Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie znajdziesz tu gładkich słów i okrągłych zdań, które niczego w tobie nie zmienią. Siostra Małgorzata Chmielewska wprost i bez patosu mówi o miłosierdziu w praktyce i prawdziwym życiu chrześcijańskim:
→ pieniądze, które trzymasz na koncie, nie należą tylko do ciebie, więc podziel się nimi
→ jeśli na serio szukasz Boga, zadbaj o Jego ludzi, niezależnie od tego, kim są i jak wyglądają
→ zamiast jeździć z rekolekcji na rekolekcje, zrób coś pożytecznego
Prosta modlitwa, szczery post i hojna jałmużna. A nad nimi miłość. Tyle wystarczy.
Myślisz, że to trudne i nie wiesz, jak zacząć? Przeczytaj tę książkę. A potem odłóż ją i chodź:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 127
Rok wydania: 2017
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Za każdym razem, gdy zawodowo albo prywatnie odwiedzamy któryś z Domów Wspólnoty Chleb Życia, wstępujemy do kaplicy. Mieści się zwykle gdzieś w środku domowej krzątaniny, między pokojami osób bezdomnych, gabinetami lekarskimi, gdzie przyjmuje się chorych, jadalnią itd. Z kaplicy Domu przy ul. Potrzebnej w Warszawie, w którym mieszka około osiemdziesięciu bezdomnych chorych, słychać przejeżdżające niedaleko pociągi. Przez okna kaplicy w Nagorzycach, gdzie z synem Arturem, uchodźcami i samotnymi kobietami mieszka siostra Małgorzata Chmielewska, widać górę Święty Krzyż, pola i kilka drzew.
Codziennie wieczorem, przed kolacją, do kaplicy wchodzi Siostra z Arturem, ksiądz, który z nimi mieszka, pozostali mieszkańcy. No i oba psy. W Nagorzycach wspólnota jest mała. Msza bez śpiewów, kazań, służby liturgicznej. Podczas modlitwy wiernych Siostra na głos wymienia wszystkie Domy wspólnoty, jej mieszkańców i kierowników domów. Prosi w modlitwie o pomoc. Modli się za darczyńców. Za wolontariuszy Zup w Polsce, tych w Krakowie, Rzeszowie, Sopocie, Poznaniu. Modli się za Artura, który słysząc swoje imię, podchodzi do „Gosi”, uśmiecha się, przytula i mówi „Jam Cię, Gosia”, co w jego języku znaczy: „Kocham Cię, Mamo”. To jest Msza święta po cichu. Modlimy się za ofiary zamachów terrorystycznych i pogodowych kataklizmów. Uchodźców. Samotnych. Modlimy się, żeby ludzie mieli co jeść. Żeby nie byli chorzy. Żebyśmy wszyscy umieli się dzielić i „posunąć się na ławce życia”.
Później jest przyjęcie komunii świętej. Artur na podniesienie wali mocno młotkiem w gong, dzwoni dzwonkami. Przyjmuje komunię. A jeszcze później, już po kolacji, jest wystawienie Najświętszego Sakramentu. Każdy może się zapisać na listę i odbyć prywatną adorację. Siostra zazwyczaj do kaplicy wchodzi ostatnia. Zdarzyło nam się parę razy, że weszliśmy tam razem z nią. Klęka. Kurczy się. Jakby zwijała się w kłębek. „Idź i spróbuj. Zawsze jest to spotkanie. Uciekamy przed samymi sobą, a przecież Chrystus w nas chce zamieszkać, więc dobrze jest zostawić Mu miejsce i pozwolić wejść. Trzeba dać mu czas, żeby mógł się z tobą spotkać” – mówiła nam w poprzedniej książce Sposób na cholernie szczęśliwe życie.
Za każdym razem, gdy próbujemy pytać Siostrę o to, co tak naprawdę dzieje się podczas modlitwy, słyszymy: „Idźcie i sprawdźcie sami”. Zresztą zdanie: „Idźcie i zróbcie” – słyszymy od Siostry bardzo często. Przestańcie opowiadać, zastanawiać się, analizować, kalkulować. Nie przedstawiajcie wymówek, że nie macie czasu, że jesteście przepracowani i brak wam już sił. Idźcie i zróbcie. Bo za chwilę może być za późno. Róbcie, ale nie zapominajcie o tych trzech najważniejszych narzędziach przyzwoitego życia: modlitwie, poście i jałmużnie.
Na tym polega wzięcie Ewangelii na serio. Bez półśrodków i kalkulacji.
Błażej Strzelczyk i Piotr Żyłka
Czy modlitwa Ojcze nasz jest najważniejsza?
Niestety rzadko zastanawiamy się nad sensem słów wypowiadanych podczas modlitwy. To dotyczy nie tylko tej fundamentalnej, Ojcze nasz, ale także innych, które odmawiamy już chyba tylko rutynowo, w trakcie mszy albo jako część pacierza. Gdybyśmy trochę pomyśleli i zaczęli naprawdę tym żyć, wystarczyłoby to za wszystkie studia teologiczne i może zaczęlibyśmy lepiej rozumieć Pana Boga.
Co takiego kryje się w modlitwie Ojcze nasz?
Weźmy na przykład przejmujące zdanie „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj”. Co ono oznacza? Przede wszystkim, że brak środków do życia jest wielkim cierpieniem. Pamiętajcie, że to Jezus polecił nam modlić się tymi słowami, dlatego są tak ważne. On mówi nam mniej więcej tak: módlcie się, żeby nikomu na świecie nie zabrakło chleba. Nikomu! Modlimy się „daj NAM”, co nie znaczy, że tylko nam tu, w Polsce, albo nam w naszym Domu w Nagorzycach. Tylko całej wspólnocie ludzkiej. Każdemu, kto potrzebuje chleba.
Trzeba jednak uważać, by nie rozpatrywać Ewangelii wyrywkowo, skupiając się na słowach wyrwanych z kontekstu. Pan Jezus mówi też przecież: „Godzien jest robotnik zapłaty swojej”. Robotnik! A nie próżniak.
Co to znaczy?
Delikatnie rzecz ujmując, czuję pewien rozdźwięk między słowami modlitw, które wypowiadamy, a praktyką życiową. Czasem w kościele modlimy się: „Boże, spraw, aby wszyscy bezdomni mieli dach nad głową, a wszyscy głodni byli najedzeni. Ciebie prosimy, wysłuchaj nas, Panie”. Bardzo dobrze, że się tak modlimy. Ale jeśli potem wyjdziemy z kościoła i z pogardą miniemy żebraka, to zmarnowaliśmy szansę, żeby tę modlitwę wprowadzić w życie. Jeśli w kościele modlimy się o to, żeby „głodni byli najedzeni”, a później spotykamy żebraka, to jest on nam dany od Pana Boga. Postawiony na naszej drodze, dany po to, żebyśmy mogli wprowadzić naszą modlitwę w życie. Pamiętacie, jak Jezus rozmnożył chleb? Znacznie prościej byłoby, gdyby pstryknął palcami i nagle każdemu, kto tam z Nim był, pojawiłby się w dłoniach chleb. Ale nie! Jezus zatrudnił do tego apostołów. Oni musieli przynieść kosze. Albo kiedy Jezus przemienił wodę w wino na weselu. Słudzy musieli napełnić stągwie z wodą. Musieli coś zrobić. Musieli wykonać jakieś zadanie, żeby Jezus mógł zadziałać.
Bez naszego zaangażowania Jezus nie będzie mógł nic zrobić?
Jezus może wszystko. Ale chodzi o to, że on nas zaprasza do współpracy. Mówi do nas: zróbmy to razem. O to chodzi w tej mądrej zasadzie: „Módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, i działaj tak, jakby wszystko zależało od ciebie” – dopiero spełnienie tych warunków może sprawić, że stanie się cud.
Tu jest punkt spotkania pomiędzy działalnością Bożej Opatrzności a trudem i zaangażowaniem tego, kto chce ten chleb dać. Jeśli nie ruszysz z miejsca, jeśli nie zakaszesz rękawów, jeśli się nie zaczniesz dzielić, to Pan Bóg ci rąk nie napełni.
Rozmawiałam kiedyś z pewną starą zakonnicą w Laskach, w zakładzie dla niewidomych. Kiedy mi dawała ostatni bochenek chleba z domu gościnnego dla moich gości, powiedziałam: Ale siostrze zabraknie na jutro. A ona mi na to, że jak się ma zaciśnięte pięści, to Pan Bóg nie ma jak czegoś do rąk włożyć. Jak ma się ręce otwarte, to Pan Bóg może je napełnić.
A słowo „dzisiaj” w modlitwie Ojcze nasz jest ważne?
Szalenie ważne! Dlatego, że my mamy tendencję do zabezpieczania sobie przyszłości. Pewna przypowieść ewangeliczna mówi o kimś, kto chciał sobie zapewnić wszystko, a umarł jeszcze tej samej nocy. I nic mu z jego zapobiegliwości nie przyszło.
Mamy żyć z dnia na dzień?
Życie z Bogiem to jest życie chwilą obecną. Oczywiście nie zwalnia nas to z przewidywania skutków naszych czynów. Ale zwalnia nas z lęku przed przyszłością. Dziś, tu i teraz, mam się troszczyć o tu i teraz. Mając dzieci, muszę pewne rzeczy zaplanować, ale nie mogę żyć w lęku, że gdy pojawi się kolejne dziecko, to mi nie starczy. Pokładać nadzieję w Panu to znaczy wierzyć, że On jest tak silny, że na „dziś” nigdy nam nie zabraknie.
NASZE MAŁE EGOIZMY
Pięknie brzmi, ale trochę to oderwane od logiki świata. Musimy się zabezpieczać!
Macie, chłopcy, rację, ale zastanówcie się, czy rzeczywiście tak o tym myślicie, czy raczej tak myśli o tym nasza cywilizacja, a wy tylko to powtarzacie.
Co stara się wymusić na nas nasza cywilizacja?
Jeśli jesteś skupiony niemal wyłącznie na konsumowaniu, to cywilizacja podpowiada ci: „Bój się jutra”, bo jutro możesz nie mieć czego konsumować i stracisz to, co masz. Żyjemy w histerycznym lęku. W naszym codziennym życiu możemy się na tym wielokrotnie złapać.
Podam przykład. Wczoraj, kiedy nagle się okazało, że do naszego Domu w Nagorzycach mają przyjechać kolejni goście z Syrii, lekko się podłamałam. Wiedziałam, że wy do mnie jedziecie, więc przygotowaliśmy wam pokój i spanie. A teraz jeszcze nagle spadają nam na głowę kolejni goście i nie mam gdzie ich położyć. Chwila histerii i paniki. I po chwili: „Ty głupia – myślę sobie – wystarczy, że oddasz swój pokój!”. Wiecie co mam na myśli? To była refleksja starego chytrusa, który ze mnie wylazł: „Jak to! Ja mam oddać swój pokój, w którym chociaż na chwilę mogę złapać wytchnienie!?”. Kocham was, więc od razu oprzytomniałam, mówiąc sobie: „Przecież zmieścimy się wszyscy, tylko ty, stara zakonnico, musisz się trochę posunąć”.
W Nagorzycach zawsze jest przecież miejsce!
Otóż to! I jakby przyjechało jeszcze dziesięć osób, to byśmy się zmieścili. Chleba też nie zabraknie, chociaż to nie oznacza, że kasę mamy pełną. I kucharka też sobie da radę, bo jedna pani z naszych gości – pani z Syrii – właśnie postanowiła zrobić syryjski obiad. Czyli damy radę.
Ale to są takie nasze malutkie egoizmy, które odzywają się na co dzień. Lęk przed utratą czegoś. Nawet rzeczy zupełnie śmiesznych, do których jednak jesteśmy przywiązani.
Jak modlitwa pomaga w opanowaniu lęku przed jutrem?
Nasza wspólnota w Nagorzycach jest mała, ale jest właśnie wspólnotą. Modlimy się wspólnie. Ja szalenie lubię spotykać się z ludźmi na modlitwie. Jak mam okazję być gdzieś w kościele, to bardzo lubię odmówić z kimś różaniec. Bo szukam wspólnoty. Bycia z kimś. Więc w tym lęku przed jutrem modlitwa udowadnia: nie, wcale nie musicie się bać, bo nie jesteście sami. Jesteście we wspólnocie!
A co oznacza zdanie: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”?
Czyli dokładnie na tyle, na ile my odpuścimy, nam będzie odpuszczone. Na miarę naszej miłości, bo to jest jej sprawdzian. Tyle miłości potrafimy przeżyć czy potrafimy wchłonąć, ile sami jesteśmy w stanie dać, z Jego pomocą.
Natomiast „Bądź wola Twoja” – to jest niezwykle trudne, ale jednocześnie bardzo łatwe.
Ale czy wypowiadamy te słowa szczerze?
Ja wypowiadam je szczerze. Takie powierzenie się Bogu uwalnia od lęku. Jest trudne i łatwe. Trudne dlatego, że wtedy musimy uwolnić się od chęci całkowitego zapanowania nad światem i nad naszym własnym życiem. Uznać, że nie wszystko jesteśmy w stanie kontrolować, aczkolwiek to nie zwalnia nas z odpowiedzialności. I jednocześnie żyć miłością, bo wolą Boga jest miłość i miłosierdzie. Mówiąc „Bądź wola Twoja”, wyznajemy, że chcemy żyć zgodnie z Jego wolą, czyli z miłością do Boga i do ludzi i z miłosierdziem.
Ten lęk chyba bierze się z obawy, że On nam coś zabierze, wpakuje…
… pod pociąg. Och, te nasze niepokoje. Ale nie. Wolą Chrystusa wyrażoną przez śmierć, wolą Boga wyrażoną przez przykazania – najpierw przez przykazania Boże, potem przez śmierć i zmartwychwstanie Jego Syna – jest, żeby na świecie panowała miłość. Wobec tego mówiąc „Bądź wola Twoja”, decyduję się na to, że będę ją spełniać. Tak to rozumiem. Modlitwę Ojcze nasz bardzo często odmawiamy trochę jak mantrę – bez refleksji, że jeśli dzisiaj rano mówię „Ojcze nasz… bądź wola Twoja”, to decyduję się, że jak mi spadnie na głowę dziesięciu jeszcze muzułmanów o godzinie dziesiątej w nocy, na przykład, to nie tylko odstąpię im łóżko, ale pojadę po kurczaka, bo nie jedzą wieprzowiny.
Co oczywiście, podkreślam, nie oznacza zgody na wszystko, co się przydarza. My mamy kierować naszym życiem – zgodnie z wolą Bożą.
SAMOTNOŚĆ BOGA
Mówi się często, że modlitwa jest spotkaniem z Bogiem. Co to w ogóle znaczy?
Właśnie to! Ja wiem, że dla was może to brzmieć niezbyt poważnie i nie dość inteligencko, ale modlitwa jest właśnie spotkaniem z Bogiem! A jeśli tak, to znaczy, że modlitwa – czyli spotkanie – nie może być tylko wielką imprezą w postaci wspólnego śpiewania, tańców itd. Dbajcie też o indywidualne spotkanie. To jest trochę jak w związku. Możemy urządzać przyjęcia rodzinne, ale jeżeli mąż z żoną nie spotykają się bezpośrednio w ich intymności, to nie ma mowy o prawdziwej relacji. Modlitwa przede wszystkim musi się zacząć od spotkania z Bogiem. Spotkania, czyli wspólnego bycia w jakiejś sytuacji.
Związek między dwojgiem ludzi nie istnieje, jeśli brak chwil intymności, ale nie da się też stworzyć związku bez SMS-ów, spacerów, wspólnych kolacji.
Oczywiście! Bez tego nie ma miłości. To samo jest z Bogiem. Kiedy przechodzę obok kaplicy, nie muszę wstępować tam na długie modły. Wystarczy „Dzień dobry”, „cześć”. „Jestem tutaj, a Ty tu jesteś”. „OK”. „Lecimy do roboty, oboje”. „Ty robisz swoje, ja swoje”. To jest szalenie ważne. Bo, wiecie, ja się boję, że Bóg jest potwornie samotny.
Samotny? Bóg?
Zobaczcie, ile kościołów jest pozamykanych. Ludzie, przechodząc obok, nie mogą wpaść i powiedzieć: „Cześć, oto jestem”. To jest samotność Boga. W małżeństwie jest tak, że jak przychodzi chłop z roboty… niech to będzie lekarz… to żona wie, bo przecież ćwiczy to od czterdziestu lat, że on jest zmęczony, bo operacja trwała kilka godzin i wypruła z niego wszystko. Ona to wie doskonale. Oczywiście tak samo jest w drugą stronę. Gdy ona jest na przykład aktorką teatralną i wraca wykończona ze spektaklu. On wie, co trzeba powiedzieć, czego w tym czasie nie mówić. Niemniej, oboje potrzebują być wysłuchani. Oboje jeszcze raz muszą to sobie opowiedzieć, pobyć razem w tym czasie.
I nagle mówią: już dobrze, chodź, połóżmy się, odpocznijmy razem.
Właśnie tak. Spokojnie, kochana, zrobię herbaty. Tak samo trzeba postępować z Bogiem. Poza tym w każdej opowieści chirurga jest coś nowego. Bo życie nie jest powtarzalne. I w każdej reakcji tej kobiety jest coś nowego. Jeśli jest miłość, nie ma rutyny. Na tym polega żywa relacja.
Siostra opowiada Bogu swój dzień?
Oczywiście, a nawet się z Nim kłócę.
Ale przecież On o wszystkim wie, to po co Mu to jeszcze opowiadać na modlitwie?
Żeby sobie pobyć razem. Ale czasami, jak mam dosyć, to Mu mówię: „No, chwila moment. To, to, to, tamto. I teraz, sorki, ale ja już więcej nie mogę, jestem bezradna. Wobec tego Twoja działka”. A kiedy już się tak wygadam, to wtedy słyszę kojące: „Już dobrze, ja wszystko wiem, połóż się, odpocznij”. Na to potrzeba chwili ciszy.
Boimy się ciszy.
Bo nam się wydaje, że cisza jest pustką. To jest rys współczesnego społeczeństwa. W gruncie rzeczy pragniemy rozpaczliwie ciszy, bo żyjemy w ustawicznej kakofonii dźwięków i obrazów, a nasze życie wewnętrzne i nasza psychika, bo to jest jedno z drugim związane, jest po prostu rozrzuconą układanką, jest rozdzierającym krzykiem. Cisza na początku boli. Natomiast później staje się rozkoszą.
Co to znaczy, że cisza boli?
Wymaga od nas wysiłku. A my często nie lubimy wysiłku, dlatego gubimy się w ciszy. Adoracja Najświętszego Sakramentu w ciszy to jest spotkanie twarzą w twarz. Zwykle przez pierwsze pół godziny jest w nas kompletny chaos. I dobrze. Pan Jezus przecież nas zna. Doskonale wie, że właśnie nam ktoś dopiekł, brakuje kartofli na obiad, Artur miał atak padaczki – On o tym doskonale wie, więc mówi: „Spoko, dobra. Posiedzimy tutaj, aż ci przejdzie”. I dopiero po półgodzinie człowiek zaczyna być w stanie słuchać. Takie jest moje doświadczenie i wielu innych. Dlatego adoracja powinna trwać godzinę. Dopiero po dłuższym czasie można zacząć słuchać, to znaczy to wszystko z człowieka wychodzi i Chrystus przerzuca nas w inny świat, swój świat, który jest jednocześnie naszym światem realnym, i nam go porządkuje.
PAN JEZUS POŁAMANY
A gdzie najlepiej jest się modlić?
U dentysty. Serio. Jak siedzicie na fotelu, on grzebie wam w buziach, to warto sobie powiedzieć wtedy: „Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną grzesznikiem”. Albo w poczekalni do tego dentysty. Albo gdy jedziecie w tramwaju, do pracy. Albo gdy idziecie do szkoły.
„Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie”.
Otóż to. Święty Paweł ma zazwyczaj świetne intuicje. Na modlitwę trzeba oczywiście poświęcić chwilę czasu, bo – jak powtarza mój serdeczny przyjaciel, Szymon Hołownia – żeby nauczyć się modlić, po prostu trzeba się modlić. Nie ma innej drogi. Ale po drugie tradycja podsuwa nam akty strzeliste, których się dawniej uczyło w katechizmie, a które, jadąc tramwajem, można sobie przypomnieć. I strzelić taki akt w niebo.
Ale po co?
Takie westchnięcie do nieba w naszej codziennej krzątaninie uświadamia nam, że Pan Jezus jest z nami. Tu, w tym zatłoczonym tramwaju, gdzie obok śmierdzi mój bezdomny brat, jakaś pani rozmawia głośno przez komórkę i opowiada bzdury, a w ogóle to jest potworny upał i nic mi się nie chce. W tym momencie Pan Jezus też jest ze mną. I warto by Mu było powiedzieć: „OK, Panie Jezu, oto jestem. I Ty też jesteś”.
Siostra nosi na rękach czotki.
Noszę. A w pasie przy habicie mam jeszcze różaniec. Obwieszona taka jestem.
Czym jest modlitwa Jezusowa, którą odmawia się „na czotkach”?
Jeżeli kogoś kochamy, to często wymieniamy jego imię. Byłam przy umierających. Bardzo często się zdarza, że ich ostatnim słowem jest imię najbliższej osoby. Kogoś kochanego, kogo chciałoby się zabrać ze sobą. Wołamy ludzi po imieniu. Imię jest naszą tożsamością. Na tym polega modlitwa Jezusowa. Jest powtarzaniem imienia Jezusa. Jest też wyznaniem wiary. Ona może mieć różne konfiguracje: „Panie Jezu, zmiłuj się”. „Jezu Chryste”. To wystarczy, żeby zacząć oddychać tą modlitwą. Oczywiście można ją stosować w bardzo różny sposób.
Nie da się nią pomodlić, nią się modli.
Tak. To jest modlitwa, która przenika. Dlatego nie może być jednorazowa. Musi być nieustanna. Dla mnie ta modlitwa jest po prostu otwarciem drzwi Chrystusowi, żeby sobie we mnie mieszkał, i tyle.
A po co są czotki albo różaniec?
Kiedyś miałam taką przygodę w Warszawie, gdy studiowałam jeszcze i byłam piękna i młoda. Wsiadałam do autobusu numer 150 koło Uniwersytetu, a z niego wysiadał muzułmanin. Ja miałam w ręku różaniec a on tasbih, czyli ich sznur modlitewny. Tylko oni chyba mają krótsze…
… tak, trzydzieści trzy paciorki zazwyczaj.
W każdym razie uśmiechnęliśmy się do siebie serdecznie i, modląc się w swoich językach, poszliśmy w różne strony.
Potrzebujemy podczas modlitwy mieć coś pod palcami?
Tak, dlatego, że w modlitwie jesteśmy nie tylko duchowi, ale też fizyczni. Pamiętajcie, że mówi nam o tym wyraźnie także Pan Jezus. Gdyby dla Niego cielesność nie miała większego znaczenia, to uzdrawiając niewidomego, nie splunąłby na ziemię, nie zrobiłby błota z piasku i swojej śliny i nie nałożyłby tego na oczy chorego. To oczywiście znaczyło, że ów niewidomy musiał przejść z błotem na oczach do sadzawki, żeby się obmyć. Został zaproszony przez Jezusa, żeby niejako „razem” dokonali cudu uzdrowienia. Zatem: tak, fizyczność jest w modlitwie ważna. Materialnym wyrazem naszej wiary jest również pomaganie bliźniemu i konkretna, czynna miłość, a nie tylko buźki z napisem „Kocham Cię”. Ale potrzebujemy również różańca. Bo pomaga się skupić. Jesteśmy istotami psychofizycznymi. Potrzebujemy obrazów, potrzebujemy dotknięcia. Potrzebujemy relikwii.
W HOTELU Z MATKĄ BOSKĄ
W Domach Wspólnoty Chleb Życia jest wiele obrazów i świętych figur.
Ta figura Jezusa, która stoi za wami, jest akurat bardzo stara, pochodzi z Niemiec. Zdradzę wam w sekrecie, tylko nikomu nie mówcie, że została skradziona z piwnicy pewnego niemieckiego klasztoru jezuitów. Piękna, prawda?
Piękna.
Pan Jezus jest ze szrotu i połamany, bo nie ma jednej ręki, więc akurat pasuje idealnie do Domów naszej wspólnoty.
Ale bywają też brzydkie wizerunki świętych.
Niestety. Jednak nawet kicz może nam uświadomić coś ważnego. Sorry, może w tej chwili będę wielkim obrazoburcą, ale opowiem wam o jednym z pierwszych moich zachwyceń Jezusem. Było to na ulicy w Warszawie, jeszcze w czasach komuny. Wtedy chyba w całym mieście były tylko dwa sklepy z dewocjonaliami. I w jednym z nich zobaczyłam obraz Chrystusa miłosiernego, który z punktu widzenia artystycznego – wybaczcie – jest kiczem. Ale ten był wyjątkowy. Pan Jezus miał na nim nieprawdopodobne oczy. I te oczy mnie poruszyły.
Czyli nie ma nic złego we wspieraniu się jakimiś wizerunkami, obrazkami?
Wręcz przeciwnie. Jesteśmy ludźmi, którzy potrzebują obrazów, dotyku, konkretu. Potrzebują wyrazić swoją miłość, robiąc herbatę, ścieląc łóżka. Jak również, między mężem a żoną, w bliskości bardzo intymnej, seksualnej – to przecież jest wyraz miłości, na Boga! Także w modlitwie nie uciekajmy od naszych ludzkich potrzeb. Nie chodzi o czczenie figur czy obrazów. One nam jednak o czymś przypominają, coś przedstawiają, dlatego są tak ważne. Ja w naszych Domach stawiam figury po prostu nagminnie. Aż nawet jeden z moich adoptowanych synów mi powiedział: „Postawiłaś na drodze do mojego domu Jezusa i teraz nie mogę nachlany do domu wejść, bo muszę spojrzeć na tę figurę”. To ma sens, oczywiście bez przesady. Ze wszystkim można przesadzić, ale to ma sens, bo jest znakiem.
Oprócz obrazów i figur, w każdym Domu wspólnoty jest też kaplica.
Tak, to miejsce centralne.
Jezus, modląc się, odchodził w miejsce odosobnienia.
Dlatego, że każdy z nas potrzebuje zanurzyć się w coś sakralnego, co jest poza naszą codziennością. To jest szalenie ważne. Pamiętam niedawną wizytę na lotnisku w Brukseli. Tam są sale modlitewne dla muzułmanów, żydów i chrześcijan. Ta dla chrześcijan jest przeważnie pusta. Natomiast przez te przeznaczone dla muzułmanów i dla żydów sporo ludzi się przewija. Wszystkie sale mają wspólny przedsionek. Weszłam pomodlić się do chrześcijańskiej kaplicy, a wychodząc, spotkałam się z ortodoksyjnym żydem i trójką muzułmanów. Oni w swoich strojach, ja w habicie. I wszyscy, niemal jednym głosem, powiedzieliśmy w swoich językach: „Szalom”, „Salam Alejkum” i „Szczęść Boże”.
To lotniska. A powinniśmy mieć specjalne miejsce na modlitwę w swoich domach?
Wielu ludzi przyjeżdża do naszych Domów i nie mogą wyjść z podziwu, że my mieszkamy pod jednym dachem z Jezusem. Mówię im wtedy: Tabernakulum wam w domu prywatnym nie załatwię, ale co stoi na przeszkodzie, żeby wygospodarować w waszych mieszkaniach przestrzeń, gdzie się modlicie?
Prywatne domowe kaplice?
No pewnie! Musimy mieć miejsce, które będzie trochę poza codziennością, do którego będziemy mogli wracać i z którego będziemy mogli wychodzić. Prawosławni wożą ze sobą ikony podróżne. Ja sama mam zresztą zestaw takich ikon. Zawsze wożę ze sobą ikonę. Jestem w hotelu, wystawiam ikonę na stolik i już – to jest dla mnie to miejsce spotkania. Budzę się rano i patrząc na nią, od razu mi wchodzi do głowy, kim jestem. Dzień dobry, Panie Jezu, dzień dobry, Matko Boża, oto widzicie – wylądowaliśmy razem w takim to hotelu.
(NIE)BÓJ SIĘ BOGA
Siostra mieszka na wsi, tu chyba ważna jest duchowość ludowa?
I świetnie się w niej odnajduję. Przede wszystkim dlatego, że jest praktyką wypracowaną przez całe pokolenia. Niestety, w Świętokrzyskiem, gdzie mieszkam, niewiele osób modli się przy kapliczkach, chociaż czasem się to zdarza. Za to, z tego co słyszałam, coraz bardziej popularne jest szukanie kapliczek w dużych miastach, takich jak Warszawa czy Kraków. Młodzi ludzie spotykają się przy nich w maju i śpiewają litanię. To jest kapitalny pomysł.
Dlaczego?
Bo dzięki temu zmienia się wizerunek miasta. Na wsi, kiedy ludzie idą w pole, często zatrzymują się przy kapliczce, prosząc o urodzaj. Kiedy kończą pracę, też podchodzą do figurki i dziękują za dobry dzień. Kapliczka przypomina o tym, co jest fundamentem wszystkiego. Tak samo może być w mieście. Już chodzi się po nim inaczej, wiedząc, że tu, w tej bramie jest piękna Matka Boska.
Ale pobożność ludową cechują na przykład takie deklaracje: „Jak trwoga, to do Boga”.
I co w tym złego? Do kogo, na miłość boską, mamy iść z problemami, jeśli nie do Niego! On na nas czeka i wtedy, gdy mamy Mu coś dobrego do powiedzenia, i kiedy chcemy podzielić się problemami. Przecież On jest naszym Ojcem! Gdzieś czytałam o młodym człowieku, który szukał wskazówek, jak się modlić. Różni ludzie mu doradzali, ale nic z tego nie wychodziło. Aż w końcu któryś z pustelników miał mu powiedzieć: Idź do lasu i siedź. Do dzikiej puszczy. I on poszedł. Pierwszy dzień było bardzo fajnie, drugi dzień może też, ale trzeciego dnia rozpętała się potworna burza, a miejsce, gdzie siedział, otoczyły dzikie zwierzęta. I wtedy młodzieniec zaczął się trząść ze strachu i modlić intensywnie. Właśnie o to chodziło pustelnikowi. Jeśli w czasie trwogi ominiemy Pana Boga, to będzie Mu przykro. To znaczy – nie potraktowaliśmy Go jako przyjaciela. Ale czasem „dziękuję” powiedzieć też wypada, jak już sprawa zostanie załatwiona.
Kim w kontekście duchowości ludowej jest Matka Boża?
Matką Boga! Jedynym na świecie człowiekiem, który był, co wyczytałam u św. Maksymiliana Kolbe, w pełni przeniknięty Duchem Świętym. Ponieważ Maryja była bez grzechu pierworodnego, co zresztą jest logiczne w świetle wiary, że grzechem pierworodnym nie mogła być obciążona. Ona pokazywała i pokazuje, co to znaczy być wierną Panu Bogu i co to znaczy kochać. Była zwykłą młodą kobietą, która przeszła przez wszystko to, co przechodzą matki (na szczęście nie wszystkie matki muszą przeżywać śmierć własnego dziecka). Jest przede wszystkim obrazem i wzorcem pokory, miłości i zwykłego życia, cichości, wierności. Mam piękną ikonę, na której Maryja obejmuje Jezusa, który jest ułożony w trochę nienaturalnej pozycji. To przypomina pozycję dziecka kalekiego, niepełnosprawnego. Więc ona jest po prostu matką. Także moją matką, bo to zostało potwierdzone przez Pana Jezusa. W związku z tym ona doskonale rozumie wszystkie problemy, a także – ponieważ jest matką Pana Jezusa – ma większe u Niego chody niż ja.
Właśnie. Często można się spotkać ze sformułowaniem: skoro mogę modlić się do Boga, to po co mam…
Jeśli mogę się modlić do Pana Boga, to po co mi Maryja? To kwestia wiary, ale też kwestia miłości. Oczywiście Pan Bóg jest wszechmocny, Jego miłość jest wielka. Ale Pan Jezus pokazał nam w Kanie Galilejskiej, że dobrze, jak się ktoś wstawi. Czy On nie wiedział, że zabrakło wina? Przecież wiedział. Więc nie musiała Go Matka Boża za szatę ciągnąć, że zabrakło.
Matka Boża towarzyszy nam – podobnie jak Pan Jezus – we wszystkich naszych ludzkich problemach, które doskonale zna. Do spółki z Panem Jezusem, po prostu – można powiedzieć – większy nacisk.