził się na górze, siedząc na spiekocie. Zdjął wierzchnie ubranie i nacierał sobie zwyczajem indyańskim ciało tłuszczem niedźwiedzim dla ochrony przed robactwem. Wtem słyszy za sobą szelest; ogląda się i widzi strasznego wodza Komanczów, rozmachującego się do uderzenia kolbą. Zanim zdołał się usunąć, spada mu cios na głowę z taką siłą, że traci przytomność. Że głowy mu nie roztrzaskał, temu winien jedynie rodzaj czapki, ozdobionej ogonami lisimi i skórami z grzechotników.  „Amat-kuts zostawia go na razie w spokoju i wchodzi do chaty, by ją przeszukać. Znalazłszy worki napełnione nuggetami, przywiesza je sobie do pasa. Wróciwszy, zrzuca z siebie stary koc kaiiko i zamienia ją na nowy koc santillo, zrzucony przez Apacza. Wpada mu w oko także czapka ogłuszonego, i wkłada ją sobie na czub. Następnie przywołuje gwizdem swego silnokościstego konia, którego zostawił był w kaktusach, lecz widzi, że mustang Apacza, pasący się w pobliżu, wart o wiele więcej. Teraz ma wróg być oskalpowany i to żywcem. Komancz staje, nad nim z rozstawionemi nogami, chwyta go lewą ręką za włosy, ażeby mu podnieść głowę, bierze nóż w prawą rękę, nacina mu skórę nad uszami przez czoło i tył głowy i próbuje silnem szarpnięciem skalp oderwać, co mu się jednak nie całkiem udaje. Grzechotnik ocuca się pod wpływem okropnego bolu i chwyta Komańcza za ręce. Zaczyna się mocowanie, z którego Wielki Bawół musi wyjść zwycięzcą, gdyż tamtemu krew oczy zalewa.  „Tymczasem Wintersowi udało się polowanie; objuczony zdobyczą powraca do domu. Znalazłszy trop Komancza, zląkł się i skrada się nim dalej. Wyszedłszy zza rogu kaktusowego lasu, widzi walczących ze sobą Indyan i bierze z powodu santillowego koca i czapki Komańcza za Apacza. Składa się czemprędzej i strzela do ociekającego krwią przyjaciela, ale nie trafia go dzięki wielkiej odległości. Komancz odwraca się na odgłos strzału, spostrzega nowego wroga, rzuca się, zostawiwszy strzelbę na ziemi, na apaczowego mustanga, wskakuje nań i ucieka. Grzechotnik, oszalały niemal z bolu i z wściekłości, wyciera sobie krew z oczu i spostrzega umykającego przeciwnika i zostawionego przezeń konia. W tej chwili dosiada go i pędzi za nim, zrywając sobie z bioder lasso, a długi Winters patrzy na to w osłupieniu, gdyż nie może sobie wytłomaczyć tego, co się dzieje. Ponieważ biały zamykał drogę na prawo, a na lewo nie można było uciec z powodu kaktusów, pędzi Komancz ku kenionowi, wiedząc, że prostopadłą prawie ścianą prowadzi w głąb niebezpieczna, co prawda, ale zawsze ścieżka. Nie przeczuwa, że tam na dole znajdują się trzy blade twarze.  „Widzicie tam za wodą wyskok skalny, wązką, ciągnącą się w dal krawędź? To wspomniana ścieżka. Uciążliwa dla pieszego, jest wprost niebezpieczną dla jeźdźca — więc zdziwiliśmy się niemało, kiedy z góry doleciał nas tętent cwałujących koni. Z powodu wysokości ujrzeliśmy najpierw głowy obu jeźdźców, lecz im niżej zjeżdzali, tem dokładniej widzieliśmy ich postacie. Przodem biegł mustang Apacza, a jeźdźca na nim wzięliśmy.z powodu koca i czapki za Grzechotnika. Za nim pędził na nieznanym nam koniu jeździec, któremu zwisała z głowy skrwawiona czupryna i który z powodu ściany wysilał się napróżno, ażeby ściganemu zarzucić lasso na głowę. Słyszeliśmy ustawicznie głos Apacza: „Hatatitla aguan, hatatitla aguan“, zastrzelcie go, zastrzelcie go. Zwracało się to do nas, więc porwałem strzelbę. W tej chwili pierwszy jeździec dosięgnął dna parowu, tam za wodą i pędził dalej. Zaraz po nim nadjechał drugi, a mogąc teraz swobodniej władać lassem, zamachnął się do rzutu. Wypaliłem, on krzyknął i spadł w tył z konia, który pognał dalej bez jeźdźca. W kilka sekund byliśmy przy nim. Wyobraźcie sobie nasze przerażenie, gdy poznaliśmy czerwonego przyjaciela! Moja kula trafiła aż nadto dobrze. Wskazał przed siebie i rzekł słabnącym głosem: „Darteh liczane Awat-kuts, ten pies to Wielki Bawół!“ W chwilę potem już nie żył.“  Opowiadający umilkł i wpatrzył się ponuro we wskazane miejsce. Uszanowaliśmy to milczenie i nie mówiliśmy także. Dopiero po dłuższej chwili dodał:  — Tak odpłacono mu kulą za darowane nam złoto. Nazwaliśmy ten parów Mistake-Canon i nazwa ta pozostała do dzisiaj. Tą historyę opowiadano często w mojej obecności, ale nigdy nie przyszło mi na myśl powiedzieć, że to ja sam jestem nieszczęśliwym jej bohaterem. Próbowałem sam załatwić się z tem po cichu. Dziś jednak, kiedy znajdujemy się na tem samem miejscu! niechaj ciężar spadnie mi z serca, a wy powiedzcie, czy można mnie nazwać mordercą.  Nie, nie! — zawołano dokoła. Jesteś całkowicie niewinny. Ale co się stało z Komanczem. Czy umknął?  — Nie. Znaleźliśmy go opodal w zwaliskach skalnych, gdzie koń mu się potknął i zrzucił go na ziemię. Łatwo pojąć, że zamiast jednego były dwa trupy. Takie już prawo dzikiego Zachodu; nie mówmy o tem.  — A złoto? A nuggety? Chcemy oczywiście wiedzieć, jakie to skarby zabraliście z kenionu.  — O wiele mniej, aniżeli można było przypuszczać po świetnym początku. Zdawało się, że anioł zemsty kazał złotu zginąć w głębi ziemi; a rezultat pracy zmniejszał się z każdym dniem, aż wkońeu całkiem złota zabrakło. Kopaliśmy i pracowaliśmy jeszcze przez całe tygodnie, ale napróżno. To, co wzięliśmy ze sobą, nie wystarczyło na długo i wyczerpało się wkrótce przy grze i winie. Jedno mi tylko zostało i nie opuści mnie nigdy, a mianowicie wspomnienie chwili, kiedy mój ołów zrzucił z konia Apacza. Ten obraz unosi się ciągle przede mną, a ucho rozdziera mi ciągle jego okrzyk śmiertelny. Mam dreszcze. Jedźmy; ja nie chcę dłużej widzieć tego miejsca.  Wstał powoli, ociężale i wstrząsnął się, jak gdyby się chciał pozbyć przygniatającego go duchowego ciężaru. Kiedy potem sięgnął ręką do cugli, by dosiąść konia, zatrzymałem go i rzekłem:  — Wasi towarzysze wypowiedzieli już swoje zdanie, że jesteście niewinny, więc posłuchajcie także tego, co ja powiem, mr. Hawleyu.  — No? — zapytał, jak gdyby się i z mojej strony nie spodziewał najmniejszej ulgi.  — Opowiem wam historyę, prawdziwą historyę, która zdarzyła się w mojej ojczyźnie.  — Naco mi się sprzyda wasza historya?  — Może przecież; tylko wysłuchajcie! Dwaj dachówkarze mieli na szczycie bardzo wysokiej wieży kościelnej postawić chorągiewkę od wiatru. Odpowiednie drabiny przyłożono już dnia poprzedniego, zanim zdjęto starą chorągiewkę. Jednym z dachówkarzy był stary, doświadczony majster, a drugim jego syn, który miał żonę i czworo dzieci. Zaczęli się wspinać ze szczebla na szczebel coraz to wyżej i wyżej; ojciec przodem, a syn za nim! Trzymając się jedną ręką, nieśli w drugiej ciężką chorągiew. Na dole stał tłum i w ciszy z zapartym oddechem przypatrywał się karkołomnej robocie. Wtem słychać z góry okrzyk przerażenia. To syn go wydał, a ojciec napomina go spokojnie. W tem syn woła po raz drugi, a zaraz potem wydaje tłum jeden, z wielu głosów złożony, okrzyk przerażenia, stary bowiem strącił syna, który go pochwycił za nogę, tak, że runął w dół i roztrzaskał się, tworząc bezładną kupę kości i mięsa.  — Czy coś takiego być może? Morderca własnego syna! — zawołał Hawley.  — Niezbyt pośpiesznie, sir; słuchajcie dalej! Na dole pod wieżą odbywają się sceny rozdrażnienia, których niepodobna opisać, stary natomiast pnie się dalej i sam niesie chorągiew. Dostawszy się na szczyt, staje na kuli i z nieprawdopodobnym, rzeczywiście olbrzymim wysiłkiem przytwierdza chorągiew. Następnie schodzi tak spokojnie i z zimną krwią, jak gdyby się nic nie stało, powoli i pewnie na dół, zdejmując z haków drabinę po drabinie i wsuwając je przez otwory w dachu do środka. Wkońcu znika w otworze dzwonnicy. Przed wrotami wieży czeka tłum, gotów go zlynchować natychmiast; ale on nie wychodzi. Ludzie wciskają się do wnętrza wieży i znajdują go w dzwonnicy, gdzie padł nieprzytomny w chwili, gdy poczuł pewny grunt pod nogami. Zaniesiony do domu, budzi się, ażeby całymi miesiącami majaczyć w gorączce o tym okropnym momencie, kiedy to musiał syna pchnąć w objęcia śmierci. Sztuka lekarska i silna, mimo podeszłego wieku, natura ocaliły go — ale, zaledwie poczuł nieco siły w nogach, idzie do sądu i oddaje się prokuratorowi. Jak, waszem zdaniem, brzmiał wyrok, mr. Hawlerze?  — Jakżeż miał brzmieć? Jest tu tylko jedna kara: za synobójstwo śmierć — odpowiedział.  — Czy to rzeczywiście wasze zdanie, sir?  — Oczywiście. Wszak innego mieć nie można.  — O, i owszem!  — Nie. On z wyraźnym zamiarem strącił z góry syna.  — Nie w rozdrażnieniu?  — A czy ono zamiar wyklucza?  — W tym wypadku nie, ale wypadek można osądzić inaczej.  — Chciałbym też wiedzieć, jak!  — Wywołał on ogromne poruszenie i omawiano go wszędzie, ustnie i po gazetach. W kołach prawniczych wyrażono zapatrywanie, że należy bezwarunkowo podtrzymać oskarżenie o morderstwo i skazać starego, lecz polecić go potem łasce monarszej. Publiczność odmawiała z początku oskarżonemu wszelkiego usprawiedliwienia, nauczyła się jednak niebawem, po poznaniu pobudek działania, myśleć inaczej. Tak; on czyn ten popełnił z namysłem, lecz co skłoniło go do tego? Oto syn zawołał z dołu, że dostał zawrotu głowy i że wszystko zaczyna się z nim kręcić. „Zamknij oczy i trzymaj się, dopóki nie przejdzie; ja czekam“, rzekł ojciec, który myślał, że to krótki przejściowy atak. „Ja nie mogę nic trzymać, ja nic nie czuję“, krzyknął syn, puszczając chorągiew i chwytając ojca za nogę. Stary poznał teraz z przerażeniem, że tu nie było na co czekać, że nic nie miało przeminąć. Był to jeden z owych ataków, które ofiarę całkiem pozbawiają siły, gdzie żadna pomoc na nic się nie przyda, a pomagający sam naraża się na pewną zgubę. W krótkiej chwili przedstawił sobie położenie. Z ciężką chorągwią w lewej ręce, trzymał się prawą drabiny, a u nogi wisiał mu syn. Poczuł olbrzymi ciężar, ciągnący go z drabiny w przepaść; zrozumiał, że tego długo nie wytrzyma i że potem będzie musiał runąć. Gdyby się znajdował pod synem, byłby go mógł podeprzeć i jakoś ocalić, ale tak był bezwarunkowo zgubiony. Czy ten nieszczęsny zawrót miał kosztować życie dwu ludzi zamiast jednego? Czy biedna rodzina zamiast jednego żywiciela miała dwu stracić? Czy nie byłoby to samobójstwem dać się porwać w dół, skoro choć sam mógł się utrzymać? Wtem krzyknął syn: „Boże, ja już nie czuję drabiny i spadam!“ Wisiał już tylko na nodze ojca, który zrozumiał, że okropność nie da się obejść i stać się musi. Silnem kopnięciem odepchnął syna od siebie i od drabiny. Usłyszał wrzaski widzów, ale nie spojrzał na dół. W oczach zaczęło mu migotać, serce bić przestawało, lecz musiał zapanować nad sobą i zebrał wszystkie siły. Jakby we śnie, w jakiemś stępieniu duchowem, wylazł na górę i dokonał swego zadania. W ten sam sposób zszedł potem, pochował drabiny jedną za drugą, ale skoro tylko znalazł się w dzwonnicy, opuściły go siły i padł nieprzytomny. Czy teraz macie o jego czynie to samo zdanie, co przedtem, mr. Hawleyu?  — Hm! Tak, jak to opowiadacie, brzmi to rzeczywiście inaczej.  — Tak samo czuli wszyscy, którzy go przedtem skazywali. Dostał znakomitego obrońcę, który spełnił swoją powinność. Uczeni, rzeczoznawcy i profesorowie uniwersyteccy mieli podać swoje zapatrywania na zawrót głowy, i jego skutki. Cały szereg dachówkarzy, cieślów, robotników budowlanych, kominiarzy a nawet linoskoczków zgłosił się dobrowolnie, aby wydać swój sąd na korzyść oskarżonego. Wszyscy bez wyjątku stwierdzili, że nie mógł działać inaczej i że syn był bezwarunkowo zgubiony. Jednem słowem, uwolniono go i wypuszczono z więzienia śledczego. Ci sami, którzy w chwili rozdrażnienia chcieli go zlynchować, przyjęli go teraz z radością w bramie więziennej. Żył potem jeszcze przez szereg lat w poważaniu u wszystkich, którzy go znali. Mówiono tylko, że nigdy potem nie śmiał się już, ani nawet nie uśmiechnął; nie mógł przemódz w sobie czynu, do którego był zmuszony; nie było jednak nikogo, komu przyszłoby na myśl robić mu z tego powodu wyrzuty. Cóż wy na to, sir?  — Że uwolnienie go było zupełnie słuszne — odrzekł Joz. — Ale co mój wypadek ma wspólnego z dachówkarzem?  — Nie widzicie tego?  — Nie.  — A to przecież takie blizkie. Ten człowiek zabił syna, jak sami mówiliście przedtem, z namysłem, gdy tymczasem wy zastrzeliliście Apacza przez pomyłkę. Dachówkarza uwolniono, a jak osądziłoby jury wasz wypadek?  Spojrzał zadumany na ziemię i wydało mi się, że po twarzy przemknął mu blask weselszy. Podał mi rękę i rzekł:  — Teraz już wiem, co macie na myśli, mr. Charleyu. Leżało to we mnie przez tak długie czasy, że nie tak łatwo się tego pozbyć, jak sądzicie. Ale dziękuję wam! Namyślę się nad waszem opowiadaniem; może ono dokona tego, co zamierzacie. Stąd jednak pędzi mnie coś, nie mogę patrzeć na to miejsce. Wyjedźmy prędzej z tego nieszczęsnego kenionu!  Tak, miałem względem niego dobre zamiary i później dopiero miałem się przekonać, jaką korzyść przyniosło to jemu i mnie. Zdobyłem wdzięcznego przyjaciela.  Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Kenion był taki długi, że dopiero po upływie godziny dostaliśmy się do wylotu. Tam stało kilka olbrzymich kaktusów w formie kolumn, a na nich wisiały owoce. Zaledwie Parker to spostrzegł, zatrzymał konia i rzekł do drugich, wskazując na mnie:  — Przyznajcie moi panowie, że zawsze dobrze jest wiedzieć, o ile można liczyć na człowieka, z którym się podróżuje. Ten mr. Charley przyłączył się do nas i pewnie nie opuści nas tak rychło. Możemy każdej chwili spotkać się z Komanczami i być zmuszeni do chwycenia za strzelby. Czy nie sądzicie, że byłoby słusznem zażądać od niego kilku strzałów na próbę?  — Tak, tak, niech strzela, niech pokaże, co umie! — wołano, zgadzając się z Parkerem. Tylko Joz Hawley milczał.  — Czy słyszeliście, sir? — mówił Parker dalej, zwracając się do mnie. — Mamy nadzieję, że nie będziecie się wzbraniali dać nam próbę swojej zręczności.  — Nie — odpowiedziałem. — Ale wymagam wpierw, żebym nie sam jeden składał egzamin.  — No, a któż jeszcze?  — Oczywiście, że wy.  — Ja? — zapytał przeciągle.  — Wy i tamci gentlemani; to się rozumie samo przez się.  — Rozumie się samo przez się? Nie wiem, czemu miałoby się to tak rozumieć. Prawdopodobnie nie strzelacie lepiej, aniżeli ja wówczas, kiedy przybyłem do Old Wabble’a. Byłbym chętnie już wczoraj zobaczył kilka waszych strzałów, ale nie chciałem was zawstydzać przed żołnierzami. Teraz jesteśmy sami i nie mamy świadków, którzyby się z nas śmiali.  — Well, do jakiego celu mamy strzelać?  — Tam, może o sto pięćdziesiąt kroków stoją kaktusy, a na nich wiszą owoce. Ciekawym, czy też stąd strącicie kulą takie jabłko kaktusowe?  — A czy wy to potraficie, mr. Parkerze?  — Do pioruna, co za pytanie! Czy wątpicie o tem?  — Czy ja wątpię, czy nie, to obojętne.  — Oho! Nie jesteście westmanem, bo musielibyście wiedzieć, że takie powątpiewanie jest obrazą.  Cała sprawa zaczynała mnie bawić. Old Shatterhand miał pokazać, że umie strzelać. Odpowiedziałem z uśmiechem i spokojnie:  — Więc i wy, jak się zdaje, nie jesteście westmanem.  — Ja i nie westman? All devils? Sam Parker nie westman! Skąd wam ta całkiem nadzwyczajna idea?  — Ponieważ, jak widać, nie wiecie także, iż takie powątpiewanie obraża. Czyż żądalibyście próby ode mnie?  — Pshaw! To całkiem co innego. Jeździcie na koniu zaprzęgowym i szukacie starożytności, a my jesteśmy westmani.  — Nie wiem, czy rzeczywiście jesteście. Żądacie ode mnie próby strzelania, bo mnie nie znacie. Ja was także nie znam i mam tak samo prawo dowiedzieć się, jak umiecie się z bronią obchodzić. Będę strzelał, tak, lecz tylko wtedy, jeśli wy także pokażecie mi, czegoście się nauczyli.  Patrzył mi przez pewien czas w twarz ze zdumieniem, poczem wybuchnął śmiechem, któremu drudzy zawtórowali, i zawołał:  — Czego nauczyliśmy się! To nieocenione! Nieprawdaż, moi panowie? Sam Parker ma pokazać, czego się nauczył. To nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy w życiu!  — Oho! — zaprzeczyłem. — Opowiadaliście wczoraj, że musieliście przed Old Wabblem złożyć egzamin wtedy, kiedy na trzydzieści kroków umieliście trafić w wieżę, lecz nie w sępa.  — Tak, wtedy! Ale teraz inaczej. Teraz Sam Parker nie potrzebuje zdawać egzaminów, jak szkolarz. Ale słyszeliście może, że nikt z westmanów nie omija sposobności do dobrego strzału, dlatego zgadzamy się na waszą propozycyę, chociaż bardzo szczególna. Czy przystajecie, moi panowie?  Ponieważ wszyscy przystali, zsiedliśmy z koni. Postanowiłem źle strzelać i dać się wyśmiać porządnie. Później ja mogłem z nich się wyśmiać. Jeżeli z powodu mego udawania uważali mnie rzeczywiście za oryginała, szukającego „starych grobów“, to, jako westmani, powinni mieć na tyle oczu, żeby mego karego ogiera nie uważać za konia powozowego.  Zaczęło się marnowanie prochu. Parker i Hawley nie strzelali po mistrzowsku ale zawsze dobrze, reszta zaś znośnie. Moje trzy kule chybiły i trafiły w skałę tak daleko od celu, że przypadł mi w udziale powszechny śmiech, a Parker rzekł do mnie tonem nagany:  — Tak przypuszczałem! Kto miota kulami o dwadzieścia kroków w bok, ten nie powinien być taki gębaty i kazać strzelać Samowi Parkerowi! Nie bierzcie mi tych słów za złe, sir, ale zblamowaliście się w najwyższym stopniu. Nie traficie ani zwierzyny, ani Indyanina, i bądźcie zadowoleni, że spotkaliście się z nami. Podobacie mi się mimo to wszystko i nie mamy nic przeciw temu, żebyście zostali z nami, dopóki nie dojedziemy do okolic, gdzie będziecie mogli jechać bezpiecznie sami.  Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Ani mi przez myśl nie przeszło brać mu za złe „gębatego“. Był to tylko niezbyt delikatny sposób wyrażenia się, ja zaś nic innego nie chciałem.  Z początku musieliśmy przejechać przez kilka płaskowzgórzy, potem pojechaliśmy w dół ku Rio Pecos, gdzie, jadąc tak szybko jak dotychczas, mogliśmy się dostać nazajutrz wieczorem. Niebawem pokazały się tu i ówdzie miejsca, pokryte trawą, potem zieleń liści rozmaitych jagód, a popołudniu przybyliśmy nad wodę, nad którą stały zrazu rzadkie, a potem coraz gęściejsze zarośla. Właśnie kiedy słońce zajść miało, przepływała ta rzeczka przez dolinę, na której była tłusta pasza dla koni i kilka miejsc nadających się na nocleg. Nawet drzewa tu rosły.  Parker, będący na podstawie milczącej umowy naszym dowódcą, wybrał miejsce, otoczone krzakami, a tam, gdzie w nich była wyrwa w zaroślach, zamykał ją potok. Wybór był wcale niezły, zwłaszcza, że obszar tego miejsca na obóz wystarczył także i dla koni; dzięki temu mogliśmy mieć je przez całą noc przy sobie i nie potrzebowaliśmy ich pilnować. Kiedy zsiedliśmy z koni i porozkładaliśmy się wygodnie, poszedł Parker z Hawleyem po dziczyznę. Wróciwszy nad wieczorem, przynieśli kilka kur dzikich, które potem upieczono. Chrustu na ogień było podostatkiem. Otrzymałem swoją porcyę jedzenia, a spożywszy ją, cofnąłem się na skraj zarośli, gdzie przywiązałem konia i położyłem się obok niego.  Tamci rozmawiali, jak zwyczajnie westmani, a że rozmowa ich nic mi nie dawała nowego, wolałem być sam. Od próby w strzelaniu trzymałem się zwykle w odosobnieniu, i tylko Joz zwracał swego konia, by przemówić do mnie kilka słów uprzejmiejszych, niż to zwykle u niego bywało. Teraz siedział cicho obok towarzyszy, wtrącając tylko czasem krótkie uwagi do rozmowy. Widać było po nim, że zaprzątał się jedną myślą, którą łatwo mi było odgadnąć. Po jakimś czasie wstał, przyszedł powoli do mnie, usiadł obok i rzekł:  — Czy wolno mi przyjść do was, sir, czy też wolicie być sami?  — Zostańcie, mr. Hawleyu!  — To mnie cieszy. Wyglądacie na człowieka milczącego, i nie będę wam się naprzykrzał słowami, bo także wolę być cichy niż głośny, ale podziękować wam muszę.  — Za co?  — Za waszą dzisiejszą historyę. Myślałem nad nią ciągle podczas jazdy. Do teraz nie uporałem się z nią jeszcze, czuję już jednak, że mi ulgę przyniesie. Być mordercą przyjaciela, to dyabelnie nędzne uczucie.  — Powiedziałem wam już przedtem, że nim nie jesteście, a to samo miała wam potem powiedzieć i udowodnić moja historya.  — Well! Jestem wam winien wdzięczność i mam wrażenie, że was polubię. Nie jesteście wprawdzie wielkim geniuszem na Zachodzie, lecz macie w sobie coś, co mnie do was ciągnie, coś... coś... no, tak, jak się ma porządne pragnienie i zobaczy się połysk jasnej wody. Takie czyste i jasne jest wasze oblicze. Chętnie człowiek w nie patrzy. Toteż złościła mnie ta próba w strzelaniu, ale tylko ze względu na was. Byłbym wolał, żeby lepiej wypadła i żebyście się tak nie ośmieszyli. Czy was to także nie gryzie?  — Nie.  — Nie? To szczególne! To przecież chyba nie zaszczyt tak daleko w bok strzelić.  — Ale także nie hańba.  — Owszem — tylko, że mała.  — Dary nie są równo rozdzielone. Kto nie jest dobrym strzelcem, ten prawdopodobnie w czemś innem zdoła więcej dokazać.  — Niech i tak będzie, zachodzi jednak pytanie, czy to coś innego przyda się tu na Zachodzie. Nie chcę was jednak urazić tem, że mówię o czemś, czego nie umiecie; przeciwnie, życzę wam wszystkiego dobrego i chciałbym się wam na coś przydać. Ale przestańmy; nie jestem zwolennikiem frazesów.  Położył się i wyciągnął, jak długi.  Tamci przy ognisku rozmawiali tak głośno, że kiedyindziej nie byłbym tego dopuścił; ponieważ jednak nie wiedzieli, kim byłem, nie przyjęliby ode mnie rozkazów ani wskazówek. Nie było bynajmniej wykluczone, że Komancze znajdują się w pobliżu; wiedzieli o tem, a ja wiedziałem jeszcze lepiej po przeczytaniu kartki Winnetou. Głośna ich rozmowa była jeszcze większym dowodem nierozwagi, aniżeli rozniecenie ogniska. Blask jego mógł się przedostać przez zarośla i zdradzić nas w ten sposób. A gdyby nie to, to wprawny nos Indyanina mógł zwietrzyć o kilkaset kroków woń ognia. Postanowiłem więc mieć otwarte oczy i uszy, dopóki się ogień nie wypali.  Leżałem tak, by jednem uchem słyszeć w dal, a wzrok zapuszczałem ciągle w zarośla. Wtem zauważyłem, że koń mój przestał się paść i w znany mi szczególny sposób zwrócił w bok głowę. Wciągał powietrze, parskał z cicha i odwrócił się potem do mnie. Ktoś zbliżał się z tej strony, a ten ktoś musiał być białym. Gdyby to był Indyanin, kary nie byłby parskał. Należało to do jego indyańskiej tresury.  — Isz hosz! — rzekłem półgłosem.  Koń zrozumiał rozkaz i położył się na ziemi; ostrzegł mnie i pewnie nie okazałby już niepokoju. Ten, kto nadchodził, nie poznałby po koniu, że zbliżanie się jego zostało zdradzone.  Był to najprawdopodobniej jeden człowiek. Musiał zwęszyć ognisko i zostawił konia na boku, aby nas podejść. Obawy przed nim nie było, gdyż, przeciwnie, każda blada twarz musiała się ucieszyć spotkaniem się z białym. Należało przypuszczać, że nas podsłucha, a potem wróci po konia i przyłączy się do nas.  Znałem już zatem stronę, w której się znajdował. Zwróciłem się tam i przymknąłem oczy, ażeby z pomiędzy zamkniętych prawie powiek przypatrywać się tej części zarośli. Nie powinien był spostrzec, że wzrok zwróciłem na niego.  Blask ognia przedzierał się przez krzaki, obramiając jasno ich cienie. Zauważyłem lekki ruch wśród gałęzi. Jakiś człowiek lazł powoli i bardzo ostrożnie przez krzaki. Słychać nie było nic, zwłaszcza, że moi towarzysze rozmawiali wciąż jeszcze głośno. Nareszcie dostał się na skraj zarośli, gdzie trudno mu je było przebić wzrokiem, gdyż listowie było zbyt gęste. Musiał coś z nich usunąć, przynajmniej jakąś gałązkę. Złamać jej nie mógł, gdyż wywołany tem odgłos mogliśmy z łatwością posłyszeć. Przypuściłem więc, że ją utnie. I rzeczywiście w pół minuty zaledwie zobaczyłem, że zniknęła mała część liści.  Kiedy ze zdwojoną bystrością zwróciłem wzrok w to miejsce, ujrzałem dwa fosforyzujące punkty. Były to oczy, które mógł poznać tylko westman o wzroku, wprawnym przez długie ćwiczenie. Na zachodzie żyją setki myśliwców, którzy nigdy nie doprowadzą do tego, żeby spostrzegli oczy wywiadowcy. Samo ćwiczenie tego nie da; jest ono wprawdzie konieczne, ale należy do tego także dar wrodzony. Nad oczyma jego leżał jasny pas jakby od białego welona. Musiał to być człowiek stary i mieć śnieżno białe włosy. Wtem krzyknął głośno, poderwał się i wyskoczył z krzaków.  — Parker! Tu jest Sam Parker! — zawołał. — To stary znajomy i nie mam potrzeby się chować.  Siedzący przy ogniu zerwali się z przestrachem, a Joz zerwał się także. Ja nie wstałem.  — Old Wabble, Old Wabble! — krzyknął Parker, lecz spostrzegłszy się, że wymienił nazwę żartobliwą poprawił się i dodał: — Fred Cutter! Przebaczcie, że mi się wymknęło to słowo, mr. Cutterze! Temu winna niespodzianka.  Był to zatem Old Wabble, którego już od tak dawna chciałem zobaczyć i o którym mówiliśmy wczoraj. Tak, stał tutaj w blasku ognia, zupełnie taki, jakim mi go przedstawiono. Miał postać? nadzwyczajnie długą i cienką. Na nogach nosił ostrogi o ogromnych kółkach, a chude nogi tkwiły w legginach, mających sto lat przynajmniej. Bardzo brudna koszula nie osłaniała mu szyi i piersi, a na niej zwisała w szerokich fałdach bluza o trudnej już do oznaczenia barwie. Stary kapelusz miał bardzo szerokie kresy i siedział mu prawie na karku, a pod nim była chustą, której końce zwisały mu prawie na plecy. W uszach zobaczyłem duże srebrne kolczyki. Za pasem tkwił stary nóż, a w kościstej prawej ręce strzelba, której konstrukcyi nie mogłem teraz rozpoznać, Twarz była zupełnie taka, jak Parker wczoraj powiedział. Na tym „królu cowboyów“ wpadały najbardziej w oko włosy, wymykające się z pod kapelusza i chusty, jak srebrna, dosięgająca prawie do pasa grzywa.

Spojrzał dokoła szybko badawczym wzrokiem, potrząsnął ruchem wyższości członkami ciała i odrzekł na usprawiedliwienie Parkera:  — Pshaw! ja wiem, że mnie tak nazywają i nic nie mam przeciwko temu, że i wy to czynicie. Jesteście dyablo nieostrożni. Palicie ogień, co czuć na dwadzieścia mil, a krzyczycie tak, że słychać to jeszcze dziesięć mil dalej! Gdyby na mojem miejscu było pół tuzina czerwonych, mogliby was w minucie pogasić. Th’ is clear. Są ludzie, którzy nigdy w życiu nie zmądrzeją. Skąd wy właściwie idziecie, boye?  — Z Gila — odrzekł Parker.  — A dokąd zmierzacie?  — Nad Rio Pecos.  — To się dobrze składa. Mogę was tam potrzebować. Czy otarliście się może o wojskowy obóz, leżący tam o kilka godzin drogi za Mistake-Canon?  — Nocowaliśmy tam.  — Czy mundurowcy są tam jeszcze?  — Tak.  To dobrze, to bardzo dobrze! Muszę się do nieb udać, chociaż tam już raz byłem.  — Słyszeliśmy o tem.  — Well, mam do nich pilną prośbę; potrzeba mi ich pomocy. Powiem wam o tem, ale wpierw pójdę po konia, stojącego tam dalej. Zostawiłem go, zwęszywszy wasze ognisko, aby was podejść. Zaraz powrócę.  Przeskoczył przez potok i zniknął, towarzysze zaś moi stali sztywni ze zdziwienia. Gdy odszedł, zaczęli się rozpływać w wyrazach podziwu, ja zaś milczałem, jak dotychczas. Koń leżał jeszcze na ziemi, a że w ten sposób nie mógł się paść, zawołałem nań „sziszi!“. Zerwał się natychmiast i zaczął skubać trawę.  Po jakimś czasie wrócił Old Wabble, prowadząc konia za cugle. Przeskoczywszy z nim potok, puścił go wolno a sam usiadł przy ognisku i rzekł:  — Ten ogień właściwie za duży, ponieważ jednak dopiero przyszedłem i wiem, że okolica bezpieczna, możemy pozwolić mu się palić. Jak długo chcecie tu zostać?  — Tylko przez tę noc.  — Zostaniecie tu jeszcze przez jutro i przez noc następną.  — To trudno!  — Na pewno! Zaraz się dowiecie, dlaczego. Chciałbym jednak dowiedzieć się przedtem, kto wy wszyscy jesteście. Sama Parkera znam, bo zastrzelił ze mną pierwszego łosia. Kto są tamci?  Parker wymienił nazwiska a potem wskazał na mnie i rzekł lekceważąco:  — A tamten, to mr. Charley, uczony, szukający czegoś po grobach indyańskich.  Old Wabble zwrócił wzrok na mnie, leżącego spokojnie dalej i rzekł:  — Po grobach indyańskich? To szczególne zajęcie! Ale to także westman.  — Nie — mówił dalej Parker. — Musiał dzisiaj wystrzelić trzy razy na próbę i chybił o dwadzieścia kroków.  — Hm, znam to, widziałem takich badaczy, którzy przybyli na sawannę, by robić książki o mowie i pochodzeniu tego lub owego plemienia. Bywałem ich przewodnikiem i chorowałem ze złości. Żaden z nich nie umiał dobrze wziąć w rękę noża ani strzelby. Uczoność psuje ludzi; th’ is clear. A teraz ważne dla was pytanie. Czy chcielibyście mieć kilka tuzinów skalpów indyańskich?  — Czemu nie? Z jakiego szczepu?  — Komanczów.  — I owszem, mr. Cutterze. Czy to łatwe?  — Niezbyt. Można przytem zaryzykować własną skórę. Czy się boicie?  — To nie, lecz zwykłem grać dopiero wtenczas, kiedy znam karty. Uważam za słuszne, żebyście nam powiedzieli, o co chodzi.  — Czy słyszeliście nazwisko Old Surehand?  Na dźwięk tego nazwiska zawładnęło wszystkimi uczucie niespodzianki, a Parker zapytał prędko:  — Old Surehand? O niego idzie?  — Yes. A więc go znacie?  — Oczywiście, wszyscy, chociaż nie widzieliśmy go. To najlepszy strzelec na całym dzikim Zachodzie.  — To