Ofiara dla Kusiciela - Aleksander R. Michalak - ebook

Ofiara dla Kusiciela ebook

Aleksander R. Michalak

4,4

Opis

Dokąd zawiodą tropy z obrazu wyklętego artysty?

Rozwiązywanie zagadek ukrytych w dawnych symbolach może okazać się śmiertelnie niebezpieczne. Jaką okrutną prawdę skrywa stare malowidło?

Aby ją odkryć, Gabor Horthy – specjalista od starożytnych wierzeń – musi uporać się z demonami z własnej przeszłości. Gorzej, że one również postanowiły wziąć go na cel…

Chcąc ocalić przyjaciół, Horthy podejmuje wyzwanie rzucone przez nieznanych, groźnych przeciwników. Mierząc się z nim, wyrusza w podróż tropami malarza i Kompanii Wschodnioindyjskiej wiodącymi przez Gdańsk, Tajlandię i Szkocję, aż na odległą wyspę wielorybniczą, skrzętnie skrywającą mroczne sekrety.

Ponure tajemnice sztuki, sekt, niebywałego bogactwa oraz idącego w ślad za tym upodlenia sprawiają, że pozornie odrębne ścieżki ludzkich losów splatają się w sposób zupełnie nieoczekiwany. Droga ku prawdzie okazuje się kręta i niebezpieczna, a wędrówce po niej towarzyszy budzące lęk brzmienie cedrowego fletu…

Aleksander R. Michalak – doktor historii Uniwersytetu Gdańskiego oraz religii i teologii Trinity College w Dublinie. W prestiżowym wydawnictwie Mohr Siebeck opublikował książkę poświęconą koncepcji aniołów-wojowników. Publikował też artykuły z dziedziny demonologii i angelologii biblijnej.

Posługuje się kilkoma językami i studiuje kolejne. Przejawia słabość do kawy, dżinu oraz ozdobnych fajek do opium. Wysoko ceni aktywność fizyczną. Inspirują go egzotyczne podróże, a także dziewiętnastowieczny typ naukowca-awanturnika à la Alois Musil. Obecnie mieszka w Gdańsku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 593

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (25 ocen)
14
8
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Inne książki Aleksandra R. Michalaka

w Wydawnictwie REPLIKA:

 

Denar dla szczurołapa

Wąż z lasu cedrowego

 

 

 

Copyright © Aleksander Michalak

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

 

Redakcja

Piotr Janas

 

 

Korekta

Danuta Urbańska

 

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

 

Wydanie elektroniczne 2021

 

eISBN 978-83-66989-42-9

 

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim Rodzicom: Ewie i Jerzemu, Dziadkowi, Aleksandrowi

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tak każdy rzemieślnik i artysta,

który noce i dnie na pracy przepędza,

i ten, co rzeźbi wizerunki na pieczęciach,

którego wytrwałość urozmaica kształty rzeźb,

serce swe przykłada do tego, by obraz uczynić żywym…

 

Mądrość Syracha 38:27

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

„Ale nawet uważając Historię za rzeźniczy stół, na którym w ofierze złożono szczęście narodów, mądrość państw i cnotę jednostek – nasuwa się mimowolne pytanie – wedle jakiej reguły i w jakim ostatecznym celu złożono te ogromne ofiary.”

W. F. Hegel

 

 

Od swej młodości świat pełen jest miejsc, gdzie spoczywają zamordowani ludzie. Krew i tłuszcz wsiąkły płytko w ściółkę lasów, glinę, piasek. Niektóre z ziem zupełnie ich pożarły, podczas gdy inne nadal wypluwają zmurszałe kości.

To miejsce miało być jednak odmienne. Tam ponoć umarli mieli nadal głos, który przeraźliwie rozbrzmiewał wśród ostrych skał, odstraszając przepływających, którzy mogliby tu zawitać. Doprowadzając do obłędu tych, którzy wbrew przestrogom zdecydowali się je odwiedzić. A wszystko to podobno znajduje się na pewnym obrazie.

W siedemnastowiecznych Niderlandach, w okresie, kiedy gwiazda ich świetności świeciła najjaśniej, rozkwitało malarstwo olejne. Dzięki tym płótnom wciąż możemy oglądać ówczesny świat, nawet jeśli przetrwał tylko w różnych odcieniach zmatowiałego brązu.

Według szacunków w tym bezprecedensowym okresie prosperity powstało ponad pięć milionów obrazów. Dumne żaglowce, martwe natury i swawolne scenki rodzajowe zdobią dziś muzea i prywatne kolekcje, a niektóre spoczywają w czeluściach sejfów. Ten, właściwie na pierwszy rzut oka nie różni się do innych. Nie powinieneś jednak zbyt długo się w niego wpatrywać.

 

 

 

 

 

 

 

 

Z dziennika Gabora Horthyego

 

 

 

 

 

Istnieją siły, które co pewien czas, poprzez zarazy, wojny i kataklizmy, ujawniają się w świecie. Są żywicielami chaosu. Niegdyś ludzie umieli znacznie bardziej klarownie wyczuwać ich obecność.

Podobno niektórzy byli nawet w stanie przeczuć moment ich przebudzenia, tak jak zwierzęta wyczuwają nadchodzącą powódź.

Ponieważ jednak nie potrafili wyjaśnić źródła tego przeczucia, odwoływali się do niepokojących znaków i twierdzili, że to z nich wyczytują przyszłe wydarzenia. Wiedzieli dobrze, że ze światem dzieje się coś złego, że tamte siły zdają się w nim zyskiwać przewagę, tak jak noc bierzegórę nad dniem albo jak obumiera letnia zieleń. Wiedzieli, że niedługo rozpocznie się festiwal ciemności.

Potem, po klęsce, wszystko wracało do normy, a siły te, chociaż nie znikały, stawały się na tyle marginalne, żeby nie psuć reszcie poczucia trwającego karnawału.

My mogliśmy się cieszyć relatywnie długim okresem, kiedy te siły na nas oddziaływały w mniejszym stopniu… Zagrzebany flet milczał.

Teraz te siły znów się budzą. Ich sen nigdy nie był zresztą głęboki. Jeszcze ich nie widać, ale nawet wśród przyziemnych ludzi w kawiarniach i na zakupach majaczy niepokój. Sylwetka nieznanego wroga w nocnej mgle. Niektórzy śnią, że nagle wszystko się rozpada, jak pierwszego dnia wojny. Nie ma już zakupów, kart rabatowych i gwarnych kawiarni. Nie ma rozpisywania się o plotkach. Budzą się. I jak zwykle te ciemne siły zawiązują przymierze z naszymi lękami i żądzami. Flet niedługo znów będzie rozbrzmiewał.

Gabor Horthy odłożył srebrne pióro. Zniecierpliwiony tym, że nie potrafi wyrazić swoich uczuć bez unurzania tego w odmętach patosu, wyrwał kartkę, zgniótł ją i rzucił w stronę kosza.

Później napisał tylko dwa słowa:

Zammar Matuqabaru

 

 

 

 

 

 

 

 

Noviomagus (Lejda). Około roku 1620

 

 

 

 

 

Ziarnka piasku w klepsydrze wyznaczały kolejny niewielki odcinek wieczności, kiedy Jacob de Grebber, znany wszystkim pod łacińskim przydomkiem Noviomagus, po raz kolejny usiadł do pracy nad zamówionym malowidłem. Obszerne atelier tonęło w miodowym świetle kończącego się dnia i poza jednym kątem, gdzie malarz ustawił sztalugę i przybory malarskie, sprawiało wrażenie gabinetu osobliwości. Tak, zdecydowanie było to jedno z tych wnętrz rozpalających właśnie wyobraźnię Europy, gdzie można było ujrzeć wszystkie dziwy całego Starego i Nowego Świata. Noviomagus posiadał ambicje kolekcjonerskie i znalazły one wyraz w orgiastycznie rozpasanym wystroju jego pracowni.

Nawet jeśli nie mógł konkurować ze słynnym Paludanusem, w którego gabinecie leżały zęby monstrualnego Behemota, mumie, potworki czy kości gigantów, to jego atelier i tak oszałamiało swoim bogactwem rozmaitości.

Serce świata, które przed wiekiem biło w Sewilli, dziś tętniło w pobliskim Amsterdamie. To tam kontynenty składały teraz swoje najcenniejsze dary; ze wschodnich i zachodnich rubieży przypływały skarby, jakich nigdy Stary Świat dotąd nie oglądał. Amsterdam był rogiem obfitości, a pracownia Noviomagusa dawała dobre wyobrażenie o mnogości towarów, które właśnie zalewały chłonny niderlandzki rynek. Po prawej stronie od wejścia, na dębowym stole, walały się owoce i gładkie, nakrapiane muszle, o których cuda opowiadali ci, którzy wracali z flotyllą Indii Wschodnich. Oprócz nich leżał tam również puchar zrobiony z muszli nautilusa, sztylet z Batawii, jedwabie, przedmioty z laki i pochodząca z żołądka wieloryba ambra. Na półkach Noviomagus umieścił wypchane egzotyczne zwierzęta, żółte pióra rajskiego ptaka oraz intrygujące kształtem gniazdo afrykańskiego wikłacza. Stojący z boku okrągły stolik zdobiła najdelikatniejsza porcelana Mingów, zrabowana z portugalskich karak[1] lub chińskich dżonek na którejś z rzek Państwa Środka.

Nad tym sycącym oczy widokiem obfitości wisiała jeszcze, przymocowana do sufitu, klatka. Obecnie zasiedlał ją szczygieł, ale wcześniej mieszkała tam papuga. Była to makawa o rażąco czerwonym upierzeniu, która przypłynęła do Niderlandów z Nowego Świata. Malarz nazwał ją Ksantypą, ponieważ miała choleryczny, krnąbrny charakter. Zamiast podjąć jakiekolwiek starania w kierunku opanowania ludzkiej mowy, Ksantypa wolała nadrabiać niedostatki swojej erudycji przeraźliwą wrzaskliwością. Ten niegodziwy ptak nieustannie dziobał uczniów Noviomagusa, syna Izaaka oraz gości i tylko wobec niego samego okazywał rodzaj przywiązania.

Jednak nie wszystkie przedmioty w pracowni należały do Noviomagusa – niektóre zamorskie rarytasy, niedostępne dla sakiewki malarza, przyniesione zostały przez służbę zleceniodawców ostatniego obrazu, braci van der Heim.

Bracia van der Heim… O ich bogactwie, podobnie jak o nich samych, krążyły legendy. Wywodzili się ponoć od niejakiego Benticka, który w młodości miał wziąć udział w wyprawie krzyżowej, a kiedy z niej wrócił, doszedł do wielkiego majątku, z powodzeniem jeszcze pomnażanym przez kolejne pokolenia rodziny.

Zamawiając tak wielkie płótno, Peter van der Heim prawdopodobnie zamierzał ukazać potęgę swego rodu, którego statki były w stanie dotrzeć do każdego ważniejszego portu na świecie. Pretekstem do tego popisu babilońskiej wręcz pychy był sam temat malowidła – Cyrus przed bożkiem Belem. Miało więc ono przedstawiać dobra władcy perskiego, Cyrusa, ale w taki sposób, żeby żaden oglądający nie miał wątpliwości, że w istocie patrzy na fortunę zdobytą przez dwóch udziałowców Zjednoczonej Kompanii Wschodnioindyjskiej – Petera i Jana van der Heimów.

Już podczas pierwszego spotkania z Noviomagusem Jan van der Heim, postawny mężczyzna o długich blond włosach, oznajmił, że obaj z bratem chcą zostać uwiecznieni na tym obrazie. Peter miał odgrywać rolę króla Cyrusa, a Jan kapłana boga Bela. Poza nimi na płótnie miał pojawić się jeszcze Flecista, przygrywający bóstwu.

Od tamtego spotkania upłynął już jednak jakiś czas i Noviomagus nabrał pewnych wątpliwości co do zamówionego malowidła.

Już następnego dnia po tym, jak dostał od braci zlecenie, jeden z jego przyjaciół, Hendrick, również malarz, powiedział do niego ni to poważnie, ni to żartobliwie:

– Lepiej bądź ostrożny. Z nimi nigdy nic nie wiadomo.

– Unikają płatności? – zapytał zaniepokojony Noviomagus.

– O nie, wprost przeciwnie, zawsze płacą bardzo hojnie. Ale też lepiej obyć się bez podobnej szczodrości.

Noviomagus skrzywił się niechętnie i pomyślał, że Hendrick nieraz już bywał zazdrosny, a teraz zapewne gryzie się tym, że to nie on dostał tak znakomite zlecenie.

Owszem, do Noviomagusa również docierały pogłoski o kierowanych w stronę braci oskarżeniach, o procesie ich stangreta i skazanej na śmierć akuszerce, która sama sądzona za zbrodnie dzieciobójstwa, próbowała zasłaniać się zrzuceniem winy na van der Heimów. Pomimo tego wszystkiego i tak najwięcej mówiło się o niebywałym szczęściu, które sprzyjało wszystkim ich przedsięwzięciom.

Część z tego, co powiedział mu Hendrick, potwierdziło się prawie natychmiast – bracia płacili niezwykle hojnie. Kiedy Noviomagus otrzymał pierwszą ratę, był wręcz onieśmielony jej szczodrością. Ta wspaniałomyślność wydała mu się niemal niepokojąca, jak gdyby bracia oczekiwali od niego czegoś więcej niż to, na co opiewała umowa.

Uspokajał się jednak tym, że za ich majątek można by zapewne kupić połowę dziwów Nowego Świata. W płynących mlekiem i serem Niderlandach trwały w najlepsze prawdziwe bachanalia przypraw. Najkosztowniejsze, niczym mityczne drzewa z krainy obfitości, porastały wcześniej brzegi Wysp Korzennych. Inne przywędrowały z malabarskiego rynku pieprzu i odległej Batawii, Królowej Orientu. Płacono za nie słono, płacono nie tylko złotem i towarami, ale wieloma ludzkimi istnieniami, ale też i przynosiły krociowe zyski.

Z tych zysków wyrastały zaś kamienice, ratusze, mosty i cały ten okres luksusu, który tak chętnie uwieczniali na swych płótnach malarze. Bracia van der Heim byli największymi beneficjentami tego karnawału.

Przyprawy nie były obojętne również Noviomagusowi, bo większość materiałów, których używał w pracy, należało właśnie do rynku handlu przyprawami. Wiele spośród nich kupował w aptekach.

Zamówienie od braci nadeszło w doskonałym momencie, bo właśnie, po raz kolejny zresztą, borykał się z problemami finansowymi. Między innymi dlatego, że niedługo przed zawarciem umowy kupił papugę. Chociaż posiadanie egzotycznego ptaka wiązało się ze sporym prestiżem, jego żona wykazała niewiele entuzjazmu dla tego kolejnego, kosztownego nabytku. Noviomagus jednak był marzycielem i powątpiewał, że żyje w najlepszym z możliwych światów. Z tego powodu starał się zdobyć najmniejszy choćby odłamek tego, co w jego mniemaniu pochodziło z ziemskiego raju. Wpatrując się w papugę, wyobrażał sobie niesamowite, wiecznie zielone dżungle, w których żyły podobne Ksantypie wredne istoty. Był przekonany, że coś tak cudownie barwnego musiało przecież zamieszkiwać sam ogród Eden, chociaż zapewne uprzednio poddane pewnym korektom charakterologicznym.

W każdym razie dopóki papuga żyła, Noviomagus miał poczucie, że wraz z nią zyskał za własność kawałek wspanialszego świata, i zapomniał o rzeczach, o których bardzo chciał zapomnieć.

W końcu jego marzenia i obawy przybrały postać snu – a było to bodaj w dniu, w którym przyjął zlecenie od van der Heimów. Początek tego snu był radosny – Noviomagusowi wydało się, że nagle wkroczył w jakąś nową, odmienną krainę niesamowitości. Ożywały w niej i nabierały uwodzicielskich barw stronice z amsterdamskich drukarni. Przedstawiały zamorskie krajobrazy i wszystkie ich dziwy, jakie potrafił sobie tylko wyobrazić. Miał poczucie, że te mieniące się niczym klejnoty krainy należą odtąd do niego. Rajskie ogrody, pełne kolorowych ptaków, porośnięte kwieciem, barwnym niczym perskie dywany. Rzeki w kolorze indygo i złotowłose kobiety pośród zielonkawych winorośli. Jednak ten cudowny ogród posiadał swoje ułomności. Malarz zobaczył ropuchę, która połknęła motyla, a kiedy zaglądał w kielichy wielkich kwiatów, w jednym znalazł odrażającego robaka, który zmienił się w jaszczurkę. Spróbował go usunąć, ale jaszczurka-robak (może nawet mały wąż) ugryzła go w palec wskazujący. Piekący ból zakłócił podziwianie uroków tego zamkniętego ogrodu. Nawet po przebudzeniu malarz wciąż miał wrażenie, że palec go boli i czuł pieczenie, kiedy trzymał w dłoni pędzel.

Opowiedział o tym żonie, Geertje, a ta uznała to za zły omen. Gdyby nie to, że tak bardzo potrzebowali tego zamówienia, przekonywałaby go, żeby w ogóle porzucił pracę. Geertje był pracowita i wydawała się mocno stąpać po ziemi, ale jednocześnie prawie trzęsła się ze strachu, kiedy sąsiedzi zaczynali opowiadać o jakichkolwiek złowróżbnych znakach. Odpowiedzialność za to, przynajmniej w jakiejś części, ponosił sam Noviomagus. Przed narodzinami ich syna, Izaaka, niepotrzebnie postanowił opowiedzieć jej o czymś, co widział jako dziecko i młody chłopiec. O kolorowym muzykancie. Geertje przestraszyła się wówczas tak bardzo, że przez kilka nocy prawie wcale nie spała.

Noviomagus pożałował, że jej powiedział, i nieudolnie próbował ją uspokajać.

– Kiedy go widziałem… To było tak dawno… A może to wszystko mi się przyśniło.

Te tłumaczenia były spóźnione i nie przekonały Geertje. Od tamtej pory stała się nie tylko przesadnie religijna, ale zaczęła przykładać znacznie większą wagę do wszelkich omenów: ukazujących się komet, więdnących bez powodu alei drzew, wyrzucanych przez fale na brzeg potwornych wielorybów.Najbardziej obawiała się jednak, że kiedyś wśród nocy usłyszy cichą melodię fletu. I co najbardziej dla malarza przykre, niekiedy – choć na szczęście nie zdarzało się to często –patrzyła na niego, jak gdyby on sam również wzbudzał w niej lęk.

 

* * * * *

 

Chwilami Noviomagus musiał już chuchać na zmarznięte ręce i grzać stopy na skrzynce z tlącym się torfem, gdyż przy pracy nad Cyrusem przed Belem, zastała go jesień, a potem zima. Zaczął jeszcze u schyłku lata, kiedy zagruntował płótno i ołówkiem ze srebrną końcówką, wykonał pierwsze szkice. Po rysunku rozpoczął właściwe malowanie, zaczynając od najprostszego elementu, kotary. Spoza niej miał wyłaniać się posąg boga Bela. Na zasłonę użył czerwonej ochry, którą rozprowadził szerokim pędzlem z sierści rosyjskiej wiewiórki, i był zadowolony z efektu. Następnie wziął się za inny, dość łatwy element – fragment nieba, w lewym rogu obrazu. Żeby osiągnąć efekt, o który mu chodziło, rozjaśnił nieco ultramarynę bielą ołowiową. Te dwa motywy, mimo wielkości malowidła, wykonał w stosunkowo niedługim czasie. Potem jednak nie szło mu już tak sprawnie.

Kolejne spotkania z van der Heimami, z których jedno wypadło tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, należały do całkiem przyjemnych. Obaj bracia byli ludźmi ciekawymi świata, a ich zainteresowania wykraczały znacznie poza mnożenie majątku. Jan był raczej skryty, ale Peter mówił dużo i chętnie, nie stroniąc przy tym od mocnych trunków. Podczas tych rozmów Noviomagus nie mógł się jednak oprzeć wrażeniu, że braciom chodzi jakby o coś więcej niż o sam obraz. Traktowali go bardzo dobrze, niemal jak równego sobie albo wręcz członka rodziny, a nie zatrudnionego rzemieślnika. Niemniej wydawało mu się, że w tej życzliwości jest coś nienaturalnego. Jakby oczekiwali, że dostaną od niego coś więcej niż malowidło… Co takiego? Noviomagus, poza swoim talentem, nie miał nic, co mógłby im zaoferować, a przyjaźni mogli sobie poszukać wśród najbardziej szanowanych mieszkańców Amsterdamu. Może interesowali się nim, bo odkryli w nim podobieństwo do siebie?

Istotnie, wydawało mu się, że wiele ich łączy. Nawet wizualnie był nieco podobny do braci, chociaż niewątpliwie górował nad nimi urodą.

Poza tym także interesowali się cennymi, wschodnimi manuskryptami, które uczeni odszyfrowywali na miejscowym uniwersytecie. Niektóre z nich zostały nabyte właśnie za pieniądze van der Heimów. Co więcej, bracia wiedzieli o tych tekstach znacznie więcej od niego. Noviomagus posługiwał się łaciną, bo w młodości uczęszczał do Gimnazjum Akademickiego w Gdańsku, ale grekę znał już bardzo słabo, a tajemnicze, wschodnie języki manuskryptów, były mu niemal zupełnie obce.

Był jednak wystarczająco spostrzegawczy, żeby zauważyć, że jego zleceniodawcy, choć często wspominali o Biblii, mieli nieco odmienne niż on spojrzenie na święty tekst. Najczęściej mówili o mrocznym Azazelu, ofierze króla Achaba, buncie Czuwających, grzesznych wspaniałościach Babilonu, czarnej chaldejskiej magii albo strasznych demonach chorób. Te sprawy interesowały ich znacznie bardziej niż zbożne kwestie związane z Ewangeliami. Kiedy natomiast Noviomagus tłumaczył im plany boże, słuchali go, czasem nawet potakiwali, ale zawsze wyglądali przy tym na dość znużonych.

W ostatnich latach Amsterdam i całe Niderlandy regularnie nawiedzała Czarna Śmierć, w czym on sam widział karę zesłaną przez Boga. Bardzo się jej obawiał. Podzielił się tym przypuszczeniem z braćmi. Ci chyba nie podzielali jego opinii. Peter uśmiechnął się nieprzyjemnie i protekcjonalnie, jak gdyby słuchał dziecka. Nie zaprzeczyli mu jednak wprost, tylko zasugerowali, że istnieją siły, które są w stanie skutecznie ocalić ludzi od nagłej, potwornej śmierci.

– Są pewne sposoby. Niełatwe, ale znali je już feniccy żeglarze. Potrzebne są tylko godne dary… – oświadczył Jan, a Peter pokiwał głową, przyglądając się uważnie Noviomagusowi.

Jakiś ostrzegawczy głos odezwał się w umyśle malarza. Nie miał wątpliwości, że to, o czym mówili, odnosiło się do sztuki magicznej. Za takie rzeczy można było słono zapłacić. Ze statutu szkoły, w której uczył się w Gdańsku, zapamiętał słowa: W każdym czasie i sytuacji powstrzymuj się od krzywoprzysięstwa, magii i zabobonów…

Kiedy słyszał je pierwszy raz, nie przypuszczał, że mógłby w jakiś sposób naruszyć te zasady, a jednak którejś jesieni… Uczcij Go godnym darem…

Zanim Jan powiedział coś więcej o tych mrocznych sposobach, do pracowni wszedł zarumieniony syn Noviomagusa, Izaak i przez chwilę to jemu poświęcili całą uwagę. Chłopak przestraszył się, widząc nieznanych mu dorosłych, ale bracia pochwalili jego zdrowy wygląd. Peter pogłaskał nawet jego rude włosy i podarował mu małą figurkę z brązu. Izaak podziękował zachwycony, a Noviomagus zaśmiał się z satysfakcją i rzucił jakiś żart odnośnie urody swojej małżonki. Chwilę potem, kiedy odsyłał Izaaka z powrotem do domu, zauważył, że spojrzenia braci się spotkały. Trwało to zaledwie chwilę, ale z jakiegoś powodu mu się to nie spodobało, a nawet poczuł lekki dreszcz, jak gdyby siadał do gry, której zasad nie rozumiał. Milczące porozumienie. „Zbójcy, którzy proponują ci nocleg w gospodzie” – pomyślał. Zaraz jednak się zmitygował:„Co za historie wymyślam?”.

Nie wrócili już do tematu choroby, ale w nocy i tak rozmyślał o słowach Jana. Nie były one dla niego całkiem nowe, gdzieś już je słyszał.

Zimne wnętrza szkoły, gdzieś daleko, w innym życiu… Nierządnice na cmentarzu za miastem… Wtedy w gimnazjum, kiedy chyba po raz drugi w życiu widział kolorowego muzykanta… Uczcij Go godnym darem… Już, już był bliski uchwycenia sensu tego, co się wtedy zdarzyło, lecz myśl nagle się rozpłynęła, szydząc z niego i pozostawiając ogromne rozdrażnienie.

W następnych dniach praca pochłonęła go do tego stopnia, że stracił rachubę czasu i zaczął nawet opuszczać niedzielne nabożeństwa.

 

* * * * *

 

Namalował już stół pokryty przedmiotami zbytku oraz postacie obu braci w starożytnych szatach. Jak dotąd van der Heimowie byli całkiem zadowoleni z jego pracy.

Trudności pojawiły się, kiedy zaczął malować napis na cokole posągu. Jego tekst otrzymał w zapieczętowanym liście. Zleceniodawcy wyjaśnili mu później, że są to hebrajskie słowa mówiące o Cyrusie i Belu. Jednak Noviomagus, który jak wielu malarzy, miał nieźle wyrobiony zmysł obserwacji, zauważył, że wyraz twarzy Petera, kiedy o tym mówił, miał w sobie coś fałszywego. Nie uwierzył mu i kiedy delikatnie formował pędzlem dziwne, magiczne litery, zastanawiał się nad znaczeniem tego tekstu. W dzieciństwie zetknął się z pismem hebrajskim, jego kanciaste znaki wydały mu się wówczas niesamowite niby zaklęcia czarnoksiężnika.

Później uczył się go w gimnazjum (na myśl o tym znów pojawiło się to przykre zamazane wspomnienie) i na studiach, ale niemal wszystko już zapomniał. Znał co prawda profesora hebraistyki, Constantijna L’Empereur van Oppijcka, wielkiego uczonego, który odtworzył ponoć plan Świątyni Jerozolimskiej, ale nie ośmieliłby się kłopotać go w takiej sprawie.

Zastanawiał się, czy nie lepiej poprosić raczej o tłumaczenie któregoś z miejscowych Żydów. Z jednym z nich, Baruchem de Pinto, był nawet zaprzyjaźniony. Baruch był sefardyjskim Żydem wywodzącym się z rodziny starych portugalskich conversos[2], która cudem uniknęła wymordowania podczas sławnej masakry w Lizbonie, a potem całkiem trzeźwo oceniła, że lepiej drugi raz nie nadużywać łask Opatrzności i wyemigrowała do Amsterdamu. Tu powodziło im się znakomicie. Izraelita, jako kupiec, korzystał ze swojej znajomości portugalskiego i robił świetne interesy w Nowym Świecie. Był człowiekiem obytym, dobrze wykształconym i patronem drukowanych książek. Jego zainteresowaniom nie oparły się nawet tajemnice Kabały. Noviomagus poprosiłby go natychmiast o pomoc, ale przyjaciel chwilowo przebywał w amsterdamskiej dzielnicy Jodenbuurt. Zanim więc cokolwiek zostało przetłumaczone, Noviomagus zdążył już karminową czerwienią wykaligrafować cały napis. Niedługo po skończeniu tego fragmentu malowidła praca zaczęła iść mu zadziwiająco lekko. Wcześniej miewał przypływy natchnienia, ale to, co zaczęło się dziać, kiedy pracował nad Cyrusem, było niesłychanie bardziej sugestywne i różniło się od wszystkich poprzednich doświadczeń. Miał wrażenie, że całe natchnienie pochodzi z zewnątrz – dosłownie jakby ktoś czaił się za jego plecami i szeptem doradzał w kwestii elementów kompozycji i przedstawienia posągu bóstwa. Wydawało mu się, że już kiedyś słyszał ten głos. Leżał wtedy chory, a wszyscy oczekiwali, że lada moment powiozą go na cmentarz ofiar epidemii…

Peter van der Heim tylko uśmiechnął się, kiedy Noviomagus powiedział mu o swoim dziwnym natchnieniu. Stał tuż przy płótnie, przyglądając mu się z widoczną satysfakcją. Odwrócił się do malarza i wyglądał teraz jak stary mistrz, któremu uczeń zwierzał się z jakichś młodzieńczych rozterek, z jakimi on sam poradził sobie już całe lata temu.

– Nie zamartwiaj się tym, przyjacielu – powiedział prawie wesoło. – Jeśli tak czujesz, wsłuchaj się w ten głos i dokończ obraz, tak jak ci podpowiada. Na pewno otrzymasz hojną zapłatę…

Kiedy te ostatnie słowa wybrzmiały, Noviomagus poczuł ciarki na plecach.

Przyszło mu wtedy do głowy, że bracia wiedzą o czymś, do czego nie przyznawał się nawet żonie – o jego panicznym lęku przed śmiercią i wiecznym potępieniem. Ale nawet śmierć mogła być różna i nie każda wydawała mu się tak samo straszna. Najbardziej obawiał się zarazy. Odbierał ją wręcz jako wstęp do piekielnych mąk. Skoro Bóg skazuje kogoś na takie cierpienia przed śmiercią, to z pewnością jego widoki na przyszłość również nie przedstawiają się za wesoło. Doświadczył już kiedyś zarazy, dawno temu w Gdańsku. Nadeszła wtedy wraz z ciemnymi listopadowymi dniami, na statkach, które wpłynęły do portu. Inni zagraniczni studenci wówczas powyjeżdżali – on został i zachorował. Dzwony obwieszczające pogrzeby prawie nie milkły. On sam był bliski śmierci. Czuł jej kościste palce zaciskające się mocniej i mocniej na jego gardle. Bał się tego, co rozwiera się po drugiej stronie. Ale wtedy się uratował… Pojawił się ten kolorowy muzykant, którego widział już raz, jako dziecko. Od tamtej pory Noviomagus wierzył, że mór przychodzi wraz ze sztormem znad morza.

Kiedy na horyzoncie pojawiało się widmo epidemii, malarz nie umiał pracować ani myśleć o czymkolwiek. Bał się, że unicestwieniu ulegnie nie tylko on, ale wszystko, do czego tak bardzo się przywiązał i wydawało mu się trwałe i prawdziwe – jego żona, syn, przyjaciele. Wszystko. On sam znajdzie się w wiecznej ciemności, gdzie będzie płacz i zgrzytanie zębów. Czasem wydawało mu się nawet, że już tam kiedyś był. Bał się także, że znów pojawi się ten kolorowy grajek.

Tymczasem dotknęło go kilka mniej istotnych, ale wciąż nieprzyjemnych rzeczy. Drugiego dnia po tym, jak skończył napis na postumencie, znalazł martwą Ksantypę. Leżała zagryziona w klatce – ucichły, martwy, czerwony przedmiot. Drzwiczki były uchylone i wyglądało na to, że jakieś zwierzę, być może łasica, dostało się środka. Poza świadomością wielkiej straty materialnej, poczuł autentyczny żal. Zdążył przywiązać się do tego złośliwego ptaka, a myśl o tym, że skonał, bo przyszło po niego coś silniejszego i złośliwego, przed czym nie miał żadnej możliwości się obronić, sprawiła, że bolało go to jeszcze bardziej. Starał się wyciągnąć z tego jakąś naukę, ale nie mógł jej znaleźć. W dodatku znów rozeszły się pogłoski o komecie zwiastującej zarazę.

Uczcij Go godnym darem…

Po utracie ptaka malarz wpadł w gniew, kiedy jego uczeń Brom, przezywany Bromem Kulawcem, niechcący przewrócił pędzle w pracowni, wymierzył mu mocny, siarczysty policzek, tak że na bladej twarzy chłopaka pojawiła się czerwona plama. „Co się stało? Dlaczego to zrobiłem?” – Noviomagus był zaskoczony chyba nie mniej niż sam Brom. Zawsze do tej pory traktował go po przyjacielsku, nigdy nie nadużywając władzy, jaką zgodnie z naturalnym porządkiem, sprawował nad uczniem. Jeszcze bardziej zdziwiło go, że ukrywane łzy chłopca sprawiły mu satysfakcję. Ta jednak w nocy minęła, ustępując miejsca poczuciu winy. Kiedy zasypiał, powracały do niego słowa. Uczcij Go godnym darem…

Kolejną rzeczą, która zaniepokoiła malarza, było to, że z jego pracowni zaczęły ginąć różne przedmioty. Znajdowały się, ale w dziwnych, nieoczekiwanych miejscach, w których sam na pewno by ich nie umieścił. Brom, który jako jedyny regularnie bywał w pracowni, zaklinał się, że nie ma z tym nic wspólnego, a ponieważ przedmioty nie ginęły na zawsze, nie było powodów, żeby mu nie wierzyć. Jeszcze później zdarzył się przypadek z psem, który czasami pętał się po jego pracowni. Tamtego dnia Noviomagus malował tułów posągu i kiedy pochylił się, żeby sięgnąć po pędzel, który niechcący strącił, pies, zawsze przyjazny i potulny jak baranek, rzucił się z zębami na jego twarz. Noviomagus był do tego stopnia zaskoczony, że zanim zdołał się osłonić, kły psa przeorały mu policzek i prawą powiekę. Malarz zawsze był dla niego łaskawy, a zwierzę dotychczas odpłacało mu ślepą wiernością. Kiedy pierwszy szok minął, malarz odepchnął go i kopnął z całej siły, aż nieszczęsna psina zajęczała rozpaczliwie. Wyglądała przy tym na równie zdziwioną tym, co właśnie zaszło. Powieka malarza po jakimś czasie się zagoiła, a pies wrócił do swoich zwykłych zwyczajów. Noviomagus nie miał już jednak do niego ani odrobiny zaufania. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej nie potrafił tego zrozumieć. Pies wyglądał wtedy jak ogłupiały. Co mu się stało?

Na wszelki wypadek już więcej nie wpuszczał go do pracowni.

Któregoś dnia malarz zapragnął odpoczynku i spędził upojny wieczór w gospodzie. Kiedy zbudził się następnego dnia, zauważył, że żona już nie śpi.

I ona, i syn byli przerażeni. „Co znowu do diabła?” – pomyślał z nagłym wybuchem gniewu Noviomagus.

– Czy to ty zrobiłeś? – zapytała go Geertje i widział, że teraz się go naprawdę boi.

– Cóż takiego?!

Żona ruchem głowy wskazała w stronę okna. Malarz bez słowa podszedł i wyjrzał na dziedziniec.

Na podwórzu leżały zesztywniałe zwłoki psa z poderżniętym gardłem. Zapewnił żonę, że zrobił to ktoś inny. Przekonał do tego również samego siebie. Pamiętałby przecież, gdyby zabił własnego psa! W każdym razie próbował utopić swoje wątpliwości w pracy. Namalował potężny, kamienny tułów strasznego bóstwa, ale na razie kończył się on na wysokości ramion.

Noviomagus nie zdecydował się jeszcze zabrać za głowę. Odczuwał dziwną obawę, kiedy o tym myślał, i wracały do niego słowa, które usłyszał kiedyś podczas jednego z niedzielnych kazań: „bogowie pogan byli w istocie demonami”.

Ostatnim ważnym elementem, który miał pojawić się na obrazie, był flecista. Na wyraźne żądanie braci miał przedstawić go grającego na instrumencie dla potwornego bóstwa. Noviomagus naszkicował zarys muzykanta w lewym rogu obrazu, jeszcze bez twarzy. Dziwne natchnienie podpowiedziało mu, że flecista powinien mieć jego rysy i być ubrany w przepysznie barwne szaty. Zaraz jednak przestraszył się tej myśli. Dlatego odłożył na razie i tę pracę, a zamiast tego poprawiał wcześniej namalowane detale. Niedługo po tym przyszedł do pracowni z synem. Jego żona była znów blisko rozwiązania, ale jak dotąd Izaak był jedynym dzieckiem, które przeżyło poród i to na niego, obok żony, Noviomagus scedował całą swoją miłość. Był to ponury, zimowy dzień; komnata pracowni była ciemna, ale malarz nieco ją oświetlił, zapalając lampę oliwną.

– Ale tu ładnie pachnie. Malujesz coś pięknego, panie ojcze? – zapytał z należytym szacunkiem Izaak.

– Bardzo pięknego. To obraz dla panów van der Heimów. Tych, od których dostałeś wtedy posążek…

Chłopiec podszedł do farb i przyjrzał im się zafascynowany. Nigdzie indziej nie widywał tak zachwycających barw. Noviomagus zwykł używać około dwunastu kolorów. Szczególnie chętnie sięgał pędzlem po cynober, produkowany z mieszanki rtęci i siarki.

– Ależ one są piękne – zachwycał się szczerze Izaak, wiedząc, że sprawia tym ojcu przyjemność. Wskazał palcem na przedmiot na stole.

– Co to jest?

– To pióra rajskiego ptaka, który nie ma nóg i całe życie spędza w powietrzu, a namalowałem je żółcią indyjską.

– Żółć indyjska – usiłował powtórzyć chłopiec. – Skąd ją wziąłeś, panie ojcze?

Noviomagus uśmiechnął się.

– Kupiłem ją wtedy w Amsterdamie. Pamiętasz, kiedy płynęliśmy łodzią? Podobno pochodzi ona od krów z Indii, które nakarmiono liśćmi pewnej bardzo rzadkiej rośliny.

– Naprawdę? – Izaak aż otworzył usta z przejęcia.

– Jak najbardziej.

– A to? – Wskazał na inną barwę.

– Ten kolor nazywa się karminem i wytwarza się go z martwych owadów. Użyłem go tutaj do namalowania zasłony i szat jednej z postaci, o tej tutaj… – Noviomagus wskazał na króla.

– Kto to jest?

– To taki dawny król z Biblii.

Izaak coś przez chwilę rozważał.

– On jest dobry? – zapytał.

Ojciec spojrzał na niego krytycznym wzrokiem. Mimo najszczerszych uczuć do dziecka wydawało mu się pozbawione sensu tłumaczyć znaczenie takiego obrazu komuś, kto jeszcze niewiele potrafi pojąć.

– Nie, on nie jest dobry, ale też nie jest całkiem niegodziwy, jak ten król Herod, co chciał zamordować Chrystusa. Jeszcze za bardzo głupiutki jesteś, żeby ci takie rzeczy dokładnie wyjaśniać.

Chłopak dzielnie przełknął tą uwagę.

– A pokażesz mi obraz, jak skończysz?

– Pokażę, pokażę.

Chłopiec zapomniał na chwilę o obrazie i farbach i zajął się oglądaniem barwnych muszli na stole, a Noviomagus znów podszedł do płótna. Zaczął malować i jak zwykle zupełnie zatracił się w pracy. Nagle Izaak krzyknął. Noviomagus odwrócił się przerażony, omal nie zrzucając palety na podłogę. Z ulgą zobaczył, że chłopiec stoi cały i zdrowy, i tylko wpatruje się ze strachem w obraz.

– Co ci się znowu stało? Przestraszyłeś mnie, chłopcze… – zaczął surowo malarz, ale zamilkł.

Izaak nawet niego nie spojrzał. Pobladły, wyciągnął dłoń przed siebie.

– Kim jest ten pan, który stoi tam w kącie?

– Który? – zapytał, odruchowo zerkając w róg pracowni.

– Ten pan w kolorowych szatach… Tam, na obrazie. Podobny do ciebie, ale straszny!

Noviomagus spojrzał zdziwiony na syna i na obraz. Na płótnie były już postacie króla i kapłana, ale Izaak nie wskazywał na nie.

– Kpisz sobie ze mnie?! Gdzie to widzisz?

– Tam.

Noviomagus spojrzał we wskazane miejsce płótna. Całe płótno było oczywiście zagruntowane, ale część, którą wskazywał Izaak, pozostawała niezamalowana… poza szkicem flecisty. Ale nawet ten zarys był niemal niewidoczny z miejsca, gdzie stał Izaak.

Syn tak intensywnie wpatrywał się w to miejsce, że malarz w jednej chwili przestał podejrzewać, że to żarty.

– Co tam widzisz synu? – zapytał dużo łagodniej i nie bez strachu.

– Pana w kolorach. Wygląda jak ty, ale to nie ty.

Noviomagus poczuł, jak lodowata dłoń przesuwa się po jego sercu. Uczcij Go godnym darem.

– Pokaż jeszcze raz, gdzie go widzisz – poprosił, siląc się na spokój.

– No tu! – Chłopiec znów wycelował palcem w ciemną przestrzeń po jego lewej stronie. – Usiadł teraz na krześle.

– I nie żartujesz sobie ze mnie?

– Nie!

Przerażony głos syna brzmiał aż nadto poważnie. Noviomagus nie pamiętał, żeby Izaak kiedykolwiek skłamał, albo wymyślił jakąś niestworzoną historię. Stateczny, rozsądny chłopiec.

Niepokój ojca i syna wydawał się udzielać nawet szczygłowi w klatce, który zaczął gwałtownie trzepotać skrzydłami. Płomień lampy oliwnej poruszył się, jak gdyby ktoś na niego dmuchał.

Noviomagus był przesądny, jak niemal wszyscy mu współcześni. Nie wiedział, jak powinien się zachować. Nie wierzył co prawda w opiekę świętych, ale przyszło mu do głowy, że powinien przynieść do pracowni Biblię. Posiadał piękny egzemplarz, oprawiony w skórę, z miedzianymi okuciami i złotymi zdobieniami – być może byłaby w stanie ochronić go przed siłami nieczystymi.

– Mówisz, że on wygląda jak ja? – zapytał w końcu niepewnie, w strachu, czy z ciemnego kąta nie wyłonią się nagle diabelskie pazury.

– Tak, ale ma pstrokate ubranie i uśmiecha się. Tylko jakoś strasznie.

„Koniecznie muszę tu przynieść Biblię” – pomyślał Noviomagus.

Mimo strachu czuł też perwersyjną ciekawość, co się dalej zdarzy, bo co do tego, że kontakt z nimi próbuje nawiązać jakiś wysłannik piekła, nie miał już najmniejszej wątpliwości. Już kiedyś próbował. Syn nadal wpatrywał się w płótno.

– Wciąż tam jest? – zapytał gorączkowo malarz.

– Tak. On do mnie mówi.

– Zapytaj go, kim jest! – poprosił Noviomagus.

Nie chciał pokazać tego przed synem, ale jego ciało trzęsło się jak na największym mrozie. Zaczął nawet po cichu recytować zapamiętane słowa psalmu: W nocy nie ulękniesz się strachu ani za dnia – lecącej strzały, ani zarazy, co idzie w mroku…, zapomniał jednak dalszej części.

– On mówi: „Jestem posągiem i jestem flecistą, znasz mnie i poznasz mnie z obrazu, kiedy go namalujesz. Pomogę ci znowu”.

– Co jeszcze?

– Śmieje się.

Tego było już za wiele.

– Nikogo nie namaluję! – wykrzyknął malarz.

Mocny podmuch wiatru otworzył nagle okno i wpadł do środka. Noviomagusowi zdawało się, że w podmuchu zimna rozbrzmiewają słowa:

Ucz–cij Mni–ee go–dnym da–reem…

Potem usłyszał krzyk Izaaka, poczuł szarpnięcie bólu i zobaczył, że na jego koszuli wykwitła czerwień. Kiedy odsłonił materiał, ujrzał na klatce piersiowej, w miejscu serca, ślady zadrapania, tak jakby po skórze przejechały wielkie, ostre pazury.

To też już kiedyś widział.

W pracowni było już cicho i słychać było tylko szloch przerażonego Izaaka.

Przytulił syna. Bał się zostać z obrazem sam na sam, podobnie jak bał się wtedy, kiedy jako młody chłopak miał czuwać całą noc przy ciele zmarłego gdańskiego mieszczanina. Uczniowie dorabiali sobie czasem w ten sposób, dodając splendoru uroczystości pogrzebowej. Gdy byli większą grupą, bywało całkiem wesoło. Jednak malarzowi najbardziej zapadła w pamięć pewna noc, kiedy musiał czuwać sam, bo jego dwaj koledzy zachorowali. Siedział tuż obok ciała sześćdziesięcioletniego starca, które czuć było już rozkładem i bał się zasnąć, żeby jego sen nie zlał się jakoś z tym wiecznym snem nieboszczyka. Wydawało mu się wtedy, że jest bardzo blisko czegoś, co może schylić się do niego i wyszeptać mu do ucha rzeczy, które przerażą go o wiele bardziej niż to martwe ciało.

Nie chciał tego jeszcze przyznać, ale przeczuwał, że kolorowy muzykant powrócił. Żałował, że przyjął zlecenie braci van der Heim.

 

* * * * *

 

Prace nad obrazem były już na zaawansowanym etapie. Do namalowania została już tylko twarz flecisty i fragment pejzażu w tle. Noviomagus ostatecznie nie domalował głowy posągowi, lecz ukrył ją za zasłoną, a ponieważ wciąż nie był w stanie namalować flecisty, zastanawiał się nad wyborem pejzażu.

Po dziwnych wypadkach tamtego wieczora, gdy Izaak miał wizję, Noviomagus podjął próbę rezygnacji z zamówienia, które mógłby dokończyć za niego ktoś inny. Bracia odpowiedzieli, że taka możliwość nie wchodzi w rachubę. Znacząco podnieśli zapłatę, ale jednocześnie dali mu do zrozumienia, że jeśli przerwie pracę, będzie to ostatnie zamówienie, jakie kiedykolwiek otrzymał w którymkolwiek z miast Niderlandów. Malarz niechętnie usiadł więc znów do pracy. W następnych dniach nie działo się nic niezwykłego, chociaż nie przestał się lękać o los żony, dla której nadchodził nieuchronnie czas porodu. Jak zapewnić jej bezpieczeństwo? Uczcij Mnie godnym darem.

Odwiedziny jego żydowskiego znajomego, Barucha de Pinto, który właśnie wrócił z kolejnej podróży w interesach, zasiały w jego sercu nowy niepokój. Baruch miał obumarłą lewą rękę, ale bystre oczy i trzeźwy umysł. Nosił się bogato i wykwintnie. Miał umrzeć w sile wieku, nie dożywszy lat trzydziestu pięciu. Świadkowie jego śmierci twierdzili potem, że po prostu wszedł w morze i szedł tak długo, aż przestał widoczny, mimo że krzyczano na niego. Nikt nie potrafił dokładnie określić, co się nagle przytrafiło temu człowiekowi, który przedtem nigdy nie zdradzał objawów melancholii.

To wszystko jednak dopiero miało się wydarzyć, tymczasem nic nie zapowiadało tego przykrego końca.

Noviomagus bardzo ucieszył się na jego widok. Przyjął go w pracowni, a Baruch opowiadał mu, co widział w Amsterdamie, który Żydzi nazywali Jerozolimą nad Amstel. W którymś momencie jego słowa zmroziły Noviomagusa:

– W mieście znów zaczyna się szeptać o zarazie. Podobno zmarło już wielu ludzi. Chociaż niejeden woli nawet o tym nie wspominać…

Noviomagus pobladł. Jego przerażenie było na tyle widoczne, że Baruch umyślnie zmienił temat. Izraelita, mimo że pochodził z ludu, który odrzucał obrazy jako wytwory bałwochwalstwa, podziwiał prace rodzimych malarzy.

– Niektóre z nich są przepiękne – przyznał, a potem uśmiechnął się i dodał: – I w końcu, inaczej niż reszta malarzy, nie wyobrażacie nas, Żydów, jako potwory…

Potem Baruch ze właściwą sobie ciekawością oglądał znajdujące się w pracowni cuda natury. Szczególnie zainteresował go wypchany pancernik. Westchnął nawet i na pół smutno, na pół żartobliwie, oświadczył:

– Że też nasza święta księga nie wspomina o żadnych tego typu kreaturach...

Noviomagus wskazał mu pióra rajskiego ptaka.

– Clusius[3] pisze w swoich Exoticorum libri decem, że i tego ptaka także kiedyś nie znano. Nie wspominają o nim ani starożytni pisarze, ani Biblia.

– Hmm – mruknął Baruch.

Przyglądał się przez chwilę rogowi jednorożca (w istocie był to kieł narwala). Chrześcijanie wierzyli, że fragment ciała świętego symbolizował w pewien sposób jego całość. Podobnie fragment zwierzęcia, kość czy róg, uosabiał całą jego istotę, ale Baruch chyba nie podpisałby się pod tą opinią.

W końcu Izraelita zerknął przelotnie na powstający obraz, ale akurat światło padało na niego tak, że duża część malowidła ginęła w cieniu i nie była zbyt dobrze widoczna.

Baruch bez słowa podszedł do płótna i obejrzał je bardzo dokładnie, zatrzymując wzrok na hebrajskich literach, jakie przyjaciel wymalował na postumencie. Potem spojrzał na niego i znów na obraz. Zbliżył się jeszcze, tak że niemal dotknął nosem mokrego jeszcze płótna. Kiedy znów odwrócił się do Noviomagusa, jego spojrzenie było bardzo nieodgadnione.

– Czy rozumiesz znaczenie tych liter i słów, które tutaj namalowałeś? – zapytał Żyd, przyglądając mu się uważnie.

Noviomagus zawstydzony pokręcił głową.

– Niestety nie. Zleceniodawcy kazali mi je namalować. Dawniej próbowałem uczyć się waszego języka, ale zapomniałem wszystko, poza literami. Chciałem wcześniej poprosić cię o tłumaczenie, więc jestem bardzo ciekaw, czy możesz to odczytać?

– Tak myślę – odpowiedział Żyd. – Ale zanim to zrobię, czy mógłbyś mi powiedzieć, kogo ma wyobrażać ten posąg, którego głowa kryje się za zasłoną?

– Boga Bela, czczonego przez władcę Persów, Cyrusa. Mowa o tym w Księdze Daniela. A o tych słowach na postumencie zleceniodawcy powiedzieli, że też pochodzą z Biblii.

Żyd westchnął i pokręcił głową.

– Powiedz – wyszeptał Noviomagus, przeczuwając, że usłyszy coś, co mu się bardzo nie spodoba. Uczcij Go godnym darem.

– Okłamali cię. To nie jest posąg Bela i to z pewnością nie są słowa z Tanachu.

Przez chwilę zapadła cisza i słychać było tylko szczygła posilającego się w klatce.

– Z czego to wnosisz? – zapytał w końcu malarz.

– Właśnie z tego napisu na postumencie.

– Powiedz! – powtórzył malarz.

– Widzisz – Żyd wskazał ręką na słowa – kiedy czyta się od prawej do lewej, w linii, tak jak my to czynimy, napis nie ma żadnego sensu, ot zwykła zbitka liter, ale kiedy czytam z góry na dół, układają się z tego słowa…

Baruch zawahał się chwilę, a potem wyrecytował:

Wielki książę… anioł Tyru i władca Rabbat

Sekretny amulet nieba jest pogrzebany w niebie

A sekretny amulet ziemi jest pogrzebany w ziemi.

Przerwał i wskazał ostatnie słowo.

– Tutaj jest coś, czego nie umiem odczytać. To znaczy umiem przeczytać litery, ale słowo jest mi obce. Matu– qa– baru – odczytał.

Kiedy wybrzmiewała ostatnia głoska tego słowa, głos Barucha nagle się załamał. Zadrżał, niby najlichszy z poddanych w obliczu niewyobrażalnego majestatu władcy. To było coś niezwykłego, co spadło na niego niespodziewanie, w jednym mgnieniu, błyskawicznym jak atak kobry egipskiej. Zobaczył nieprzebraną ciemność, która była jednocześnie i ogniem, i piekącym bólem, i pustką. Ujrzał monumentalny posąg, wewnątrz którego czerwieniały sycące się tłuszczem płomienie. Dziwni ludzie o orientalnych rysach tańczyli wokół niego przy muzyce fletu. Żyd oparł się o stół, bo czuł, że zaraz straci świadomość i zapadnie się bez reszty w te koszmary. Zrobiło mu się duszno, jakby dusił go dym.

Noviomagus, przez chwilę całkiem zdezorientowany, zauważył, że z przyjacielem dzieje się coś niedobrego i podsunął mu krzesło.

– Dobrze się czujesz? – zapytał przestraszony.

Baruch przez chwilę milczał. Dochodził do siebie.

– Tak. Chyba już mi lepiej. Kto ci to zlecił? Kto chciał, żebyś namalował taki obraz?

– Bracia van der Heim. Słyszałeś o nich na pewno. Udziałowcy Kompanii Wschodnioindyjskiej. Bardzo zamożni ludzie. Ale co znaczy to słowo, które przeczytałeś na końcu…

– Nie wypowiadaj go! – przerwał mu szybko Baruch, a kiedy Noviomagus zamilkł, powiedział:

– Myślę, że to imię tego bałwana, którego zakryłeś zasłoną. Nie słyszałem o nim wcześniej, ale ma bardzo niedobry rdzeń, a skoro tekst wspomina o dwóch występnych miastach, Tyrze i Rabbat, sądzę, że to jakiś fenicki lub ammonicki idol. W każdym razie nic dobrego, nawet jeśli nazywa się go aniołem… Wybacz, przyjacielu, ale pójdę już. Muszę chwilę odetchnąć.

Noviomagus odprowadził go do wyjścia.

– Ten obraz – wyrzucił jeszcze z siebie Baruch, wychodząc. – Myślę, że bez względu na konsekwencje powinieneś go jak najszybciej zniszczyć!

Kiedy Baruch wyszedł z pracowni, Noviomagus długo wpatrywał się w malowidło.

Jego przyjaciel zobaczył w nim tylko zło, ale on właśnie dziś dostrzegł coś więcej. Gdy Baruch wypowiadał słowa, również Noviomagusowi przez mgnienie oka, wydawało się, że coś widzi. Też się zrazu przestraszył, ale zrozumiał, że poza grozą w obrazie jest jeszcze coś. Obietnica, której szept usłyszał bardzo wyraźnie. Będzie mógł ocalić Geertje i zdobyć bogactwa, o jakich nie śniło się nawet van der Heimom. Musi być tylko posłuszny. Malarz pomyślał o cenie, jaką przyjdzie mu za to zapłacić, i zrobiło mu się zimno. „Nie, już nigdy więcej nie przyjmie takiej pomocy”.

Kilka dni później wieści, które przywiózł mu Baruch z Amsterdamu, potwierdziły się – w mieście zapanowała zaraza. Niedługo potem śmierć utorowała sobie również drogę do Lejdy. Geertje, której poród miał nastąpić lada chwila, dostała gorączki i dreszczy oraz strasznego bólu głowy. On również nie czuł się dobrze. W końcu nie był już w stanie malować. Czuł, że nadchodzi najgorsze. Jak wtedy w Gdańsku. Leżał w gorączce w zimnej izbie i wciąż powracały do niego słowa Jana van der Heima: „Są pewne sposoby. Niełatwe… Ale znali je już feniccy żeglarze. Potrzebne są tylko godne dary…”.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] Karaka – duży żaglowiec używany od XIV do XVII w.

[2] Żydzi wywodzący się z Hiszpanii i Portugalii, którzy zostali zmuszeni do przejścia na chrześcijaństwo, ale nadal praktykowali judaizm.

[3] Charles L’Écluse – XVI-wieczny lekarz i botanik, działający we Flandrii.