Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946 - Zbigniew Lubieniecki - ebook

Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946 ebook

Zbigniew Lubieniecki

5,0

Opis

Relacji z „nieludzkiej ziemi” znamy wiele, jednak wspomnienia Lubienieckiego wyróżniają się wyjątkową narracją – „bohaterskiego” dziecka, które zbyt szybko stało się mężczyzną. Jako dziewięciolatek trafił do posiołku dla zesłańców pod Archangielskiem.

 

Relacji z „nieludzkiej ziemi” znamy wiele, jednak wspomnienia Zbigniewa Lubienieckiego wyróżniają się wyjątkową narracją – „bohaterskiego” dziecka, które musiało stać się zbyt szybko mężczyzną. W wieku dziewięciu lat wyrwany z domu rodzinnego, po dramatycznych peregrynacjach zostaje przemocą dostarczony w bydlęcym wagonie do posiołku dla zesłańców w tajdze pod Archangielskiem. Kolejne doświadczenia wojenne wzmacniają wpojony mu przez ojca patriotyzm i upór w walce o siebie i swoją rodzinę. Zbigniew Lubieniecki idzie nawet dalej – bierze na swoich oprawcach odwet.

 

Zbigniew Lubieniecki urodził się w 1930 roku w rodzinie arystokratycznej. Jego ojciec w latach 30. był komendantem Straży Granicznej, w 1939 roku zmobilizowany, trafił do niewoli sowieckiej i został rozstrzelany w Katyniu. Zbigniewa Lubienieckiego z matką i trzema siostrami w 1940 roku deportowano do obwodu archangielskiego. Zwolniono ich w 1941 roku na podstawie „amnestii” dla obywateli polskich, następnie uzyskali zgodę na wyjazd do Pierwomajska w Kraju Ałtajskim. Do Polski wrócili w 1946 roku, osiedlili się w Dębnie Lubuskim na Ziemiach Zachodnich.

 

„Był nieprzeciętnie inteligentny, nie lubił chodzić do szkoły, miał bujną wyobraźnię, był bardzo pomysłowy, odważny, potrafił wyjść z każdej opresji i uparcie dążył do celu. [...] Zbigniew Lubieniecki, ukazując swoją wojenną biografię w konwencji przygody i zderzając ją z brutalnością syberyjskiego zesłania doświadczanego przez kilku-, kilkunastoletniego chłopca, wprawia czytelnika w zakłopotanie. Nasuwa się też pytanie: czy przedstawiona we wspomnieniach wizja tego świata, która dla Autora jest jedyną możliwą, rzeczywiście nie pozostawia alternatywy? Czy w sytuacji skrajnej jego amoralizacji nie ma miejsca na inne scenariusze?” - Kaja Kaźmierska, z posłowia

 

„Dzisiaj zacząłem pisać coś w rodzaju pamiętnika. Podobno czynność ta – w dzisiejszych czasach – nie należy do najbezpieczniejszych. Za jedno zbędne słowo odpokutować może nie tylko autor. Dlaczego więc piszę? Powiedzmy, że przez przekorę – mam przecież dopiero siedemnaście lat. W tym wieku podobno wolno być przekornym.” - Zbigniew Lubieniecki, ze wspomnień (1947 rok)

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 599

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (11 ocen)
11
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© by Ośrodek KARTA, 2019

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

WYBÓR FRAGMENTÓW DO DRUKU, INDEKSY Jan Sienkiewicz

KONSULTACJA NAUKOWA prof. dr hab. Albin Głowacki

RECENZENT NAUKOWY dr hab. Daniel Boćkowski

REDAKCJA Agnieszka Knyt

WSPÓŁPRACA Maciej Kowalczyk

TŁUMACZENIE ZWROTÓW ROSYJSKICH Jan Sienkiewicz

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁAD KOMPUTEROWYTANDEM STUDIO

PRACA NAUKOWA FINANSOWANA W RAMACH PROGRAMU MINISTRA NAUKI I SZKOLNICTWA WYŻSZEGO POD NAZWĄ „NARODOWY PROGRAM ROZWOJU HUMANISTYKI” W LATACH 2014–2018

KIEROWNIK NAUKOWY PROJEKTU

prof. dr hab. Andrzej Friszke,

Instytut Studiów Politycznych PAN

PARTNER PROJEKTU

Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11

[email protected], ksiegarnia.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2019

ISBN 978-83-65979-40-7

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

OD WYDAWCY

Przedstawiamy świadectwo niespotykanego dojrzewania. Chłopca – mającego we wrześniu 1939 ledwie dziewięć lat, a wkraczającego w wojnę, jakby porzucał dzieciństwo. I więcej – młodego człowieka, o mocnej już polskiej tożsamości, którego zderzenie ze światem sowieckim wzmacnia, do głębi hartuje. Reakcja Autora na totalitarną opresję może zdumiewać, tak jest nietypowa (i nieobecna w pamiętnikarstwie), jednak w odniesieniu do I połowy XX wieku zdaje się w tym indywidualnym losie skupiać istotę stosunków Polski i Rosji.

W przypadku Zbigniewa Lubienieckiego jego ukształtowanie w tak wczesnym wieku wynikło wprost ze sposobu wychowania, głównie przez ojca, a także z wielowiekowej tradycji rodu. Zrozumienie istoty polskości, jakie wyniósł z patriotycznego domu, postawiło go w Sowietach wobec bezwzględnych wyzwań. Pochodzi z hrabiów Lubienieckich z Podola, z przekazów rodzinnych dowiedział się, że w XVI wieku rzucono na tę linię polskiej szlachty prawosławną klątwę: mężczyźni przez trzynaście pokoleń mieli ginąć (i kolejno ginęli) z rąk Rosjan. Dwunaste pokolenie stanowił ojciec Zbigniewa, Michał Lubieniecki, więzień Ostaszkowa, zabity w Twerze wiosną 1940 – ofiara zbrodni katyńskiej. Rodzinę wywieziono na zesłanie, w tym Autora – jedynego mężczyznę w trzynastym pokoleniu.

Zbigniew Lubieniecki nie szukał wydawcy dla swoich zapisów. My sami odnaleźliśmy Autora, zainteresowani lakonicznym przywołaniem jego historii w filmie dokumentalnym obejrzanym w internecie. Gdy cała kolekcja osobista (wspomnienia i dzienniki z okresu 1935–66, pisane od 1947 roku, we wcześniejszym okresie oparte na notatkach) trafiły do Archiwum Wschodniego Ośrodka KARTA, zrozumieliśmy, że mamy do czynienia ze świadectwem zupełnie niezwykłej postawy. O represjach sowieckich mówi nie tonem skargi, lecz – rewanżu.

Początkowo skupiliśmy się na mniej szczegółowo opisanym przez Autora okresie – po jego przyjeździe z rodziną do Polski, od maja 1946 do sierpnia 1949. W latach 2013–14 nagraliśmy wnikliwą relację Zbigniewa Lubienieckiego z tego powojennego czasu. Dopiero wtedy można było odtworzyć z jego pamięci zdumiewający fakt – jak na Ziemiach Zachodnich przesuniętej geograficznie Polski spełniał swoją zemstę na Sowietach za bezlitosne upokorzenia i Polski, i Rodziny. Zabijając umundurowanych okupantów, dotrzymywał przysięgi złożonej jeszcze na zesłaniu. Zapis tamtego czasu znalazł się w książce Łowca, wydanej w serii „Karty historii” w 2014 roku.

Obecna publikacja przedstawia wybór ze spuścizny Zbigniewa Lubienieckiego, począwszy od historii jego rodziny i dzieciństwa w przedwojennej Polsce, do powrotu z zesłania w maju 1946. Wspomnienia Autora – spisane w końcu lat 40., oparte na zachowanych notatkach bieżących, a także rysunkach – świadczą o głębi jego ówczesnych przeżyć. Można odnieść wrażenie, że między dziewiątym a piętnastym rokiem życia doświadczył tak intensywnego losu, jakiego zwykle nie przynosi cała ludzka egzystencja.

Odwet można uznać za akt dokonany – i w wymiarze wojennego przetrwania, i świadectwa złożonego po wojnie. To zwycięstwo pojedynczego człowieka w walce o życie w świecie, w którym „jednostka jest niczym”. Okupione zostało życiem innych, a też nierzadko czyimś odebranym dobrem – co może utrudniać uznanie sposobu, w jaki Autor wymierza sprawiedliwość. Wtedy jednak ustąpienie z pola oznaczało z reguły własną zagładę. Zbigniew Lubieniecki nie oczekuje zresztą od nas, współczesnych, wybaczenia. Zależy mu jedynie, abyśmy starali się zrozumieć. Jego postawę wobec złowieszczego Wschodu, odrębność Polski od tamtego świata.

Niemal dziewięćdziesięcioletni Autor mieszka w Warszawie. Względem niego rosyjska klątwa się nie spełniła.

Grudzień 2018Zbigniew Gluza

ZAMIAST WSTĘPU

Dzisiaj zacząłem pisać coś w rodzaju pamiętnika. Podobno czynność ta – w dzisiejszych czasach – nie należy do najbezpieczniejszych. Za jedno zbędne słowo odpokutować może nie tylko autor. Dlaczego więc piszę? Powiedzmy, że przez przekorę – mam przecież dopiero siedemnaście lat. W tym wieku podobno wolno być przekornym. Najprawdopodobniej piszę jednak po to, aby coś robić lub aby mieć złudzenie, że coś robię.

Mam trochę notatek z Rosji – luźnych, często niepowiązanych ze sobą – stanowiących jednak tę chociażby wartość, że w jakiś sposób ukazują kraj, o którym ludzie wiedzą na pewno mniej, niż im się wydaje.

Pamiętnik bardziej systematyczny rozpocząłem pisać dopiero podczas wyjazdu z Rosji. A szkoda. Patrząc z pewnego dystansu, dochodzę do wniosku, że tamte sześć lat były najciekawszym okresem mojego dotychczasowego życia i pozostaną takie zapewne jeszcze bardzo długo. Zebrane notatki, fakty, które zdołałem zapamiętać, oraz to, co zdołałem odtworzyć na podstawie rozmów, postaram się umieszczać w miarę możliwości chronologicznie. Zdaję sobie sprawę, że nie będę mógł uniknąć pewnych nieścisłości, właśnie gdy chodzi o chronologię wydarzeń. Tak jednak czy inaczej, fakty pozostają faktami.

Niektóre rzeczy pamiętam jakby przez mgłę. Inne pozostały w mej pamięci w kształcie niezwykle ostrym. Pamiętam nie tylko to, co wydarzyło się niedawno, ale też takie zdarzenia, które sięgają bardzo odległych czasów – wśród nich są obrazy, których strzegłem dotąd jak największej tajemnicy.

Dębno Lubuskie, 26 października 1947

Z OPOWIADAŃ MATKI

Skąd wzięli się Lubienieccy? Pytanie raczej retoryczne i dla mnie stanowi to najobojętniejszy z tematów. Ważniejsze jest, skąd ja się wziąłem. Skoro wszystko jednak powinno mieć swój początek, to i ród mój początek jakiś mieć musi. Podobno nawet im ten początek bardziej jest odległy, tym ród dostojniejszy. Z tego, co zdołałem zapamiętać z dzieciństwa, z opowiadań rodziców oraz tego, co wyczytałem w starych papierach, da się sklecić następujący przekładaniec.

W odległych, bardzo odległych czasach (bo i jakżeby inaczej), kiedy legie rzymskie walczyły z plemionami Germanów, trafił do niewoli barbarów wódz Rzymian (na pewno był to wódz, a nie zwykły żołdak, boć to zawsze milej brzmi dla ucha, gdy protoplastą rodu jest ktoś znaczny) imieniem Lubinus. Długie lata spędził w dybach, a że nikt nie kwapił się z wykupem, znudziło mu się wyczekiwanie i wziął nogi za pas. Nie grzeszył jednak widać znajomością geografii, skoro nie trafił do słonecznej Italii, tylko do ziemi Łużyczan. Słowianie jak to Słowianie, lud prosty a gościnny, przyjęli Lubinusa, nakarmili, napoili, przyodziali, dali białkę1. Z czasem, że im Lubinus z obca brzmiało, Lubienicem przezwali, jako że lud tamtejszy polubił go. Potem zaś imię to jeszcze bardziej swojskim uczynili, nazywając Lubieńcem. Żył Lubieniec długie lata, a że znał się na wojennym rzemiośle, wodzem z czasem został; gródek warowny częstokołem otoczony wznieść kazał, który od imienia wodza również Lubieńcem nazywano. Z czasem, gdy ekspansja niemiecka ziemie te objęła, Niemcy nazwę grodu zwyczajem swoim na Leibnitz przerobili i nazwa ta po dziś dzień pozostała. Ba, nawet część rodu, która z Łużyc pod naporem niemieckim nie uszła, zniemczyła się z czasem i miast Lubieniec – Leibnitz pisać się zaczęła.

Mijały lata, coraz bardziej Saksonowie dusili Łużyczan, Lubuszan i inne nad Łabą i Odrą żyjące plemiona Słowian. Padał gród po grodzie. Przez wiele lat, przez wiele pokoleń bronił się Lubieniec przed Niemcami. Gdy jednak sił już przed wzrastającym naporem nie stało, wysłał ówczesny hrabia na Lubieńcu, Kasprzyk, poselstwo z prośbą o lenno i pomoc do króla polskiego – działo się to za panowania Chrobrego. Było już jednak za późno: może posłowie zawiedli, może królowi sił nie stało w ustawicznych wojnach, dość że pomoc na czas nie nadeszła i gród padł. Jedenaście lat wiódł potem Lubieniec partyzanckie boje z Niemcami, początkowo w Ziemi Łużyckiej, później Lubuszan do walki poderwał, w końcu jednak na to mu zeszło, że dziedzictwo bezpowrotnie utracił i do Polski uchodzić musiał. Wybrał tułaczy żywot i utratę ojcowizny, ale przed Niemcami głowy nie ugiął, wasalem cesarstwa nie został, dochował wierności Koronie Polskiej, której lenno był poprzysiągł. Król wierność wynagrodził, nie tyle może złotem, ile dobrami w Ziemi Lubuskiej nadanymi, licznymi przywilejami, jak na przykład, że on i ród jego ma prawo ze wspólnej z królem misy jadło spożywać i ze wspólnego kubka pijać, potwierdził tytuł hrabiowski wielką pieczęcią koronną oraz do herbu Rola różę dodał, co w sumie dało konglomerat tak poplątany, że niewiele w Polsce herbów tak skomplikowanych znaleźć można2.

On i potomstwo jego jęli się ówczesnym zwyczajem wojaczki i to należy już do historii opartej na kronikach i dokumentach. Od tej pory zwali się Lubienieckimi herbu Rola de Lubieniec.

W bitwie grunwaldzkiej brali udział. Walczyli z Moskwą, Ordą, Turkami i kozactwem. Dorobili się rozległej fortuny na Rusi Czerwonej, Wołyniu, Podolu, w Przemyskiem, Lubelskiem, Krakowskiem, a nawet na Śląsku i w Wielkopolsce. Widać nie mogli pozbyć się łużyckich ciągotek. Potem znudziła im się wojaczka, zabrali się do nauki. Stąd zaś jeden tylko był krok do reformacji, jako że czasy temu sprzyjały.

W okresie reformacji Lubienieccy występują jako arianie i krzewiciele tego ruchu. W jego historii zapisali się złotymi zgłoskami. To już nie zawadiaccy Sarmaci od miecza i hulanki, to ludzie kolosalnego na tamte czasy postępu, wyprzedzający o wiele pokoleń swoich współczesnych. Ludzie nauki i sztuki. Najbardziej wybitni przedstawiciele to Andrzej Lubieniecki starszy (1550–1622) – autor rozprawy Poloneutichia abo Królestwa Polskiego szczęście, a przy tym i W. Księstwa Litewskiego. A potem tegoż szwankowanie w roku 1612 i 1613, Gabriel, Krzysztof, Andrzej młodszy, Urszula – żona Erazma Otwinowskiego, której pisma pod jego imieniem były drukowane, i innych wielu.

Rodzina ta wiele dobrego ojczyźnie swej czyniła, to zaś, że ona im niewdzięcznością odpłaciła, to naprawdę nic dziwnego. Takie były czasy. Najsłynniejszy bodaj był Stanisław3 – wybitny astronom, na drugim po Koperniku plasowany miejscu. Kometolog ów był ponadto historykiem, publicystą, poetą, kapłanem ariańskim oraz mecenasem Akademii Rakowskiej. Poza słynnym dziełem o kometach, polemikami religijnymi, utworami poetyckimi, napisał takie dzieła, jak Historia reformationis Polonicae oraz Morlentis Polonia corsenvande ratia certissima.

Krzysztof, malarz historyczny oraz portrecista, urodził się na wygnaniu w Szczecinie, rok po smutnej pamięci ustawie sejmowej z 1658 roku. Zmarł w Amsterdamie w 1729 roku, gdzie wielu arian polskich znalazło przytułek i gdzie również kilku innych Lubienieckich po różnych kolejach tułaczego losu osiadło. Bogdan, jego brat, był również malarzem. Urodził się w Krakowie w 1653 roku, zmarł również za granicą w 1731 roku.

Znam kilka utworów autorstwa Lubienieckich lub im poświęconych, jak choćby Zbigniewa Morstina Dedykacye pewnych transcriptów Andrzeja Lubienieckiego. Andrzej był synem Krzysztofa4, urodził się w 1590 roku, kształcił się w Heidelbergu i Lejdzie, związany był z lubelskim ośrodkiem arianizmu. Początkowo poświęcił się służbie dworskiej, był nawet osobistym przyjacielem Jana Kazimierza. Szybko zrezygnował z kariery dworskiej oplątanej siecią intryg i służalczości, jaka promieniowała wokół osoby króla jezuity. Zrezygnował z łask królewskich, gdy ten chciał go wraz z innymi Lubienieckimi wyjąć spod mocy ustawy o wygnaniu arian. Dobrowolnie podzielił losy innych. Zmarł na wygnaniu w Prusach Wschodnich. Za życia był wielkim miłośnikiem poezji i zapalonym kolekcjonerem tekstów poetyckich. Ponadto zbierał materiały do historii arian.

Liczny i zamożny ongiś ród wymarł bądź roztopił się na obczyźnie. Niewielu powróciło do kraju. Ci, co wrócili, wykupili część starych fortun, część wyprocesowali, a część, gdy procesy nie pomogły, odebrali po prostu siłą, jak na przykład mnichom krakowskim. Siły zaś widać i złota niemało przywieźli do kraju, skoro potrafili wygrywać procesy z Radziwiłłami, Koniecpolskimi i innymi. Zawsze żyli tradycją i pielęgnowali ją. Byli wielkimi patriotami. Przechowywali na przykład buławę Czarnieckiego i gdy Dąbrowski przyszedł z legionami, rotmistrz Jan Lubieniecki5 wręczył mu ją na sławę i chwałę Polski.

Z biegiem czasu ród okrzepł ponownie, rozrósł się, rozgałęził. Najliczniej na Podolu i Ukrainie, częściowo w Przemyskiem i w Wielkopolsce, gdzie zresztą po rozbiorach uległ Hakacie6. Brat dziada, Jan Henryk7, urodzony w Czernihowie, był przed wojną profesorem katedry chorób wewnętrznych na Uniwersytecie Poznańskim. Często odwiedzał nas wraz ze swym synem Wiktorem.

Był przed wojną jeszcze jeden Lubieniecki, młodszy brat mojego pradziada. Nie znam jego imienia, ponieważ był to tak zwany wstydliwy temat. Ów młodszy w rodzie, ambitny chorobliwie, cierpiał, że to nie jemu tytuł i pierwszeństwo w rodzie przypadły. Porywał się nawet na życie starszego brata. Wydzielono mu tedy klucz w Przemyskiem i tam jakby zesłano. Po rozbiorach, do których, jak po cichu mówiono, swojej ręki przyłożył, otrzymał czy też kupił tytuł hrabiowski od cara. Przed wojną żyli w Przemyskiem jego potomkowie. Byli bardzo bogaci. Ojciec nieczęsto jeździł do nich, a i oni z rzadka jedynie u nas bywali. Ojciec nie krył przed nimi, że nie podoba mu się, iż za bardzo ze swoim kupionym hrabiostwem się obnoszą. Z ojcem utrzymywali stosunki, ponieważ musieli uznawać w nim głowę rodu. Były jakieś tam akty prawne, które decydowały o tym. Nie mieli prawa dysponować majątkiem bez zgody seniora, który miał prawo wydziedziczenia ich. Mnie dotyczy to tylko formalnie, jako że resztkami fortuny zaopiekowała się Polska Ludowa.

Dziad mój nazywał się Joachim. Ojciec miał na imię Michał i miał jeszcze czterech braci – jednego starszego i trzech młodszych – oraz siostrę. Rewolucję, oprócz ojca, przeżył tylko najmłodszy z braci, to znaczy, że do 1932 roku żył w Odessie. Potem słuch o nim zaginął. Braci i rodziców ojca zamordowali bolszewicy lub ktoś, kto się za nich podawał, jako że nikt nigdy nie będzie dokładnie wiedział, kto kogo i za co w owych czasach mordował. Ojcu udało się uciec, choć nawet koszuli nie uniósł z rodzinnego domu. Miał na sobie jedynie spodnie i kamizelkę. Tyle ponoć zdążył na siebie włożyć, uciekając przed mordercami swojej rodziny.

Po różnych kolejach losu przedostał się do Polski. W Warszawie wstąpił do formującego się 7 Pułku Ułanów i poszedł walczyć na front bolszewicki. Kilka razy był ranny, kilka razy odznaczony i awansowany, raz zdegradowany, dwa razy stawał przed sądem polowym. Podczas wojny zawędrował na Wileńszczyznę, do miasteczka Leonpol nad Dźwiną. Tam przypadła mu kwatera w dworku, jakich było wiele w tamtych stronach wśród średnio zamożnej szlachty.

Właściciele nazywali się Baczyńscy8. Piotr Baczyński – mój dziad ze strony matki – został również przez bolszewików zamordowany. W domu była matka – Agata, syn najstarszy Michał i trzy córki: najstarsza Maria, Nadzieja Jadwiga średnia i Helena najmłodsza. Mniejsza o to, jak do tego doszło, to sprawa ojca – dosyć, że wsadził Jadwigę na konia, zawiózł do Dzisny i kazał księdzu udzielić ślubu. Ksiądz, czy to z przerażenia, czy też z sympatii dla ułana, ślubu udzielił i metrykę wypisał. Z tym to dokumentem ojciec wyprawił matkę do domu w asyście kilku ułanów, a sam pojechał dalej wojować. Matka wręczyła metrykę babce, popłakała trochę dla przyzwoitości i zaczęła oczekiwać powrotu swojego ułana.9

Czekała dwa lata. Wrócił ojciec jako cywil. Matka nie poznała go i nie chciała się do niego przyznać, bo zgolił wiechcie wąsów, jakie przedtem nosił. Ponieważ były wojak dorobił się tylko kilku ran i nic więcej, a żyć z czegoś trzeba było, został policjantem w Głębokiem i przez pół roku chodził w granatowym mundurze. Potem stwierdził, że chcąc być uczciwym policjantem, trzeba być łotrem dla ludzi. Widać nie chciał być łotrem, skoro mimo zapowiadanej mu doskonałej kariery wystąpił z policji. Na Wołyniu zabrał się do gospodarki w niewielkim folwarku o nazwie Fundum. Jeszcze przed rewolucją dziad Joachim wysłał do Holandii jakieś obrazy do renowacji czy też na jakąś wystawę. Otóż płótna te udało się odzyskać. Kilka z nich, niezwiązanych z Polską, ojciec sprzedał, a resztę przywiózł do Polski. Niezłą sumkę musiał za nie otrzymać, skoro zaokrąglił Fundum do ponad czterystu hektarów samej tylko ornej ziemi, nie licząc innych gruntów. Wybudował ponadto dom, postawił budynki gospodarcze, zakupił sprzęt, inwentarz, najął ludzi. Do 1929 roku dorobił się trojga dzieci i prawie zbankrutował. Większą część ziemi sprzedał, resztę oddał w dzierżawę i miał zamiar emigrować do Kanady. Tutaj jednak, jakkolwiek jeszcze nieurodzony – ja stanąłem na przeszkodzie.

Matka była w ciąży, a ponadto coś tam miała nie w porządku z płucami i zamiast do Kanady, lekarze polecili jej udać się w góry. Podczas nieobecności matki ojciec podżyrował jakieś terminowe weksle, co kosztowało go kilkadziesiąt tysięcy złotych. Resztę, która mu pozostała, pożyczył komuś na pół roku i pamiętam, że procesował się o te sumy do samej wojny. Nie widząc w końcu innego wyjścia, zaciągnął się do Straży Granicznej w powiatowym mieście Ciechanowie. Po pewnym czasie wynajął tam mieszkanie, sprowadził rodzinę i rozpoczął służbę państwową.

Omal nie urodziłem się w pociągu. Miałem zresztą żal do matki o to, że nie pospieszyła się. Zawsze to ciekawiej byłoby być urodzonym gdzieś na trasie Legionowo–Ciechanów. Jak o tym głosi metryka, ujrzałem światło dzienne AD 1930 dnia 22 miesiąca czerwca, co zresztą nie jest prawdą. Jak zapewnia matka, miało to miejsce dwa dni później, to jest 24 czerwca 1930 roku. Dwa dni to niewiele, niech więc będzie na zdrowie tym, co się omylili.

Tak oto wśród samych pomyłek, z bezpośredniej przyczyny moich rodziców, a pośredniej starca w nocnej koszuli z pierwszej stronicy katechizmu – stałem się, jako że homo non nascitur, fit10, o czym wiedzieli już starożytni. Do tego wszystkiego pozostaje mi tylko dodać, że na świat przyszedłem czwarty z kolei. Wyprzedzili mnie najstarsza Kamilla Celina, Danuta Anna i Bogusław Jerzy. Opiekowała się mną staruszka Mahoniowa, niania, którą rodzice przywieźli z Wołynia.

Sądzę, że ten temat do znudzenia wyczerpałem.

DZIECIŃSTWO

Krościenko nad Dunajcem, 1932–1935

Gdy miałem półtora czy dwa lata, matka poczuła się gorzej. Płuca ponownie dały znać o sobie. Lekarze zalecili jej stały pobyt w górach. Ojciec wystarał się o przeniesienie, co stało się powodem mojej pierwszej ziemskiej wędrówki – z Ciechanowa do Pienin, gdzie odtąd mieliśmy zamieszkać na stałe w maleńkim miasteczku – Krościenku nad Dunajcem. Wynajęto mieszkanie u starego górala nazwiskiem Koterba. Tuż przed domem przepływał Dunajec. Był w tym miejscu bystry i spieniony.

Obok domu stała kapliczka. A pamiętam niedawno, bo w czasach mojego dzieciństwa, kapliczek tych pełno było na każdym kroku. Zdobiły każdy niemal dom, uroczysko, rozstaje, ba, wyrastały nieraz w szczerym polu. Nikt nie wie, kto i kiedy je stawiał, lecz każdy z czcią i uszanowaniem do nich się odnosił. Klękałem często na stopniach stojącej opodal domu kapliczki i modliłem się z naiwną dziecięcą wiarą o chleb powszedni. Myślałem, że jest to jakiś specjalny chleb, zbliżony w smaku do świętojańskiego, ale na pewno jakiś inny i lepszy.

W pobliżu domu był maleńki sklepik z tanimi słodyczami. Sklepik był tak mały, że połowę przestrzeni w nim zajmowała staruszka Stefciowa, jego właścicielka, a jednocześnie producentka owych słodyczy. Biedny to był sklepik, nie wiem, czy w sumie było w nim towaru na 50 złotych. Ilekroć dostałem pieniądze, czy było to pięć groszy czy złotówka – pędziłem do sklepiku. A słodycze babci Stefciowej były po prostu wspaniałe. Tak kolorowych cukierków, takich jaskrawych lizaków nigdy nie było w domu. Słodycze w domu były niewątpliwie smaczniejsze, ale za to nie takie ładne. Miały zazwyczaj ciemną barwę.

Często prowadziłem ze Stefciową handel wymienny. Przynosiłem bombonierkę, wysypywałem jej zawartość na ladę, a ona w zamian nakładała swoich bajecznie kolorowych łakoci. Rodzice, o dziwo, nie cieszyli się z tak korzystnych transakcji. Matka robiła przerażoną minę i wysypywała całość do kubła. Na nic były moje najgłośniejsze nawet protesty.

W okolicy było i jest dotąd sporo źródeł mineralnych – szczaw. Źródła te leżą na zboczu Beskidu Sądeckiego nad Zawodziem – tą częścią miasteczka, w której zamieszkaliśmy. Najbardziej znane są zdroje Michaliny i Stefana11. W dolinie Potoku Zakijowskiego bije jeszcze jedno źródło. Jest ocembrowane, mieści się w betonowej budce i nie ma żadnej nazwy. Wodę z niego wszyscy nazywali po prostu szczawą. Moją najulubieńszą wodą była ta bezimienna szczawa. Lubiłem pić ją wprost z butelki.

Któregoś dnia, wziąwszy butelkę nafty za szczawę, przytknąłem ją do ust. Po przechyleniu zachłysnąłem się i nie byłem w stanie jej odjąć. Tym sposobem wypiłem blisko szklankę nafty. Był to jeden z tych pierwszych wypadków, które wryły się w moją pamięć w ten sposób, iż stały się miernikiem, od którego rozpoczął się ciąg wydarzeń. Po napiciu się nafty kilka dni leżałem z silną gorączką. Wypadek miał tę dobrą stronę, że raz na zawsze oduczył mnie picia wprost z butelki.

W 1934 roku zginął tragicznie mój brat Bogusław. Było to 7 lipca, w siódmą rocznicę jego urodzin. Była niedziela. Bogusław był od najmłodszych lat bardzo pobożny. Poszedł do kościoła. Gdy wracał po mszy, kilku starszych chłopców zaprosiło go do zabawy w chowanego. Bawili się w nowo budowanym domu. Na wysokości drugiego piętra stała tam skrzynia do zaprawy murarskiej. Jeden z uczestników zabawy kazał mu się pod nią schować. Gdy to uczynił, wyrwali podtrzymujący kołek i skrzynia wraz z nim osunęła się w dół. Dlaczego to zrobili, nie umieli wyjaśnić.

Po śmierci brata ojciec ciężko zachorował. Obok najprzeróżniejszych leków lekarze zalecili mu dużo pracy i wysiłku fizycznego – tak opowiadała matka. Nigdy nie mówiła o tym, co przeżywała sama. Ojciec nie mógł znieść widoku dotychczasowego mieszkania i dlatego zamienił je na inne, wynajmując willę u górala nazwiskiem Jankowski.

Dom stał na przedmieściu Łęgi obok szosy wiodącej do Nowego Targu, w miejscu, w którym przecina ją potok Krośnica. Było tutaj znacznie ładniej niż na Zawodziu. Dom oddzielony był od miasteczka stawami i prywatnym parkiem państwa Dziewolskich. Po stronie przeciwnej szumiał bez przerwy stary młyn, niemający w swojej konstrukcji ani jednego gwoździa z metalu. Młyn był tak stary, że pamiętał czasy Napierskiego12. Tuż za willą płynęła wąska struga młynówki, za nią rozciągało się na jakieś dwieście kroków płaskie pole, kończąc się stromizną wiodącą daleko w góry aż ku Trzem Koronom i Sokolicy. Tędy wiedzie droga do najpiękniejszych zakątków Pienin. W takich to pięknych, we wspomnieniach niemal rajskich, okolicach przeżyłem swoje najszczęśliwsze lata. Nie nazwałem ich beztroskimi. Jak każde dziecko, miałem swoje zmartwienia.

W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym lub piątym nawiedziła góry straszliwa powódź13. Dunajec, zasycany coraz to nowymi masami wody, przybiera, coraz groźniej ryczy, kipi i gdy już nie może pomieścić się w swej roztoce, z nadmiarem oddaje przyjętą wodę. Znalazłszy gdzieś brzeg niższy, wylewa się, zatapiając do reszty sterczące z wody dachy. Już nie ma Dunajca, nie ma rzek ani potoków, nie ma dróg, pól, wiosek – jest jedna szalona, wściekła, ziejąca zatraceniem groza, woda, morze wody. Po wodzie pływają drzewa, domy, stodoły. Wszystko to tym groźniejsze, że panuje nieprzenikniony niemal mrok.

Naszej willi grozi niebezpieczeństwo. Stary młyn i zabudowania gospodarza mogą być lada chwila zniesione przez Krośnicę. Wówczas belki uderzą w nasz dom. Z domu wyjść nie można. Mimo że pokoje znajdują się półtora metra nad ziemią, to jednak podłogi pokryte są półmetrową warstwą wody. Ratunek na szosie – nie jest jeszcze zalana. Ojciec ze strażnikami robią tratwę. Potem trzeba przeciągnąć z szosy do ganku linę. Przez huk burzy słychać jego mocny, spokojny głos. Stara się uspokoić matkę. Ojciec, przywiązany do cienkiej linki, schodzi do wody, chwieje się, nie da rady, woda jest silniejsza. Ukazał się. Ciągną go, stoi na szosie, chwieje się. Potem ociera twarz i znowu schodzi do wody. Dalej nie wytrzymuję, zaczynam spazmatycznie łkać i nic więcej nie pamiętam. Matka, brodząc po kolana w wodzie, kładzie mnie na wilgotnym łóżku.

Obudziłem się w mieszkaniu państwa Kaszowskich przy ulicy Jagiellońskiej. Pani Kaszowska budzi mnie właśnie na podwieczorek. W pierwszej chwili nie poznaję jej, biorę za służącą, mówię jej „ty”, potem bardzo się wstydzę i przepraszam. Pani Kaszowska śmieje się, a ja z całej powodzi najbardziej odczuwam te przeprosiny i jej śmiech.

Minęła powódź. Powróciliśmy do mieszkania. Życie popłynęło normalnym trybem.

Krościenko 1935–38

Moi rodzice nie byli biedni, nie byli też bogaczami, byli po prostu na tyle zamożni, aby sąsiedzi mogli uważać ich za bogatych. Byli dobrzy. Dawali mi nieograniczaną niczym swobodę, a przynajmniej nie dawali mi odczuwać ograniczeń. Śmiało więc mogę powiedzieć, że dobry Bóg dał mi w dzieciństwie wszystko to, co powinien dawać wszystkim małym dzieciom na całym świecie. Widać jednak nie jest aż taki dobry, skoro czyni wyjątki. Na mnie zresztą później też sobie powetował.

Od najmłodszych lat chodziłem po okolicznych górach. Początkowo po pobliskich okolicach, później do dalej położonych lasów i przecinających je roztok. Uczyłem się najpiękniejszej miłości – do przyrody. I ona, ta najlepsza z miłości, pozostała mi do dzisiaj. Dobrze czułem się z daleka od ludzi, od domu, gdzieś w gąszczu leśnym, kołysząc się na szczycie potężnego smreka lub buka. Cała natura śpiewa jakąś pieśń nieznaną a bliską. Pieśń? A może to bajka. O czym mi te góry i strumienie opowiadały! Wystarczyło tylko pomyśleć o Janosiku i jego zbójnikach, o płanetnikach, strzygoniu, Rokicie, Wodniku czy boginkach, a już snuła się opowieść. I to nie tak, że się tylko słyszało. Wszystko to można było widzieć wyraźnie, wystarczyło tylko zamknąć oczy.

W domu wisi drzeworyt Władysława Skoczylasa14 wyobrażający zbójników; tam są oni nieruchomi. Tutaj chodzą, poruszają się, tańczą zbójnickiego, skaczą przez płonący ogień, mówią, śpiewają. Jakie to dziwne. Nieraz myślę, że Czertezik15 to mój ojciec, że Sokolica16 to matka, a ja? O nie, ja nie chcę być martwą skałą, ja chcę być Dunajcem! Tak, ale w Dunajcu mieszkają złe boginki, które z ludzi wysysają krew. Zdjęty strachem biegnę do domu. Już z daleka słychać szum wodospadu i klekot starego młyna. Jest ciemno, ale teraz można się już nie obawiać niczego.

Młyn, podobny do starego Żyda z brodą i w baranicy, to nie taki sobie zwyczajny młyn. To młyn czarodziejski. Tam, gdzie dobiegają jego odgłosy, nic złego stać się nie może. W młynówce pod wodospadem mieszka co prawda Wodnik, ale z nim żyję w jak najlepszej zgodzie. Może kogo innego to by porwał, mnie nie. Kto wtedy wrzucałby mu do wody jabłka, chleb z powidłami, ciastka? Ho, ho, Wodnik dobrze wie, z kim trzeba żyć w zgodzie. Często, gdy jest ciemno, a młyńskie koło kręci się z hukiem, idę z nim pogawędzić. Wodnik stoi wtedy ukryty za wodospadem, czasem tylko wysunie niechcący zieloną brodę lub rękę, nie jest to jednak groźne. Ta kosmata, porośnięta zielonymi wodorostami ręka nigdy nie wyciąga się, aby mnie porwać. Pomacha najwyżej przyjaźnie lub nawet ostrzegawczo: uważaj, nie wpadnij, tu niebezpiecznie. Aprzy tym jak pięknie ten Wodnik potrafił opowiadać: o zamku podwodnym, o swojej córce nieszczęśliwej, która nigdy nie widziała słońca. Nawet matka, oczekując wieczorami na ojca, nie potrafiła opowiadać tak pięknie.

Tak uczyło się obcować z przyrodą i kochać ją małe dziecko, któremu nikt nigdy w niczym nie przeszkadzał, które kilka razy się topiło lub było bliskie skręcenia karku z innych powodów. Dziecko to miało jednak tyle szczęścia, że – jak mówili dorośli – nawet z wody wychodziło suchą nogą.

Nie miałem sześciu lat, gdy obok nas zaczęto budować dom. W tę też stronę, poza wysoki parkan odgradzający budowę od reszty świata, skierowały się wszystkie moje myśli i dążenia. Zebrałem kilku podobnych mi berbeciów – przeważnie jednak starszych niż ja – i rozpocząłem realizację swoich zgoła agresywnych planów. Z robotnikami zresztą żyliśmy na ogół w wielkiej komitywie. Wojnę natomiast wiedliśmy ze starym Żydem Joskiem Aptylionem pilnującym budowy. Stróż przedstawiał dla nas widok naprawdę groźny: psy przy boku, wielki sękaty kij, dubeltówka, siekiera zatknięta za sznur kilkakrotnie przepasujący chałat, no i sam zresztą nie najpiękniejszy widok Żyda – napawały nas należnym respektem.

Początkowo nie żywiliśmy względem niego specjalnie złych zamiarów. Chcieliśmy po prostu bawić się wśród stosów belek i desek. Gdy jednak po pierwszej próbie wyszliśmy z porządnie przetrzepanymi tyłkami i spodniami porwanymi przez psy, zapałaliśmy świętym oburzeniem. Chęć ratowania godności kazała nam wykopać topór wojenny. Po naradzie postanowiliśmy zerwać z niego dwa skalpy – jeden z głowy, drugi z brody. Ponadto zaś skazać go na piekło przez zerwanie mu czapki z głowy. Wiadomo bowiem, że dla Żydów największym grzechem jest obnażenie głowy. Nie pozwala im na to ich żydowski bóg. Początkowo postanowiliśmy obłaskawić psy. Były one bowiem o wiele groźniejsze od swego właściciela. Zacząłem przynosić z domu surowe mięso, kiełbasę i inne psie przysmaki. Niewiele dni potem psy jadły nam z rąk i z radosnym ujadaniem pędziły na nasze spotkanie. Teraz bez przeszkód mogliśmy dobrać się do skóry Żyda. Wyśpiewywaliśmy mu kuplety zaczynające się od „rebe, rebe, aj waj”. Żyd złościł się, krzyczał, gonił i gdy już, już miał złapać swego prześladowcę, ten znikał w jakiejś dziurze jak kamfora. Za to ze wszystkich stron wyskakiwał tuzin nowych dręczycieli. Stary pienił się ze złości, groził kijem, mierzył z dubeltówki, ale to niewiele pomagało. Biedak dostawał ataków histerii, psy zaś więcej warczały na niego niż na nas.

Pewnego dnia nie zauważyliśmy go nigdzie, czyżby nie przyszedł? W miarę upływu czasu poczynaliśmy sobie coraz śmielej. Naraz w czasie, gdy bawiliśmy się już w najlepsze, para lepkich od brudu rąk wynurzyła się zza stosu desek i aż nazbyt czule przytuliła mnie do nie mniej brudnego chałatu. Głowę przykryła mi broda, a do ust, oczu i nosa właziły obrzydliwe kłaki. Wiłem się jak piskorz, na próżno. Wyrwał mi z ręki kapiszonówkę17 przywiezioną przez ojca z Rawy Ruskiej i roztrzaskał o belkę. Przyciskał mnie coraz gwałtowniej, potem poderwał z ziemi i poniósł w kierunku szopy. No, to już po mnie. Chłopcy dopiero teraz ochłonęli i zaczęli walić w niego od tyłu kamieniami i strzelać z łuku. W pewnej chwili udało mi się wydostać spod bluzki korkowiec. Strzelam mu prosto w podgardle. Musiało go widocznie zapiec lub przeraził go huk, ponieważ wrzasnął na całe gardło, a co ważniejsze, puścił mnie. Ze zduszonym wściekłością charkotem wyciąga ponownie ręce, ale w tej samej chwili otrzymuje nową porcję kamieni. Żyd odwraca się i biegnie ku napastnikom. Kilka celnych kamieni osadza go w miejscu. Gdy Josek cofa się, kładę się mu pod nogi. Potyka się o mnie i leży jak długi. Natychmiast obskakuje go kłębowisko dzikusów. Żyd nawet nie broni się. Okazuje się po zdarciu mycki, że jest łysy jak kolano. Zabieramy mu myckę, siekierę, kij, sznur i dubeltówkę. Psy, o hańbo psiego rodu, gardząc swym leżącym na ziemi i cicho pojękującym panem, wesoło poszczekując, biegną za nami.

W tym czasie robotnicy kopali doły i stawiali fundamenty. Podczas pracy między nami a robotnikami panowała absolutna zgoda. Żyd przychodził dopiero po południu. Ci twardzi, jakby sękaci ludzie, brudni, często obszarpani, jacyś zupełnie inni, zdawali się lubić usłużnego pętaka, chociaż ten był okropnym nudziarzem i bez przerwy wypytywał o każdy zauważony drobiazg. Chętnie biegałem do kiosku po papierosy, przynosiłem z domu butelki z kwasem chlebowym i moszczem owocowym. Ilekroć pojawiałem się na budowie, witali mnie wesołymi żartami lub przyjaznym uśmiechem. Coś ciągnęło mnie do nich. Pomimo swej rubasznej otwartości, byli dla mnie pełni tajemnicy. Byli jacyś nowi, inni niż wszyscy znani mi dotychczas ludzie. Od nich nauczyłem się pierwszego, dosyć zresztą urozmaiconego repertuaru przekleństw.

Dom rósł, stawał się coraz wyższy i wyższy, aż zaczęto układać szkielet dachu. Pewnego razu chodziłem po wystających na zewnątrz krokwiach dachowych. Deska, na której stanąłem, usunęła się i poleciałem w dół. Jakimś cudem udało mi się schwycić linę zwisającą z dachu, służącą do wciągania belek. To mnie uratowało. Wisiałem na wysokości okien pierwszego piętra. Gdybym upadł, zabiłbym się lub pokaleczył o stosy belek leżących na dole. Zauważył mnie inżynier, podbiegł do okna, niestety – nie mógł dosięgnąć mnie rękoma. Znalazł jakąś listwę z gwoździem i zaczął przyciągać linę wraz ze mną. Musiałem chwycić zębami sznur, aby się utrzymać. Inżynier złapał mnie za kark, przy czym zachwiał się i o mało sam nie wypadł. Postawił mnie, a potem wbrew moim oczekiwaniom powiedział zupełnie spokojnie:

– No, smyku, nie straciłeś zimnej krwi. Gdyby za to nie należała ci się pochwała, to dałbym ci baty.

Budowa szybko zbliżała się ku końcowi. Pewnego razu, chodząc po strychu, gdy dach pokrywano wielkimi arkuszami blachy ocynkowanej, stanąłem na wystający z deski gwóźdź i przebiłem sobie na wylot stopę. Stałem dosyć długo, nie mogąc się ruszyć, ponieważ każda, najmniejsza nawet próba wyswobodzenia się szarpała mi nogę jak rozpalonymi kleszczami. W końcu zacząłem wzywać pomocy. Zbiegli się robotnicy i – jak mówili – zdjęli mnie z rożna. Podczas tej czynności straciłem przytomność. Ocknąłem się dopiero w domu. Przez dłuższy czas chorowałem i nie wychodziłem z mieszkania. Przez ten czas nauczyłem się naprawdę porządnie czytać (czytałem już od dwóch lat) i jeszcze bardziej pokochałem książki.

Przez miesiąc przymusowego bezruchu, będąc przeważnie sam, czytałem i czytałem. O dziwo, najbardziej zrozumiałe dla mnie były Dekameron i Stary Testament. Najbardziej zachwyciły mnie Pieśń nad pieśniami Salomona, poezje Micińskiego18 i książki Przybyszewskiego19. Nikt nie kierował moją lekturą. Wielu rzeczy nie rozumiałem, wtedy niezrozumiałe fragmenty czytałem jeszcze i jeszcze raz. Uczyłem się ich niemal na pamięć, a potem następowały z mojej strony pytania. Matka była nimi niejednokrotnie zakłopotana. Tłumaczyła mi kategoriami mojego wieku, ale tłumaczenia matki niedaleko odbiegały od treści książek. Danusi o nic nie pytałem, ponieważ szybko przekonałem się, że nieprawdopodobnie zmyśla. Ojciec udzielał mi innych odpowiedzi.

Noga się wygoiła. Dom obok od dawna widać był gotowy, ponieważ zdążono uprzątnąć wszystkie ślady budowy, a na placu, gdzie dawniej leżały stosy materiałów budowlanych, rosła teraz trawa. Nad wejściem frontowym widniało godło i tablica z napisem, że mieści się tutaj Nadleśnictwo Parku Narodowego w Pieninach oraz Muzeum Przyrodnicze20. Przez kilka dni przed dom zajeżdżały wozy, z których zdejmowano wielkie kufry, skrzynie oraz meble. Potem przez kilka dni było cicho, a ja z niecierpliwością wypatrywałem chwili, kiedy przyjadą nowi lokatorzy.

Wreszcie któregoś dnia zajechało auto. Pilnie obserwuję trzy wysiadające z niego osoby. Jest to pan w jasnym garniturze, pani w panamie i kwiecistej sukni oraz chłopiec, chyba trochę starszy niż ja. Wiem, że nie wypada przyglądać im się zbyt natarczywie, ale ciekawość przemaga. Biegnę do domu, chwytam lornetkę i uważnie ich oglądam. Nie wytrzymuję, biorę flower21 – kilka dni temu otrzymany od ojca – i biegnę do ogrodu. Nie ma takiego chłopca, który nie dałby się skusić hukiem wystrzału.

Wystrzeliłem już kilka naboi, niby to dokładnie mierząc, a faktycznie strzelając Panu Bogu w okno. Spoglądam nieznacznie i widzę, że chłopiec patrzy w moją stronę. Odwracam się i pilnie obserwuję szpaler świerków przy ogrodzeniu. Wrona. Skradam się ostrożnie w tym kierunku, klękam za krzakiem, jakiś czas mierzę, pociągam za spust i… nie wierzę własnym oczom. Na ziemi trzepoce się ptak. O Boże, udało mi się zabić pierwszą wronę! Dotychczas udawało mi się zabić najwyżej wróbla lub – gdy matka potrzebowała na obiad – zabijałem kury lub gołębie. Podnoszę wronę i kątem oka spostrzegam, że tamten wychylił się z okna i pilnie śledzi każdy mój ruch. Udaję, że w ogóle go nie dostrzegam, wieszam flower i wronę na krzaku, po czym, nie oglądając się, idę do domu. Biorę koc, książkę i wracam do ogrodu. Gdy zerkam w stronę nowego domu, widzę, że chłopca nie ma. Jestem rozczarowany.

Po chwili z domu wychodzi tamten pan, przygląda mi się przez chwilę, podchodzi do parkanu i zapytuje, czy mieszkam tutaj. Gdy to potwierdzam, pyta, czy chciałbym pobawić się z Januszem, jego synem. Mówi, że nazywa się Smólski, że jest inżynierem leśnikiem i że zamieszka tu na stałe. Z kolei dowiaduje się, że mam na imię Zbyszek, mam dwie siostry, mój ojciec jest wojskowym. Na zakończenie dodaję, że postaram się, aby Janusz nie był więcej smutny. Janusz okazał się starszy ode mnie o dwa lata – nie przeszkodziło nam to stać się najlepszymi przyjaciółmi.

Lato się kończy. Jest ostatni dzień sierpnia 1937 roku, wieczór pogodny i bardzo ciepły. Wszyscy siedzą na werandzie. Moje myśli przerywa głos ojca:

– Jutro idzie do szkoły, to szczęśliwy dzień mego życia. Jedyny spadkobierca rodu i mojego nazwiska… Będzie przebijał się przez życie jak ja, nie złamią go najtwardsze doświadczenia. Synu – zwrócił się do mnie, jakby przerywając marzenia – pragnę, abyś stał się przede wszystkim człowiekiem dobrym i dobrym Polakiem. Pamiętaj, nigdy nie zadowalaj się małym, sięgaj nawet po to, co wydaje się niemożliwe do osiągnięcia. Nigdy nie splam się ochłapem rzuconym przez łaskę losu lub ludzi. Żądaj wszystkiego, co wielkie i bierz wszystko, co wielkie. Walcz o to, walcz nawet z uporem szaleńca. Niech nie zrażają cię trudności i niepowodzenia. Wówczas osiągniesz wszystko. Jest tylko jeden warunek: za wielkie rzeczy trzeba płacić wysokie ceny… Może teraz nie rozumiesz wszystkiego, co mówię. Postaraj się jednak na całe życie zapamiętać moje słowa. Kiedyś, gdy mnie już nie będzie, przypomnij je sobie – co mówiłem ci w przededniu wstąpienia na nową drogę życia, jaką jest nauka.

Pocałował mnie w czoło i odszedł. Długo o tym myślałem. Ojciec nigdy tak do mnie nie mówił.

Moja rodzina od wieków walczyła z Rosjanami: brała udział we wszystkich powstaniach, w działaniach konspiracyjnych. W wyniku tego ktoś dostawał się do niewoli lub był wywożony na Sybir, trafiał do więzienia, odbierano nam majątki i przekazywano je Rosjanom, wysiedlano za Ural, na Kaukaz. Ojciec mi opowiadał, że na naszą rodzinę, linię hrabiów Lubienieckich z Podola, w XVI wieku została rzucona klątwa przez prawosławnego popa – przez trzynaście pokoleń mężczyźni z rodu mieli ginąć z rąk Rosjan. Przed ojcem jedenaście pokoleń Lubienieckich ucierpiało – ginęło tragicznie lub trafiało na zesłanie, na katorgę.

Mój ojciec był wychowany w zaborze rosyjskim. Od początku uczono go, że trzeba walczyć z zaborcą – o Polskę. Mówił, że pojęcie „ojczyzna” to taka wartość, jak wiara w Boga – jeżeli przyjdzie oddać życie za nią, to nie ma czego żałować, bo przeznaczeniem każdego Polaka jest bronić wolności ojczyzny za wszelką cenę. Zawsze powtarzał, że jesteśmy zagrożeni ze strony Niemiec i Rosji, które nie pogodziły się z utratą terenów, jakie trafiły do nich drogą rozbiorów. Mówił, że każdy mężczyzna musi umieć obchodzić się z bronią. Kiedyś, dając mi flower – broń na małe zwierzęta – powiedział:

– Broń służy do tego, by zabijać. Dlatego pamiętaj – nigdy nie kieruj jej w człowieka, jeżeli ten człowiek ci nie zagraża. Tylko wtedy strzelaj, kiedy masz stanąć w czyjejś obronie, a zwłaszcza – w obronie Polski.

Powiedział coś jeszcze – słowa, których długo nie umiałem pogodzić z tym, co mówił wcześniej:

– Broniąc ojczyzny, masz działać mądrze i z rozwagą, odważnie, ale nie na ślepo. Musisz działać tak, żeby nie zabito ciebie. Kochajmy i czcijmy bohaterów, którzy zginęli, broniąc Polski. Jej jednak potrzebni są obywatele żywi, bo tylko żywi mogą tworzyć silną ojczyznę.

Upłynęło sporo czasu, zanim pojąłem, że w tym, co mówił ojciec, nie ma sprzeczności.

Nudząc się w szkole coraz bardziej, coraz częściej przynosiłem do klasy swoje książki, później zacząłem urządzać sobie wagary. Te tak mi zasmakowały, że nieraz całymi tygodniami nie pokazywałem się w szkole, spędzając czas nad Dunajcem lub w górach. Często też urządzałem inne wycieczki – wsiadałem do autobusu kursującego między Szczawnicą a Nowym Targiem, jechałem do Czorsztyna, a stamtąd ze znajomymi flisakami na tratwie do Krościenka. Jeździłem zazwyczaj bez pieniędzy, zresztą nigdy mnie o nic nie pytali.

Góry, jakież one piękne. Niezatarte wspomnienia zostawia przełom Dunajca. Rzeka z szaloną szybkością przebija się przez wąskie gardziele skalne, pieni się, wiruje, tworzy karkołomne zakręty. Łódź pędzi z zawrotną szybkością na wystającą z wody skałę, wprost oddech zapiera. Człowiek czuje wyraźnie rozpaczliwe bicie własnego serca: to już koniec! I oto nieznaczny ruch drąga i łódź płynie po spokojnej, jakby lustrzanej toni zakutej w skałę, po to, aby po chwili miotać się na spienionym, pełnym wirów i kamieni podwodnych zakręcie.

Matka przyzwyczajona była do tego, że całymi dniami przebywałem poza domem i nie robiła mi z tego powodu zbyt wiele wymówek.

Zdaje mi się, że w roku 1937 w Krościenku i okolicach nastąpił strajk22. Starsi nazywali go lokalnym. Nie wiedziałem, co znaczy strajk. Gdy zapytałem, ojciec wyjaśnił mi, że w ten sposób ludzie wyrażają swoje niezadowolenie i walczą o poprawę warunków życia. Strajk, o ile jest oparty na właściwych zasadach, nie może być niczym złym. Gdy teraz zastanawiam się nad tym strajkiem, nie wydaje mi się ani zły, ani dobry, lecz po prostu głupi. Okoliczni górale strajkowali w ten sposób, że chodzili kupami, wyłapywali po drogach kobiety niosące jajka i jagody na sprzedaż do miasteczek, kijami robili im w koszach jajecznicę i kazali iść z powrotem do domów. Poza tym pili dużo wódki, bili Żydów, tłukli szyby w ich domach, w sklepach żydowskich, palili ogniska przy drogach wiodących do miasteczka, śpiewali piosenki, a czasem z nudów pobili się. Oczywiście, i mnie przy nich nie zabrakło. Słuchałem przy ognisku ich wyrzekań na biedę, na chłód i głód, na podatki, słuchałem długiej, niekończącej się opowieści o wielkiej nędzy górskich wsi. Najbardziej jednak ciekawiły mnie to smutne, to frywolne piosenki śpiewane przez strajkujących.

Strajk trwał około dziesięciu dni. Sklepikarze, pozbawieni dopływu artykułów pierwszej potrzeby, każdego przychodzącego po sól, naftę czy zapałki górala odprawiali z kwitkiem, mówiąc, aby szedł strajkować. Na tym zakończył się strajk, jeżeli nie liczyć pobicia organizatorów strajku, przybyłych z Krakowa i ze Śląska.

Mnie osobiście strajk bardzo się podobał. Nie mogłem tylko zrozumieć, dlaczego bili Żydów. W domu uczono mnie, że każdy człowiek jest jednakowy: czy to Polak, Żyd, Rusin czy też Słowak – nikogo krzywdzić nie należy. Jakże teraz żałowałem, że tak bardzo dokuczałem staremu Joskowi Aptylionowi. Ojciec oddawał mu często stare mundury i ubrania lub parę złotych, a ja, chcąc wynagrodzić wyrządzone mu krzywdy, podwędzałem ze spiżarni słoik konfitur i dawałem jego bachorom. Chłopcy śmiali się ze mnie, że zadaję się z parchami, wtedy zaczynałem się z nimi bić. Josek Aptylion był również krawcem łataczem, toteż prosiłem matkę, aby zanosiła do niego szycie, ale na to matka nie chciała się nigdy zgodzić. Widać demokratyzm moich rodziców aż tak daleko nie sięgał.

Niedługo po strajku odbyły się w górach manewry wojskowe. Nad Krośnicą rozłożyło się na biwaku kilka tysięcy żołnierzy. W miasteczku przez kilkanaście godzin trwał niebywały ruch. Żołnierze wypoczywali, chodzili po miasteczku, uganiali się za dziewczętami. Przez cały dzień kręciłem się po biwaku, naprzykrzając się każdemu, kto tylko chciał ze mną rozmawiać. Wcinałem przy każdym kotle żołnierską zupę, napychałem kieszenie sucharami, twierdziłem z całym przekonaniem, że jeszcze nic w życiu tak mi nie smakowało. W końcu poprosiłem, aby mnie ze sobą zabrali i otrzymałem solenną obietnicę, że to uczynią. Skończyło się jednak na tym, że przejechałem przez miasteczko w czołgu. Gdy na sądeckiej szosie kazali mi wysiąść, o mało nie rozpłakałem się. Nie uczyniłem tego chyba tylko ze wstydu. Zapytałem oficera, gdzie jego żołnierskie słowo. W końcu jednak dostałem kilka ślepych naboi i rozstaliśmy się w zgodzie.

Któregoś lata przyjechał do nas kolega ojca, pan Baraniecki z Warszawy. Mówiono o nim, że ma starokawalerskie przyzwyczajenia, ale ja uważałem go za wspaniałego człowieka. Ogarnęła nas jakaś gorączka zwiedzania. Nocowaliśmy w juhaskich szałasach i bacówkach lub wprost pod gołym niebem przy ogniu. Podziwialiśmy kościółki w Grywałdzie i Frydmanie, zwiedzaliśmy zamki w Czorsztynie i Niedzicy. Kilkakrotnie nielegalnie przekradaliśmy się przez granicę i chodziliśmy do Czerwonego Klasztoru koło Spiskiej Starej Wsi, do Leśnicy, Litmanowej, Rychwałdu, Lechnicy, a nawet jeździliśmy do Popradu, Kieżmarku, Smokowca, Łomnicy i Świętego Liptowskiego Mikulasza, a raz pojechaliśmy do Bratysławy. Łaziliśmy po polskich i słowackich górach od Jaworek po Chyżne, od Orawy po Spisz. Uczyłem pana Baranieckiego góralskich przyśpiewek i pogaduszek. Po jego odjeździe przez długi czas było mi bardzo nieswojo, toteż bardzo się ucieszyłem, gdy otrzymałem odeń list napisany dużym wyraźnym pismem. Potem przysłał mi paczkę z książkami i przez długi czas powtarzał to regularnie co miesiąc.

Święte jest przysłowie, które istnieje chyba tak długo, jak długo istnieje ludzkość: „Zakazany owoc smakuje najlepiej”. Najczęściej chodziliśmy do sadu – mea culpa – księdza proboszcza Bączyńskiego23, poczciwego jąkały, skąpca nad skąpce, właściciela olbrzymiego brzucha, ogrodu i największego w okolicy sadu. Miał najlepsze owoce i najtrudniej je było zdobyć.

Ksiądz Bączyński wiedział skądś, że i ja należę do tych, którzy kradną mu owoce. Łapał mnie nieraz przed kościołem i pytał, czy byłem na jabłkach w jego sadzie. Kiwałem potakująco głową ze skruszoną miną.

– No już dobrze, pędraku – jąkał się Bączyński. – A żałujesz?

– Żałuję, psze księdza.

– A nie pójdziesz więcej?

– Pójdę, psze księdza.

Księżulo sapał przez jakiś czas, a w końcu mówił:

– No to chodź, smyku, chodź i pamiętaj, żebyście nie zrywali oliwek, co rosną tam w rogu za cieplarniami.

Po cóż to mówił? Już następnej nocy oliwki, jakkolwiek niedojrzałe i gorzkie, zniknęły doszczętnie. O księdzu Bączyńskim dodać jeszcze można, że jak każdy jąkała, lubił dużo mówić. Jego kazania tak go rozrzewniały, że nie było wypadku, aby głosząc je, nie płakał rzewnymi łzami; w ślad za nim w płacz wielki uderzali parafianie z okolicznych wsi. Nie spotkałem w życiu drugiego proboszcza, którego lud prosty tak by kochał.

W wieczór zaduszny nasza rodzina szła na cmentarz, na którym leży Bogusław. Siadałem na kamiennej ławce pod cmentarnym murem i myślałem. Przed oczyma przewijały mi się obrazy minionych zdarzeń, które niewątpliwie zatarłyby się w pamięci, gdyby nie były podsycane przez matkę. Czy myślałem o bracie? Raczej nie. Mechanicznie odmawiałem pacierz, po czym znowu zapadałem w jakieś półsenne marzenia. To dziwne, dlaczego na cmentarzu jest tak dobrze myśleć.

Jesień miała się ku końcowi. Drzewa były już zupełnie nagie, wieczory chłodne. Od Orawy wiał ostry, zimny wiatr. Był listopad. W domu zakończono wyrób win, soków, konfitur i wszystkich zimowych zapasów. Któregoś dnia odbyły się ćwiczenia strzeleckie Straży Granicznej. Strzelano w naszym sadzie, za strzelnicę posłużyła długa aleja wysadzana drzewami owocowymi. Przez kilka dni od świtu do zmroku trwała strzelanina, której ja dzielnie sekundowałem z flowera. Pozwalali mi również strzelać z karabinka, ale ten mocno kopał i potem bolało mnie ramię. Wieczorem spuchło i nie mogłem ruszyć ręką. W tym czasie normalnie chodziłem, a raczej nie chodziłem do szkoły.

Najwięcej czasu spędzałem w preparatorium muzeum – w wielkiej szopie z dużymi oknami położonej tuż obok głównego budynku. Przesiadywałem tam przeważnie z Januszem. Preparatorium było dla mnie krainą, którą nie potrafiła stać się szkoła. O wszystkim, co tam było, dowiadywałem się wciąż czegoś nowego. Zwykła gąsienica zdjęta z główki kapusty, o której wiedziałem, że przeradza się w motyla bielinka, stawała się obiektem, przy którym spędzałem całe godziny, dni. Preparator uczył mnie zdejmować skórki z ptaków i zwierzątek, preparować je, wypychać, prasować ćmy i motyle. Mając siedem lat, potrafiłem tak zakonserwować salamandrę, aby złociste plamki na jej skórze nie utraciły barwy. Preparator nie kontrolował tego, co zrobiłem. Jego zaufanie nie pozwalało mi niczego zaniedbać. O ile zachowały się do tej pory wszystkie eksponaty w muzeum, to wiele z nich było preparowanych rękami siedmioletniego chłopca. Preparator przy opisie eksponatu umieszczał datę wykonania i nazwisko wykonawcy, z czego byłem niezmiernie dumny.

Preparator był jeszcze młodym człowiekiem. Po ukończeniu studiów przyrodniczych pisał pracę doktorską o faunie i florze Pienin, pracując jednocześnie w muzeum. W wolnych chwilach malował, co jednak starał się ukryć przed ludźmi. Dzięki niemu poznałem twórczość Leonarda, Michała Anioła, Rembrandta, van Gogha, Rubensa, Tycjana, El Greca, Goyi, Ajwazowskiego, Riepina, Matejki i wielu innych. Szczególnie Rembrandt wywierał na mnie bardzo silne wrażenie, preparator posiadał wielką, własnoręcznie wykonaną, kopię Lekcji anatomii. Przez długi czas obraz ten prześladował mnie dniem i nocą.

Do nadleśnictwa codziennie przychodzili gajowi. Byłem z nimi w wielkiej komitywie. Bardzo często brali mnie na obchód lasów. Początkowo, prawdę mówiąc, czynili to niechętnie, gdy jednak przekonali się, że w czasie obchodu nie ma ze mną kłopotu, brali mnie coraz chętniej. Najczęściej wybierałem się z gajowym Gabrysiem ze Szczawnicy. Jego rewir tworzył jakby wnętrze wielkiej litery C, ponieważ takim kształtem ograniczał go Dunajec. Na wygięciu tej litery leży Szczawnica, a na dolnym ramieniu Krościenko. Był to najpiękniejszy zakątek Pienin – centrum Parku Narodowego. Przyjemnie było chodzić z nim i tak wiele nowego mogłem się dowiedzieć. On to po raz pierwszy wprowadził mnie do groty Janosika i do innych pieczar pienińskich. Czy nie lepsze, nie bardziej pożyteczne były te wędrówki od nudnego wysiadywania w szkole?

W górach niedaleko Trzech Koron jest zamek, a raczej ruiny zamku św. Kingi24. Jedynie kilka cel zachowało się, a w nich zamieszkał pustelnik25. Ojciec znał go jeszcze z wojska. Na pustelnię zaprowadziła go podobno nieszczęśliwa miłość. Kochał, mieli się pobrać po skończonej wojnie. Nie doczekała się, wyszła za innego, ot i pustelnik gotów. Ojciec odwiedzał go często i niejednokrotnie zabierał mnie ze sobą. Później chodziłem do pustelni sam. Pustelnik czasem opowiadał mi o swoim pobycie w wojsku. Mówił także o poprzedzających wojsko podróżach po całym niemal świecie. Jego opowieści kazały mi tęsknić za czymś, czego jeszcze nie znałem. Opowiadał o duszy ludzkiej, o Bogu, o przyrodzie. Potrafił mówić tak pięknie, jak nikt dotychczas. Pustelnik latem utrzymywał się z herbaty, którą sprzedawał często tu zaglądającym letnikom. Do swych cel nie wpuszczał jednak nikogo poza najbliższymi. Goście mieli wstęp jedynie do refektarza. Była tu wielka pamiątkowa księga, do której wszyscy mogli się wpisywać. W drugiej celi była biblioteka, w której było mnóstwo starych ksiąg i bezcennych, jak mówił ojciec, rękopisów. Pustelnik pracował podobno nad historią tego zamku i innych zamków z pogranicza Spiszu i Orawy.

Krościenko miało jeszcze jednego pustelnika. Był to góral, który mieszkał w Krościenku i był dosyć zamożny, a później rozdał krewnym wszystko, co posiadał, wybudował chatkę daleko w górach, zabrał ze sobą kilkanaście owiec i na stałe zamieszkał na odludziu. Na życie zarabiał introligatorstwem. Wiem, że nam oprawił kilkaset książek, poza tym nic więcej o nim nie mogę sobie przypomnieć. To jeszcze tylko pamiętam, że bez przerwy przytaczał wersety z Pisma Świętego, skażając je przy tym niesamowicie. Ludzie mówili, że jest owczarzem, że ma czarną księgę, którą czyta o północy przy świetle świecy z trupiego sadła i że owce pasie mu Turoń26.

W wieku lat siedmiu po raz pierwszy zakochałem się. Co ważniejsze, nie w jednej, lecz w trzech naraz. Pierwsza (pierwszeństwo należało się jej z wieku i z urzędu) była moja nauczycielka, panna Anna Madejówna. Druga była sąsiadka z klasy, Marylka Lewkowicz, i wreszcie trzecia, również moja rówieśniczka, Helenka Maniówna. Jeżeli chodzi o nauczycielkę, to wkrótce ostudziła moją miłość, wychodząc za mąż. Przeżywając tę pierwszą tragedię miłosną, nie zaniedbywałem jednak obowiązków wobec pozostałych dam mojego serca.

Tak już się składa, że w każdej niemal okolicy istnieje jakiś nieszczęśliwiec będący niespełna rozumu. Nazywają ich po prostu wariatami. Zazwyczaj służą jako pośmiewisko dla tych, którzy uważają się za bardzo mądrych. W Pieninach było ich coś ze czterech. Trzej byli spokojni, nieszkodliwi, nieraz bardzo śmieszni. Takimi przynajmniej się wydawali. Czwarty pochodził z Niżnych Sromowiec, był furiatem. Opowiadano o nim historie, od których skóra cierpła. Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, dopiero później zrozumiałem, że gwałcił kobiety.

Sam stałem się świadkiem takiej właśnie sceny. Nic z tego nie rozumiałem, byłem pewny, że wariat chce tę dziewczynę udusić. Pobiegłem do pobliskiej wioski i narobiłem alarmu. Ponieważ bardzo zmęczyłem się biegiem i nie miałem sił prowadzić, jakiś gazda chwycił mnie na ręce i pobiegł z innymi we wskazanym kierunku. Po kilku minutach byliśmy na miejscu. Zerwał się, gdy byliśmy parę kroków od niego. Kilku górali z wrzaskiem pobiegło za nim, a sołtys i ten, który mnie trzymał na ręku, pozostali. Dziewczyna leżała nieruchomo, a spod porwanej koszuli widać było wielkie, jędrne piersi. Spódnica, a raczej jej strzępy, była zwinięta i dopiero pod piersiami tworzyła wałek. Na nagich udach znać było ślady krwi, a po pachwinie sączyła się cieniutka jak tasiemka szkarłatna strużka. Nogi były szeroko rozrzucone, a przez ciało co chwilę przebiegało coś jak dreszcz.

– To nie od nos, to z Tylki – orzekli przyglądający się górale.

– Ona z Krośnicy – rozstrzygnął sołtys.

Gdy to usłyszała, usiadła. Potem zakryła twarz rękoma i zaczęła zawodzić.

– Co bedzies płakać – ofuknął ją sołtys. – Jajdanie ci nie pomoze. On, chocia i gupi, harny je. Musi co cie wyobrocoł, jaze hej.

– Oj, ludzie nie śmiejta sie. On na mie napod, ten zbój, ten płanetnik, ten zły.

Wstała. Przód spódnicy był cały wydarty. Nic nie osłaniało jej ciała. Starała się jakoś zakryć, ale bez skutku. Wrócili chłopi, którzy gonili wariata. Stali teraz wszyscy i przyglądali się jej z nietajoną ciekawością. Ona już nawet się nie osłaniała. Prosiła tylko, aby nic nikomu nie mówili, bo ludzki śmiech jej przejść przez wieś nie pozwoli. Ten, który trzymał mnie na ręku, nareszcie postawił mnie na ziemi.

– Prowda – orzekł sołtys – ani pary z pyska. Kto nie oscymo ozora, tego…

I tu zrobił wymowny ruch kijem. Górale potwierdzili, splunęli i poszli.

Bardzo się wstydziłem jej nagości, ale jednocześnie męczyło mnie pytanie, co on jej właściwie zrobił.

– A ty tu co? – zapytała.

– Ja… Ja pobiegłem po ludzi, kiedy on ciebie dusił.

– Gupi. Po coś biegoł? Zrobiłby swoje i by mie ostawił, a tak ludzie wiedzom. Oj, ty gupi, gupi.

– A co on ci zrobił? Jak nie powiesz, to ja wszystkim opowiem.

– Co ci mom godoć? Co, co… Wypierdolił mie, wis? Nie? No wis, no wyoncył mie. Tero wis?

– Nie.

– Boś gupi!

Zaczęła mi tłumaczyć, rozszerzyła nogi i pokazywała… Tłumaczenie było, powiedzmy, dosyć obrazowe. Tak runęła legenda o bocianach.

– No, ide jus. Ino nikomu nie godoj. Obiecołeś.

Przewiązała się w pasie chustą zdjętą z głowy, osłaniając goliznę, i poszła.

Scena ta długo jeszcze, jakże bardzo długo mnie prześladowała. Dlaczego prawdy życia poznajemy nieraz w tak ordynarny sposób? Potem widziałem tyle brudu, że to wszystko stało się zwykłym epizodem. Początkowo jednak byłem wstrząśnięty.

Pozostali byli to łagodni wariaci. Gupi Ptosek mieszkał w Krościenku. Włóczył się po miasteczku i okolicach. Niejednokrotnie zresztą towarzyszyłem mu. Przykładał nieraz ucho do kamienia, słuchał uważnie, a potem powtarzał to, co „usłyszał”. Nie dziwiłem się. Widocznie i ja byłem wariatem, bo i mnie martwe przedmioty opowiadały tyle ciekawych rzeczy. Kiedyś zainteresował się nim ojciec. Okazało się, że gospodarze, u których był „jego dom”, znaleźli go kilka lat temu pod Czorsztynem jako małe dziecko. Wtedy był mądrzejszy, pasł bydło, rąbał drwa, a nawet pomagał w polu. Potem zupełnie zgłupiał i nic nie chciał robić. Ojciec postarał się o umieszczenie go we właściwej lecznicy. Jakimś cudem uciekał aż z Tworek i niezmiennie powracał do Pienin. Po kilku próbach dano mu spokój.

Dwaj pozostali pochodzili ze Sromowiec Wyżnych i byli nierozłącznymi przyjaciółmi.

W 1937 roku wybuchł wielki pożar w Grywałdzie, wsi położonej kilka kilometrów od Krościenka. Wieś była duża i zamożna. Z pożaru ocalał jedynie kościół i kilka domów stojących na uboczu. Znałem tu każdy niemal dom. Dachy były kryte gontem, domy zbudowane z suchego smrekowego drewna. Wieś spłonęła jak kupa chrustu. Było gorące popołudnie w okresie żniw. W miasteczku powstał jakiś niezwykły ruch. Potem trąbki i dzwonki straży pożarnej, bicie dzwonów kościelnych i okrzyk podawany z ust do ust: „Grywałd się pali!”. Pierwsza pojechała straż z Krościenka, potem ze Szczawnicy, Czorsztyna, Sącza, Nowego Targu, a nawet ze Spiskiej Starej Wsi i Kieżmarku. „Grywałd, Grywałd się pali” – szło po całym Krościenku, a gościńcem biegły tłumy ludzi w kierunku pożaru.

Wiedząc, że matka nie zechce mnie puścić, powiedziałem, że idę do Janusza. Rzeczywiście poszedłem, po czym on powiedział, że idzie do mnie i popędziliśmy bliższą drogą przez góry. Ujrzeliśmy coś, co było piękne i straszne zarazem. Morze ognia. Płomień to wybuchał potężnym kłębem ku górze, to opadał, ukazując szkielety domów. Chaty nie paliły się oddzielnie. Cała wieś płonęła od razu. W pobliżu głównego pożaru co jakiś czas wybuchały nowe, drobne w porównaniu z głównym, ogniska. To zapalały się leżące opodal wsi stodoły. Wokół ognia kręciły się grupki ludzi. Pompy były w nieustannym ruchu. Wieś ratowali strażacy i saperzy. Staliśmy dość długo, oszołomieni groźnym i wspaniałym zarazem widokiem. Coraz częściej zaczęły bić ku niebu snopy iskier. To płonące domy zaczynały się zawalać. Pobiegliśmy w dół. Płomień huczał potężnie, ponad huk ten unosił się jednak przenikliwy głos ludzkiej rozpaczy.

Okres, o którym piszę, nie odbywał się bez pewnych wypadków, które niejednokrotnie przypłacić mogłem życiem lub kalectwem. Tak jednak zawsze się składało, że, jak to ludzie mówią, z wody wychodziłem suchy. Zięć naszego gospodarza założył dynamo do ładowania akumulatorów. Podczas gdy w budce na młynówce kończono instalację, przyglądaliśmy się temu, siedząc na stromej skarpie, tuż za wyjętą ścianką budki. Gdy wypróbowywano działanie pasa transmisyjnego, ktoś nieopatrznie popchnął mnie w dół. Piersią uderzyłem o wirujący pas. Nie wiem, czy kiedykolwiek opisałbym to zdarzenie, gdyby nie pan Haugas, który jednym uderzeniem pięści zdołał odrzucić mnie do tyłu, oraz to, że byłem tylko w kąpielówkach. Gdybym miał na sobie koszulę, pas niewątpliwie rzuciłby mną o koła transmisyjne, a tak pozostała tylko krwawa rana z wielkim płatem skóry zwisającym u piersi ku dołowi. W niektórych miejscach widać było kości. A dotknąłem pasa tylko na ułamek sekundy. Gdyby nie Haugas… Wtedy nie wiedziałem, że jemu zawdzięczam życie.

Po tym wypadku obawiałem się pójść do domu. Przyciskając zwisającą skórę do rany, przyczołgałem się do gazonu i położyłem na trawie. Cierpiałem bardzo. Matka kilka razy wychodziła na werandę i raz słyszałem, jak mówi do kogoś: „Co z nim jest, że taki spokojny?”. Potem ktoś jej widocznie powiedział, bo zawołała mnie. Gdy jednak chciałem się podnieść, nie miałem siły, a przy tym najmniejsze poruszenie sprawiało ogromny ból. Zanim mama nadbiegła, zemdlałem. Zaniesiono mnie do domu i wezwano doktora Markowskiego. Po kilkunastu minutach doktor przyszedł, przyszył zwisającą skórę, zrobił opatrunek i coś tam mówił. Przez dwa tygodnie nie pozwolono mi wstać z łóżka, doktor Markowski przychodził codziennie. Do tej pory pozostała mi na piersi wąziutka blizna, która jedynie pod wpływem zimna, na przykład podczas kąpieli w zbyt zimnej wodzie, robi się ciemnoczerwona i szerokim pasem biegnie od lewego ramienia aż po prawą stronę żołądka.

Idąc z Krościenka starą szczawnicką drogą, obok katolickiego cmentarza i kaplicy, około dwóch kilometrów za nim mija się kapliczkę. Naprzeciw niej stroma skała zanurza się w spokojnym w tym miejscu Dunajcu. Głęboki jest tutaj. Woda ma kolor szarozielony. Opodal zanurzonej skały wpada do Dunajca mikroskopijny potoczek. Miejsce to nosi nazwę Podociemne. Cieszy się złą sławą. Ludzie twierdzą, że o północy słychać tu jęki potępionej topielicy.

Raz, przechodząc z ojcem przez Podociemne ze spóźnionej wycieczki, myślałem o niej.

– Tatusiu – szarpnąłem ojca za rękaw. – Posłuchajmy, czy ona naprawdę jęczy.

Ojciec spojrzał na zegarek. Za piętnaście minut północ.

– A nie boisz się?

– Boję się, ale to nic.

– Cóż, zaczekamy.

Zeszliśmy z drogi i usiedliśmy na skałce. W dali pluskały granatowe wody Dunajca odbijające księżycową poświatę. Do podnóża skały nie docierał ani jeden promyk. Wody nie było widać, czarna głębia zdawała się bez dna. Wtem mocniej przytuliłem się do ojca. Tam z dołu wyraźnie słychać było jęk. Cały drżałem.

Ojca bardzo ta sprawa interesowała, przeglądał jakieś książki, mierzył tam temperaturę wody, kilka razy podpłynął łodzią. Zdaje się jednak, że nic takiego, co mogłoby mu to zjawisko wytłumaczyć, odkryć nie mógł. Gdy ojca pytano, co o tym sądzi, wzruszał ramionami. Mówił o jakichś prawach natury, używał dziwnych słów, jak dysocjacja, absorbcja, wspominał o jakiś kolosach w Egipcie, ale na zakończenie dodawał, że nie może skojarzyć przyczyn dźwięków w tym miejscu. Dość że każdej nocy natychmiast po północy słychać na Podociemnym kilka lub kilkanaście spazmatycznych jęków.

W 1937 roku rodzice przebywali w Zakopanem. Ich dwutygodniowa nieobecność dała mi pełne pole do popisu. Toteż używałem, ile wlezie, przysparzając niemało zmartwień domownikom. Wychodziłem z domu o świcie, wracałem zaś późnym wieczorem, a nieraz w ogóle nie wracałem. Nocowałem bądź w okolicznych wioskach, bądź po prostu gdzieś w górach. Nie pomagały prośby i groźby. Ponieważ całymi dniami przebywałem poza domem, a musiałem coś jeść, zaczęły topnieć zasoby mojej skarbonki. Mogłem brać jedzenie z domu, ale zbyt wielką przyjemność sprawiało mi jedzenie w restauracji czy schronisku za własne pieniądze.

Gdy skarbonka była już bardzo lekka, znalazłem inny sposób zdobywania środków. Chodziłem do parku i w kręgielni podawałem kule oraz ustawiałem kręgle. Czasem na kortach podawałem piłki. Pewnego razu, tuż po powrocie rodziców, włosy stanęły mi dęba na głowie. Zobaczyłem ojca w towarzystwie kilku panów w chwili, gdy przechodzili obok kortów. Zobaczył czy nie zobaczył? Natychmiast zrezygnowałem z dalszego podawania i ustąpiłem miejsca jednemu z licznie oczekujących chłopców. Odchodząc, jak zazwyczaj, rozdałem część pieniędzy, zatrzymałem sobie jedynie pięć złotych. Powlokłem się do domu. Ojciec miał jakąś niewyraźną minę. Po przywitaniu kazał mi przyjść do siebie i usiąść naprzeciw. Zaczęło się kazanie. Wolałbym dostać najgorsze cięgi, niż słuchać tych wzniosłych, mądrych, no i nieco przydługich kazań.

– Dlaczegoś to zrobił? Czy wiesz, że takim postępowaniem przynosisz mi wstyd? Pomyśl, gdy sam grasz w tenisa z siostrami, ja płacę za podawanie piłek tym samym chłopcom, którym ty dzisiaj odebrałeś zarobek.

Próbowałem oponować, ale na nic się to nie zdało. Ojcu zależało, bym nie odbierał pieniędzy potrzebującym. Nie na długo starczyło mu jednak srogości, bo wkrótce w jego głosie nie czuć było ani groźby, ani tych szorstkich tonów, jakie słyszałem na początku. Nie pamiętam, w jaki sposób znalazłem się u niego na kolanach.

Prosiłem, aby opowiedział coś o sobie, o swojej młodości. Opowiadał długo i ciekawie: o Podolu, o jego bezkresnych stepach tonących w zieleni, o ciągnących się milami złotych łanach zbóż. W głosie jego słychać było smutek i tęsknotę tak bezkresną, jak jego kraj rodzinny. Opowiadał, że gdy przyjeżdżał na wakacje do domu, to za byle przewinienie jednego z braci wszyscy musieli ciężko pracować w polu. Ojciec twierdził, że to dobrze, ale ja jakoś nie bardzo mogłem się z nim zgodzić, że to było słuszne.

– Praca uszlachetnia człowieka. Tylko praca, bo nie dość szlachectwo odziedziczyć w spadku; tylko pracą i czynami swymi można je utrwalić. Zapamiętaj to, synu.

Kiedyś ojciec wyjechał na dłuższy czas, bo aż na pół roku, do Rawy Ruskiej na jakieś przeszkolenie zawodowe. Listy od niego przychodziły bardzo rzadko.

Matka pisała do niego, między innymi, że nie może sobie ze mną poradzić. Po przyjeździe ojciec wziął mnie trochę w obroty – niewiele to zresztą pomogło. Brał się kilkakrotnie do mojej skóry, ale było to takie bicie, że zastanawiałem się, czy opłaci mi się krzyczeć, czy też nie. Na wszelki jednak wypadek wydawałem z siebie kilka bolesnych jęków i ojciec natychmiast przerywał egzekucję, chociażbym nawet najbardziej na nią zasługiwał. Potem przez kilka godzin chodził jak struty.

W pobliżu naszego domu, tuż za rzeką, ogrodzona szczelnym i wysokim płotem stała rzeźnia, czyli, jak ją nazywali górale, bojnia. Któregoś dnia wybraliśmy się z Januszem, aby zobaczyć, co się tam dzieje. Wdrapaliśmy się na płot i ujrzeliśmy coś okropnego. Rzeźnik zamierzał się siekierą w głowę jałówki, uderzył, a gdy ta upadła, jednym pociągnięciem wielkiego noża przeciął jej gardło. Zamknąłem oczy, nie mogąc na to patrzeć. A jednak do kurczowo zaciśniętych oczu zdawały się napływać strugi krwi. Potem przez dłuższy czas nie chciałem jeść mięsa. Nie mogłem pojąć, że mięso, takie smaczne i tak apetycznie wyglądające na talerzu, pochodziło ze zwierząt tak okrutnie mordowanych. Jakoś nie mogło pomieścić mi się w głowie to, że aby jeść, trzeba zabijać. Później po kilku latach poznałem nie tylko to prawo, ale i jego zasady.

W poniedziałek, czyli w dzień jarmarczny, nie tylko w bojni panował duży ruch. Ożywiało się całe miasteczko. Jeszcze do świtu było daleko, a już na rynek zaczynały ściągać wozy. Jako pierwszy przybywał tabor wielkich wozów drabiniastych wypełnionych wyrobami z drewna. Były na tych wozach balie, szafliki, koryta, miski, cały sprzęt gospodarski. Po niedługiej przerwie szli skotnicy pędzący całe stada bydła, za nimi świniarze, potem owczarze. Zaledwie przebrzmiało porykiwanie i kwiki, a już z daleka słychać było przeciągłe wołanie: „Ko…ło…mazi, ko…ło…mazi”. To smolarze. Ich czarne wozy wyładowane są beczkami i beczułkami z dziegciem, kołomazią27, lepikiem itp. Później to już trudno rozeznać, kto co wiezie. Jadą wozy i wózki, ciągną setki pieszych obładowanych tobołami. Część wozów odrywa się od głównego nurtu i skręca do młyna. Na samym końcu idą kataryniarze, kuglarz, sztukmistrze, wróżbici i cała plejada ślepców, kulawych, garbatych, jednym słowem – kalek wszelkiego rodzaju, którzy jak ćmy ciągną na jarmarki, festyny, odpusty. Za dziadami idą pstrokate tłumy kobiet niosących kosze jagód, grzybów, orzechów, jaj, masła, serów i oscypków, drobiu.

Mniej więcej o szóstej fala ludzka urywa się. Wszyscy skupiają się na rynku i przyległych uliczkach. Panuje ruch, tłok i harmider nie do opisania. Wśród tłumu kręci się masa złodziei. Co chwilę słychać czyjeś biadania: „O Jezusicku, okradły mie”. W tłumie przeważają stroje góralskie. Po nich żydowskie chałaty, najmniej jest strojów miejskich. Cóż, Krościenko to bardzo małe miasteczko. Miejscowa ludność niknie w zalewie przybyszów z gór i handlarzy noszących się też przeważnie z góralska.

Zimą powybijałem szyby w krościeńskiej bóżnicy. Żałowałem tego później. Na ten mój wybryk wpłynęło zapewne otoczenie pozadomowe, przejawiające często wiele antysemityzmu. Sami Żydzi też tu zawinili. Wystarczyło, że przechodziło się koło żydowskiego domu, to słyszało się wyzwiska w rodzaju „trefny goj”. Początkowo nie zwracałem na to uwagi, w końcu poczułem się urażony. Zwrot nastąpił w sklepie Pinkusia. Kupowałem haczyki na ryby. Wybrałem trzy i dałem mu pięć złotych.

– Nu, na co ty jeszcze czekasz? – zapytał po chwili Pinkuś.

– Jak to na co, na resztę.

– Jakie reszte, ni ma żiadne reszte, co za reszte.

– Przecież dałem panu pięć złotych, a haczyki kosztują tylko sześć groszy.

– Uch, ti goju, ti zasmarkany bękartu, co ti mnie chcesz oszukacz. Ti mi dał pięcz złotych! Czi ti wiesz, co to jest pięcz złotych? Ti taki pieniędzy na oczy nie widział.

I wypchnął mnie za drzwi sklepiku. Stałem na chodniku przed sklepem, połykając łzy. Nie żal mi było pieniędzy. Nie mogłem przeboleć, że ten chałaciarz wyrzucił mnie za kołnierz jak zwykłego oszusta. Poczekaj, parchu, nie daruję ci, jeszcze gorzko pożałujesz tego, coś zrobił. Spojrzałem na wielką szybę wystawową i pomyślałem, że kosztuje na pewno więcej niż pięć złotych, z dziesięć razy więcej. I oto wielka szklana tafla rozpryskuje się na setki kawałków, a do sklepu wpada brukowiec. Zbiegowisko, lamenty Pinkusia. Najspokojniej w świecie wyszedłem zza rogu i stanąłem wraz z innymi.

– To on – wrzasnął Pinkuś, chwytając mnie za rękę.